Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Około 20 sierpnia 1973 roku wylądowaliśmy w Limie. Zamieszkaliśmy w hotelu położonym w sercu miasta, stosunkowo blisko Placu Broni. Oprócz kłębiących się wszędzie tłumów zwróciły moją uwagę utrzymane w ciemnej tonacji drewniane, ażurowe rzeźbione balkony na fasadach starych pałaców. To hiszpańskie dziedzictwo muzułmańskie. Wyróżnia się siedziba Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Pałac Torre Tagle (1735), ale chyba jeszcze bardziej rezydencja armatora, bankiera i kupca hiszpańskiego, markiza Martína de Osambeli, ukończona w roku 1805. Balkony zdobiące jej fasadę utrzymane są w stylu Ludwika XVI. Pięknymi balkonami może się poszczycić także elegancki Pałac Arcybiskupów przy Placu Broni. Spośród kościołów należy wymienić przede wszystkim kościół Matki Boskiej Łaskawej i jego harmonijną barokową fasadę. Mój znajomy z Madrytu, mieszkaniec Limy, peruwiański lingwista Javier Badillo Bramón, zaprowadził nas do klasztoru Św. Augustyna, gdzie oryginalny pomnik śmierci lub też jej łucznika: strzelający z łuku szkielet. Wyrzeźbił go w XVIII wieku szalony mnich Metys Baltazar Gavilán.
Trzydniowy pobyt w Limie wykorzystałem głównie zwiedzając muzea: Muzeum Złota i prywatne muzeum figurek erotycznych Indian Mochików (Museo Rafael Larco Herrera). Odległości ogromne. Przecinałem autobusami rozległe dzielnice, w tym osławioną elegancką Miraflores. Wszędzie widać było wzgórza z okropnymi pueblos jóvenes (tak zwanymi Młodymi Wioskami), czyli dzielnicami nędzy. Biednych Indian i Metysów na ulicach tłumy. Pojechaliśmy też do Pachacámac na wybrzeżu, 31 km na południe od Limy. Znajdują się tam ruiny najbardziej znanej świątyni na wybrzeżu środkowym Peru, siedziby wyroczni, którą często odwiedzano. Inkowie składali tu ofiary z kobiet zamieszkujących Andy. Największe wrażenie robi na mnie widok niezwykle wzburzonego Pacyfiku: fale ogromne. Ciekawe, że ten ocean, paradoksalnie nazwany Spokojnym, jest wszędzie niesamowicie rozfalowany, to samo w Gwatemali.
Samolotem do Cuzco. Lecimy nad wysokimi szczytami Andów. Cuzco leży w kotlinie Andów Wschodnich, na wysokości 3400 m, osłonięte z jednej strony ogromnym potrójnym murem kamiennym fortecy Sacsahuamán. Na dnie kotliny, Plac Broni z Katedrą i kościołem Towarzystwa Jezusowego (obie potężne budowle z XVII). Wszystkie siedemnastowieczne kościoły wypełnione wspaniałymi malowidłami religijnymi z epoki. W XVI i XVII działała tutaj słynna Kuzkeńska Szkoła Malarstwa, druga obok Kiteńskiej najbardziej znana w całej Ameryce. Kościół Św. Dominika zbudowano na fundamentach inkaskich, których w mieście sporo. W jednej z bocznych uliczek inkaski mur z dwunastokątnym wielkim kamieniem umieszczonym w murze.
W odległości 7 km od miasta tak zwane kąpielisko inkaskie Tambomachay z wypływającymi z gór źródłami, a 112 km w dół rzeki Urubamba, słynna cytadela Machu Picchu (2300 m), położona na szczycie urwistej góry o tej właśnie nazwie. Byliśmy tam dokładnie 24 sierpnia 1973. Widoki przepiękne! Ruiny cytadeli – baszty, mury, schody – ze Świętym Placem i zegarem słonecznym Intihuatana (pionowym kamieniem do „przywiązywania Słońca”) na samym szczycie, wyrastają regularnie na tarasach łagodnie opadających ku przepaści, a widok na okoliczne szczyty z pobliskim wyniosłym Huayna Picchu (Młodym Szczytem) jest niezapomniany! Drzwi i okna w murach mają kształt trapezów. Sam dojazd pociągiem z Cuzco jest ciekawy: najpierw pociąg podjeżdża zygzakami na stromy stok góry, a potem zjeżdża w dół i już jedzie mniej więcej dnem doliny Urubamby. Co jakiś czas pojawiają się ośnieżone szczyty Andów. Od stacji kolejowej Puente Ruinas, pełną serpentyn i ostrych zakrętów bardzo stromą drogą pod górę.
Była jeszcze wyprawa do miasteczka Pisac, 34 km od Cuzco. Poza słynnym targiem indiańskim, gdzie Indianki sprzedają między innymi liście koki, na wysokim wzniesieniu wspaniałe ruiny inkaskie z zegarem słonecznym. Pojechałem tam razem z Indianami odkrytą ciężarówką. Wokół, na stokach nad Urubambą, nadal są uprawiane inkaskie tarasy.
