Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Wiedzieliśmy, że sytuacja w Chile jest bardzo zła. W samolocie z La Paz do Santiago de Chile Rosario, tuląc się do mnie, rzekła błagalnie: „Oby tylko nas w Chile nie poczęstowano jakąś kulą!”. Na lotnisku Pudahuel rozgardiasz. Jest właśnie strajk komunikacji i jedynym sposobem pokonania prawie 40 km do Santiago jest taksówka. Taksówkarz jednak zażyczył sobie bajońskiej sumy za przejazd. Rosario zwierzyła się z tego jakiemuś carabinero, a ten zmusił taksówkarza, mierząc weń karabinem, do zawiezienia nas do Santiago za „normalną” cenę. Kierowca jest wściekły i wiezie nas do bardzo drogiego hotelu Sheraton przy Plaza de la Moneda. Idziemy do tańszego Panamericano, niedaleko stamtąd. W pokoju jest chłodno i miła recepcjonistka użycza nam grzejnika na kółkach.
Niewiele widzieliśmy w mieście. Najpierw spotkanie z poznanym na Kubie inżynierem, Mario Saavedrą Guzmánem, który wysyła z nami swego asystenta Maxa do Ambasady Argentyńskiej. Jest dla mnie wiza argentyńska! Moja radość nie ma granic. Wizyta u matki Maxa, miłej starszej pani nie mającej złudzeń co do przyszłości socjalizmu w Chile. W mieście udało nam się zjeść obiad i to na ten obiad słynne „caldillo de congrio” (zupę z morskiego węgorza), tak cudownie opisaną przez Pabla Nerudę:
ODA DO ZUPY Z MORSKIEGO WĘGORZA
W chilijskim
morzu
burzliwym
żyje różowy węgorz,
gigantyczny wąż morski
o śnieżnobiałym mięsie.
A w garnkach
chilijskich,
na wybrzeżu,
narodziła się zupa,
gęsta i soczysta,
pyszna.
Zanieś do kuchni
obdartego ze skóry węgorza,
jego skóra schodzi
jak rękawiczka
i odsłania się
wówczas
morskie grono,
delikatny węgorz
lśni
już obnażony,
gotowy
na nasz apetyt.
Teraz
zbierasz
czosnek,
pogłaskaj najpierw
tę cudowną
kość słoniową,
powąchaj
jej gniewną woń,
a potem
podsmaż posiekany czosnek
z cebulą
i pomidorem,
aż cebula
nabierze złotej barwy.
W tym czasie
ugotuj
w parze
mięsiste
morskie krewetki,
a kiedy już będą
miękkie,
kiedy dojrzeje już smak
sosu
powstałego z soku
oceanu
i przejrzystej wody,
jaką wydało światło cebuli,
wtedy
dodaj węgorza,
niech się zanurzy w chwale,
niech w garnku
nabierze smaku,
niech stwardnieje i nasiąknie.
Teraz już tylko trzeba
dodać do potrawy
śmietany,
tej gęstej róży
i wolnemu
ogniowi
powierzyć ten skarb
aż w zupie
podgrzeją się
esencje Chile
i na stole
staną nowożeńcy:
smaki
morza i ziemi,
abyś w tym daniu
poznał niebo.
Z hiszpańskiego tłumaczył Zygmunt Wojski
Pani, która podała nam tę przepyszną zupę z węgorza, żałuje, że przyjechaliśmy do Chile właśnie teraz, gdy kraj zamienił się w rozjątrzone mrowisko. Opowiada, jak tu było przedtem cudownie… Potem porośnięte drzewami Wzgórze Świętej Łucji (Cerro de Santa Lucía), skąd obszerny widok na miasto. Odwiedzamy w Bibliotece Narodowej jej szefa, poetę Juvencio Valle (1900-1999), który namawia nas do wzięcia udziału w manifestacji poparcia dla Salvadora Allende. Widzieliśmy ją potem. Szły niekończące się tłumy, ale równie liczne tłumy przeciwników obserwowały ten pochód z chodników z bardzo ironicznymi minami. Po mieście krążyły grupki osób zbierających podpisy, aby Allende ustąpił.
