Umarli łączą żywych

Spacer po starym cmentarzu w Piotrkowie Trybunalskim

Tekst: Joanna Sokołowska-Gwizdka (Austin, Teksas)

Fotografie: Andrzej Sokołowski i Marcin Sokołowski (Łódź)

Stary cmentarz w Piotrkowie Trybunalskim zawsze kojarzył mi się z szelestem złocistych liści pod stopami, spadającymi z drzew kasztanami, zapachem różnokolorowych jesiennych chryzantem i wielką łuną na niebie od palących się setek tysięcy zniczy i świec. Do tego gwar uroczyście ubranych ludzi idących odwiedzić swoich bliskich, ksiądz stojący przy głównej bramie i proszący o modlitwę, dźwięk kościelnych dzwonów i cisza wspomnień bijąca z przepięknych, starych, kamiennych, porośniętych mchem pomników.

Lubiłam tę tajemniczą atmosferę skupienia i rytuał corocznych spotkań z dalekimi przodkami spoczywającymi w grobowcu rodzinnym z poł. XIX wieku. Grobowiec otoczony był kutym w metalu płotem, porośnięty bluszczem, z kamiennym pomnikiem zakończonym krzyżem, przed którym rosła wielka paproć. Na pomniku wyryte nazwiska: Michał Leżański (zm. w 1873 r.), Prakseda z Baranowskich Leżańska, Antonina z Leżańskich Sokołowska, Lucjan Sokołowski, Janinka Gibess i inni. Kim byli, jak wyglądali, jakie były ich marzenia, co robili ci nieznani bliscy – często zadawałam sobie to pytanie. Delikatnie, żeby nie zbudzić tych, którzy zasnęli na wieczność, trzeba było otworzyć skrzypiącą bramę, podejść pod pomnik i postawić znicze na kamiennym postumencie. A potem szybko je zapalić, żeby nie zdmuchnął ich wiatr.

Urodziłam się w Piotrkowie, ale w wieku trzech lat wyprowadziłam się wraz z rodzicami do Łodzi, ponieważ mój tata, jako konstruktor maszyn włókienniczych, otrzymał pracę w biurze konstrukcyjnym Łódzkiej Fabryki Maszyn Jedwabniczych. Piotrków odwiedzaliśmy regularnie w okresie Wszystkich Świętych. Gdy żyli dziadkowie, którzy mieszkali w kamienicy przy Placu Czarneckiego, przyjeżdżaliśmy zawsze dzień lub dwa wcześniej. Zjeżdżała się też rodzina z Warszawy i z Wrocławia. Rozmowom oraz wspomnieniom nie było końca. Po posprzątaniu grobów, zapaleniu zniczy, położeniu kwiatów i wizycie w kościele przy klasztorze ojców Dominikanów, szliśmy wieczorem, jeszcze raz na cmentarz, żeby zobaczyć łunę. Moja mama wciąż się zatrzymywała, bo spotykała różnych swoich znajomych z czasów szkolnych. Z czasem znajomych ubywało, coraz rzadziej przyjeżdżała rodzina spoza Piotrkowa, zmarli dziadkowie, nie ma już mieszkania przy Placu Czarneckiego. Piotrków stał się inny, daleki, nieznajomy. Tylko grobów przybywa. Od czterech lat, w grobowcu rodzinnym leży nasz tata, razem ze swoją matką, dziadkami, pradziadkami, stryjem, siostrą, szwagrem… Takie miał życzenie, chciał wrócić do Piotrkowa na zawsze. Teraz Piotrków i stary cmentarz nabrały innego wymiaru, zatęskniłam za wspomnieniami i historią rodzinną. Zatęskniłam za Piotrkowem i miejscami, które tyle razy odwiedzaliśmy. Chciałabym się więcej dowiedzieć o mieście, w którym żyli moi bliscy.

***

Zawsze ciekawił mnie ten tajemniczy piotrkowski cmentarz. Niezwykłe, wspaniałe stare pomniki wzbudzały mój zachwyt. Napisy nagrobne wiele mówiły o ludziach, którzy zapisali się dla historii miasta i kraju piękną kartą, można się było też dowiedzieć o walkach, które trzeba było stoczyć, abyśmy mieli niepodległą Polskę.  Co roku szliśmy pod pomnik Powstańców Styczniowych, aby zapalić znicze. Wyryte w kamieniu nazwiska rozstrzelanych przez Rosjan Powstańców, układały się w modlitwę. Idąc aleją do naszego grobowca, przez lata zatrzymywałam się po drodze przy grobie ze zdjęciem młodego, uśmiechniętego chłopaka. Tadeusz Badowski, lat 20, zginął w wojnie bolszewickiej w 1921 r. Stawiałam świecę na jego grobie, symbolicznie, dla wszystkich, którzy wtedy zginęli. Nie wiem, czy ten grób jeszcze jest, potem go już nie widziałam.

Chyliczkowscy

Na piotrkowskim cmentarzu jest grób Tytusa Chyliczkowskiego. Urodzony w 1834 r. prawnik, był członkiem Sądu Okręgowego w Piotrkowie i powstańcem z 1863 r. Na pomniku widnieje też tablica pamiątkowa poświęcona jego rodzicom. Ojciec, Jan Chyliczkowski (1781 – 1856) był dyrektorem Heroldyi czyli urzędu ds. szlachectwa, a także Referendarzem Stanu i ostatnim sekretarzem generalnym w kancelarii Rady Stanu Księstwa Warszawskiego. W naszych dokumentach rodzinnych zachował się list od Jana Chyliczkowskiego do córki naszego 3 razy pradziadka Pawła Sokołowskiego, uczestnika kampanii napoleońskiej – Dionizyi z Bocultów Sokołowskich, w sprawie urzędowej, dotyczącej szlachectwa „dla braci jej nieletnich”. Jeden z jej braci, Januariusz, to nasz prapradziadek.

Psarscy i Żarscy

Rodziny wielce zasłużone dla Piotrkowa i powiązane z historią naszej rodziny.

Psarscy herbu Jastrzębiec byli obywatelami ziemskimi i przemysłowcami, rozwijającymi przemysł wapienniczy. Jan Nepomucen Psarski (1815-1885) to powstaniec listopadowy oraz właściciel słynnego Pałacyku Psarskich, zbudowanego na terenie dawnych ogrodów królewskich i zamku myśliwskiego króla Zygmunta Starego (obecnie jest tu Rondo Sulejowskie). Stanisław Psarski (1857-1932) zbudował kolejkę wąskotorową łącząca Piotrków z Sulejowem (słynącym z klasztoru Cystersów). Zorganizował także straż pożarną i gimnazjum ogólnokształcące w Sulejowie. Wiktor Psarski (1884-1941) był właścicielem majątku ziemskiego w Jeżowie, zginął w obozie w Buchenwaldzie. Władysław Psarski (1857-1848) był dyrektorem cukrowni w Rytwianach, a Władysław Psarski (1888-1944) inżynier chemik, dyrektor cukrowni w Kościanie i poseł na sejm zginął w Powstaniu Warszawskim.

W grobowcu rodziny Żarskich herbu Starykoń został pochowany Józef Żarski, właściciel składu aptecznego i działacz społeczny, jego żona Józefa z domu Psarska. Byli oni właścicielami kamienicy w Rynku Trybunalskim. Mieli dziewięcioro dzieci. Mieczysław, ur. w 1888 r., inżynier leśnik po studiach w Lipsku, zginął zamordowany przez banderowców. Tadeusz (jemu poświęcona tablica pamiątkowa wisi na kamienicy w Rynku) wraz z żoną Zofią Maciejewską zostali zamordowani przez NKWD w Moskwie, a Witold zginął w Katyniu.

W grobowcu leży też córka Józefa Żarskiego i Józefy z Psarskich – Wacława z Żarskich Sokołowska. To pierwsza żona mojego dziadka – Wincentego Sokołowskiego. W naszych dokumentach rodzinnych zachował się list dziadka do jego ojca Mieczysława z prośbą, żeby się oświadczył rodzicom panny Wacławy w jego imieniu. Oświadczyny jak widać zostały przyjęte. Dziadek Wincenty, ur. w 1888 r. był inżynierem leśnikiem po studiach we Lwowie. Odbywał praktyki leśne podczas studiów u Zamojskich w Łochowie, po czym otrzymał propozycję pracy jako nadleśniczy w dobrach łochowskich. Ze świeżo poślubioną żoną zamieszkał w Łochowie. Młodzi otrzymali dwór na terenie posiadłości, w którym mogli zamieszkać. Niestety w 1921 roku zdarzył się tragiczny wypadek. Wacława zasnęła nad książką, którą czytała przy lampie naftowej, od lampy zapaliły się jej włosy i spłonęła, a z nią duża część dworu. Miała 30 lat. Została pochowana w Piotrkowie. Dziadek po tej tragedii wyjechał z Łochowa, aż na granicę z Prusami Wschodnimi. Został nadleśniczym ogromnych terenów lasów państwowych w Nadleśnictwie Lidzbark, nad rzeką Wel i jeziorem Lidzbarskim i funkcję tę pełnił aż do wybuchu wojny. Potem wrócił z rodziną do Piotrkowa.

