Boże Narodzenie w Nowym Jorku po wyjeździe z Polski w 1984 r.
Choinka przez Rockefeller Center w Nowym Jorku, grudzień 2017 r., fot. J. Sokołowska-Gwizdka.
Basha Maryańska (Nowy Jork)
Pamiętam jak dziś, mój przyjazd z dwuletnim wówczas synkiem do Nowego Jorku na zaproszenie Fundacji Kościuszkowskiej w 1984 roku. Mój syn ma dziś 35 lat.
W Nowym Jorku mieszkała od wielu lat moja mama, a na uniwersytecie w Bloomington, w stanie Indiana pracował od niedawna mój mąż jako visiting professor. Przyjechał również do Nowego Jorku na zaproszenie mamy mój świętej pamięci tata z Gdańska w odwiedziny. Mój brat również przebywał w USA jako pracownik naukowy na Uniwersytecie w Yale.
Cóż to było za wspaniale spotkanie przy wigilijnym stole u mamy w jej mieszkaniu na Queensie!
Po wielu latach spotkanie z mamą było dla mnie wielkim szczęściem, nie mówiąc już o szczęściu mamy, która po tak długim oczekiwaniu i wielu wysiłkach miała przy sobie całą rodzinę i swojego dwuletniego wnuka!
Mój wyjazd z Polski w tym czasie nie należał do łatwych. Załatwianie wyjazdu i przygotowywanie do opuszczenia kraju na długo, a może na zawsze – trwało i pochłaniało masę czasu i energii. Wyjechałam ze strasznego chaosu, w wielkiej niepewności co dalej.
Jednak wyjazd z Polski w tym czasie to oddzielna historia, którą kiedyś opiszę, a teraz skupię się na moich pierwszych wrażeniach z pobytu w Nowym Jorku.
Polska kaplica w Katedrze Świętego Patryka, fot. J. Sokołowska-Gwizdka.
Pojechaliśmy wszyscy do katedry Św. Patryka na piękną Bożonarodzeniową mszę i poszliśmy oglądać świetliste anioły przy Rockefeller Center. Modlitwa za ojczyznę, za naszą przyszłość i naszą wspólnotę pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Modliłam się wówczas za tych, którzy pozostali w kraju, za ich bezpieczeństwo i za przetrwanie…
Mimo, że od tylu lat mieszkam w Nowym Jorku i z tym miastem związałam swoje życie, Polska wciąż jest mi bliska.Jako artysta malarz i kurator jestem obecna w kraju. Moja kolejna wizyta w Warszawie we wrześniu tego roku była sukcesem artystycznym. W Galerii SD Szucha 8 wystawiłam 30 swoich obrazów.
Moja praca artystyczna i kuratorska zwieńczona jest wieloma wystawami polskich artystów w Nowym Yorku, oraz ich promocją. Organizuję również sympozja i plenery na terenie całych Stanów Zjednoczonych dla międzynarodowej grupy artystów, wśród których coraz częściej na moje zaproszenie pojawiają się artyści z Polski. Dwa razy w roku odbywają się spotkania, konferencje i plenery, które organizuję w Beacon, NY, gdzie mieszkam i pracuje w moim Bashasart Studio.
Ta wymiana artystyczna daje mi wielką satysfakcję i sprawia, że czuję się potrzebna po obu stronach oceanu.
Świąteczny Nowy Jork
Projekcja świateł na fasadzie domu Saks Fifth Avenue na przeciwko Rockefeller Center.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, 2017 r.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, 2017 r.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, 2017 r.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, 2017 r.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, 2017 r.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, grudzień 2017 r., fot. J. Sokołowska-Gwizdka.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, grudzień 2017 r., fot. J. Sokołowska-Gwizdka.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, grudzień 2017 r., fot. J. Sokołowska-Gwizdka.
Wystawa sklepu Bergdorf-Goodman, grudzień 2017 r., fot. J. Sokołowska-Gwizdka.
Nowy Jork, dom zapakowany jak prezent, grudzień 2017 r., fot. J. Sokołowska-Gwizdka.
Wystawy inspirowane bajkami Disneya, Saks Fifth Avenue, 2017 r.
Krystyna i Konrad Sadowscy
Konrad Sadowski, ceramika, fot. arch. rodziny Masłowskich.