Wieczorem kolacja u matematyczki Horty Villarroel Marín de Saavedra, żony Maria Saavedry Guzmána, w dzielnicy Las Condes, w której mieszka także Allende (skromna willa w stylu starohiszpańskim, z dwiema wielkimi glinianymi kadziami na deszczówkę, została obecnie przekształcona w muzeum Salvadora Allende). Horta, ta „socjalistka” poznana na Kubie, mieszka jak bogata burżujka w pięknej willi. Ma służącą, którą wzywa do jadalni dzwoneczkiem. Na kolacji jest obecna także jej córka Cecilia oraz zięć. Nawet na chwilę nie mogliśmy zatrzymać się przed willą Salvadora Allende. Gdy zięć Horty i Maria nieco zwolnił, strażnicy natychmiast wymierzyli w nas lufy karabinów. W dzielnicy Las Condes warto zwrócić uwagę także na centrum kulturalne Santa Rosa de Apoquindo. Pochodzący z XVII wieku dom w stylu portugalskim zyskał w XIX wieku nowy wystrój: kolumny i fryzy. Całość tworzy stylową podkowę, z jednej strony całkiem otwartą.
Coś trzeba zrobić z pieniędzmi, bo na lotnisku zmuszono nas do wymiany bardzo pokaźnej ich ilości. Sklepy jednak pozamykane, strajk. Odnaleźliśmy przypadkiem jeden, częściowo otwarty. Przechodzimy do wnętrza pod opuszczoną prawie całkiem kratą, niemal czołgając się. Kupuję sweter i szlafrok, który nadal noszę (sic!). Największe kolejki – kilometrowe! – przed piekarniami, nawet przed zamkniętymi. Niełatwo znaleźć taksówkę na lotnisko, ale jakoś się udało.
Lot do Mendozy w Argentynie był krótki i niesamowity. Samolot natychmiast jął się ostro wznosić. Przeleciał potem nad najwyższymi szczytami Andów i zaraz zaczął opadać. Na lotnisku dwa samochody z rodziną Rosario. W San Juan mieszka brat jej matki. Wszyscy niesłychanie mili. Jedziemy do San Juan, 169 km. Spędzamy tam 3 dni. 25 km od San Juan (w Rawson) Muzeum Archeologiczne, w którym znaleziona wysoko w Andach mumia inkaska (na szczycie El Toro, 6100 m wysokości). San Juan jest stolicą regionu winnic. Wszędzie wokół miasta rozległe uprawy winorośli i inne plantacje. Czy byliśmy w słynnej Dolinie Księżycowej (Valle de la Luna)? Szczerze powiem, że nie pamiętam. Chyba jednak nie, bo jest to aż 300 km od San Juan, a formacje skalne są tak oryginalne (grzyby skalne, etc.), że z pewnością bym zapamiętał.
Z San Juan do San Luis, a stamtąd samolotem do Buenos Aires. Hotel „Victory” na ulicy Maipú, blisko Plaza San Martín, z ogromnym, rozłożystym ombú (Phytolacca dioica), a po polsku lizbona zielona. Jesteśmy w samym centrum, punkt wyśmienity! Mimo że i tu sytuacja polityczna dość fatalna (Perón i jego kolejna żona, tym razem była tancerka z kabaretu, Isabelita!) miasto urzeka nas całkowicie. Budowle są wielopiętrowe, niezwykle eleganckie, wzorowane na europejskich, ulice bardzo szerokie. Nazajutrz jedziemy do podstołecznego Martínez. To Rosario na widok rosłego pana w brązowym poncho, podlewającego kwiaty pod domem, mówi do mnie: „To twój wujek”. Wzruszenie, opowieści. On się mnie nie spodziewał zupełnie! Przed wojną odbywał służbę wojskową w Korpusie Ochrony Pogranicza na Wołyniu i Podolu, a po wojnie dostał się do Włoch, skąd po kilku latach wyemigrował z żoną Włoszką i córką do Argentyny. Zbyt dobrze poznał „smak” życia w maleńkiej wsi mazowieckiej pod Skierniewicami, by do niej nie wracać po wojnie. Byłem jedyną osobą z jego rodziny, która go tu odnalazła.
Umawiamy się na kolejny dzień i gdy jesteśmy na dworcu Retiro widzę, że ktoś czyta rozłożoną gazetę. Na pierwszej stronie wypisane wielkimi literami: „Zamach w Santiago de Chile” i zdjęcie Pałacu de la Moneda w kłębach dymu. Było to 11 września 1973.
Moi kuzynostwo Iza i Jurek oraz mąż Izy, Gabriel, zapraszają nas na wycieczkę statkiem po delcie Parany w El Tigre pod Buenos Aires. Ta wielka argentyńska rzeka tworzy tu właśnie ogromną deltę z dużą ilością wysp, na których eleganckie wille i domki letniskowe zamożnych mieszkańców Buenos Aires. A po rozlicznych rzekach i kanałach delty kursują mniejsze i większe stateczki wypełnione po brzegi turystami. Barwa wody wszędzie jest tak ciemno brązowa, że widoczność w niej żadna. Prawdę mówiąc, jedyna atrakcja to wyspy, wille, przystanie, roślinność oraz mijające nas statki.