Witanowscy

Niezwykle zasłużony dla Piotrkowa był Michał Rawita-Witanowski herbu Rawicz, historyk, krajoznawca, wieloletni prezes oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego w Piotrkowie Tryb., założyciel wielu lokalnych instytucji kulturalnych. Farmaceuta z zawodu był właścicielem apteki. Z jego inspiracji powstała Miejska Biblioteka w Piotrkowie. Na starym cmentarzu są groby rodziny Witanowskich.

Moja babcia od strony mamy, Regina z Meszczyńskich przyjechała do Piotrkowa w okresie. pierwszej wojny światowej jako nastolatka razem ze starszą siostrą Joanną z Meszczyńskich Witanowską i jej mężem Janem Witanowskim. Przyjechały do średniej siostry, Marii, która już tu mieszkała wraz z mężem Józefem Cecotem. Córka Marii, Wanda, która ma teraz 90 lat pamięta, że Michał Rawita-Witanowski był rodziną wujka Jana Witanowskiego, że często się spotykali i odwiedzali aptekę w rynku.

Stanisław Pomian-Srzednicki (1840-1925)

Był pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego w latach 1917-1922. W 1856 r. ukończył Instytut Szlachecki w Warszawie, a następnie studiował prawo na Uniwersytecie Moskiewskim, po czym złożył egzamin z prawa polskiego na Uniwersytecie w Petersburgu. 5 sierpnia 1917 został mianowany przez Tymczasową Radę Stanu na stanowisko pierwszego prezesa Sądu Najwyższego odrodzonego polskiego sądownictwa. Faktycznie funkcję zaczął sprawować 1 września 1917. Od samego początku zaangażowany w organizację i administrowanie Sądem Najwyższym, przewodniczył i orzekał także w pierwszej Izbie Cywilnej tegoż sądu. W 2017 roku, w stulecie tej nominacji na piotrkowskim cmentarzu uroczyście otwarto tablicę pamiątkową.

Franciszek Rejment, brat Władysława Reymonta

Na starym cmentarzu leży brat Władysława Reymonta – Franciszek oraz ich ojciec Józef Rejment, organista. Rejment to nazwisko szwedzkie, prawdopodobnie po potopie szwedzkim ktoś został w Polsce i rozpoczął polską linię Rejmentów. Władysław – pisarz, postanowił nazwisko zmienić, chciał, aby bardziej polsko brzmiało i zmienił na Reymont.

Teatr Spahna

Rodzina Span (Spahn) przyjechała z Bawarii. Bracia Span, Andrzej i Ksawery Franciszek, powiększyli teren dawnego dominikańskiego browaru o budynek teatru – słynny Teatr Spahna – i okazałą, dwupiętrową kamienicę mieszkalną. Oba budynki powstały według projektu Ignacego Markiewicza. Teatr usytuowany był przy ulicy Bykowskiej 41/43 (obecnie Wojska Polskiego) Na jego deskach grały między innymi takie aktorskie sławy jak Helena Modrzejewska czy Ludwik Sempoliński. Teatr został zamknięty po pożarze w kwietniu 1910 r.

Dzieci

Jednym z najpiękniejszych pomników na piotrkowskim cmentarzu, położonym zaraz przy bramie głównej i głównej alei jest pomnik dzieci Kańskich (Wandzia, Ludek i Stefcia) zmarłych w 1873 r. na cholerę. Po dwóch latach dołączyła Irenka. Jordan Władysław Kański urodził się na Wołyniu w 1840 r. Do Piotrkowa przybył w 1865 r. Był wybitnym pedagogiem, działaczem społecznym, założycielem pisma „Tydzień”, orędownikiem Towarzystwa Dobroczynności dla Chrześcijan w Piotrkowie. Autorem tego przepięknego pomnika jest wybitny rzeźbiarz Juliusz Faustyn Cengler. Pomnik zdobył pierwszą nagrodę podczas wystawy rzeźby nagrobnej w Paryżu.

Z pomnikiem tym łączyły się różne legendy. Mówiło się, że dzieci zostały otrute przez matkę Jordana Kańskiego, gdyż nie mogła się pogodzić, że syn popełnił mezalians. Znałam też inną legendę. Moja babcia Regina słyszała, że dzieci poszły z nianią do parku, chodziły dookoła jeziora niosąc na tzw. „pańskim siodełku” swojego najmłodszego braciszka. Niania się zagadała z koleżanką, a w tym czasie dzieci zagryzł krokodyl, który uciekł z cyrku. Prawdopodobnie tak interpretowało się tę rzeźbę, ze smokiem – symbolem zła, u stóp dzieci.

Innym cennym grobem dziecka jest grób 10-letniego Stasia Peche. Jego matka Janina ze Zdziernickich znała się z Marią Konopnicką i poetka napisała dla Stasia specjalne epitafium.

Na wieczny sen, na cichy sen

Utulon bądź w tym grobie

I obyś nie czul ciężkich łez

Co płyną tu po Tobie.

I matki płacz i ojca jęk

U niebios cichnie proga

Bo tam odkwita zwiędły kwiat

I żyjesz Ty u – Boga

Konopnicka-Stasiowi

Legendy

Z piotrkowskim cmentarzem oprócz legendy na temat dzieci Kańskich, związane są też inne opowieści, powtarzane z pokolenia na pokolenie.

Pamiętam, jak spacerowałam alejami wśród kamiennych pomników, natrafiłam na grób, który przykuł moją uwagę. Otoczony grubym łańcuchem głaz, a na nim wyryte słowa: By mię też zabił, w nim ufać będę, Rozdział XII, Księga Hioba, Biblia Jakuba Wujka. I nic więcej, żadnego imienia, ani nazwiska, Żadnej modlitwy. Zapytałam babcię, czy wie, skąd się wziął ten dziwny grób. Powiedziała, że słyszała historię, jak to dawno temu pewna piękna panna młoda zmarła podczas ślubu przed ołtarzem. Jej świeżo poślubiony mąż załamał się i też chciał umrzeć, żeby się z nią połączyć. Stąd ten bezosobowy głaz.

Inną historią, która przez wiele dekad była opowiadana, to losy wielkiego grzesznika i pokutnika, księdza Damazego Macocha. Popełnił zbrodnię, której potem żałował. Zmarł w piotrkowskim więzieniu w 1916 r. Krótko przed śmiercią prosił o pochowanie go na drodze cmentarnej, żeby przechodnie po nim mogli deptać. Życzenie nie zostało spełnione, pochowano go obok kwater żołnierskich. Na jego grobie widnieje napis: Śp. ksiądz Damazy Macoch wielki grzesznik i wielki pokutnik prosi o modlitwę.

***

Od kilkunastu lat mieszkam za oceanem, teraz w Teksasie. Tu nie ma tradycji Wszystkich Świętych, nie chodzi się na groby bliskich, nie wspomina. Żyje się przyszłością, a nie przeszłością. Z 31 października na 1 listopada ludzie się przebierają i bawią na balach Halloweenowych. Okoliczne domy „udekorowane są” pajęczynami, trupimi czaszkami i sztucznymi nagrobkami. Trudno mi zaakceptować te zwyczaje.

Dlatego od lat łączę się myślą z bliskimi leżącymi na piotrkowskim cmentarzu. Wyjmuję zdjęcia z albumów i po raz kolejny opowiadam o tych, których już nie ma. Każdemu poświęcam czas i skupienie. I palę mnóstwo świec, żeby przypomnieć sobie łunę nad piotrkowskim cmentarzem.

Źródła:

dawnypiotrków.pl, piotrkowtrybunalski.naszemiasto.pl oraz z wikipedia.

 

Galeria

Kim była Janinka Gibess? W gazecie „Tydzień” z XIX w. ukazała się notatka z podziękowaniem za pożegnanie córeczki. Musiała być z nami spokrewniona, skoro pochowana jest w naszym grobowcu rodzinnym.

Mieczysław Sokołowski, nasz pradziadek, syn Januariusza Sokołowskiego, Powstańca Styczniowego (młodszego brata Dionizyi z Bocultów Sokołowskich, do której pisał Jan Chyliczkowski), ojciec naszego dziadka Wincentego Sokołowskiego, pochowany w grobowcu rodzinnym na piotrkowskim cmentarzu, obok żony Antoniny z Leżańskich, jest wymieniony przez Michała Rawitę Witanowskiego w „Zarysie dziejów Piotrkowskiej Ochotniczej Straży Ogniowej. Władze i Korpus Oficerski, 1878-1928”, jako naczelnik oddziału w latach 1887 – 1891.

