Piewca Beskidu Śląskiego. Paweł Łysek (1914-1978).

Florian Śmieja

Paweł Łysek
Paweł Łysek

Przeglądam kilkunastoletnią korespondencję ze zmarłym w Nowym Jorku  pedagogiem i pisarzem Pawłem Łyskiem. Wracają dawne lata, poznanie w Londynie, a potem gościna w jego amerykańskiej rezydencji Beskid Ranch na Long Island; wreszcie odwiedziny jego skromnego domu rodzinnego w Jaworzynce i grobu na cmentarzu w Istebnej.

Paweł urodzony w 1914 roku w Jaworzynce, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim w latach 1935-39. Po wybuchu wojny zbiegł przed poszukującą go policją niemiecką na Węgry, przedostał się stamtąd na Wyspy Brytyjskie i wstąpił do Polskiego Wojska. Kiedy skończyła się wojna, wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie podjął studia bibliotekarskie. Jako bibliotekarz i wykładowca pracował na City University w Nowym Jorku od 1952 roku do swojej śmierci  w 1978.

Pierwsze próby literackie przerwała wojna. Łysek nie odłożył jednak pióra zupełnie: pisał  sumiennie pamiętnik, który miał później wydać w dwu tomach pod tytułem: „Z Istebnej w świat” (1960) oraz „Poszło na marne” (1965). To w tych książkach opowiedział koleje ucieczki na Zachód, swoją służbę wojskową, niezłomną wiarę w zwycięstwo słusznej sprawy, choć jednocześnie nie taił rozgoryczenia do aliantów, którzy nie wywiązywali się z zaciągniętych wobec Polski zobowiązań. Absolutna szczerość relacji i ich prostota, to wielkie zalety jego wspomnień i obserwacji zwyczajnego żołnierza uwikłanego w największy konflikt naszych czasów. Prawda tych tekstów jest oczywista, a bije z niej nieugięty idealizm młodego pokolenia Polaków wychowanych między wojnami.

W wydawanym przed laty piśmie młodych w Londynie omówiłem książki Łyska. Był mi za to wdzięczny i namawiał dyskretnie, bym napisał recenzje do publikacji bardziej znanych, jak „Wiadomości” Grydzewskiego czy „Kultura” Giedroycia. Przebywając w Stanach Zjednoczonych czuł się nazbyt oddalony od tych dwu znakomitych pism ukazujących się w Londynie i w Paryżu. Polubił też moje „poetyckie pióro”:

Bo to już ten poetycki styl zawsze lepiej okrasi nawet rzecz, która nie grzeszy specjalną wielkością. Oczywiście z pokorą przyjmę i wszelkie ujemności i niedoskonałości napisane szczerze, jak to winno być w każdej bezstronnej krytyce.

Mimo, że był człowiekiem nieśmiałym i nie miał doświadczenia z promocją książek i do tego własnych, rozumiał dylemat recenzentów.

…Pisanie omówień nie jest rzeczą specjalnie przyjemną, a zwłaszcza, gdy się osobiście zna autora; bo  z jednej strony nie chce się urazić osoby, a z drugiej trzeba jednak kierować się obiektywizmem. Zdaję sobie też sprawę, że „Z Istebnej w świat” było rzeczą ciekawszą i więcej emocjonalną; zaś „Poszło na marne” – gdzie akcja odbywa się na dalekich tyłach – nie mogła tak bardzo zainteresować czytelnika – pisał w liście.

Czytając gwarą przetykane narracje, zarzuciłem mu bodaj nieuporządkowanie języka. Mało zdawałem sobie wówczas sprawę  z tego, że przecież autor musiał się zmagać z płynnym zjawiskiem, gwarą nieskodyfikowaną, bez ustalonej gramatyki, słowników i innych wzorców, daleko od ludzi tym dialektem się posługujących.Niemniej Łysek od tych początków zajął się językiem bardzo intensywnie i zrobił w kolejnych publikacjach ogromne postępy.

Zachęcony ukazaniem się drukiem wspomnień, zwrócił myśl z kolei ku rodzinnej ziemi,  ku górom w których się wychował i jej mieszkańcom. Zaczął pisać sceny i obrazki z życia górskich wsi używając gwary coraz śmielej. Tak powstał tom „Przy granicy” (1966). Pochwaliłem nową tematykę Łyska a on pospieszył z zapewnieniem

…Jest Pan w części odpowiedzialny za urodziny tego dziecka.

Wiem, że także Kazimierz Wierzyński radził mu trzymać się tematyki beskidzkiej, szczególnie, kiedy zapoznał się z „Przy granicy”. W tej książce oglądamy panoramę trzech wsi: Istebnej, Jaworzynki i Koniakowa. Ich odrębność w mowie, stroju i obyczajach znalazła w Łysku najpilniejszego kronikarza, który je z pietyzmem odnotował i niejedno ocalił od zapomnienia. Pokazał bogaty, tradycyjny rok na wsi: skubanie pierza, wilię, prządki, obrzędy wielkanocne, przednówek, wesele, odpust, dożynki, różne święta, starte podania i przesądy. Książka okraszona piosenkami kończy się mocnym akcentem martyrologii górali w czasie okupacji.

Łysek  znalazł się wreszcie w swoim żywiole, podjął właściwy temat, który okazał się rogiem obfitości rozpierającym swoją formę. Może dlatego Łysek dostrzegł z kolei  możliwości powieści osadzonej w tym bogactwie i tak powstało „Twarde Żywobycie Jury Odcesty”.

Małorolny góral wraca z wojska austriackiego i szykuje się do ożenku i założenia rodziny. Inteligentny choć bez wykształcenia, ciężko pracuje, by zapewnić byt swoim. Nie jest obrotny, ma zbyt wiele skrupułów, nie umie przedkładać zysku nad wszystko inne. Prowadząc karczmę nie potrafi zapomnieć o tym, że rozpijanie górali nie powinno być ceną lepszej doli jego rodziny. Kiedy wchodzi w spółkę, by handlować bydłem, pada ofiarą nieuczciwego wspólnika. Zostaje na koniec owczarzem, a postradawszy zmysły dostaje się do zakładu, z którego ucieka, aby umrzeć we własnym domu i mieć gazdowski pogrzeb.

Ta opowieść o górach, w których znalazły się szczegóły z życia ojca autora, przypomina nam także historię pierwszych osadników Beskidów, wplata ludowe podania i gadki, raz po raz rozbrzmiewa pieśniczkami, wśród których są autentyczne teksty samouka Jana Probosza.

Powieść jest umiejętnie skomponowana, przysłowia stanowią tytuły rozdziałów. Gwara pokazuje nieznane oblicze śląskiej ziemi. Obrazowanie jest oszczędne, naturalne, najbliższe rzeczy. Przekonywująca robota pisarska sprawiła, że nie powstaje banał.

Powieść jest owocem twardej walki Łyska: ze sobą, z miękkością spojrzenia i tendencją do popadania w łatwą ludowość; z językiem – z pewną obcością literackiej polszczyzny ustawicznie podważanej przez bliższą jego sercu gwarę nieokiełznaną rygorami mowy pisanej; z wydawcą i czytelnikami – żeby ich przekonać do niezwyczajnej tematyki, stylu i języka.

Znajdziemy w niej pamiętne strony, czujemy, że ostatnia zabawa w zamykającej się karczmie, ostatnia muzyka, jest lamentem i trenem na przemijanie i odmianę życia beskidzkich górali. Serdeczną tęsknotą autora, górala rzuconego w inny kamienny świat.

Moje pisanie w podobnym tonie spotkało się z żywą aprobatą Łyska. Zrozumiał, że udało mi się wyczuć „duszę” jego twórczości.

Bo zakątek to piękny, a lud dobry i poetyczny. Szkoda, że ząb czasu, system i inne wpływy niedobrej cywilizacji niszczą to wszystko, co wieki zbudowały. I to było jednym z celów mojej książki, by świat ten – jego zwyczaj i obyczaj ratować choć w książce.

W tym samym liście autor doniósł, że wysłał do Giedroycia, do Paryża nowy maszynopis powieści „Marynka, cera gajdosza”.

Książką tą  chciałem zamknąć moją trylogię beskidzką i szukam na nią wydawcy. Oby się rzecz „uzdała” Giedroyciowi, choć wątpię, by to wydawał, bo pisząc do mnie, spodziewał się, że rzecz będzie miała szersze podłoże polityczno-społeczne, a w rzeczywistości tak nie jest.

Już kilka lat wcześniej w roku 1970 namawiając mnie do napisania  recenzji „Twardego żywobytu…” Łysek objaśniał:

…Jest to druga książka mojego cyklu beskidzkiego (czy epopei beskidzkiej – jak to nazwali i Most w Polsce i Kowalewski w Londynie); pierwsza książka z tej serii była „Przy granicy”, druga, „Jura Odcesty”, a trzecia będzie „Roztomiła Marynka”.  Akcja ostatniej rozgrywa się w Beskidzie i na Zaolziu. Tak chyba wyczerpałbym tematykę beskidzką.

Łysek nabrał zaufania do mojego odczytywania jego twórczości. powieściowej, wiedział, że może liczyć na sympatyzujące opinie dotyczące roli gwary, a wiedział,  że opisywane ziemie nie były mi obce, a tym bardziej egzotyczne. Zwierzył się, że długo się zastanawiał, czy mnie nie poprosić o napisanie wstępu do „Marynki”, która się miała ostatecznie ukazać w Londynie w serii biblioteki Polskiej Fundacji Kulturalnej. Zwrócił się więc do W. Oszeldy z Cieszyna, otrzymał szkic, który mi przysłał z adnotacją:

Chcę byś miał to w całości, bo Sakowski to pewno skróci, jako że rzecz jest nieco za długa. Jest to ładnie napisane, ale może za wiele jest pochwał pod moim adresem. Ale Oszelda to bardzo romantyczny człowiek i wielce zakochany w Beskidzie.