W kolejne dni spacerujemy po śródmieściu: ulice Florida, Corrientes, Plaza San Martín… Dochodzimy do Plaza de Mayo, gdzie dzieci ustawione pod transparentem Argentina – potencia (Argentyna – mocarstwo). Na ścianach kamienic napisy: Evita al poder con Perón e Isabel (Evita do władzy z Peronem i Izabelą). Na lotnisku El Parque nieprzebrane tłumy wiwatują od rana na cześć Isabelity, która dopiero wieczorem ma wracać z miasta Santa Fe…
Costanera Norte (promenada nad mętną czekoladową La Platą) i brzuchate pnie puchowców wspaniałych o hiszpańskiej nazwie palo borracho (Chorisia). Któregoś dnia wieczorem wybieramy się na koncert do El Viejo Almacén (Starego Magazynu), na rogu ulic Independencia i Balcarce w dzielnicy San Telmo. Program cudowny. Na bandoneonie niebiańsko gra najlepszy w całej historii gry na tym instrumencie Aníbal Troilo (1914-1975), zwany Pichuco, śpiewa najbardziej znany wówczas wykonawca tang, Edmundo Rivero (1911-1986) i wielu innych. Znajomi Argentyńczycy zazdroszczą mi, że udało mi się posłuchać ich na żywo na owym koncercie, gdyż byli znakomici, a zostało im wówczas już niewiele lat życia. Nie zapomnę, gdy Aníbal Troilo grał przepiękne tango Del barrio de las latas (Przyszedł z dzielnicy nędzy). Nagrywaliśmy cały koncert na magnetofon, ale baterie były już bardzo słabe i słyszalność dość podła. Aliści teraz… bez najmniejszego trudu odnajduję to właśnie tango wykonywane właśnie przez Aníbala Troilo na youtube i mogę upajać się jego pięknem do woli!
Oscar Gamardo (studiował w łódzkiej filmówce w połowie lat 60.) radzi nam iść koniecznie do znanego bardzo lokalu o nazwie La bola loca (Szalona kula), niedaleko naszego hotelu, na tej samej ulicy Maipú. Występują trzy gwiazdy piosenki argentyńskiej: Susana Rinaldi (jej numer popisowy to „Malena śpiewa tango, jak nikt inny”), Mariquena Monti (o głosie porównywanym do głosu Edith Piaf) i Amelita Baltar, żona Astora Piazzoli, specjalizująca się raczej w folklorze argentyńskim. Było to zaraz po zamachu w Santiago de Chile i zgodnie z jedyną wersją, którą wszyscy podawali, Salvador Allende popełnił samobójstwo po ataku na Pałac La Moneda.
Jeden dzień, prawie cały, stracony na bezskuteczne oczekiwanie w konsulacie Brazylii na wizę brazylijską. Nie tym razem! W Brazylii prawicowa dyktatura i mowy nie ma, bym mógł tam pojechać z moim paszportem peerelowskim.
Byliśmy też w dzielnicy portowej La Boca. Najbardziej malownicza jest ulica Caminito (Dróżka, jak tytuł znanego tanga), z domami z falistej blachy, w jaskrawych kolorach i ścianami ozdobionymi płaskorzeźbami przedstawiającymi scenki rodzajowe, głównie związane z tangiem. Bardzo tu kolorowo. To była ongiś dzielnica emigrantów włoskich, którzy, tuż po przybyciu z dalekiej Europy, osiedlali się tu masowo.
Gdy po miesiącu wracamy do Caracas, na lotnisku w Limie Peruwiańczycy witają Nicolae Ceauşescu. Widzimy tę ceremonię przez okna pawilonu tranzytowego. W Caracas zatrzymujemy się jeszcze na tydzień w hotelu „El Pinar” w dzielnicy El Paraíso, a potem kolejne pięć dni spędzamy na wyspie Portoryko. Mieszkamy w hotelu obok Starego Miasta, u starszej Hiszpanki. Stare San Juan to pięknie odnowiona kolonialna dzielnica, za którą na wyniosłym cyplu ogromna forteca El Morro strzeże wąskiego wejścia do rozległej zatoki.