 


Zobacz też:




Noc straszącej dyni

Stefan Król

Pierwszy – drugi listopada. Sporo nazw: Wszystkich Świętych, Dzień Zaduszny, Zaduszki, Święto Zmarłych. Cmentarze, miejsce wiecznego spoczynku zmarłych, zapełniają się żywymi. Na alejkach cmentarnych usłanych opadłymi liśćmi pełno ludzi. Przejechali nieraz setki kilometrów by spotkać się z rodziną przy grobach swoich bliskich. Prawdziwa wędrówka ludów. Wieczorem nad cmentarzami łuny. To tysiące smutnych, chybotliwych światełek rozjaśnia niebo i tworzy uroczysty nastrój. Ludzie powracają pamięcią do zmarłych. Ożywają oni w płomykach listopadowego wieczoru i toczą wielki milczący dialog z naszymi myślami.  Są zawsze od nas mądrzejsi o swoją śmierć, choć przypominają nam się w pulsujących życiem scenach i obrazach, może tylko w zawikłanej chronologii i niejasnym układzie jak na fotografiach z rozrzuconego albumu. Zdają się krążyć wśród spacerujących, zamyślonych czy medytujących postaci, mają prośby do nas i rady dla nas: wystarczy przeczytać kilka inskrypcji nagrobnych by być tego pewnym. Te dwa dni i wieczory zawsze były i są świętem przenikania czy też więzi dwu światów: tego żywego i tego zmarłych. W takiej więzi „wieczność z traw się wykojarza” (Leśmian). To Polska.

Noc z trzydziestego pierwszego października na pierwszego listopada: Halloween. Wielkie dynie z otworami oświetlone od wewnątrz; szkielety, posępne zakapturzone postacie, maszkary z najbardziej dreszczowych bajek; maskarady diabłów, duchów, czarownic i żywych trupów zaludnia wielkie miasta i małe miasteczka; gromadki poprzebieranych dzieci – od najmłodszych, pod opieką rodziców do starszych „straszących” samodzielnie – chodzących od domu do domu z obsesyjnie powtarzanym pytaniem: trick or treat? – psikus albo poczęstunek? To Ameryka Północna.

Czy te dwa święta, dwa tak różne zwyczaje, dwa nieprzystające do siebie nastroje mają coś ze sobą wspólnego? Mają. Są to dwie odpowiedzi kulturowe na tę samą potrzebę duchową: kontaktu ze światem zmarłych.

Halloween jest być może najstarszym ze świąt świata zachodniego, jego korzenie sięgają najdawniejszych europejskich tradycji. Historia tego święta zaczyna się wraz z Celtami, starożytnym ludem europejskim, który utworzył pierwszą wielką cywilizację na północ od basenu Morza Śródziemnego. Wychodząc z obszarów naddunajskich i przesuwając się na zachód  pod naporem Germanów Celtowie, chronili się na wyspach brytyjskich; w IV w. przed Chrystusem obie  wyspy brytyjskie były już celtyckie, a Irlandia miała zostać na długie wieki matecznikiem Celtów.

Celtowie żyli w głębokiej więzi z naturą, kierując się jej rytmem i porami roku. Rok dzielili na cztery części, a każda z nich rozpoczynała się odpowiednim świętem. I tak: 1 listopada  (Samhain) był początkiem zimy i jednocześnie początkiem nowego roku; 1 luty (Imbolc) rozpoczynał kolejną porę roku – uścisk pory chłodnej zaczynał słabnąć wraz wydłużaniem się dnia i narodzinami jagniąt będących znakiem życia i nadziei; 1 maja (Beltane) był świętem ostatecznego powrotu pory pięknej i słońca czyli źródła życia; i 1 sierpnia (Lugnasa)– apogeum lata, czas zbiorów, lecz również czas, w którym po czerwcowym przesileniu dni zaczynały się skracać, a jesień coraz wyraźniej zaznaczała swoją obecność.

Wśród tych czterech świąt Samhain zajmował miejsce szczególne. Dla Celtów czas nie miał charakteru linearnego, lecz był cykliczny i określone wydarzenia miały się powtarzać z pewną regularnością. Czas był po prostu maszyną do produkowania powrotów, łączenia narodzin i śmierci. Ponieważ Samhain był początkiem nowego roku i końcem starego, był więc czasem, kiedy spotykali się żywi i umarli, zatem niejako naturalnym świętem zmarłych. Starożytni Celtowie świętowali podczas Samhain świętą więź życia i śmierci. Nie miało to nic wspólnego ze strachem przed zmarłymi, czy tez złymi duchami. Było to natomiast święto wspólnoty i jedności pomiędzy żywymi i zmarłymi, których się nie lękano i którym okazywano szacunek. Uważano, że tego dnia zmarli mogą powrócić na ziemię pomiędzy żywych by świętować razem ze swoją rodziną. Sprowadzały ich na ziemię nie ciemne siły koszmarów (patrz współczesny Halloween) lecz pamięć i miłość żywych.

W średniowieczu w tym niezwykłym tyglu ludów, kultur i tradycji nastąpiła chrystianizacja zwyczajów i świąt pogańskich. Zwykle do pogańskich dat dodawano chrześcijańskie celebracje. Niektóre święta Kościół pierwszych wieków wprowadził tylko po to by „ochrzcić” istniejące wcześniej święta przedchrześcijańskie. Chrześcijaństwo stanowiło wyjątkową siłę łączącą, zachowującą, wybierającą i przekształcającą to wszystko, to co pochodziło z czasów poprzedzających.

Święto Wszystkich Świętych powstało ze zderzenia celtyckiego Samhain i rzymskiego kultu męczenników. Jeśli kult pojedynczych męczenników sięga pierwszych wieków, to począwszy od  IV w. w kościołach wschodnich zaczęto czcić wszystkich świętych – znanych i nieznanych – w jednym i tym samym dniu. Kościół syryjski czynił to podczas okresu paschalnego, bizantyjski – w niedzielę po zesłaniu Ducha Świętego. Na tych obszarach Europy, gdzie tradycja celtycka miała silniejszy wpływ, tradycja Sumhain była dość żywa i dla tego zdecydowano, aby połączyć z tym starożytnym świętem oddawanie czci świętym. W VIII w. episkopat frankoński święto Wszystkich Świętych ustanowił w tym samym czasie kiedy obchodzono Sumhain. W połowie IX w. święto zostało oficjalnie podniesione do godności święta ogólnokościelnego i wyznaczone na dzień 1 listopada przez papieża Grzegorza IV. Forma kultu wszystkich świętych zależała (i zależy) od tradycji lokalnych.

Jak to się więc stało, że nastrojowe znicze na grobach zostały zastąpione przez ponure, podświetlone dynie przy wejściu do domów? Powodów tego należy szukać w historii kolonii angielskich, a w szczególności pierwszej kolonii jaką była właśnie Irlandia. Inwazja Irlandii za czasów panowania okrutnej królowej Elżbiety I, a następnie reformacja protestancka, liczne powstania irlandzkie krwawo tłumione przez okupantów (przypomina się dziewiętnastowieczna historia Polski), przerażające ludobójstwo dokonane na narodzie irlandzkim w XIX w. przez Anglików sprawiły, że święto Wszystkich Świętych wyemigrowało z Irlandii za Ocean i tam uległo amerykanizacji.

Zacznijmy od języka. Sama nazwa Halloween jest niczym innym jak amerykańskim zniekształceniem określenia pochodzącego z mówionego języka angielskiego z Irlandii: All Hollows’ Eve – wigilia Wszystkich Świętych. Halloween bierze więc swój początek w ortodoksyjnym świecie katolickim by skończyć jako spaczona parodia tego, co święte.