Maciej Masłowski
Bardzo dużo robi się dzisiaj dla upowszechnienia kultury. Ale nie wszystko zostało wynalezione w tej dziedzinie dzisiaj albo wczoraj. Niektóre dobre wynalazki – zapomniane obecnie – stosowane były z ogromnym powodzeniem przed wielu laty. Za taki trafny i skuteczny sposób propagandy kulturalnej uważam, funkcjonujące w okresie kilku lat przedwojennych, Wakacyjne Instytuty Sztuki – letnie wolne wszechnice literatury, muzyki, malarstwa, krytyki, estetyki, gromadzące przy jednym stole zapalonych miłośników, wielkich artystów i znakomitych uczonych – za jak małe pieni4dze, z jak niewiarogodnie skromną administracją. Dwa takie WIS-y, poświęcone wyłącznie sztuce ludowej, której oddawałem wówczas niemało urzędowego i nieurzędowego czasu, sam wykoncypowałem i zmontowałem w 1938 i 1939 roku – w Żabiem i w Zakopanem.
W Żabiem organizacja jeszcze trochę kulała, ale w Zakopanem wszystko zostało zapięte wcześniej na ostatni guzik. Lista słuchaczy, obejmująca starannie dobraną setkę, spośród przeszło czterystu zgłoszeń, została ostatecznie i bezapelacyjnie ustalona w końcu maja, na sześć tygodni przed otwarciem Instytutu. Ale dalsze deklaracje ciągle jeszcze napływały, oczywiście skazane na niepowodzenie.
Z wyjątkiem jednej – najbardziej opóźnionej – zgłoszonej mi osobiście już w końcu czerwca – nie do odparcia. Tą nadprogramową reflektantką była bowiem nasza świetna artystka – tkaczka, laureatka Wystawy paryskiej 1937 roku – gdzie zademonstrowała z grupą Ład piękną makatę p.t. „Wegetacje” – Krystyna Kopczyńska. Taki był początek naszej ówczesnej krótkotrwałej znajomości i długiej, bo dotąd przetrwałej, przyjaźni.
Kopczyńska interesowała się wtedy żywo i niebanalnie problematyką ludowego prymitywu. Pragnęła rozgryźć ją do dna – dla najbardziej praktycznych i realnych potrzeb własnej sztuki – może po to, aby się oswobodzić od sugestii ludowości – a na pewno dlatego, aby się wyzwolić ostatecznie od nacisku warszawskiego środowiska akademickiego, od „ładowskich” koncepcji formalnych, gdzie cięgle jeszcze były widoczne nie przetrawione elementy zdobnicze naszego chłopskiego warsztatu. Zakopiański WIS dla takich planów poznawczych i poszukiwań mógł stanowić zgoła wyjątkową okazję.
Trwał od 5 do 28 lipca. Wykłady, wycieczki w teren, prace w Muzeum Tatrzańskim, lektura, muzyka Obrochtów – ale takie część nieoficjalna – w owej, dziwnej, niezapomnianej, niespokojnej, gęstej jakiejś atmosferze ostatnich tygodni przedwrześnia – część nieoficjalna przemilczana i przegadana u Trzaski i gdzie indziej – nie tylko o sztuce, o ludziach, ale i o wojnie – w jakimś zaczarowanym kole „Przepióreczki” – wśród prześwietnych zakopiańczyków – Zborowskiego w krótkich portkach, Bystronia z nieodstępną fajką, Mierczyńskiego z gęślami pod pachą, Seweryna, Jastrzębowskiego, wśród tak wys0kiej klasy „ceprów”, jak wiecznie kobieca i młoda prof. Cezaria Baudouin de Courtenay, jak Ossowski, Szuman, Chybiński, Irena Karpińska… Niewątpliwie ostatni WIS wypadł na piątkę.
Po powrocie do Warszawy spotkałem jeszcze kilkakrotnie znakomitą naszą tkaczkę – w okresie, kiedy coraz więcej reflektorów strzelało po chmurnym niebie. W czasie jednego z takich spotkań przy pół czarnej poznałem jej narzeczonego. Był nim oficer-lotnik, Konrad Sadowski.
I tutaj urywa się wątek opowiadania. Rozdział następny powinien nosić tytuł: „W dwadzieścia lat później”, bo po takim mniej więcej upływie czasu, zupełnie nieoczekiwanie otrzymałem kartkę z Londynu od pani Krystyny Sadowskiej, sławnej plastyczki kanadyjskiej odbywającej tournée po Europie, a potem od jej męża – nie mniej za oceanem znanego lotnika, jak również plastyka, Konrada Sadowskiego.