Kiedy na jesieni 1973 roku wyszła „Marynka” Łysek przysyłając mi egzemplarz i cytował opinię wydawcy, Sakowskiego, wyrażoną  Marii  Danilewiczowej, że to jego najlepsza książka, lepsza od „Jury”. Nic więc dziwnego, że autor bardzo się uradował i prosił mnie o opinię uważając, że jestem, jak się wyraził, „specjalistą od moich śląskich powieści i opowieści”. Nawet spytał wprost:

Czy nie uważasz, że może moja „Marynka” byłaby lepsza do przedruku w Kraju? Oczywista, to wcale nie dowodzi, że tam cokolwiek wydadzą, bo nad Szewczykiem jest cenzura i sto innych urzędów.

Myśl tę powziął na wieść, że Oszelda rozmawiał z Wilhelmem Szewczykiem, redaktorem szeregu śląskich czasopism społeczno-kulturalnych, pisarzem i publicystą oraz obrońcą śląskości przed próbami internacjonalistycznego równia i rugowania regionalnych cech i tradycji.

Opowieść o Ślązaczce z wiejskiej biedoty była zamierzona jako zamknięcie cyklu o tematyce beskidzkiej. Nie przypominam już sobie, co autorowi na jej temat powiedziałem, bo w tym czasie miałem kłopoty z otrzymaniem egzemplarza książki, a potem w ferworze wyjazdu z całą rodziną na rok do Europy (do Polski i Hiszpanii) straciłem orientację i rachubę czasu, tak że nie zdołałem spisać w terminie  swoich odczuć i urwała się nasza korespondencja.

Tadeusz Nowakowski, nie znający stron Łyska poświęcił „Marynce” dłuższe omówienie. Zauważył, że niskie pochodzenie  jego protagonistki dało autorowi uczulonemu na dolę ludu sposobność do ewokacji klimatu moralnego przedwojennego Śląska po obu stronach Olzy (fabuła toczy się za młodości narratora), zobrazowania psychologii i mentalności tubylczej, ukazania barwnej panoramy folkloru, obyczaju, świata wierzeń, ocalenia wielu pieśniczek, reliktów obrzędowych, przysłów, powiedzonek i rarytasów językowych przed zapomnieniem.

Po napisaniu trylogii góralskiej Łysek  przypomniał sobie jeszcze temat zbójnicki. Jego bohaterowie idą wprawdzie w ślady słowackiego Janosika i jego śląskiego odpowiednika Ondraszka, ale nie przestają być prawymi synami jego górskich dziedzin. Ich barwne życie biegnie równocześnie naturalnym trybem. Do lasu pędzi ich los, lecz dobra natura nie pozwala na wyuzdanie. Każdemu z tych  beskidzkich młodych, kryjących się w lasach przed poborem do wojska austriackiego, przyświeca ideał, by jedynie uszczknąć trochę bogactwa zachłannego handlarza. Łup pozwala im przetrwać do czasu, kiedy ustaje łapanka i nadarza się okazja, by osiąść w jednej z przygranicznych wsi, ożenić się z wierną dziewczyną i na powrót stać się częścią gromady. Zbójnicy często nie tylko zabierają bogaczom, ale wspierają nędzarzy i zabezpieczają byt nieszczęśliwych.

Nie odzierając swoich postaci z romantycznej aury, Łysek pokazuje, że zbójnikiem stawał się skrzywdzony sierota, dezerter z wojska, owczarz w wieku poborowym, który ukochał wolność w górskich ustroniach i z lubością słuchał opowieści i śpiewek o zbójnikach. Nie dziwi więc pogodne zakończenie książki.

W trzech książkach stanowiących trylogię góralską, Łysek ustrzegł się powtórzeń, słownictwo stało się naturalne, stosowne i oczywiste, a zdolne olśnić. Wiele poezji znajdziemy w opisach  góralskich sytuacji dzięki delikatności omówień, wdzięcznemu oddaniu nawet scen drastycznych, ciągłej świeżości opisów. Nie było zresztą na śląskiej wsi wulgarności tak często szpecącej inne regiony Polski. Książka o zbójnikach gorzej mu się udała. Jakby była resztówką, materiałem zbyt skąpym, nie przetrawionym, zbyt pośpiesznie wtłoczonym w ramy książki. Zbytni w niej pośpiech i towarzyszące mu niedociągnięcia formalne.

Ostatnie siły poświęcił pracy nad przekładem książki „Przy granicy” na język angielski. Robił to wraz ze studentami. Wysiłek to był ogromny. Oszelda napisał wstęp. „Rzecz jest napisana szumnie i romantycznie, stąd tyle trudności w tłumaczeniu”. Chciał mojej pomocy, ale respektował moje zajęcia, a zależało mu bardzo na pośpiechu, bo opuszczały go siły.

Nie doczekał ukazania się angielskiej wersji „Przy granicy”. Zmarł na raka, z którym się zmagał przez trzy lata, w szpitalu w Huntington. Po śmierci ubrano go w czerwony góralski bruclik, ciało spopielono, a prochy pochowano na cmentarzu w Istebnej.

W swojej korespondencji ze mną rozpisywał się o swoich książkach i sposobie ich promocji. Wydawcy nie mogli liczyć na zyski ze sprzedaży, więc zazwyczaj zobowiązywali autorów do udziału w kosztach wydania. Ten koszt mógł się zwrócić, choćby częściowo, w miarę jak się książka sprzedawała.

Krytycy emigracyjni uważali za swój ważny obowiązek promowanie nowych wydawnictw. Publikacje Łyska przyjmowali ciepło, taktownie, jako ciekawe, nieznane, czy zgoła egzotyczne narracje pisane osobliwym językiem. Dostrzegając dobre chęci autor szukał jednak zrozumienia i pokrewnego odczucia. Znajdował je w Polsce m.in. u W. Oszeldy.  Polubił także moje omówienia, gdyż wyczuł w nich sympatię dla gwary i znajomość terenu, o którym pisał. Kiedy np. Tadeusz Nowakowski poświęcił „Marynce” obszerny artykuł, Łysek ocenił go jako tekst bardziej rozgadany i efekciarski niż właściwy. W liście do mnie komentował, że krytyk ów pisze z werwą i barwnie, ale gdyby całość ścisnąć, to niewiele by z artykułu zostało. Nie mogły też – rzecz jasna – podobać mu się aluzje do skansenu i małe zrozumienie dla gwary i lokalnych obyczajów.

Z listów wyziera człowiek zajęty i doceniany na uczelni pedagog. Wiemy, że ucząc swoich studentów wpajał w nich nie tylko wiedzę o Polsce, ale i respekt, a nawet miłość do niej. Przejęty swoim pisarstwem przynoszącym mu pierwsze sukcesy zabiegał o dalsze powodzenie werbując recenzentów, gromadząc cierpliwie materiały, szlifując nieustannie język. Wiedział, czego szukał, niemniej przeto chciał się upewnić. Pragnął zjednać czytelników i krytyków swojemu odrębnemu światu i osobliwemu językowi. Intensywna aktywność jeszcze wzrosła w miarę jak choroba zamiast mijać, stawała się bardziej groźna.

W liście z 3 maja 1977 roku donosząc o pertraktacjach z „Oficyną Poetów i Malarzy” w Londynie w sprawie angielskiego wydania „Przy granicy” dodał:

Spieszę się z tym wszystkim, bo przy mojej chorobie człowiek nie wie, co nastąpi w najbliższej przyszłości.

Planował równocześnie wyjazd do Polski, a na jesieni chciał wystąpić w Toronto na wieczorze autorskim. Ciężkie operacje kazały mu jednak zaniechać  ambitniejszych planów. Inny list, z 22.2.1978, był zwięzły i pisany ręką. Zaczynał się od słów:

Łódź mego żywota dobija obcych, ale już ostatecznych brzegów.

Zawiadamiał przezornie:

Nie wiem wiele jeszcze listów otrzymasz ode mnie. Nie licz na wiele.

W P.S. jednak dodał charakterystycznie:

Liczę, że napiszesz też coś do prasy polonijnej lub kanadyjskiej, dobrze?

Do końca choroba zmagała się z potrzebą przekazania pamięci o rodzinnej ziemi jak najpełniej i najdoskonalej. Kiedy wreszcie zmogła go śmierć, dzieło było gotowe. Baca sprowadził swoje owieczki do bezpiecznej doliny.

Przebywanie w oku najostrzejszych przemian społecznych i kulturowych, w metropolii tętniącej nowościami czasu, Łysek paradoksalnie znalazł sprzyjającą przystań, która mu pozwoliła  na spokojne kontemplowanie utraconej młodości spędzonej w górskiej oazie. Z trucizny nostalgii czerpał życiodajne soki umożliwiające mu powrót do raju na kartkach swoich książek. Zamiast zagubić się w zgiełku i bazarze wielkiego świata, stał się pilnym kustoszem i zachowawcą szczęśliwego wieku niewinności ludzi i przyrody rodzinnych stron, ukochanego Beskidu Śląskiego.




„Teatr spełnionych nadziei” – podróże i spotkania z czytelnikami.

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Kończy się 2017 rok. Magazyn Culture Avenue był patronem medialnym książki o polskim teatrze w Toronto „Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny”, pora więc na podsumowanie.