Gdy Irlandczycy przybyli do Nowego Świata (w połowie XIX w. wyemigrowało 1.5 miliona Irlandczyków, milion zmarło z głodu; na początku wieku XIX Zieloną Wyspę zamieszkiwało  kilka milionów ludzi) spotkali się z wrogością miejscowego społeczeństwa, które szczyciło się tym, że jest wasp tzn. white, anglo-saxon and protestant. Irlandczycy mieli więc tylko jedną „pozytywną” cechę: white i „straszną” wadę; byli żarliwymi katolikami. Święto All Holows’ Eve zostało więc przywiezione do Ameryki przez irlandzkich emigrantów wraz z całym dziedzictwem ich wiary – głębokim nabożeństwem do świętych – i kultury ich ziemi.  Oczywiście rząd Stanów Zjednoczonych nigdy nie uznał święta tak bardzo katolickiego, a white, anglo-saxon and protestants przyglądali się ze zdumieniem rytom kultu świętych i zmarłych celebrowanych przez tych, którzy przybyli, uciekając przez straszną klęską, która dotknęła ich kraj. W zderzeniu kultur, jak zwykle w takich wypadkach bywa, święto zostało zachowane, ale zmieniło swoją treść. Katolicka interpretacja dnia Wszystkich Świętych została odrzucona, zastąpiona ponurymi wyobrażeniami purytańskich zaświatów pełnych postaci zmarłych powstających z grobów czy dusz dręczących tych, którzy za życia w jakiś sposób im zaszkodzili. Ten wymiar zaświatów kultura Nowego Świata stara się egzorcyzmować poprzez maski i żarty. Piękne irlandzkie słowo hollow oznaczające świętość musiało niejako z konieczności wyjść z użycia. Z tego, co irlandzkie pozostała w Halloweenie jedynie legenda o Jacku O’Lanternie tradycyjnie związana z tym świętem. Opowiada się mianowicie, że Jack zaprosił szatana, aby razem z nim pić, ofiarowując mu duszę za jednego szylinga. Wziąwszy monetę położył ją obok krzyża, co uniemożliwiło diabłu zabranie jego duszy. Lecz kiedy Jack umarł otrzymał zakaz wstępu nie tylko do raju, ale i do piekła. Diabeł uderzył go płonącą głownią w twarz i skazał na wieczne błąkanie się po ziemi z twarzą w ogniu. Pusta podświetlona dynia ma nam przypominać biednego Jacka O’Lanterna. (Nawiasem mówiąc nasz Twardowski radził sobie z diabłem znacznie lepiej). Ta groteskowa lampa-dynia, której Irlandczycy nigdy nie widzieli na swojej wyspie stała się więc swego rodzaju logo dla nowej wersji świąt Samhain i Wszystkich Świętych. Przywołując znane w ekonomii  prawo Kopernika-Greshama możemy powiedzieć: moneta gorsza wyparła z rynku monetę lepszą.

Czy musimy się na taką podmianę monet godzić? Niestety nasza zgoda lub niezgoda niewiele tu znaczy. Jednostkowe wiosło nie zawróci biegu rzeki: amerykanizacja kultur narodowych jest duchem czasu. Halloween podbija już Europę Zachodnią, stał się już nawet  problemem duszpasterskim we Włoszech. Jedynie co możemy zrobić to starać się monetę o mniejszej ilości kruszcu choć trochę uszlachetnić. Nie zabierajmy dzieciom uciechy grożenia psikusem i otrzymywania w zamian słodkiego poczęstunku, zaprośmy je natomiast na drugi dzień po Halloweenie na cmentarz by na grobach zapaliły znicze i pospacerujmy z nimi po cmentarzu.

 _______

Stefan Król (1937-2015) – kanadyjski fizyk, piszący felietony.

http://www.cultureave.com/stefan-krol-glos-w-dyskusji/




XIII Festiwal Polskich Filmów w Austin w Teksasie

W dniach 8-11 listopada oraz 18 listopada 2018 roku mieszkańcy Austin i okolic będą mieli okazję zapoznać się z nowymi polskimi filmami, jak również porozmawiać z artystami. Oto filmy które będą prezentowane w tym roku podczas festiwalu.

Ja i mój tata

Reżyseria: Alek Pietrzak
Scenariusz: Alek Pietrzak, Mateusz Pastewka
Zdjęcia: Mateusz Pastewka
Produkcja: Studio Munka-SFP, 2017 r.
Obsada: Łukasz Simlat, Krzysztof Kowalewski, Agnieszka Żulewska, Tomasz Sapryk

Historia relacji ojca i syna. Dawid, 38 lat, (Łukasz Simlat) opiekuje się swoim ojcem Edwardem, 79 lat, (Krzysztof Kowalewski) z pogłębiającą się chorobą Alzheimera. Ojciec – marynarz, całe życie był w podróży i widział syna tylko kilka razy w roku. Teraz Dawid ma własną rodzinę i postanawia opiekować się swoim ojcem. Pragnie poprawić relacje między nimi, ale postępująca choroba to uniemożliwia. Edward ma coraz mniej wspomnień, na których tak zależy Dawidowi, gdyż chce wypełnić luki w swojej przeszłości. Jak wiele z obecnego życia Dawid będzie w stanie poświęcić, aby odzyskać przeszłość ojca i spędzić ostatnie chwile z nim i jego zanikającą świadomością?

Juliusz

Reżyseria: Aleksander Pietrzak
Scenariusz: Abelard Giza, Kacper Ruciński, Łukasz Światowiec, Michał Chaciński
Zdjęcia: Mateusz Pastewka
Produkcja: Radosław Drabik, Michał Chaciński, 2018 r.
Obsada: Wojciech Mecwaldowski, Jan Peszek, Anna Smołowik, Rafał Rutkowski

Tytułowym bohaterem jest uporządkowany nauczyciel sztuk plastycznych (Wojciech Mecwałdowski), którego głównym problemem w życiu jest jego ojciec Jan Peszek) – nieustająco imprezujący artysta-malarz. Kiedy senior przeżyje drugi zawał serca, a mimo tego odmówi zmiany stylu życia, Juliusz będzie musiał znaleźć sposób na to, by wpłynąć na jego zachowanie. Lekarstwem na bolączki bohatera wydawać się będzie przypadkowo poznana, beztroska lekarz weterynarii – Dorota (Anna Smołowik). Okaże się jednak, że prawdziwe problemy dopiero nadejdą.

Reżyserem filmów: „Ja i mój tata” oraz „Juliusz” jest twórca młodego pokolenia, urodzony w 1992 roku Aleksander Pietrzak. Będzie on gościem tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów w Austin.

Aleksander Pietrzak urodził się w Płocku. Absolwent Szkoły Muzycznej II stopnia w Płocku w klasie fortepianu oraz Warszawskiej Szkoły Filmowej na wydziale reżyserii filmowej. Jego dyplomowy film „Mocna kawa wcale nie jest taka zła”  zdobył wiele nagród zarówno w kraju jak i za granicą. Zdobywał doświadczenie na planach takich filmów jak „Obywatel” J. Stuhra, „Bridge of Spies” S. Spielberga, „Planet Single” M. Okorn, „True Crimes” A. Avranas jako asystent reżysera, II reżyser, czy reżyser 2nd unit.


 Jak pies z kotem

Reżyseria: Janusz Kondratiuk
Scenariusz: Janusz Kondratiuk, Dominik W. Rettinger
Produkcja: Michał Kwieciński, 2018 r.
Zdjęcia: Witold Płóciennik
Obsada: Robert Więckiewicz, Olgierd Łukaszewicz, Bożena Stachura, Aleksandra Konieczna

Najnowszy film Janusza Kondratiuka, to słodko-gorzki obraz relacji rodzinnych, dla których inspiracją jest prawdziwa historia. 

Jest to opowieść o skomplikowanej relacji reżysera Janusza (Robert Więckiewicz) z bratem Andrzejem (Olgierd Łukaszewicz). Daleka od ideału braterska więź ulega zacieśnieniu, gdy Andrzej zapada na ciężką chorobę. Obaj mężczyźni na przemian okazują sobie czułość i toną we wzajemnych pretensjach. Ważną rolę w życiu bohaterów odgrywają ich partnerki – coraz bardziej zdezorientowana całą sytuacją żona Janusza – Beata (Bożena Stachura)  i muza Andrzeja, pogrążona w rozpaczy Iga (Aleksandra Konieczna). Nieporozumienia pomiędzy bohaterami stanowią źródło napięć, ale i pierwszorzędnego humoru.

Gościem festiwalu będzie aktorka Bożena Stachura.


Dywizjon 303. Historia prawdziwa.

Reżyseria: Denis Delić
Scenariusz: Zdzisław Samojłowicz, Krzysztof Burdza
Produkcja: Jacek Samojłowicz, 2018 r.
Zdjęcia: Waldemar Szmidt
Obsada: Maciej Zakościelny, Piotr Adamczyk, Krzysztof Kwiatkowski, Antoni Królikowski, Maciej Cymorek

Polsko-brytyjski dramat wojenny oparty jest na książce Arkadego Fiedlera „Dywizjon 303”. 

Grupa polskich lotników bierze udział w obronie Anglii przed nalotami niemieckimi w czasie II wojny światowej. Początkowo niechętni Anglicy, widząc doskonałe wyszkolenie i odwagę młodych Polaków, pozwalają im na wzięcie czynnego udziału w walce za sterami brytyjskich samolotów. Wśród asów polskiego lotnictwa jest m.in. były wykładowca szkoły lotniczej w Dęblinie Witold Urbanowicz, który dowodzi filmowym Dywizjonem 303. Czas między lotami lotnicy spędzają w brytyjskich kantynach, gdzie zawierają znajomości z Anglikami, zakochują się i manifestują swoje przywiązanie do Polski.