Dziwne bywały bowiem koleje polskich żołnierzy walczących na obczyźnie za wolność. Nawiązany kontakt listowny powoli odsłaniał mi dziwną historię tej niecodziennej pary artystycznej – historię dzisiaj już w połowie zamkniętą – bo otrzymane od Krystyny Sadowskiej listy przyniosły smutną wiadomość o śmierci jej męża w 1960 roku. Wkrótce potem otrzymałem z Toronto paczkę pięknych fotosów i trochę wycinków prasowych z propozycją, abym tym materiałem podzielił się z polskim światem sztuki, co uczynić mogę dopiero dzisiaj w oparciu o dostarczone mi dane.
A więc trochę faktów. Wojenna wędrówka Sadowskich rozpoczęła się od Węgier – potem Paryż – służba Konrada w polskim lotnictwie i dorywcze studia Krystyny w Academie de la Grande Chaumiére. Po upadku Francji – Casablanca, Gibraltar i Londyn – od września 1949 roku, na pięć lat znowu służba Konrada. Jego żona oddaje się w tym okresie malarstwu, ze względu na trudności ze zdobyciem wełny.
Koniec wojny – nie święci garnki lepią – Konrad Sadowski rzuca lotnictwo i za namową Krystyny rozpoczyna studia nad ceramiką w Central School of Arts and Crafts. Dalszy ciąg – już teraz wyłącznie artystycznej wędrówki – to tropikalna Brazylia – Parana, gdzie obydwoje pracowali jakiś czas przed wojną wśród polskiego wychodźstwa. W Paranie montują dwie równoległe pracownie – garncarską i tkacką. Sukcesy na wystawie w Rio zwracają uwagę na ich prace. W 1949 r. zostają zaproszeni do Kanady. Po paru latach upartej pracy, prób, eksperymentów, po licznych wystawach i kilkakrotnych zmianach miejsca zamieszkania, osiadają na stałe w Toronto, gdzie Krystyna Sadowska wykłada w College of Art, a jej mąż zostaje kierownikiem garncarstwa.
Krystyna Sadowska – rzeźba, w tle Krystyna Sadowska – rysunek, fot. arch. rodziny Masłowskich.
Krystyna Sadowska – rzeźba, w tle Krystyna Sadowska – rysunek, fot. arch. rodziny Masłowskich.
Dalsze ekspozycje, nagrody, odznaczenia. Oto suchy schemat ich kariery. Wypełnia go sztuka bez reszty. Na pewno wysokiego kalibru, oryginalna i niezależna od obiegowych gustów – idąca w kierunku awangardy.
Wątpię czy ma całkowitą rację krytyk „Crafts Horizons”, kiedy pisze: „Geniusz Sadowskich leży w tym, że jako całość stanowią nieskończenie więcej niż suma ich części. Dzięki jakiejś alchemii talenty partnerów uzupełniają się nawzajem, aby stworzyć niezwykłą mieszaninę mistrzostwa”. – Tego, co łączy ich twórczość, nie nazwałbym związkiem organicznym, ale raczej szczęśliwie dopełniającą się współpracą, której poszczególne elementy dadzą się łatwo wydzielić.
Konrad Sadowski, jak mogę sądzić z otrzymanych danych, interesował się głównie, jeżeli nie wyłącznie, ceramiką, eksperymentował proceder techniczny, poszukując formy. Jako artystę cechowała go przede wszystkim wynalazczość formy, gdzie geometryzm łączy się z biomorfizmem.
Krystyna Sadowska wypowiada się przede wszystkim w malarstwie. Jest malarką o wrodzonym, niezwykłym zmyśle dekoracyjności. Malarstwem są nie tylko jej obrazy, ale także całe jej wspaniałe tkactwo, batiki i ceramika. Operuje ekspresją linii i koloru, sprowadzając nieraz „naturę” do parabolicznych, umownych znaków. Wystawa wielkich tkanin dekoracyjnych i batików, jaką urządziła w styczniu 196o roku w Toronto miała świetną prasę. W jednym z artykułów czytamy o „porywającej nowoczesności pomysłów” – i o tym, że „każdy prawdziwy artysta ma pewien szczególny moment, który decyduje o zdobyciu e]sławy i wydaje się, że dla pani Sadowskiej on właśnie nadszedł”. I ja w to nie wątpię.
Tyle na razie o pięknej, wzruszającej, a nie znanej nam tutaj tych polskich plastyków na obczyźnie. Więcej od słów powiedzieć mogą o nich załączone ilustracje, gdzie męska, surowa forma harmonijnie współżyje z pełną uczucia i siły dekoracyjnością, gdzie dramatyczność wyrazu łączy się nieraz z żartobliwym uśmiechem. Więcej zapewne powiedzą niż owe dziesiątki nagród i odznaczeń oraz setki pochlebnych artykułów i wzmianek, jakie ta dwójka plastyków zdobyła sobie za oceanem.