Cały rok były organizowane spotkania autorskie w Polsce i w USA. Wszędzie tam, gdzie dotarłam, torontoński teatr wcześniej nie  był znany. Piękna prezentacja fotografii teatralnych, wzbogacała pełną anegdot opowieść o teatrze bez budynku, o ludzkiej pasji i Polakach z wielu pokoleniach emigracji, którzy walczą o polską kulturę. Prelekcja wzbudzała refleksję i dyskusję czym jest polska kultura poza krajem i jaką spełnia rolę.

O książce opowiadałam w dwóch wywiadach telewizyjnych w programie „Halo Polonia” w TV Polonia oraz „Łodzią po regionach” w TVP Łódź. Ukazały się też wywiady ze mną na portalu KulturaOnLine oraz w torontońskiej „Gazecie”.

Ukazało się także wiele recenzji. Recenzenci zgodnie twierdzili, że książka wygląda na poważną, naukową monografię, jednak zaskoczeniem jest, że mimo iż zawiera ogrom informacji, czyta się ją jak powieść. Takie było moje zamierzenie. Czasami jeden fragment pisałam kilkanaście razy, zanim stwierdziłam, że to jest to. Książka była wypracowana zarówno pod względem merytorycznym, jak i pod względem jednorodnego stylu i języka. Włożyłam w nią prawie całe emigracyjne życie i wiele serca. Napisałam ponad 1000 stron, potem następowała selekcja materiału. Do tego 270 godzin wywiadów z ludźmi z wielu pokoleń emigracji, których połączył teatr. Dlatego jeśli widzę odzew czytelników, jeśli słyszę, że książka ma wiele warstw i jest to książka o nas, Polakach na emigracji, którzy walczą o polską kulturę, to serce rośnie, bo to znaczy, że mój przekaz jest czytelny. Po takim odzewie, wiem, że było warto walczyć o jej wydanie i nie pozwolić, żeby trafiła zapomniana do szuflady.


Książkę można kupić przez Amazon:

https://www.amazon.com/Teatr-spelnionych-nadziei-Kartki-emigracyjnej/dp/8380832779/ref=sr_1_1?s=books&ie=UTF8&qid=1512162735&sr=1-1&keywords=Teatr+spe%C5%82nionych+nadziei

W Polsce książka jest dostępna w każdej księgarni internetowej, a także stacjonarnej, po wcześniejszym zamówieniu. Jeśli ktoś woli książkę w formie elektronicznej, powstał również  e-book.


Spotkania z czytelnikami

Instytut Piłsudskiego w Nowym Jorku

5 grudnia 2017 rok.


Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie

październik 2016 r., premiera książki


Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

promocja książki


Stowarzyszenie Pisarzy Polskich w Krakowie


Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie

maj 2017 r.


Polskie Towarzystwo Ziemiańskie

Warszawa, sala IPN przy ulicy Marszałkowskiej


Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie

Londyn


Łódzkie Towarzystwo Naukowe

Uniwersytet Łódzki


Wojewódzka Biblioteka Publiczna

im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Łodzi


Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych

Łódź


Miejska Biblioteka Publiczna w Łańcucie


Wybrane recenzje:

http://teatruglodna.blogspot.com/2017/02/teatr-spenionych-nadziei-kartki-z-zycia.html

http://www.gazetagazeta.com/2017/09/wiecej-niz-monografia-teatr-spelnionych-nadziei-joanny-sokolowskiej-gwizdka/

http://www.cultureave.com/z-krakowa-do-toronto-czyli-teatr-dla-emigranta/

http://www.cultureave.com/polskie-teatry-sa-wszedzie/

http://www.tydzien.co.uk/artykuly/2017/05/30/wciaz-zle-obecna/

http://www.cultureave.com/teatr-spelnionych-nadziei/

http://www.gazetagazeta.com/2017/01/z-milosci-do-kultury/

Fragmenty książki można przeczytać na Culture Avenue.




Pomiędzy emigracją a ojczyzną

Rozmowa z Piotrem Guzym, polskim pisarzem, byłym pracownikiem Radia Wolna Europa, mieszkającym obecnie w Hiszpanii.

Joanna Sokołowska-Gwizdka: Od 1979 roku mieszka Pan w Hiszpanii. Czy czuje się Pan w tym kraju jak siebie?

Piotr Guzy: W Hiszpanii czuję się bardzo dobrze. Mieszkam na drugim piętrze budynku odległego o 100 metrów od morza. Jest winda, dla mnie, jednonogiego inwalidy wojennego, rzecz arcyważna. Ale nie mam tu żadnych prawdziwych przyjaciół. Od kiedy, 20 lat temu umarła moja żona, opiekuje się mną mój syn Juliusz. Ma on doktorat ze sztucznej inteligencji, z zamiłowania jednak jest artystą malarzem. Ma własne mieszkanie-studio, 50 metrów ode mnie.

Żona leży w niszy, w murze, na miejscowym cmentarzu, gdzie obok jest zarezerwowane miejsce dla mnie. Mam przecież 96 lat.

JSG: Pana ojciec, Juliusz był powstańcem śląskim. Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

PG: Ojciec, pracownik pocztowy, nigdy nie opowiadał o swoim udziale w dwóch powstaniach śląskich. Miejscowy oddział powstańców śląskich urządzał raz w roku majówkę nad Brynicą, gdzie się jechało umajonymi na zielono wozami. W domu było dużo dzieci, szkolne zadania domowe pisało się na kuchennym stole. Mieliśmy stosunkowo duży ogród, a więc też własne warzywa i owoce.

JSG: Jak to się stało, że zaczął Pan pisać?

PG: Moje pisarstwo zacząłem od napisania dwóch powieści po angielsku. Były na tyle dobre, że wziął je do znalezienia wydawcy agent literacki, polecony mi jeszcze w Poznaniu przez angielskiego pisarza. Tylko akurat w tym czasie „wybuchł” „Doktor Żiwago”, więc moje powieści nie miały żadnej szansy. I wtedy przerzuciłem się na język polski, napisałem „Krótki żywot bohatera pozytywnego”, który Jerzy Giedroyć z miejsca przyjął do opublikowania. Dał mi za niego nagrodę „Kultury”. Po sześciu czy siedmiu latach książka miała drugie wydanie. To był jedyny taki przypadek w historii Instytutu Literackiego. „Krótki żywot bohatera pozytywnego” został przetłumaczony na język niemiecki: „Kurzer  Lebenslauf eines positiven Helden”, był też wiele razy recenzowany w prasie i radio. W tym roku ukazało się drugie niemieckie wydanie (Fisher Varlag), dwa darmowe egzemplarze przyszły właśnie wczoraj. W wolnej, postkomunistycznej Polsce książka nie miała ani jednego wydania mimo, że w „Dekadzie literackiej” ukazała się arcypozytywna recenzja. Szkoda, że polscy wydawcy jej nie zauważyli. Ale za to na Uniwersytecie w Rzeszowie pani Marcelina Janisz uzyskała stopień doktora za analizę mojej twórczości literackiej.

JSG: Wojna zdeterminowała Pana twórczość pisarską. Czy ten temat już się dla Pana wyczerpał, czy nadal w Panu tkwi?

PG: Temat wojenny już wyczerpałem i nie sądzę, żebym miał do niego wrócić. Ale cóż tu można tak ostatecznie powiedzieć? Może się znajdzie jakaś ciekawa fabuła. Mnie na emigracji uważano za pisarza politycznego. Ja się przeciwko temu buntowałem. W dzienniku, który zacząłem pisać (pierwszy i jedyny odcinek Giedroyć wydrukował w „Kulturze”) napisałem, że moim marzeniem jest napisać powieść miłosną, w której A kocha się w B, ten zaś w C, C znowu w A. Taki miłosno- łóżkowy romans. Zacząłem kilka powieści z taką intencją, ale po kilkunastu stronach wyrzucałem wszystko do kosza. Pokusa jednak trwa.

JSG: Po wojnie w Londynie studiował pan ekonomię polityczną i filozofię. Założył Pan też rodzinę. Co Pana skłoniło do tego, żeby z żoną Angielką i synem przyjechać do Polski w trudnych latach 50-tych?

PG: Nie zaliczyłem jednego przedmiotu na końcowym egzaminie na magistra ekonomii i nauk politycznych. A w Anglii nie można było pójść do profesora, który delikwenta przepytałby u siebie w gabinecie i ocenił. Tu trzeba było zdawać wszystko od początku i to pisemnie. Uznałem to za duży wysiłek. Poza tym chciałem pisać, myślałem, że Polska to nie Sowiety i da się tam żyć.

JSG: I dało się wówczas Państwu w Polsce żyć?

PG: W czasie prawie dziesięciu lat życia w Polsce zwanej „ludową” miałem trzy spotkania z bezpieką. Pierwsze było wkrótce po przeprowadzeniu się do własnego mieszkania w Poznaniu. Żona akurat wyszła na zakupy, byłem sam, siedziałem przy maszynie do pisania, gdy odezwał się dzwonek przy drzwiach. Poszedłem zobaczyć kto przyszedł. Dwóch facetów, jeden śmignął kwadratową legitymacją. „Jesteśmy z Urzędu Bezpieczeństwa, chcieliśmy z panem porozmawiać”. I już się pchają do środka. Powstrzymałem ich, niech wytrą buty o wycieraczkę (budynek jeszcze nie był wykończony), niech siadają i powiedzą o co chodzi. A chodziło o to, że oni zatrudniali studentów ze znajomością języka angielskiego.

„Zapyta taki Anglik na przykład, co to za dziwna konstrukcja na dachu domu. A ten od razu, że to jest aparatura do zagłuszania audycji Radia Wolna Europa w Monachium. Taki szczeniak chlapnie co mu ślina na język przyniesie, natomiast pan, człowiek dorosły, życiowo doświadczony, to co innego”.