Atak Paniki

Reżyseria: Paweł Maślona
Scenariusz: Paweł Maślona, Aleksandra Pisula, Bartłomiej Kotschedoff
Produkcja: Jan Kwieciński, 2017 r.
Zdjęcia: Cezary Stolecki
Obsada: Dorota Segda, Artur Żmijewski, Nicolas Bro, Magdalena Popławska, Grzegorz Damięcki, Julia Wyszyńska, Aleksandra Pisula, Bartłomiej Kotschedoff, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Daniel Guzdek

Jest to wielowątkowa opowieść, w której zwykli ludzie wpadają w wir nieoczekiwanych zdarzeń, co radykalnie odmieni ich życie. Atrakcyjna autorka kryminałów na randce spotyka swojego byłego partnera. Wracające z wakacji małżeństwo wybiera najgorsze miejsca w samolocie. Nastolatek po raz pierwszy pali trawkę i przeżywa totalny odlot. Młoda dziewczyna ryzykuje, że koleżanki zdemaskują ją jako gwiazdę porno. Panna młoda z pomocą psiego psychologa rodzi na własnym weselu, a w tym czasie kelner próbuje uratować planetę. Brawurowa komedia, w której nic nie jest tym czym się wydaje, a codzienność zamienia się w czyste wariactwo.

Cicha noc

Reżyseria: Piotr Domalewski
Scenariusz: Piotr Domalewski
Producent: Jerzy Kapuściński, Ewa Jastrzębska, Jacek Bromski, 2017 r.
Zdjęcia: Piotr Sobociński jr.
Obsada: Dawid Ogrodnik, Tomasz Ziętek, Arkadiusz Jakubik, Paweł Nowisz, Agnieszka Suchora, Maria Dębska, Tomasz Schuchardt

Adam (Dawid Ogrodnik), na co dzień pracujący za granicą, w Wigilię Bożego Narodzenia odwiedza swój rodzinny dom na polskiej prowincji. Z początku ukrywa prawdziwy powód tej nieoczekiwanej wizyty, ale wkrótce zaczyna wprowadzać kolejnych krewnych w swoje plany. Szczególną rolę do odegrania w intrydze ma jego ojciec (Arkadiusz Jakubik), brat (Tomasz Ziętek), z którym Adam jest w konflikcie oraz siostra (Maria Dębska) z mężem (Tomasz Schuchardt). Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy świąteczny gość oznajmia, że zostanie ojcem. Nikt z rodziny nie spodziewa się, jak wielki wpływ na życie ich wszystkich będą miały dalsze wydarzenia tej wigilijnej nocy.

Zimna wojna

Reżyseria: Paweł Pawlikowski
Scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
Producent: Ewa Puszczyńska, Tanya Seghatchian, 2018 r.
Zdjęcia: Łukasz Żal
Obsada: Joanna Kulig, Tomasz Kot, Borys Szyc, Agata Kulesza

Historia trudnej miłości dwojga ludzi, którzy nie umieją żyć bez siebie, ale równocześnie nie potrafią być razem. Wydarzenia pokazane w ,,Zimnej wojnie” rozgrywają się w latach 50. i 60. XX wieku, w Polsce i budzącej się do życia Europie, a w ich tle wybrzmiewa wyjątkowa ścieżka dźwiękowa, będąca połączeniem polskiej muzyki ludowej z jazzem i piosenkami paryskich barów minionego wieku. Film został nagrodzony Złotą Palmą w Cannes za reżyserię.

Kler

Reżyseria: Wojciech Smarzowski
Scenariusz: Wojciech Smarzowski, Wojciech Rzehak
Producent: Jacek Rzehak, 2018 r.
Zdjęcia: Tomasz Madejski
Obsada: Arkadiusz Jakubik, Jacek Braciak, Robert Więckiewicz, Janusz Gajos, Joanna Kulig, Iwona Bielska, Iza Kuna, Katarzyna Herman, Adrian Zaremba

Przed kilkoma laty tragiczne wydarzenia połączyły losy trzech księży katolickich. Teraz, w każdą rocznicę katastrofy, z której cudem uszli z życiem, duchowni spotykają się, by uczcić fakt swojego ocalenia. Na co dzień układa im się bardzo różnie. Lisowski (Jacek Braciak) jest pracownikiem kurii w wielkim mieście i robi karierę, marząc o Watykanie. Problem w tym, że na jego drodze staje arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos), pławiący się w luksusach dostojnik kościelny, używający politycznych wpływów przy budowie największego sanktuarium w Polsce. Drugi z księży – Trybus (Robert Więckiewicz) w odróżnieniu od Lisowskiego jest wiejskim proboszczem. Sprawując posługę w miejscu pełnym ubóstwa, coraz częściej ulega ludzkim słabościom. Niezbyt dobrze wiedzie się też Kukule (Arkadiusz Jakubik), który – pomimo swojej żarliwej wiary – właściwie z dnia na dzień traci zaufanie parafian. Wkrótce historie trójki duchownych połączą się po raz kolejny, a wydarzenia, które będą mieć miejsce, nie pozostaną bez wpływu na życie każdego z nich.

Oprócz filmów fabularnych, podczas festiwalu będą też pokazywane filmy dokumentalne, filmy dla dzieci, będzie projekcja filmu „Noce i dnie” według powieści Marii Dąbrowskiej, w reżyserii Jerzego Antczaka, z Barbarą Barańską w roli głównej, będzie też można zobaczyć wystawę plakatów turystycznych na temat polskich miast i regionów autorstwa Ryszarda Kaji p.t. „W Polskę idziemy”. Więcej informacji w języku angielskim na stronie Austin Polish Film Festival:

https://www.austinpolishfilm.com/




Pamięć śladów

Rozmowa z panią Romą King, autorką książki
„Footsteps in the Snow”.

Joanna Sokołowska-Gwizdka:

Była pani małym dzieckiem, kiedy wywieziono panią wraz z mamą, dziadkiem i prababcią na Syberię. Skąd państwo pochodzili, jak wspominała rodzina czasy przedwojenne?

Roma King:

Pochodziliśmy z Wilna, tam się urodziłam. Ojciec tatusia, Antoni Michniewicz miał majątek w Starych Święcianach, jakieś 70 kilometrów od Wilna. Rodzina była zamożna. Tatuś, Romuald Michniewicz był jedynakiem. Ukończył prawo na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie, a potem szkołę oficerską. Rodzina mamusi – Danowscy, też mieszkała w Wilnie. Mamusia – Janina Danowska, mówiła mnie i bratu, że pochodziła ze szlacheckiej rodziny.

Rodzice wzięli ślub w 1938 roku. Byli bardzo szczęśliwi, opowiadali o tym, widać to też na przedwojennych zdjęciach. Gdy wybuchła wojna tatuś zawiózł nas do dziadka, do Starych Święcian. Ponieważ Wilno było bombardowane, myślał, że tam dla nas będzie bezpieczniej. Niestety cztery tygodnie po wybuchu wojny do majątku weszli Rosjanie i zabrali mnie, mamę, dziadka i prababcię na Syberię.

Jak wyglądało życie polskiej rodziny na Syberii?

Żyło się z dnia na dzień, nie było nadziei. Nikt nie wierzył, że można się wydostać z tej syberyjskiej tajgi.  Prababcia i dziadek opiekowali się mamusią i mną. Gdyby nie ONI to pewnie zmarłybyśmy już w pierwszych miesiącach zsyłki.  

Pani ojciec był więziony w Moskwie, a po ogłoszeniu amnestii przez Stalina i wyjściu z więzienia odnalazł rodzinę. Proszę opowiedzieć, jak potoczyły się dalsze Państwa losy.

Po wyjściu z więzienia tatuś nas odszukał. Chciał zabrać nas i jeszcze jedenaście polskich rodzin z dwóch kołchozów. Miał odpowiednie dokumenty w tej sprawie ze sztabu generała Władysława Andersa. Po zawiadomieniu tych rodzin, że opuszczają Syberię by dołączyć do Armii Andersa, wszyscy pojawili się na stacji kolejowej. Jednak NKWD ich zatrzymało. Powiedzieli do tatusia –  ty jesteś oficerem i amnestia tylko ciebie obejmuje, amnestia nie dotyczy cywilów.  Kto będzie pracował na roli, w kopalniach czy przy wyrębie lasów, oni nigdzie stąd nie wyjadą!

NKWD absolutnie nie dało się przekonać i dokumenty od generała Andersa w niczym nie pomogły. Wszyscy musieli z powrotem wracać do kołchozów.