***
Notatka prasowa (z archiwum rodziny Masłowskich):
„The Globe and Mail” (Toronto), sobota, 9 stycznia 1960 r.
ART AND ARTISTS (SZTUKA I ARTYŚCI)
Pearl McCarthy
Ekscytująca wystawa Sadowskiej
Krystyna Sadowska, batik, 4×8 stóp, fot. arch. rodziny Masłowskich.
W Ontario College of Art jest obecnie wystawa, która mogłaby wywołać poruszenie publiczności, gdyby była pokazana w murach którejkolwiek ze znakomitych galerii. Składają się na nią duże nowe obicia ścienne wykonane techniką tkacką lub batiku przez Krystynę Sadowską. Niektóre z nich dzięki zaproszeniu będą wysłane na Amerykańską Wystawę Wzornictwa Rzemieślniczego (American Designer Craftsmen Exhibition) w Bloomington. O ile wiadomo, pani Sadowska nie planuje większej wystawy publicznej w ciągu najbliższych dwu lat.
Jeden rzut oka na wystawę (gdzie pani Sadowska wykłada) wyjaśnia dlaczego tego rodzaju indywidualny pokaz nie może być urządzony od ręki. Proszę wyobrazić sobie wspaniałe obicie tkane z wełny o wymiarach 7 na 12 stóp. Niezależnie od technicznej sprawności odurzająca jest nowoczesność i śmiałość projektów. Zarówno batiki, jak i tkaniny (kilimy) przewyższają wszystko, co dokonano dotąd w Kanadzie.
Krystyna Sadowska urodziła się w Polsce, lecz obecnie jest Kanadyjką i nie jest nowicjuszem w swoim zawodzie. Zdobyła medal w Paryżu już w 1937 roku. Każdy prawdziwy artysta ma szczególny moment, który decyduje o zdobyciu sławy i wydaje się, że pani Sadowska tę chwilę właśnie przeżywa.
Tłumaczenie Maciej Masłowski
Maciej Masłowski napisał artykuł o Krystynie i Konradzie Sadowskich na prośbę Krystyny Sadowskiej w 1960 roku. Maszynopis, poprawiany ręcznie przez autora, wykorzystany do tej publikacji, jak również wszystkie pozostałe źródła i fotografie pochodzą z archiwum rodziny Masłowskich. Za udostępnienie ich dziękujemy panu Andrzejowi Masłowskiemu, synowi autora.
Redakcja
_________
Maciej Masłowski (1901-1976), polski historyk sztuki był synem artysty malarza Stanisława Masłowskiego i nauczycielki muzyki Anieli z Ponikowskich. Po ukończeniu gimnazjum im. Mickiewicza w Warszawie studiował na Uniwersytecie Warszawskim historię sztuki u prof. Zygmunta Batowskigo. W latach 1931-1939 pracował w Wydziale Sztuki Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, równocześnie jako dyrektor Ruchomej Wystawy Sztuki i organizator Wakacyjnych Instytutów Sztuki (w Żabiem na Huculszczyźnie – 1938 i w Zakopanem – 1939). W latach 1945-1946 współpracował z Państwowym Instytutem Historii Sztuki w Warszawie. W okresie 1947-1949 był profesorem Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Warszawie, a w latach 1948-1949 – dyrektorem Instytutu Upowszechniania Sztuk Plastycznych w Warszawie, przekształconego później w Centralne Biuro Wystaw Artystycznych, a następnie w Galerię Zachęta. W latach 1948-1949 był dyrektorem Muzeum Polskiego w Rapperswilu w Szwajcarii. W latach 1950-1951 był samodzielnym pracownikiem nauki w Państwowym Instytucie Sztuki w Warszawie (przekształconym później w Instytut Sztuki PAN). W okresie stalinowskim – od 1951 roku – zrezygnował z pracy etatowej, do której już nie powrócił. Uprawiał pracę naukowo-badawczą i literacką w domu w Podkowie Leśnej (gdzie mieszkał stale od 1945 do śmierci w 1976 roku). Po 1956 roku opublikowano między innymi jego prace o Józefie Chełmońskim, Maksymilianie Gierymskim, Juliuszu Kossaku, Piotrze Michałowskim, Stanisławie Masłowskim, Zygmuncie Waliszewskim, Julianie Fałacie. Jego książki zdobyły sobie wysokie oceny. Szczególnie wysoko zostały ocenione obie książki poświęcone Józefowi Chełmońskiemu. Materiały do nich gromadził przez kilkadziesiąt lat – już w okresie międzywojennym korzystając ze znajomości polskiego środowiska artystycznego drugiej połowy XIX wieku. Wiedza ta była unikalna, ponieważ łączyła profesjonalne przygotowanie i warsztat historyka sztuki z przekazem międzypokoleniowym pochodzącym od jego ojca Stanisława, artysty-malarza, a zarazem kolegi Józefa Chełmońskiego.