Wspólnie pojechaliśmy na cudowną plażę Luquillo, olbrzymią, szeroką, o białym piasku, gdzie całe gaje palm kokosowych, a potem do deszczowej dżungli u stóp góry El Yunque (1050 m). Teraz ta dżungla nosi nazwę Bosque Nacional El Yunque (Państwowy Las El Yunque). Wodospady, potoki, drzewiaste paprocie, małe kolorowe ptaszki zwane san pedrito (Todus mexicanus), papugi, śpiewające zielone żabki coquí (Eleutherodactylus coqui), a także węże boa, tak jak na sąsiedniej wyspie Haiti (na Kubie nie ma tych węży)… Portoryko było wówczas jedynym krajem Ameryki Łacińskiej, gdzie autobusy były nie tylko niezwykle czyste, ale posiadały dobrze działającą klimatyzację. W pozostałych krajach Ameryki Łacińskiej podróż autobusem to była istna męka ze względu na upał i straszny tłok.
W informacji turystycznej zapisujemy się na bezpłatną wycieczkę po wielkiej zatoce San Juan, połączoną ze zwiedzaniem wytwórni rumu Bacardí po drugiej stronie zatoki oraz obiadem. Większość turystów zna angielski i tylko ja chwytam tylko pojedyncze słowa podczas wycieczki, ale do obiadu dostajemy asystę w osobie niejakiego Johna Ruiza, Portorykańczyka, który zna hiszpański. I oto już w trakcie konsumpcji zaczyna się prelekcja poświęcona reklamie działek budowlanych na Florydzie. Prelegent posługuje się sprawnie rzucanymi na ekran planami, dokładnymi opisami, a przy innych stolikach kolejni przedstawiciele przedsiębiorstwa, dokonują cudów, abyśmy nabyli owe działki. W życiu nie doznałem czegoś podobnego. Perswazja, by nie powiedzieć nachalność z ich strony była tak obezwładniająca, że nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że jednak nie podpisaliśmy umowy!
W przeddzień odlotu do Madrytu sam wynajmuję taksówkę i objeżdżam wyspę dookoła, co trwa całe popołudnie i wieczór. Najpierw północne wybrzeże, a potem dwa najważniejsze po stolicy miasta Mayagüez i Ponce, a potem przez góry z powrotem do San Juan. Na północnym zachodzie wybrzeże bardzo uprzemysłowione. Widać jakieś potężne rafinerie ropy naftowej. Szkoda, że na tak pięknej i niewielkiej wyspie Amerykanie zdecydowali się wybudować takie dymiące kombinaty przemysłowe… Moim zdaniem to zupełnie bez sensu.
Na lotnisku w San Juan wita nas osiadły tutaj kubański lingwista Humberto López Morales i zaprasza do kawiarni. My zamawiamy znakomity koktajl ananasowy piña colada, a on dla siebie prosi pompatycznie po hiszpańsku whisky z lodem (un güisqui sobre las rocas), co w tłumaczeniu na polski brzmi „whisky na skałach”. To miał być dla nas jeden z dowodów na to, jak często i jak poprawnie używany jest na wyspie język hiszpański. Jak zwykle, pocieszny jest ten Humberto!
Jeszcze nie wiedzieliśmy, że samolot Iberii będzie musiał zawrócić po coś czy kogoś do Caracas i dopiero stamtąd poleci do Madrytu. Niestety! Lot był bardzo niewygodny, bez żadnej telewizji i z dość podłym jedzeniem. Na lotnisku w Madrycie czekali na nas matka, brat, ciotka i wujek Rosario z całą rodziną. Zaczynał się dla mnie całkiem nowy i oj, niełatwy etap życia.
Fotografie pochodzą z serwisu Flickr
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.
Galeria
Santiago de Chile
Buenos Aires
Delta Parany
Portoryko
Fauna i flora
Inne
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
http://www.cultureave.com/od-
http://www.cultureave.com/od-
http://www.cultureave.com/od-
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
Miło, jak zawsze, podziwiać i zwiedzać „obce krainy”. Zygmuncie, życzymy Tobie ponownej, po latach, podróży TAM. Do sklikania. Buziaczki 🙂 .
Bardzo ciekawie opisane wydarzenia sprzed około 45 lat,wątki osobiste i rodzinne również interesujące i cudowne zdjęcia znakomicie dobrane do treści.Przy dobrej wyobraźni można miło podróżować z autorem wspomnień.Dziękuję.M.
Bardzo ciekawie opisane wydarzenia sprzed około 45 lat,wątki osobiste i rodzinne również interesujące i cudowne,cudowne zdjęcia znakomicie dobrane do treści.Przy dobrej wyobraźni można miło podróżować z autorem wspomnień.Dziękuję.M.