Mój tatuś wtedy bardzo się rozchorował i trafił do szpitala. Dziadek mu tłumaczył – jedź sam jak najszybciej, zabierz ze sobą tylko żonę i dziecko, bo jak ich teraz nie zabierzesz, to już nigdy ich nie zobaczysz. Tatuś nie chciał się zgodzić, żeby zostawić na Syberii swojego ojca i babcię, ale dziadek go przekonywał – w naszym wieku nie podołamy takiej podróży, będziemy dla was tylko ciężarem. My mieliśmy dobre życie, teraz przyszła kolej na was. Mieszkamy tu już dwa i pół roku, znamy tutejszych rosyjskich kołchoźników, to dobrzy ludzie, pomogą nam, jak będzie trzeba.

Po wojnie, nie mieszkała pani nigdy w Polsce, nie chodziła do polskich szkół, a pięknie pani mówi i pisze po polsku. Czy to zasługa mamy?

Tak, znajomość języka polskiego zawdzięczam mojej mamusi. Ona w tę naukę włożyła bardzo dużo serca i pracy. Całe życie mnie uczyła nie tylko języka, ale też literatury i historii Polski.

Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Nawet, jak już byłam mężatką, przysyłała mi z Anglii polskie książki „Krzyżaków” czy „Pana Wołodyjowskiego”. I powtarzała mi – czytaj, bo tak utrwala się język polski, patrz na słowa i staraj się zapamiętać pisownię, jakbyś każdy wyraz fotografowała.

Kiedy pomyślała Pani, żeby napisać książkę o losach swojej rodziny „Footsteps in the Snow”?

Przez całe życie mamusia przy każdej możliwej okazji opowiadała mi jakąś historię rodzinną, dołączała w listach kartki dotyczące czegoś, o co wcześniej pytałam lub o czym rozmawiałyśmy. I zawsze mi powtarzała – spisz to wszystko, aby nasze wnuki i prawnuki poznały tę smutną historię zabrania nas z domu i z naszej Ojczyzny na daleką Syberię.

Tak więc jak poszłam na emeryturę z UCLA, zaczęłam zbierać notatki zarówno moje, jak i mamusi, żeby opowiedzieć naszą historię dla wnuków i prawnuków. I po kolei zaczęłam wszystko spisywać. Wyszła obszerna opowieść. Dałam ja najpierw do przeczytania koleżance. Ta zadzwoniła następnego dnia z euforią – o 3 nad ranem skończyłam czytać Twoją książkę, nie mogłam się od niej oderwać, ona jest wspaniała! To nie jest opowieść tylko dla wnuków i prawnuków, ale i dla każdego, kogo interesują ludzkie losy i historia. Zrezygnuj tylko z niektórych czułych słów dla wnuków i będzie książka dla dorosłych. A wnuki i tak przeczytają.

Tak też zrobiłam. Poprawiłam niektóre fragmenty, student zaprojektował mi  okładkę, według moich wskazówek i wyszła książka.

Jak ta książka została przyjęta? Gdzie była prezentowana, kto przychodził na spotkania?

Książka „Footsteps in the Snow” wzbudzała i nadal wzbudza duże zainteresowanie. Prezentowałam ją w pięciu stanach. Na spotkania autorskie jeździłam tam, gdzie miałam przyjaciół. Ukończyłam University of Michigan w Ann Arbor, najpierw więc zwróciłam się, do mojej przyjaciółki, która została po latach Director of Libraries on Campus w Ann Arbor.  Ona bardzo się ucieszyła, napisała, że zorganizuje mi spotkanie w bibliotece, że mogę się u niej zatrzymać itd. Potem były inne miasta: Phoenix (Arizona), Atlanta (Georgia), Santa Monica (California) i w Flint (Michigan).  Prawie wszystkie wieczory odbyły się w bibliotekach, oprócz Phoenix, gdzie koleżanka zorganizowała mi spotkanie na 80 osób w swoim domu. Miałam też kilka spotkań w Los Angeles, w klubie „UCLA faculty wives”, do którego należę od 20 lat. W krótkim czasie sprzedało się 1500 książek i trzeba było książki dodrukować.

Na spotkania przychodzą głównie Amerykanie w wieku 50-70 lat. Mają wtedy zwykle więcej czasu dla siebie. Są zaskoczeni historią Polski i skomplikowanymi losami polskich rodzin.  Ale zdarza się też, że przyjdą młodzi ludzie, co mnie zawsze bardzo cieszy. Bo to dla nich, dla następnych pokoleń, jest moja historia.

Jak to się stało, że powstał film – fabularyzowany dokument „Pamięć śladów” (2018) w reżyserii i według scenariusza Ignacego Szczepańskiego z Mateuszem Damięckim w roli Romualda Michniewicza – Pani ojca, zrealizowany na podstawie Pani książki?

Ktoś dał moją książkę dyrektorowi Studia Filmowego WIR w Warszawie. Po przeczytaniu zgłosił się do mnie, z pytaniem, czy wyrażę zgodę na realizację filmu fabularno-dokumentalnego na podstawie swojej książki. Ależ TAK, oczywiście – z radością się zgodziłam. I tak zaczęła się długa współpraca. Byłam w Polsce w 2016 i w 2017 r., udzielałam wywiadów i uczestniczyłam w planach filmowych. A we wrześniu 2018 r. przyjechałam na uroczystą premierę filmu w kinie Muranów w Warszawie, która odbyła się 18 września. 8 września natomiast odbył się, niezwykle pięknie zaaranżowany przez moją przyjaciółkę Martę Kaczkowską, przedpremierowy pokaz filmu w dworze Wilkowice koło Rawy Mazowieckiej.  Byłam wzruszona, dwór, jak mojego dziadka pod Wilnem. Obok posesji wspaniała winnica, z której wina są eksportowane do wielu europejskich krajów. Moja przyjaciółka zaprosiła ekipę filmową i wielu znakomitych gości. Przyszło 135 osób. Było bardzo elegancko, do tego wytworna kolacja, kelnerzy podający do stołu. I nie kończące się rozmowy. To był wspaniały wieczór, którego nigdy nie zapomnę.

Jak film został przyjęty w Polsce?

Film został przyjęty bardzo ciepło i serdecznie. Zarówno po pokazie przedpremierowym w dworze Wilkowice jak i po premierze w kinie Muranów ludzie ustawiali się w długiej kolejce, żeby podejść do mnie i porozmawiać. Dziękowali mi, że napisałam książkę, na podstawie której powstał film, mówili, że tak mało wiedzieli o Syberii i o życiu polskich zesłańców, zabranych z własnych domów i zmuszanych do pracy w ciężkich warunkach.

Niektórzy ocierali łzy, mówili, że ich rodziny też tam były, ale nie wróciły. Mówiono mi, że od czasów wojny aż do czasów Solidarności nie można było mówić o wywózce 2 milionów mieszkańców kresów na Sybir, bo to było karane więzieniem. Nikt nie uczył o tym w szkołach. Takie to były czasy komunistyczne. 

Czym dla Pani jest ten film?

Dla mnie jest to film przede wszystkim o moim ojcu. Jego odwaga, charakter, miłość rodziny, to są wspaniałe i uniwersalne cechy.  Cieszę się, że na podstawie losów mojej rodzinny inni będą się uczyć, co jest w życiu najważniejsze i co trzeba cenić i pielęgnować. Rodzina, miłość i własny kraj – to są bezcenne wartości, o które trzeba dbać. Nie zawsze da się osiągnąć sukces zawodowy czy biznesowy, ale jak się ma miłość bliskich i rodzinę, to nic w życiu nie będzie trudne.

 „Kto chce, ten może, kto chce, ten zwycięża!” – jak powiedział Józef Piłsudski.

 _______________

Film dostał I nagrodę w kategorii najlepszy film dokumentalny na Festiwalu Filmów Polonijnych „Losy Polaków 2018” odbywającym się w Warszawie. Można go będzie zobaczyć podczas Austin Polish Film Festival, w niedzielę 11 listopada 2018 r. o godzinie 12.00 oraz spotkać się z panią Romą King.

Więcej informacji:

www.austinpolishfilm.com




Opowieści Poli Negri

Fragment książki „Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny”, wyd. Novae Res 2016 r. Książka została nagrodzona w roku 2018 statuetką Złota Sowa w kategorii – literatura, przyznaną przez Klub Inteligencji Polskiej w Austrii i wręczaną w Polskiej Akademii Nauk w Wiedniu.

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Nasz Drogi Pisarzu, Reżyserze,
Boję się i cieszę się, i martwię się, i znów się cieszę, i nie chcę zapeszyć… Czyli mam tak zwane mieszane uczucia….  Bardzo, ale to bardzo Ci dziękuję za tę sztukę, za pracę, zaufanie, no i Zosi[1] za pyszności kulinarne, które pozwalają nam przetrwać czas prób.
Pozdrowienia
Agata[2]

 

Dwupoziomowy dom Agaty Pilitowskiej, o ścianach w brązie, burgundzie i pomarańczu, z taftowymi kotarami, lustrem w stylowej ramie, oplecionym girlandą z ciemno-złotych winogron, pełen teatraliów, nowoczesnej sztuki i twórczego nastroju, tonie w kwiatach. Zabrakło flakonów i wazonów. Dwa wielkie bukiety róż leżą pomiędzy wyższym poziomem barkowo-bibliotecznym a niższą częścią salonowo-kominkową. Na wprost okna, pomiędzy nowoczesną, ascetyczną kanapą z brązowej skóry a szezlągiem, nad stylową szafeczką z małą lampką i starym zegarem, którego czas się zatrzymał, wisi plakat teatralny w stylu retro – Opowieści Poli Negri. Twarz Agaty na sepiowej, owalnej fotografii, z włosami schowanymi pod jedwabnym turbanem wygląda zagadkowo. Tajemnicze spojrzenie, zmysłowy uśmiech. – Kim Pani jest?