Zapamiętałem ponadto dwie przygody związane z Cuzco. Jedna w restauracji, gdzie usiłowałem zamówić coś bez wszechobecnej tam przyprawy culantro (rodzaj kolendry), przenikliwie aromatycznej. Zamówiłem pstrąga à la meunière, czyli po prostu z masłem i oto dostaję talerz z górą ciemno-zielonego culantro… Przyznam, że zdenerwowałem się wówczas na kelnera. Druga miała miejsce na poczcie. Chcieliśmy wysłać kartki z bardzo ładnymi wówczas znaczkami peruwiańskimi, ale stoisko ze znaczkami było już zamknięte, a my nazajutrz wyjeżdżaliśmy wcześnie do Puno… Kierownik poczty zaproponował, abyśmy zostawili kartki i odliczone pieniądze na znaczki, a on osobiście przyklei nazajutrz znaczki i wyśle kartki. Żadna z tych kartek nie dotarła do adresata, a było ich bardzo dużo! Oto jak „uczciwych” miało wówczas Peru urzędników !
Jeden cały dzień zajęła nam podróż pociągiem do Puno. Jechaliśmy porośniętą żółtą trawą doliną, z widokiem na okoliczne ośnieżone szczyty andyjskie. Podczas pobytu w Puno odbyliśmy wycieczkę na wyspy zamieszkane przez Indian Uros. Znajdują się one na środku jeziora Titicaca, są pływające, ułożone z sitowia o nazwie totora. Z tegoż sitowia Indianie wyplatają nie tylko chaty, ale też charakterystyczne łodzie zwane caballitos (koniki). Odżywiają się rybami i żyją w strasznej nędzy. Krajobraz wygląda bardzo smutno: brzegi jeziora Titicaca są nagie, pozbawione jakiejkolwiek roślinności, a na samym jeziorze poza wyspami Urów nie ma niczego. Wybrałem się jeszcze sam do Sillustani (28 km na północ od Puno), nad jeziorem Umayo, by zobaczyć niesamowite grobowce w kształcie okrągłych baszt, zwane chullpas. Według tradycji są to groby dawnych wodzów preinkaskiego państwa Hatúncolla, czyli Collao Grande. W istocie miejsce jest samotne i poruszające. Te grobowce-baszty i jezioro z trapezoidalną wyspą pośrodku, wszystko zalane złotym blaskiem chylącego się ku zachodowi słońca, zrobiło na mnie wielkie wrażenie.
Całą noc płyniemy statkiem przez jezioro Titicaca na brzeg boliwijski, do portu Guaqui, gdzie wsiadamy do pociągu zmierzającego do La Paz. Stosunkowo blisko od Guaqui, po drodze, ruiny Tiahuanaco. Ktoś z obsługi pociągu rzuca: „Macie 20 minut na zwiedzenie Tiahuanaco” i cały tłum turystów pędzi ku majaczącym daleko ruinom. Oczywiście, te 20 minut znacznie się wydłużyło, ale i tak „zwiedzanie” odbywa się w biegu. Brama Słońca, Brama Księżyca, Świątynia Masek, wszystko to ledwie muśnięte nieprzytomnym wzrokiem, bo już trzeba wracać. Podróż pociągiem zajmuje jeszcze parę godzin. Gdy jesteśmy stosunkowo blisko naszego celu, przy samych torach, rząd siedzących w kucki postaci Indian płci obojga z odsłoniętą sempiterną spokojnie oddaje się wydalaniu. Przejeżdżający pociąg nie robi na nich najmniejszego wrażenia. A ja dostaję ataku śmiechu! Śmieję się jak szalony ku zgorszeniu współpasażerów. Zjeżdżamy łagodnymi łukami na dno olbrzymiej niecki, w której leży La Paz. Na stokach tej doliny mieszkają właśnie Indianie traktujący pobrzeża torowiska jako wychodek, albowiem pociąg z turystami jedzie tamtędy tylko raz w tygodniu, we czwartki.
Nad La Paz góruje ośnieżony trójwierch Illimani (6438 m), a poniżej, skaliste góry pokryte skąpą roślinnością. Samo miasto niewiele ma do zaoferowania turystom i pięć dni, jakie tam spędzamy, to stanowczo za dużo, ale tak zdecydował rozkład lotów. Jest w centrum kopia Świątyni Masek z Tiahuanaco z ustawionymi w jej wnętrzu monolitami bóstw, jest kilka kolonialnych kościołów i najciekawszy ze wszystkiego magiczny targ (Mercado de Brujerías): cudowne zioła i przynoszące szczęście płody lam wyjęte z brzucha matek jeszcze przed połogiem. Zakopuje się je w fundamentach budowanych domostw. Nie mieliśmy, niestety, okazji obejrzenia typowych tańców boliwijskich, morenady i diablady. Udało mi się kupić maleńką miniaturkę kolorowej szklanej maski do diablady. Nieprawdopodobnie fantazyjna, z powykręcanymi rogami, z wężem pomiędzy nimi, dodatkowo z dwiema parami mniejszych rogów i olbrzymimi oczami wygląda w istocie diabolicznie. Słyszeliśmy audycje radiowe w języku aymará, najbardziej tu rozpowszechnionym języku indiańskim.
Fotografie pochodzą z serwisu Flickr
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.
Galeria
Lima
Cuzco
La Paz
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
http://www.cultureave.com/od-
http://www.cultureave.com/od-
http://www.cultureave.com/od-
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
http://www.cultureave.com/
Zygmuncie,
i wspomnienia, i zdjęcia są, jak zawsze, rewelacyjne.
T.
🙂 Zygmuncie,
życzymy Tobie ponownego wyjazdu „tam” i, ponownego wpisu TU – będzie się czym cieszyć
i podziwiać.
T.
Arcyciekawe opowieści,bogato ilustrowane .Zygmuncie,byłeś i jesteś znakomity .M.
Doskonale opisany temat. Ciekawi mnie więcej informacji na ten temat. Pozdrawiam autora.