Powiedziałem, że chętnie im pomogę, ale nie teraz, jestem w trakcie pisania nowej powieści, to mi zajmie mniej więcej rok, więc jak skończę…

JSG: Bezpieka dała za wygraną?

PG: Nie, jeszcze się o mnie upominali. Drugie spotkanie odbyło się w kawiarni na skraju Placu Wolności w Poznaniu. Nie pamiętam jak do niego doszło, nie pamiętam też o czym była mowa, wiem tylko, że w pewnej chwili po prostu wyszedłem.

Trzecie spotkanie miało miejsce w burzliwym okresie przed buntem robotników zakładów ZISPO (dawny Cegielski, gdzie się produkowało parowozy kolejowe, lokomotywy, wagony). Pracowałem wtedy w redakcji „Tygodnika Zachodniego”. Zadzwonił telefon na biurku. „Przyjechaliśmy z Warszawy… itd.”. Zaproponowałem, żebyśmy się spotkali w Kawiarni Bałtyckiej, prawie u wylotu mostu kolejowego, czyli na tak zwanym Kaponerze. Dla mnie tym razem sytuacja mogła być niebezpieczna, gdyż niecały tydzień wcześniej w ZISPO odbyło się otwarte zebranie partyjne, na które mogli przyjść niepartyjni pracownicy. Dwóch niepartyjnych kolegów z redakcji mnie namówiło, żeby wziąć udział w tym zebraniu. W olbrzymiej hali było około dwóch tysięcy ludzi. Przy długim stole siedziało „naczalstwo”, ważni przedstawiciele wojewódzkiego komitetu partyjnego oraz przedstawiciele władz w Warszawie. Na lewo od nich było podium, na które wchodzili robotnicy i wygarniali władzom partyjnym, co ich bolało. Brak masła na rynku, brak mięsa itd. Mówili jakby nie istniała cenzura. Na sali rozległy się olbrzymie oklaski. W pewnej chwili wstałem, zrobiło się cicho, powiedziałem, że też chcę coś powiedzieć. Przeszedłem całą salę, wstąpiłem na podium i powiedziałem, że robotnicy otwarcie mówią o swoich bolączkach, o których zresztą wie całe miasto, ale jak to będzie przedstawione w jutrzejszym wydaniu gazety partyjnej? Będzie napisane, że odbyło się otwarte zebranie partyjne, na którym omówiono aktualne problemy żywnościowe. Coś tym rodzaju. Dlaczego nie napisze się prawdy?

Gdy wracałem na swoje miejsce towarzyszyły mi oklaski i okrzyki dwóch tysięcy ludzi. I oczywiście w gazecie nic o tym nie było. Dopiero dwa dni później w zakończeniu innego artykułu napisano, że „obywatel Guzy powinien bardziej uważać w swoich wypowiedziach publicznych”.

JSG: Jak zatem przebiegło trzecie spotkanie z panami z bezpieki?

PG: Przed wyjściem na to spotkanie zaszedłem do sąsiedniego pokoju, gdzie pracował mój przyjaciel Włodzimierz Odojewski. Poprosiłem, żeby przyszedł do tej kawiarni jakieś pięć minut po mnie, usiadł gdzieś z boku i obserwował. Jeśli wyjdę sam, to będzie oznaczało, że wszystko jest w porządku, ale jeśli wyjdę razem z nimi, będzie to znaczyło, że mnie aresztowali. Wtedy niech pojedzie do mnie i opowie mojej żonie Ishbel, co się stało.

Przyszedłem. Oni już czekali na mnie. Usiadłem i pytam o co panom tym razem chodzi? Tym razem najbardziej ich interesowały moje wizyty w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie. A ja tam zwykle raz na miesiąc jeździłem, żeby w wydziale konsularnym odebrać plik magazynów amerykańskich, potrzebnych mi w redagowaniu działu zachodniego naszego tygodnika. Raz konsul zaprosił mnie na kolację do ich prywatnego mieszkania. O tym panowie z bezpieki też wiedzieli. Powiedziałem mniej więcej tak. „Jeśli panowie mieli nadzieję, że uda wam się nakłonić mnie do współpracy, czyli zwerbować mnie jako waszego tajnego współpracownika, to się panowie pomylili. Nigdy, ale to nigdy, wybijcie to sobie panowie z głowy, nigdy!”

Wstałem i wyszedłem wsiadłem do najbliższego tramwaju, który szedł na „Łazarz” i pojechałem do domu. Powiedziałem wtedy żonie, nie ma co, wracamy do Anglii.

JSG: Oprócz spotkań z bezpieką miał Pan też, jako pisarz, naciski ze strony cenzury.

PG: W latach 50. ubiegłego wieku ciągle jeszcze istniały w Polsce liczne organizacje podziemne, które w ten czy inny sposób walczyły z władzą ludową. Taką organizacją na przykład była WIN, czyli Wolność i Niepodległość. Były ich zresztą dziesiątki. Niektóre działały spoza granicy, często organizacyjnie i finansowo wspomagane były przez Amerykanów. Wysyłano np. baloniki z literaturą antykomunistyczną w stronę Polski, były też organizowane przerzuty amerykańskimi samolotami ludzi, których zadaniem było organizowanie sabotażu w fabrykach, niszczenie maszyn itd. Bohaterem mojej powieści „Nocny zrzut” był właśnie taki człowiek zrzucony z amerykańskiego samolotu, który miał przeprowadzić akcję przeciwko władzy ludowej. Powieściowy bohater zaczyna się zastanawiać czy dobrze postępuje, ale zanim do czegoś dojdzie, dostaje się w ręce bezpieki. Zdawałem sobie sprawę z tego, że temat książki jest trefny, ale tyle tam było wątków sensacyjnych, że dało się z tego skleić dobrą „dreszczową” powieść. Pisząc starałem się zachować dystans, żeby mnie nie oskarżono o propagowanie komunizmu.

W tym czasie w Poznaniu rozpoczęły się procesy robotników oskarżonych o czynną działalność przeciwko oddziałom wojskowym, które zalały miasto po uśmierzeniu czerwcowego buntu. W tej atmosferze miały się zadecydować losy mojej książki, którą wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej przyjęło do druku po poczynieniu w niej pewnych korekt.

Do Poznania przyjechał Kazimierz Koźniewski i w hotelu Bazar przez dwa dni robił korektę polityczną książki, linia po linii, słowo po słowie. Gdy oponowałem, mówił: „My Hamletów nie potrzebujemy, u nas albo jest się z nami, albo przeciwko nam”. Cóż miałem robić. Trzeba też pamiętać, że Polska przeżywała wtedy okres najgorszego stalinowskiego terroru, ludzie żyli w strachu, że Sejm uchwali przyłączenie Polski do Rosji sowieckiej i lada dzień rozpoczną się wywózki. W tej atmosferze moja książka została ideologicznie naprawiona i wydana. Nigdy się nią nie chwaliłem.

JSG: Po powrocie do Anglii pracował Pan w radio BBC. Na czym polegała Pana praca?

PG: W BBC pracowałem w monitoringu radiowym w Caversham obok Reading. Trzeba było zdać egzamin w Birmingham. W osobnym pokoju dawali arkusz papieru i ołówek, puszczali płytę z nagraniem „BBC NEWS”, trzeba było go wysłuchać, a potem trzeba zapisać to, co się zapamiętało. Zdałem egzamin bardzo dobrze. Po dwóch tygodniach dostałem engagement.

Pracowało się ze słuchawkami na uszach. Słuchało się dzienników polskiego radia oraz wybranych audycji. Ważne wiadomości trzeba było nagrać na recorder, a arcyważne tłumaczyć na angielski i zapisać na maszynie do pisania. W długich tekstach brało się stenotypistki do pomocy. Praca była stereotypowa, chyba że była jakaś wyjątkowa sytuacja. Pamiętam okres kryzysu kubańskiego, kiedy Ameryka postawiła ultimatum Sowietom, gdy ci instalowali swoje pociski balistyczne na Kubie. Ustalono godzinę, o której Rosjanie mieli dać odpowiedź. W całym tzw. listening room nastała kompletna cisza, a gdy minęła wyznaczona godzina i Amerykanie nie zbombardowali statków sowieckich, kolektywnie odetchnęliśmy z ulgą. Nigdy tej chwili ni zapomnę.

JSG: A jak wspomina Pan pracę w Radio Wolna Europa w Monachium?

PG: W rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa pracowałem przygotowując polskie dzienniki radiowe. Lubiłem tę pracę. Mieliśmy dwie maszynistki, choć rzadko z nich korzystałem. Pracę rozpoczynało się o różnych godzinach. Ostatni dziennik leciał o jedenastej w nocy. Szło się potem przez Ogród Angielski i przez puste miasto. Podobnie było, kiedy przygotowywało się pierwszy poranny dziennik, który, jeśli dobrze pamiętam, szedł o piątej rano.

Praca była interesująca. Nie miałem żadnych zatargów z dyrektorem panem Janem Nowakiem-Jeziorańskim. Szanował mnie mimo tego, że mu wygarnąłem całą prawdę o Henryku Rozpendowskim, który jeszcze w Poznaniu groził mi, że mnie może zlikwidować. Był kapitanem w organizacji, którą potem uznano za zbrodniczą. Kiedy Nowak miał imienny, to przed jego gabinetem ustawiała się 15-to metrowa kolejka, każdy przychodził z jakimś kosztownym podarunkiem. Znany był przypadek, że Nowak odmówił przyjęcia zbyt drogiego prezentu. Byli też ludzie, którzy już od rana czekali, aż Nowak będzie szedł do swojego gabinetu, żeby móc mu się ukłonić. Mnie takie zachowanie raziło.