Akcja monodramu rozgrywa się w hollywodzkiej garderobie Poli Negri, do której aktorka powróciła z Europy w 1941 roku. W obliczu wojny i wydarzeń, które tam nastąpiły, moment ten wydaje się być niezwykle trafny. Dla światowej sławy aktorki skończyło się życie i praca w Europie, natomiast garderoba w centrum filmowym w Hollywood daje chwilę refleksji, nadzieję na przyszłość, a jednocześnie kryje w sobie momenty z przeszłości, które przywołują wspomnienia. W szeregu emocjonalnych retrospekcji poznajemy więc Polę nie tylko jako Gwiazdę, ale przede wszystkim jako człowieka. Widz dowiaduje się o jej dzieciństwie, młodości, głośnej karierze, romansach, chwilach szczęścia i cierpienia. 

W wyniku prób została ograniczona rola matki, która pojawia się tylko w jednej scenie. Dzięki takiemu zabiegowi tekst przekształcił się w monodram – popisową rolę dla dojrzałej aktorki. Agata stała się więc „polską królową Hollywood”, jak nazywano Polę Negri.

 

Agata Pilitowska:

Już po pierwszym przeczytaniu sztuki byłam wzruszona. Potem długo nosiłam w sobie tę postać, oswajałam się nią, poznawałam. Myślę, że znalazłam z Polą wiele punktów wspólnych.

***

Pola Negri Kazimierza Brauna jest kobietą w średnim wieku, na tyle młodą, aby móc pokazać na scenie swoją urodę i blask, a jednocześnie na tyle dojrzałą, aby spojrzeć na swoje życie z dystansem. Jest jednocześnie kobietą swojej epoki, z której czerpie. Różnorodność pięknych toalet, wytwornej biżuterii, futer, a także filmowych kostiumów wypełnia teatralną przestrzeń spektaklu. Kreacje dopasowane są do okoliczności, o których opowiada Pola. Np. na balu w Paryżu u baronostwa Rothschild Agata występuje w białej, radosnej, mieniącej się sukni, okolonej piórami. Natomiast w Niemczech 1937 roku, z coraz bardziej dającym o sobie znać faszyzmem, Pola-Agata jest już w czerni, śpiewając twardo, z niemieckim akcentem „Tango Notturno”.

Sceną symboliczną, przełamującą monolog Poli, jest konferencja prasowa na statku. Słychać szum morza i stukot fal uderzających o burtę, krzyk mew, gwar podróżnych. – Kim Pani jest? – pada jedno z pytań.

Scena przedstawiająca historię miłości do Rudolfa Valentino jest głęboko emocjonalna. Wydaje się, że związek z Charlie’m Chaplinem był jedynie etapem w drodze do prawdziwego uczucia, które buduje się stopniowo, raz łagodniej, raz burzliwiej, by nabrać siły. Kiedy wszystko wydaje się na najlepszej drodze do pełni szczęści, kiedy kochankowie planują ślub, jeszcze tylko jeden film, jedno nagranie, jeszcze tylko …. wtedy Rudolf umiera. Dla Poli to katastrofa. – Kochałam Go od zawsze do zawsze – mówi cicho, matowo, dramatycznie Pola- Agata.

 

Agata Pilitowska:

Zawsze mi się wtedy łzy kręcą w oczach, nawet na próbach tak było. Kazimierz wspaniale tę scenę napisał. Jest ona głęboka i bardzo poruszająca. Nawet czekam na tę końcówkę pierwszego aktu, bo lubię ją grać, szczególnie po emocjonalnych, rozbieganych poprzednich scenach.

 

***

Po śmierci Rudolfa, Pola wychodzi za mąż. Traci wtedy publiczność. Tłumy wielbicielek Rudolfa uważają zamążpójście Poli za zdradę. Opinia społeczna jest przeciwko niej, nie może się pokazać na ulicy.

 

Agata Pilitowska:

Doskonale rozumiem jej motywację. Ten ślub był ucieczką od uczucia, które męczy od poczucia straty. Z „Pamiętników” Poli Negri wynika, że w życiu gwiazda starała się żyć w zgodzie ze sobą. Ja też się staram tak żyć. Może wspólny język, który nawiązałam z Polą powoduje, że bardzo lubię tę postać i tę rolę.

 

***

Rola Poli Negri dla Agaty Piliowskiej to ukoronowanie jej doświadczeń aktorskich, jej zmagań z życiem na emigracji i pracą artystyczną. Rola ta dała jej dużo przestrzeni dla pokazania swoich umiejętności, a jednocześnie była ważnym etapem w doświadczeniu aktorskim. Widać w tej roli dojrzałą, utalentowaną aktorkę.

 

Agata Pilitowska:

Dostałam od Kazimierza kilka ról. Ale Pola Negri to najważniejszy skarb jaki do tej pory od niego otrzymałam.

Droga Agato,
Jeszcze raz dziękuję i gratuluję! Wykonałaś wielką pracę, osiągnęłaś świetny rezultat! Dziękuję Ci bardzo, bardzo, bardzo…
Twój, Wasz, Kazimierz[3]

Kazimierz Braun, Opowieści Poli Negri, obsada: Agata Pilitowska (Pola Negri), Maria Nowotarska (matka Poli Negri), scenografia: Ewa i Michał Monka, opracowanie muzyczne: Jerzy Boski, prapremiera 21 listopada 2008, Burnhampthorpe Library Theatre, Mississauga. Tłumaczenie na język angielski: Kazimierz Braun.


____________

[1] Zofia Reklewska-Braun, żona Kazimierza Brauna.

[2] E-mail od Agaty Pilitowskiej do Kazimierza Brauna, wysłany 10.10.2008.

[3] E-mail od Kazimierza Brauna do Agaty Pilitowskiej, wysłany 26 listopada 2006.

Inne fragmenty książki:

http://www.cultureave.com/teatr-spelnionych-nadziei-opowiesc-o-polskim-teatrze-w-toronto/
http://www.cultureave.com/klan-pilitowskich/
http://www.cultureave.com/dobry-wieczor-monsieur-chopin/
http://www.cultureave.com/basniowy-galczynski/

Podróże i spotkania z czytelnikami:
http://www.cultureave.com/teatr-spelnionych-nadziei-podroze-i-spotkania-z-czytelnikami/

Wywiad Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm z Joanną Sokołowską-Gwizdka:
http://www.cultureave.com/joanna-sokolowska-gwizdka-laureatka-zlotej-sowy-polonii/

W magazynie „Culture Avenue” można przeczytać recenzje i wywiady na temat książki.

Książka jest dostępna w księgarniach stacjonarnych i internetowych w Polsce, a także na Amazon:




Andrzej Pągowski – król polskiego plakatu

KILKA SCENOGRAFII, KILKANAŚCIE MURALI, KILKADZIESIĄT OKŁADEK, KILKASET PORTRETÓW, KILKA TYSIĘCY RYSUNKÓW, ALE PRZEDE WSZYSTKIM PLAKATY.

Rocznik 1953. Absolwent PWSSP w Poznaniu, Wydział Plakatu, dyplom u prof. Waldemara Świerzego. Autor ponad 1300 plakatów wydanych drukiem od 1977 roku w Polsce i za granicą. Ponadto zajmuje się ilustracją książkową i prasową, jest autorem okładek wydawnictw płytowych, scenografii teatralnych i telewizyjnych, scenariuszy filmów i teledysków.

W 1989 roku rozpoczął pracę w reklamie, nie przerywając indywidualnej twórczości graficznej, jest dyrektorem kreatywnym i właścicielem firmy Kreacja Pro.

Od kliku lat uprawia malarstwo w technice print druk na płótnie. Równolegle tworzy portrety na zamówienie.

Swoje prace Andrzej Pągowski prezentował na licznych wystawach indywidualnych w kraju i zagranicą.

Jest laureatem kilkudziesięciu nagród polskich i zagranicznych, wśród których warto wymienić kilkanaście najwyższych trofeów na Międzynarodowym Konkursie na Najlepszy Plakat Filmowy i Telewizyjny (w tym 6 Złotych Medali i tytuł The Best of Show) w Los Angeles oraz kilka nagród głównych na Międzynarodowym Konkursie na Plakat Filmowy w Chicago. 