Lubiłem Monachium, mieszkaliśmy na tzw. Szwabingu, do radia można było iść piechotą. Niedaleko były Alpy, często więc wyjeżdżaliśmy w góry na cały dzień.

JSG: Czy Radio to było w tym czasie kawałkiem wolnej Polski, poza jej granicami?

PG: Nie sądzę, żeby Radio Wolna Europa w Monachium stanowiło część wolnej Polski. Oprócz tych pracowników, którzy grali w brydża, reszta chodziła „luzem”. Ja w każdym razie do żadnej „ferajny” nie należałem, a w domu mówiłem po angielsku.

JSG: W czerwcu 2017 roku w Pana rodzinnych Tarnowskich Górach miało miejsce uroczyste spotkanie z Panem, z udziałem władz miasta. Jakie znaczenie miał dla Pana powrót do korzeni, po latach życia poza krajem, z dorobkiem pisarskim osadzonym w problemach ojczyzny i jej trudnej historii?

PG: W Tarnowskich Górach byłem już wcześniej dwa razy. Teraz miałem wieczór autorski, bylem gościem mojego dawnego gimnazjum, poznałem kilka ważnych osób. W mieście kwitnie życie literacko-artystyczne, ale nie umiałbym tam znowu żyć. Lubię prywatność, samotność.

Tegoroczny przyjazd miał jednak dla mnie dodatkowe znaczenie. Pojechaliśmy do wsi, w której się urodziłem, Zawadzkie. Dom mojego dziadka i jednej z moich ciotek znajdował się po drugiej stronie rzeki Mała Panew (przed wojną „Małapana”). Dojazd był tam trudny, ale jak głośno o tym rozmawialiśmy, podeszła do nas pewna pani i zaproponowała: „Panowie sami zbłądzą, ja panów zaprowadzę”. Dzięki tej kobiecie znowu zobaczyłem dom, który pamiętałem z dzieciństwa i wymieniłem kilka słów z mieszkającymi tam ludźmi. Kiedy wróciliśmy i żegnaliśmy się przy samochodzie, podziękowałem tej pani i poprosiłem ją o podanie nazwiska. Padło nazwisko mojego wuja, którego żona była siostrą mojej matki. Okazało się, że jesteśmy spowinowaceni, a mój wuj był jej pradziadkiem. Ta kobieta ma dwie córki, jedna ma doktorat z nauk społecznych, pracuje i mieszka we Wrocławiu, druga, młodsza, jest magistrem germanistyki, pracuje w Zawadzkiem i mieszka z matką. Niezmiernie mnie to spotkanie uszczęśliwiło i miało dla mnie duże znaczenie. Byłem pewny, że nasza mocno rozgałęziona rodzina już wymarła, a okazało się, że nie. Może dożyję przyszłego roku, żeby tam jeszcze pojechać i się z nimi spotkać.

________

Piotr Guzy urodził się 15 maja 1922 r. w Zawadzkiem (Śląsk Opolski), zmarł 24 lutego 2018 r. w Walencji (Hiszpania). Uczęszczał do gimnazjum i liceum w Tarnowskich Górach. Brał udział w kampanii wrześniowej i był internowany w Rumunii. Stamtąd uciekł do Francji i wstąpił w szeregi wojska polskiego – służył w dywizji gen. Maczka. Po zakończeniu wojny studiował ekonomię polityczną i filozofię na Uniwersytecie w Londynie. W Anglii też założył rodzinę, ale wraz żoną i synem wrócił do kraju w 1949 r. Ukończył ekonomię na Uniwersytecie Poznańskim. W latach 1956-57 pracował w „Tygodniku Zachodnim”. W 1957 r. jednak wyjechał z powrotem do Anglii (powodem były prześladowania przez służbę bezpieczeństwa. Pracował dla BBC oraz Radia Wolna Europa. Od 1979 r. mieszka w Hiszpanii. Należy do Związku Literatów Polskich.

Powieści Piotra Guzego:

  • Następny odchodzi 22.25 (Warszawa 1955).
  • Nocny zrzut (Warszawa 1955).
  • Cienie na gwiazdach (Warszawa 1956).
  • Wenus z brązu (Warszawa 1956).
  • Krótki żywot bohatera pozytywnego (Paryż 1966, nagroda paryskiej „Kultury”, wydanie niemieckie 1968).
  • Stan wyjątkowy (Paryż 1968, nagroda londyńskich „Wiadomości”).
  • Requiem dla pani Tosi (Londyn 1990).
  • Zwidy na wysokościach (Poznań 1994).

Piotr Guzy na Culture Avenue:

http://www.cultureave.com/z-zawadzkiego-pod-walencje/

http://www.cultureave.com/polubilem-te-moja-samotnosc-piotr-guzy-1922/

http://www.cultureave.com/juz-nie-skrzypi-moja-szafa/

http://www.cultureave.com/zakamarki-pamieci-wspomnienie-o-marku-hlasce/

http://www.cultureave.com/uraza/

http://www.cultureave.com/upiorne-echa-przeszlosci-stan-wyjatkowy-piotra-guzego/

http://www.cultureave.com/literackie-swiaty-piotra-guzego/




Ekwador (sierpień 1973).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po wylądowaniu na lotnisku w Quito wsiedliśmy do mocno sfatygowanego autobusu jadącego de centrum. Tam zamieszkaliśmy w hotelu usytuowanym wygodnie w samym sercu starego Quito. Na ulicach i w restauracjach, gdzie jadaliśmy posiłki, tłumy Indian odzianych w czarne poncza i szare kapelusze. Mężczyźni z włosami splecionymi w jeden długi warkocz wystający spod kapelusza. Stary, niewidomy Indianin przepięknie gra na fletni Pana  (rondador), siedząc na krawężniku chodnika. Pędzimy najpierw do Muzeum Złota: niestety, zamknięte z powodu remontu. Potem liczne kościoły, spośród których dwa najznamienitsze: Św. Franciszka z ogromnym arkadowym patio, „koronkowymi”, białymi wieżami i szarą fasadą oraz Towarzystwa Jezusowego o jasnoszarej szerokiej i wielce ozdobnej fasadzie z czterema posągami świętych w symetrycznych niszach oraz figurą  Matki Boskiej i dwoma aniołami nad głównym wejściem. Charakterystyczne są przysadziste zielono-żółte kopuły tego kościoła. Całe w złocie ołtarze bogato zdobione polichromowanymi rzeźbami i obrazami z najsłynniejszej w kolonialnej Ameryce tak zwanej „szkoły kiteńskiej” (Escuela Quiteña) kwitnącej tutaj w wiekach XVI, XVII i XVIII. Barok kolonialny w Quito stanowi najpiękniejszą, najwytworniejszą odmianę amerykańskiego baroku kolonialnego.

Niestety, w ciągu tak krótkiego czasu i wobec „indiańskich” preferencji Rosario nie dane mi było zobaczyć wielu innych wspaniałych obiektów sakralnych tego miasta: kościoła i klasztoru Św. Klary, świątyni Matki Boskiej Łaskawej z cudownymi stiukami na ścianach i suficie, klasztoru Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, klasztoru i kościoła Karmelu Niskiego i Wysokiego, Św. Augustyna z przepięknymi stallami i nadzwyczaj ciekawą Salą Kapitularną, katedry, klasztoru i kościoła Św. Dominika  z olśniewająco pięknym sufitem arabskim artesonado, ani najdoskonalszej budowli sakralnej ekwadorskiej stolicy – świątyni Guápulo, położonej 5 km od starego centrum... Podkreślić należy, że każda z tych budowli ma ponadto wypełnione ciekawą roślinnością przestronne patio, czyli klasztorny dziedziniec arkadowy. Ograniczyliśmy się właściwie tylko do najbliższej okolicy hotelu, czyli wielkiego prostokątnego Placu Św. Franciszka z fontanną pośrodku i kilku sąsiednich ulic (niektóre z potężnymi łukami ponad jezdnią, na przykład Arco de la Ronda – Łuk de la Ronda), z których najpiękniejsza to ulica García Moreno z ciągiem białych jednopiętrowych domów o wystających dachach i kutych w żelazie balkonach, od połowy stromo wznosząca się do góry.

Inne ulice zamyka widok zielonych wzgórz porośniętych eukaliptusami. Quito, podobnie jak wenezuelska Mérida, leży w głębokiej dolinie andyjskiej. Z miasta widać jeno gigantyczne, poorane żlebami zielone zbocza. By zobaczyć niektóre szczyty trzeba opuścić centrum i wznieść się do dzielnic położonych wyżej. Tam też, już poza miastem, znajduje się osławiony Pomnik Linii Równikowej z czarnym globusem na szarym wyniosłym postumencie, z którego górnego tarasu roztacza się widok na leżące w dole miasto. Przy okazji wyjaśniam, że Ecuador znaczy po hiszpańsku równik. Nawet tam nie udało nam się dotrzeć! Rosario uznała, że najważniejsi dla niej są Indianie, ich zwyczaje i sztuka, a baroku ma dosyć w Hiszpanii. Ostatecznie to głównie Hiszpanie budowali te wszystkie kościoły i klasztory… Nie brała jednak pod uwagę faktu, że nie brakowało tu indiańskich artystów, którzy nadali barokowi kolonialnemu bardzo specyficzne ludowo-naiwne, niesłychanie interesujące cechy! Poza wieloma kościołami i klasztorami nie widzieliśmy także Muzeum Sztuki Kolonialnej i wyeksponowanych w nim, między innymi, wspaniałych rzeźb największego rzeźbiarza kolonialnej Ameryki Hiszpańskiej Indianina (sic!) Capiscary (1720-1796) …

W trakcie bezskutecznych poszukiwań dobrego przewodnika po mieście trafiliśmy do jednej z księgarń. Jej właścicielami okazało się dystyngowane starsze małżeństwo, które  nawiązało z nami rozmowę. Wyznali nam, że są Żydami z Polski i że wszyscy ich krewni zginęli w obozach koncentracyjnych. Mają więc bardzo bolesne wspomnienia z naszego kraju. Podczas kolacji w małej knajpce, a potem także przy innych posiłkach, zwróciliśmy uwagę, że kawę w Ekwadorze serwują w szklanych karafkach. Wchodzili tam co jakiś czas Indianie, by zjeść ukradkiem i w pośpiechu pozostawione przez konsumentów resztki jedzenia. Widok zaiste przykry!

Po spędzeniu właściwie tylko jednego popołudnia w Quito, nazajutrz udaliśmy się do odległego o jakieś 80 km na północ miasteczka Otavalo. Znane jest w całej Ameryce ze sztuki ludowej mieszkających tam Indian, którzy nadal mówią językiem zwanym quechua lub quichua, najważniejszym i oficjalnym językiem Imperium Inków. Jego północny kraniec sięgał jeszcze dalej, aż poza granicę dzisiejszej Kolumbii, do regionu Pasto. Jechaliśmy zdezelowanym autobusem wypełnionym tłumem Indian. Ci biedni ludzie nie mają odpowiednich warunków do utrzymania higieny, toteż zaduch, by nie powiedzieć fetor, panował wewnątrz straszliwy!  Pewno z jakiegoś punktu po drodze widać było ośnieżony szczyt wulkanu Cayambe (5790 m. ), ale w zatłoczonym autobusie o malutkich oknach trudno było podziwiać krajobrazy.  Samo miasteczko jest bez wyrazu, niemal pozbawione atrakcji architektonicznych, ale na centralnym placu ogromna ilość straganów ze wszystkim: ceramika, kilimy, poncza, swetry z wełny z alpaki zwane w języku quechua chompas, wełniane czapki chullos i wszelkiego rodzaju ozdoby, wśród których wyróżniają się sznurki złotych korali z lubością noszonych przez większość Indianek.

Zaintrygowani tym faktem spytaliśmy, gdzie są produkowane i przez kogo. Jakież było nasze zdziwienie, gdy usłyszeliśmy, że pochodzą z … Czechosłowacji!!!!

Typowy strój Indianki z Otavalo to biała haftowana obszerna bluzka z dodatkowym kolorowym niebiesko-żółto-czerwonym haftem kwiatowym na piersiach i ramionach, no i właśnie owe „piętrowe” dosłownie zwoje tych złotych czechosłowackich paciorków na szyi. Targ bynajmniej nie ogranicza się do ozdób i rzemiosła artystycznego. Wielu Indian mieszkających w okolicznych wioskach na stokach gór znosi do Otavalo swoje produkty rolne, w tym wielkie snopy siana dla zwierząt i inne płody ziemi. Poza tym cała duża część targowiska to szereg małych knajpek oferujących rozmaite, na ogół pikantne, ostro przyprawione potrawy lokalne na bazie ryżu, słodkich kartofli i fasoli. Przysmakiem indiańskim często tu oferowanym (tak samo w Peru i Boliwii) są flaki i wszelkie wnętrzności z rusztu. Łatwo sobie wyobrazić, jak dalece niedokładnie są one oczyszczone z ekskrementów, toteż woń, jaka się tam roznosi przyprawia o mdłości… Przeszliśmy się trochę po miasteczku i ubawił nas widok grających w siatkówkę na biało ubranych, w spodniach do pół łydki, młodych Indian, których długie czarne warkocze w trakcie gry owijały im się zamaszyście wokół głów.

Trzeci i ostatni dzień pobytu w Ekwadorze przeznaczyliśmy na wyprawę do Santo Domingo de los Colorados, zakurzonej i dość zapadłej mieściny położonej już w strefie tropikalnej, około 150 km na zachód od Quito. W dżungli pod tym miasteczkiem, w bambusowych szałasach mieszkają Indianie Colorados (Jaskrawoczerwoni), zwani tak dlatego, że farbują sobie włosy właśnie takim jaskrawoczerwonym sokiem owocu achiote (Bixa orellana). Po jego wyschnięciu wygląda to tak, jakby mieli na głowie rodzaj czapek z daszkiem. Oprócz tego wokół ramion  i nóg malują sobie czarne pierścienie sokiem z innego owocu, z małego drzewa zwanego huito (Genipa americana) , a na biodrach tak mężczyźni jak i kobiety noszą kolorowe opaski. Teraz używa się już indiańskiej nazwy tego plemienia: Tsáchila i nawet miasto nazywa się teraz Santo Domingo de los Tsáchilas, a nie de los Colorados, jak wówczas.

Niesamowicie wyboista droga  raptownie opada w dół z wyżyny andyjskiej zwanej tutaj Sierra w kierunku Costa, czyli Wybrzeża Pacyfiku. Jechaliśmy znowu starym, rozklekotanym autobusem i na dodatek, gdy wsiadaliśmy, zostały już najgorsze miejsca na szerokim siedzeniu z tyłu autobusu. Łatwo sobie wyobrazić, jak się tam wytrzęśliśmy na tych wszystkich dziurach po drodze. Mało tego: gdy autobus, nie zmniejszając bynajmniej ani trochę zawrotnej szybkości, przejeżdżał przez  jedną z takich głębokich wyrw, skoczyliśmy pod sam sufit autobusu, by runąć na siedzenie z ogromnym impetem. Wówczas poczułem ostry ból w niewymownej części ciała i okazało się, że jakiś zardzewiały prawdopodobnie gwóźdź przebił nie tylko spodnie, ale i moją szanowną sempiternę. Jąłem głośno protestować. Rozległy się śmiechy, głównie jadących z nami dziewcząt, ale mnie wcale nie było do śmiechu. Na szczęście, udało mi się nakłonić kierowcę i konduktora, by po przyjeździe do Santo Domingo de los Colorados poszli ze mną do kliniki i zapłacili za zastrzyk przeciwtężcowy.

Do Indian pojechaliśmy taksówką, bo to około 5 km od centrum i nie ma po prostu żadnego innego środka lokomocji. W pewnym momencie taksówka skręciła w lewo i zagłębiła się w tropikalnym lesie o rzadko rosnących drzewach. Podjechała pod jeden z bambusowych szałasów, z którego natychmiast wyszła trzyosobowa rodzina Indian: rodzice i kilkuletnia córeczka, przygotowani, odpowiednio pomalowani i ubrani, aby pozować do zdjęcia. Mają ustaloną stawkę za każde zrobione im zdjęcie. Próbowałem także nagrać na magnetofon rozmowę z Indianinem, ale zbył mnie, odpowiadając niechętnie i byle co. Na nagrania jeszcze nie zdążyli ustalić stawki… Rosario była tak zdegustowana  całą tą scenerią, że w ogóle nie wysiadła nawet z taksówki. Ona, która tak chciała zobaczyć Indian!

Po powrocie do Quito mieliśmy już bardzo niewiele czasu na zobaczenie czegokolwiek w tym arcyciekawym i pełnym zabytków mieście, które wówczas miało około 600 tysięcy mieszkańców. Dotąd myślę, że Quito jest chyba najpiękniejszym miastem południowoamerykańskim i marzę o tym, by tam jeszcze wrócić…       

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/




Świat patrzy na polską sztukę. Polscy artyści w Montrealu.

Katarzyna Szrodt

Plakat]Każda wystawa jest świętem – świętem dzielenia się efektami pracy twórczej, zaproszeniem do dialogu o sztuce, o świecie, o nas. Grupowa wystawa jest dodatkowo radością konfrontacji wielu wizji artystycznych, odmiennych osobowości i różnorodnych form ekspresji.

Poproszona zostałam przez zarząd grupy pierwszej PKTWP (Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy) w Montrealu,  do zorganizowania wystawy polskich artystów plastyków mieszkających w Kanadzie, by tym wydarzeniem zainaugurować działalność Centrum Kultury Polskiej. Wyzwanie tyleż porywające co przygniatające, ze względu na niski budżet, konieczność liczenia wyłącznie na bezinteresowną gotowość artystów w przygotowaniach, niezadowolenie tych artystów, którzy nie zostaną zaproszeni.

Wystawa, której nadałam tytuł „Świat Patrzy na Polską Sztukę – Polish Art In The Eyes of the Word” jest przede wszystkim prezentacją prac artystów grupy PAAC (Polish Artists Association In Canada), którzy rok temu stworzyli grupę artystyczną w celu organizowania wystaw. PAAC, liczący obecnie 12 twórców, zaprosił cztery artystki młodego pokolenia, które ukończyły studia w Montrealu i czterech artystów z Ottawy. Przeważają twórcy emigracji fali solidarnościowej, którzy przybyli do Kanady w latach 80. z niemałym już dorobkiem artystycznym, dyplomami szkół artystycznych z Polski, Europy, Ameryki Północnej. Twórcy z polskim rodowodem zbyt rzadko mieli szansę prezentowania tutejszym środowiskom prac w dużym gronie rodaków. Obecna wystawa stworzyła taką możliwość.

Prace prezentują wysoki poziom artystyczny przy różnorodności tematów, stylów i technik. Dominuje malarstwo figuratywne, inspirujące się człowiekiem, pejzażem, architekturą miasta. Ciekawy jest powrót kilku artystów do portretu i do surrealizmu.  Abstrakcja u wielu artystów jest niewyczerpanym źródłem poszukiwań kolorystycznych i formalnych. Olej, akwarela, pastele, rysunek węglem, mix media, szkło łączone z blachą i tkaniną – to różnorodne techniki prezentowane na wystawie.