Jego prace znajdują się w wielu kolekcjach prywatnych i państwowych, między innymi w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku i San Francisco, w Centrum Pompidou w Paryżu. Metropolitan Museum of Modern Art umieściło plakat „Uśmiech wilka” wśród 100 najważniejszych dzieł sztuki nowoczesnej w zbiorach MoMA.

Autorskie reprinty plakatów dostępne w Andrzej Pągowski Art Gallery powstają z wykorzystaniem barwników najwyższej jakości, na papierze o podwyższonych walorach artystycznych. Ich podstawą są skany oryginalnych prac. W odróżnieniu od na ogół wyblakłych pierwodruków z minionych lat, mają oryginalną, intensywną kolorystykę. Dzięki temu są bardzo dekoracyjne i stanowią interesujący element wystroju wnętrz. 
Na życzenie odbiorcy reprint może mieć własnoręczną sygnaturę twórcy. Może to przedłużyć czas realizacji zlecenia.

 

26 października 2018 r. w częstochowskiej Miejskiej Galerii Sztuki rozpocznie się wystawa, której celem jest uczczenie 40-lecia twórczości Andrzeja Pągowskiego. Autor pojawi się na wernisażu, będącym jednocześnie spotkaniem autorskim, opowie o prezentowanych plakatach i rozda autografy.

Wystawa zatytułowana „Andrzej Pągowski. 40/40” ma stanowić podsumowaniem dorobku artystycznego plakacisty, który ma na swoim koncie ponad 1400 plakatów wydanych drukiem od 1977 roku w Polsce i zagranicą. Nie sposób zebrać je wszystkie w jednym miejscu, dlatego na wystawie można będzie zobaczyć 40 plakatów. Jest to kolekcja najważniejszych prac Andrzeja Pągowskiego, ponieważ on sam dokonał selekcji, wybierając tylko jeden plakat z każdego roku swojej twórczości. Wybór z pewnością należy uznać za subiektywny, co tylko podkreśla wyjątkowość wystawy. Dzięki temu zabiegowi stała się ona zbiorem bardzo osobistym. Pągowski wybrał bowiem nie tylko te prace, które odbiły się szerokim echem, ale też te, które z różnych powodów stały się dla niego szczególne.

– To niezwykle interesujące wydarzenie i wyjątkowa wystawa. Wyjątkowa dla pana Andrzeja, ponieważ pierwsza tego rodzaju w jego dorobku i wyjątkowa dla nas, bo nie często mamy okazje gościć artystów takiej rangi – mówi Anna Paleczek-Szumlas, dyrektor Miejskiej Galerii Sztuki. – Sposób wyboru prezentowanych prac sprawił, że na wystawie można będzie zobaczyć jedne z najbardziej sławnych plakatów, ale też takie, które nie są szeroko znane. Mało tego, większość z czterdziestu prac nie było dotąd zbyt często pokazywanych – dodaje.

Prestiżu dodaje fakt, że wystawa została objęta Honorowym Patronatem Prezydenta Częstochowy.

Andrzej Pągowski stworzył kilkaset plakatów teatralnych, operowych i muzycznych, a także kilkadziesiąt plakatów prozdrowotnych, głównie antynikotynowych. Najwięcej uznania przysporzyły mu jednak plakaty filmowe, w których ma na swoim koncie kilkaset, w tym około 300 do filmów polskich. Pągowski jako jedyny tworzył plakaty do filmów Krzysztofa Kieślowskiego, począwszy od pierwszego filmu wielkiego reżysera. Ostatnim w jego dorobku jest artystyczny plakat do filmu „Kler”, który, podobnie jak sam film, przetoczył się niczym burza przez polskie media.

 

Wernisaż i spotkanie autorskie: 26.10. 2018 godz. 18:00

Termin wystawy: 27.10 – 2.12.2018

Miejsce: Miejska Galeria Sztuki, al. Najświętszej Maryi Panny 64, Częstochowa, Sala Poplenerowa

 

Więcej informacji:

https://www.facebook.com/events/330382734431744/

https://www.mywaymedia.pl/wystawa-andrzej-pagowski-40-40/




Pamiętna noc na Monte Cassino

Florian Śmieja

Z żoną i czworgiem dzieci kempingowym samochodem wybrałem się do Polski w 1974 roku, a w drodze powrotnej jadąc do Hiszpanii odwiedziliśmy Włochy.       

Miało się ku zachodowi, był czas ruszyć w drogę powrotną do Rzymu. Gdy zapadł już zmrok zbliżyła się odnoga szosy prowadząca do Cassino. Postanowiliśmy zboczyć. Kiedy po kilkunastu kilometrach byliśmy u podnóża góry, stanęliśmy, by zasięgnąć języka. W barze Włoch opisał drogę na cmentarz, ale nie umiał nic więcej powiedzieć o nim, bo dawno nie był na górze. Wjechaliśmy więc w ulice miasta, a znalazłszy drogę wiodącą do klasztoru, jęli się wspinać na strome zbocza Monte Cassino. Wóz nasz z mocnym warkotem parł wytrwale w ciemnościach windując się co raz wyżej nad rzęsiście oświetlone miasto. Niebo było naładowane gwiazdami a ponieważ był początek stycznia 1975 roku, powietrze było chłodne. Gdy dojechaliśmy do rozwidlenia dróg, byliśmy w ustroniu nad którym stał biały, upiorny w księżycowej poświacie klasztor bez jednego światełka z jednej strony, na tle ciemnych szczytów lasu z drugiej strony.

Stanąwszy w końcu przed bramą, zauważyliśmy napisy i poszliśmy, uzbrojeni w latarkę w kierunku, jak miało się wnet okazać, złym. Wątły migot prowadzącego nas światła wnet ogarnęły lasy porastające górę, kiedy zaczęliśmy iść pod górę w ciemną noc w poszukiwaniu grobów żołnierzy, których droga tu się urwała. Dzieci ogarnął jakiś lęk, bo szły nadzwyczaj skupione podekscytowane całą wyprawą, a napisy na drzewach ostrzegały, że okolica pełna była niewypałów.

Szliśmy ostrożnie dziwując się, że to tak daleko i wysoko. W dwu miejscach natrafiliśmy na skrzyżowanie, ale w końcu stanęliśmy na szczycie, na którym wynosiła się nad okolicę iglica imponującego pomnika ku czci żołnierzy 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Okazało się, że byliśmy na wzgórzu Albaneta, o które toczyły się krwawe walki, w których oprócz Polaków brali udział żołnierze oddziałów brytyjskich, amerykańskich, indyjskich i Gurków. Na tej „górze ofiarnej” przy świetle latarki czytaliśmy nazwiska żołnierzy poległych na ziemi włoskiej. Kiedy tak staliśmy na chłodzie i patrzeli na okolicę zrozumieliśmy, że zagubiliśmy drogę i trzeba było zejść w dół. Przy dramatycznym akompaniamencie spadających „gwiazd”, którym dzieci nie mogły się nadziwić, kiedy odbiwszy w bok i uszedłszy kawałek zbudziliśmy sforę psów w jakimś gospodarstwie, spotkaliśmy ludzi i wyłuszczyliśmy im nasz interes po nocy. Wytłumaczyli nam jak iść, a nawet podwieźli samochodem. Od bramy, gdzie stał nasz wóz trafić było łatwo. Obok włoskiego pomnika biegły schodki, które szeroką aleją wiodły do cmentarza. Wnet stanęliśmy przed żelazną bramą zamkniętą na łańcuch. Nie chcieliśmy jej forsować, nie godziło się przez nią przechodzić. Odczytaliśmy napisy, przy latarce kontemplowaliśmy zbiór mogił żołnierzy, co ziemi włoskiej oddali ciało, a Polsce serce. Nasza modlitwa o spokój ich dusz, kiedy staliśmy w ciemności pod gwiaździstym niebem przed zamkniętą kratą cmentarza w zimną noc styczniową miała w sobie coś z romantyzmu i ironii montekasyńskiego czynu. Przyszły mi na myśl słowa Zbigniewa Herberta:

Bohaterowie nie wrócili z wyprawy

Nie było bohaterów

Ocaleli niegodni

Bo jak powiedział jeden z uczestników włoskiej kampanii, który zginął pod Anconą: „z tej wojny nie należy wracać”.

Kiedy odjeżdżaliśmy zziębnięci, przejęci i zmęczeni, nie byłem pewien, czy to przeciwstawienie niememu klasztorowi upiornie płynącemu po niebie, bladej kwatery poległych żołnierzy, jest najszczęśliwsze i czy zwycięzcy na dłuższą metę nie przypłacą tego także swoim dobrym imieniem.

I w milczeniu powróciliśmy późną nocą do Rzymu.