Artysta patrzy na świat i interpretuje go siłą swego talentu i wrażliwości, czując więcej, głębiej, intensywniej, a efektem jest dzieło sztuki. „Świat Patrzy na Polską Sztukę” – to tytuł życzeniowy, prowokacyjny, odważny, zachęcający do pokazywania sztuki polskiej światu. Bardzo chciałabym, aby jak najwięcej osób obejrzało wystawę i zakupiło prace, aby obrazy, rysunki, szkice, jak barwne ptaki ozdobiły mieszkania, przyciągając wzrok, poruszając wyobraźnię, dając radość obcowania ze sztuką.

____________

Dr Katarzyna Szrodt, kurator wystawy „Świat Patrzy na Polską Sztukę” w Centrum Kultury Polskiej Jolicoeur – Montreal 7-12 XII 2017 r.




“Dziadek” Józef Piłsudski

150-ta rocznica urodzin Józefa Piłsudskiego

Jóżef Piłsudski, 1930 r.
Jóżef Piłsudski, 1930 r.

Włodzimierz Wójcik

Przed rokiem  1939 w  świadomości  ogółu  funkcjonowało  pojęcie „Dziadka”  utożsamiane  z  Józefem  Piłsudskim. Powszechnie wiedziano, że  –  urodzony w Zułowie na Litwie w 1867 roku, a więc już po upadku  powstania  styczniowego  –  był człowiekiem, który już pod koniec minionego stulecia rozpoczął walkę  i  działalność  spiskową przeciw zaborcom; przeżył kilkuletnią  zsyłkę  syberyjską,  na  początku  naszego  wieku formował siły zbrojne, by po 1918 budować zręby nowego ładu Niepodległej Polski.

Skąd  wzięło  się  pojęcie  „Dziadka”-  Piłsudskiego? Sprawę można tłumaczyć niejako  w  dwojaki  sposób.  Kiedy  na  gruncie  krakowskim  i zakopiańskim  na  progu  naszego  stulecia  Piłsudski  zaczął  tworzyć  związki strzeleckie, podwaliny przyszłej armii polskiej, masowo garnęli się do niego młodzi, nawet bardzo młodzi ludzie, różnych stanów i profesji oraz niemal ze wszystkich  zaborów;  w  tym  ze Śląska  i  Zagłębia  Dąbrowskiego:  a  więc z Cieszyna,  Katowic,  Sosnowca,  Czeladzi, Będzina,  czy  Dąbrowy  Górniczej oraz  wielu  innych  miejscowości  naszego  regionu.  Po  wybuchu  wojny światowej,  kiedy  to  6  sierpnia  1914  ro ku  „pierwsza  kompania  kadrowa”  z Tadeuszem Kasprzyckim na czele, z rozkazu Komendanta Pierwszej Brygady Legionów, Józefa Piłsudskiego, wyruszyła z krakowskich Oleandrów  w  bój przeciw  Moskalom,  ów  komendant  miał  47  lat.  Jego  chłopcy, w  „szarych” maciejówkach i w „szarych”, prostych mundurach, palący się do walki, często byli  po  prostu  szesnasto-  siedemnastoletnimi  „gołowąsami”.  Pewna różnica wieku – około lat trzydziestu – istniała, to prawda; ale nie była metrykalnie aż tak  wielka,  aby  uprawniała  do  nazywania  go  „dziadkiem”.  Więc,  co?

Wyjaśnienie  znajdzie  się  zapewne  wówczas,  gdy  spróbujemy  spojrzeć  na rzeczywiste funkcjonowanie znaczenia tego rzeczownika na przełomie dziewiętnastego  i  dwudziestego  wieku.  Nie  czas  i  miejsce  na  wertowanie słowników.  Posłużmy się po prostu cytatem pierwszej zwrotki wiersza młodopolskiego poety, zresztą żołnierza legionowego, Jerzego Żuławskiego, wiersza pod tytułem Do moich synów:

Synkowie moi, poszedłem w bój,
jako wasz dziadek, a ojciec mój,
jak ojca ojciec i ojca dziad,
co z Legionami przemierzył świat,
szukając drogi przez krew i blizny
do naszej wolnej Ojczyzny!

Widać  tedy,  że  znaczenie   tego  pojęcia   okazuje  się  w  świetle przytoczonych wersów  dość  jasne. „Dziadek”,  to  ten  członek rodziny, który jest  fundamentem tradycji  walki  narodowo-wyzwoleńczej;   jest  otuchą  dla całego  rodu, ostoją wartości  wyższego  rzędu,  spoiwem  duchowym, mądrością i dzielnością. Dalsza egzegeza nie jest konieczna. To wystarczy.

„Komendant”, „Brygadier”, „Ziuk” i w jednej osobie „Dziadek” bywał ze swoimi strzelcami  wszędzie. Dzielił  z  nimi  niebezpieczeństwa  i  niewygody, sypiał  z  nimi w  jednej  izbie, jadał  te  same, co  oni, potrawy.  Po  prostu  ich cenił  i  lubił.  Nic dziwnego,  że  ci  szukali  każdej  okazji,  aby  mu  okazać szacunek  i  zwyczajną miłość.  Nazywając  go  „Dziadkiem”  starali  się akcentować ideowe pokrewieństwo z nim jako uosobieniem ofiarnej walki o wolną  Polskę,  o  którą  przez  dziesięciolecia modlili  się  swoją  poezją  wielcy romantycy.   Dlatego  też  19  marca  każdego  roku  szły  ku  Piłsudskiemu najcieplejsze  myśli  jego  żołnierzy, wszystkich polskich patriotów,  starych i młodych, zwłaszcza  jednak  dzieci, które nad wyraz autentycznie uwielbiał i które rozumiał.

W tych okolicznościach w czasie wojny, w okopach, na postoju, w czasie marszu, rodziły się wiersze i teksty piosenek o ulubionym wodzu, co „jedzie, jedzie na  Kasztance”  w  „szarym” stroju, ale ma „serce ze złota”. Za sprawą wybitnych poetów, a i zwykłych amatorów, powstawały „powinszowania w dniu  imienin”.  Po  skończonych  działaniach  wojennych,  w  Niepodległej Polsce, na imieniny Józefa do Belwederu i Sulejówka spontanicznie płynęła prawdziwa rzeka szczerych życzeń, w tym życzeń mających kształt poetycki. Także  po  1935  roku,  a  więc  po  zgonie  Pierwszego  Marszałka,  co  roku  19 marca  pod  jego  portretem  składano  kwiaty, urządzano  uroczystości, recytowano wiersze.

Drogi narodu polskiego do Niepodległej symbolizowane były nazwiskami zasłużonych  ludzi  pochodzących  z  najrozmaitszych  obozów  politycznych. Ignacy  Daszyński,  Wincenty  Witos,  Roman  Dmowski, Ignacy Paderewski, Wojciech  Korfanty  –  to  wspaniałe  postacie.  Pośród  nich nazwisko Józefa Piłsudskiego świeci   szczególnym  blaskiem;  jest  to  postać  odznaczająca się charyzmą,  a  on  sam  jest  dla  nas  bezustannie  opromieniony  prawdziwą legendą…

Piłsudski  stał  się  symbolem  i  synonimem  Niepodległości.  Internowany przez Niemców w lipcu 1917 roku więziony był w twierdzy w Magdeburgu. Nie chciał bowiem złożyć przysięgi na wierność wobec państw centralnych. Przez  ponad  rok  żył  w  osamotnieniu  i  z  dala  od  Ojczyzny.  Z  czasem więzienną  niedolę  dzielił  z  nim  jego  najbliższy  współpracownik  w działalności  niepodległościowej,  Kazimierz  Sosnkowski.  Więziony  przez Niemców  Piłsudski  w  świadomości  swoich  rodaków stawał  się  z  dnia  na dzień  w coraz większym stopniu uosobieniem  romantycznych  bohaterów, którzy poświęcali życie za Ojczyznę. Wielu czytelnikom dramatów Mickiewicza jawił się po prostu jako uosobienie Konrada osadzonego w celi klasztoru Ojców Bazylianów w Wilnie, zamienionego na więzienie stanu. W końcu 1918 roku, gdy zaborcze imperia zaczęły się rozpadać w wirach wojny światowej, Józef  Piłsudski  został  zwolniony. Zjawił się w Warszawie wieczorem 10 listopada zmęczony i wyczerpany. Następnego dnia powołany został  na  urząd  Tymczasowego  Naczelnika Państwa Polskiego, później na Naczelnika. W wielu utworach  literackich  pisano  o  nim  jako  o  uosobieniu innego Naczelnika –  legendarnego  bohatera  narodowego  spod  Racławic, Tadeusza Kościuszki. Z czasem dzień 11 listopada  został  uznany  dniem Święta  Niepodległości.




Modrzejewska na portretach, fotografiach i pocztówkach

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Helena Modrzejewska była często portretowana, fotografowana, jej wizerunki znajdowały się na pocztówkach, monetach, znaczkach pocztowych, pudełkach od zapałek. Pozostało po niej bardzo bogate archiwum dokumentujące role, stylowe kostiumy teatralne i obraz kobiety swojej epoki. Jej twarz uwieczniona na fotografiach znajduje się w wielu muzeach, bibliotekach, kolekcjach prywatnych w Polsce i w Ameryce.

Najbardziej znanym, wielokrotnie reprodukowanym portretem jest dzieło olejne pędzla Tadeusza Ajdukiewicza, które wisi w Muzeum Narodowym, w Sukiennicach w Krakowie. Modrzejewska stoi z dumnie uniesiona głową, tajemniczy uśmiech błąka się na jej twarzy, bogata suknia z trenem wije się wokół niej, artystka trzyma w jednym ręku książkę, drugą ręką unosi  tren,  a wszystkiemu przygląda się duży pies.

Portret pochodzi z okresu, gdy Modrzejewska przyjechała, po raz pierwszy od wyjazdu z Ameryki, do Krakowa na gościnne występy z okazji jubileuszu Ignacego Kraszewskiego w 1880 roku. Jubileusz ten stał się wielkim zjazdem Polaków oraz manifestacją antycarską i antypruską. Po wspaniałym przedstawieniu sztuki „Miód kasztelański” Kraszewskiego, w której Helena zagrała główną rolę, aktorka była witana i żegnana owacyjnie, a na widowni siedziała jej matka, osłupiała i jedyna nie klaszcząca. Potem odbył się bal w Sukiennicach, z gigantycznym polonezem. Dochód z balu – 8000 guldenów przeznaczono na pomnik Mickiewicza w Krakowie. Pani Helena tańczyła całą noc, a jej wspaniała suknia przeszła do legendy. Modrzejewską obwołano drugą królową balu, bowiem pierwszą musiała być księżna Zuzanna Czartoryska.

Przybyli tego wieczoru artyści uchwalili jednogłośnie, że musi powstać w Sukiennicach Muzeum Sztuki Polskiej. Tadeusz Ajdukiewicz (1852-1916), znany krakowski malarz, portrecista sławnych osób, głównie z kręgów artystycznych, zaproponował wówczas Modrzejewskiej namalowanie jej wizerunku. Portret ten miał być jednym z pierwszych eksponatów w nowym Muzeum. Z dzieła Ajdukiewicza Modrzejewska była bardzo zadowolona, czego nie mogła powiedzieć o innym portrecie. pędzla Charlesa Durana, który powstał w Ameryce.

Na fali uwielbienia i reklamy, jeden z bogatych, amerykańskich biznesmenów przeznaczył kilkanaście tysięcy dolarów na portret, który miał odtąd znajdować się w zbiorach Muzeum w Filadelfii. Modrzejewska zabiegała o to, żeby malował ją Henryk Rodakowski. Malarz jednak zlekceważył tę propozycję. Zamówienie dostał modny wówczas światowy portrecista – Charles Duran. Obraz, który powstał za taką cenę był wspaniały, pompatyczny, wręcz „utytułowany”, ale… przedstawiał zupełnie inną osobę. Modrzejewska była załamana. – To najgorszy portret jaki mi kiedykolwiek namalowano – mówiła.

Pozowanie do fotografii artystka traktowała z dużym pietyzmem. Zdawała sobie sprawę, że gra na scenie jest ulotna, a to, co po niej zostanie, to właśnie fotograficzny wizerunek. Przygotowywała się do sesji zdjęciowej z całą powagą. W atelier przebierała się w kostiumy i nie tylko pozowała, ale grała, jak na scenie. Dzięki temu fotografie przekazują głębię, przeżycie sceniczne, pokazują gest, mimikę, dają złudzenie ruchu. Są też fotografie statyczne, głównie dotyczy to portretów, pokazujących artystkę prywatnie. Patrząc na nie wydaje się, jakby postać zastygła na zawsze, a fotograf uchwycił  ten jedyny, niepowtarzalny ułamek sekundy, z wielu  sekund jej życia.

Miała swoje ulubione zakłady fotograficzne. O XIX wiecznych fotografach można dowiedzieć się z podpisów i pieczątek na odwrocie fotografii. Krakowskim zakładem, z którego pochodzi część zachowanych fotografii był „A Szubert, ulica Krupnicza 17”.

Walery Rzewuski, do miejsca swojego zakładu dodał opis – „ulica Kopernika 29, na przeciw zakładu klinicznego”. Innym miejscem słynnego  XIX wiecznego krakowskiego fotografa był „Zakład Fotograficzny Walerego Rzewuskiego, ulica Wesoła, Podwale, nr 27 B”. Z Walerym Rzewuskim łączy się m.in. historia pięknych fotografii Modrzejewskiej w roli Małgorzaty z „Fausta” Goethego. Do tej pory przyciągają uwagę swoją wyjątkowością i dramatyzmem postaci. kobieta. Do tego Modrzejewska wygląda na nich jak współczesna kobieta.

Zapewne nikomu nie przyjdzie do głowy, że odbyły się tylko dwa spektakle „Fausta”: 13 lutego i 14 lutego 1869 r. W sobotę – wielka premiera, w niedzielę – wielka klapa. I nikt by o tym spektaklu nie pamiętał, gdyby nie fotografie znakomitego Walerego Rzewuskiego.

W pracowni Walerego Rzewuskiego została utrwalona jeszcze inna spektakularna rola Modrzejewskiej – Ofelia z „Hamleta” Szekspira. Rola ta jest dość znacząca w karierze Modrzejewskiej. Aktorka napisała  w pamiętniku w 1877 roku:

Postanowiłam sobie, że w każdym mieście, gdzie będę w Stanach, zawsze jeden wieczór będę grać scenę Ofelii po polsku, żeby zarozumiałym Jankesom pokazać, że i my coś umiemy i żeby nie zapomniano, jakiej narodowości jestem.

We Lwowie Modrzejewska korzystała z zakładów: „Józef Eder, Zakład malarsko fotograficzny, Hotel Angielski” i  „J. Stahl, Atelier w Rynku, nr 164”. W Warszawie natomiast, kiedy była gwiazdą Teatrów Rządowych fotografowała się w zakładach: „Karoli & Pusch,  Fotografia Teatrów w Warszawie, ul. Miodowa 4”,  Karola Beyera (1818-1877), potem zakład ten nazywał się – „J. Kostka i Mulert” i mieścił na Krakowskim Przedmieściu, „Fotografia Artystyczna, Konrad, ulica Erywańska, (Plac Zielony) nr 8”, a także w zakładzie „Kloch i Dudkiewicz”. Jeden z fotografów reklamował się: „Fotografije wieczorne pierwsze w kraju, M. Dutkiewicz, Krakowskie Przedmieście 411”.

Najwięcej doskonałych fotografii Modrzejewskiej z warszawskiego okresu wyszło z pracowni Jana Mieczkowskiego (1830-1889), róg Senatorskiej i Miodowej.

Fotograf urodził się w 1830 r. w zdeklasowanej rodzinie szlacheckiej. W młodości pracował w zakładzie fotograficznym (dagerotypii) dr Karola Szczodrowskiego w Warszawie. U niego nauczył się zawodu, dzięki czemu mógł w 1853 r. założyć własne atelier. Po początkowych niepowodzeniach i bankructwie udało mu się zbudować zakład zatrudniający kilkudziesięciu pracowników i najlepszych fotografów warszawskich. Przez kilka lat posiadał także zakład fotograficzny w Paryżu przy ul. Avenue de Opera. Mieczkowski otrzymał wiele nagród i odznaczeń państwowych. W 1875 r. założył dziennik teatralny „Antrakt” przekształcony później w „Kurier Poranny”.

Zyskał sławę jako doskonały portrecista m. in. Adama Mickiewicza i Ignacego Paderewskiego. Na początku lat 70. zainteresował się osobą Heleny Modrzejewskiej, którą utrwalił w bardzo wielu rolach teatralnych.

Córka Jana Mieczkowskiego, Maria wyszła za mąż za ziemianina spod Radomska Antoniego Kamockiego, właściciela majątku Kocierzowy. Od 1878 r., w specjalnym albumie, gromadziła zdjęcia wykonane w atelier ojca. Obok fotografii rodzinnych znalazło się w nim kilkadziesiąt zdjęć Heleny Modrzejewskiej wykonanych w latach 1871-1872. Album Kamockich znajduje się obecnie w zasobie Archiwum Państwowego w Piotrkowie Trybunalskim jako znacząca część archiwum rodzinno – majątkowego Kamockich z Kocierzowych.

W Ameryce artystka korzystała m.in. z zakładów: Mora, 707 Brodway, New York; Max Plater , 88 N. Clark Street, Chicago; Photographic Studio, 838 Market Street San Fransisco, Jones, Robinson & Co.; Taber, No 121 Post Street, San Fransisco; Scholl, 112, 114 North 9th Street, Philadelphia. Z pracowni fotograficznej Scholla wyszła fotografia Modrzejewskiej w roli Kamili, sztuki granej w Ameryce na podstawie „Damy Kameliowej” Aleksandra Dumasa. Fotografia ta obiegła cały kraj w postaci popularnej pocztówki. Modrzejewska ma tam suknię, która sama zaprojektowała i uszyła z pomocą biegłej krawcowej, z białego atłasu i chusty zrobionej z włóczki, z frędzlami. Podobno kostium ten „wstrząsnął żeńską częścią publiczności”.

Na podstawie analizy fotografii wiele można powiedzieć o bogactwie ról i różnorodnych scenicznych klimatów. Jest to jednak temat na osobny artykuł.

 _____

Joanna Sokołowska-Gwizdka: Co otrzymałam od Boga i ludzi. Opowieść o Helenie Modrzejewskiej, BoRey Publishing, New Jersey 2009.

Dwujęzyczna książka o Helenie Modrzejewskiej, zaprojektowana jak XIX-to wieczny pamiętnik, będąca krótkim portretem tej niezwykłej postaci i wprowadzająca czytelnika w jej świat, to dobry prezent dla młodzieży polskiego pochodzenia, aby poznały historię, a także jako prezent  od Polaków dla Amerykanów, aby pokazać, że i my Polacy mamy wkład w budowaniu kultury na tym kontynencie.

 
https://www.amazon.com/Received-People-Helena-Modjeska-Modrzejewska/dp/0615293441/ref=sr_1_1?ie=UTF8&qid=1511375815&sr=8-1&keywords=Sokolowska-Gwizdka


Galeria