(na podst. Wikipedii)
Inne artykuły o Krystynie Sadowskiej i jej drugim mężu, wybitnym projektancie mebli – Stefanie Siwińskim na Culture Avenue:
Krystyna Sadowska – Syrena (z lewej), Konrad Sadowski – pozostała ceramika, fot. arch. rodziny Masłowskich.
Konrad Sadowski, ceramika, fot. Peter Croydon, arch. rodziny Masłowskich.
Konrad Sadowski – ceramika, Krystyna Sadowska – rysunki ceramiczne, fot. Peter Croydon, 321 Church. Street, Toronto, arch. rodziny Masłowskich.
Krystyna Sadowska, batik, 4-16 stóp, fot. arch. rodziny Masłowskich.
Krystyna Sadowska, batik, 4×8 stóp, fot. arch. rodziny Masłowskich.
Konrad Sadowski, ceramika, fot. Peter Croydon, arch. rodziny Masłowskich.
Odręczna notatka Krystyny Sadowskiej, ok. 1960 roku, na temat jej planów artystycznych: „Mam pewne plany pracy przyszła mi myśl pewnego połączenia tkactwa i malarstwa – nie wiem czy mi się to uda…”, arch. rodziny Masłowskich.
Krystyna Sadowska, fot arch. rodziny Masłowskich.
Świat patrzy na polską sztukę. Polscy artyści w Montrealu.
Katarzyna Szrodt
Każda wystawa jest świętem – świętem dzielenia się efektami pracy twórczej, zaproszeniem do dialogu o sztuce, o świecie, o nas. Grupowa wystawa jest dodatkowo radością konfrontacji wielu wizji artystycznych, odmiennych osobowości i różnorodnych form ekspresji.
Poproszona zostałam przez zarząd grupy pierwszej PKTWP (Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy) w Montrealu, do zorganizowania wystawy polskich artystów plastyków mieszkających w Kanadzie, by tym wydarzeniem zainaugurować działalność Centrum Kultury Polskiej. Wyzwanie tyleż porywające co przygniatające, ze względu na niski budżet, konieczność liczenia wyłącznie na bezinteresowną gotowość artystów w przygotowaniach, niezadowolenie tych artystów, którzy nie zostaną zaproszeni.
Wystawa, której nadałam tytuł „Świat Patrzy na Polską Sztukę – Polish Art In The Eyes of the Word” jest przede wszystkim prezentacją prac artystów grupy PAAC (Polish Artists Association In Canada), którzy rok temu stworzyli grupę artystyczną w celu organizowania wystaw. PAAC, liczący obecnie 12 twórców, zaprosił cztery artystki młodego pokolenia, które ukończyły studia w Montrealu i czterech artystów z Ottawy. Przeważają twórcy emigracji fali solidarnościowej, którzy przybyli do Kanady w latach 80. z niemałym już dorobkiem artystycznym, dyplomami szkół artystycznych z Polski, Europy, Ameryki Północnej. Twórcy z polskim rodowodem zbyt rzadko mieli szansę prezentowania tutejszym środowiskom prac w dużym gronie rodaków. Obecna wystawa stworzyła taką możliwość.
Prace prezentują wysoki poziom artystyczny przy różnorodności tematów, stylów i technik. Dominuje malarstwo figuratywne, inspirujące się człowiekiem, pejzażem, architekturą miasta. Ciekawy jest powrót kilku artystów do portretu i do surrealizmu. Abstrakcja u wielu artystów jest niewyczerpanym źródłem poszukiwań kolorystycznych i formalnych. Olej, akwarela, pastele, rysunek węglem, mix media, szkło łączone z blachą i tkaniną – to różnorodne techniki prezentowane na wystawie.
Artysta patrzy na świat i interpretuje go siłą swego talentu i wrażliwości, czując więcej, głębiej, intensywniej, a efektem jest dzieło sztuki. „Świat Patrzy na Polską Sztukę” – to tytuł życzeniowy, prowokacyjny, odważny, zachęcający do pokazywania sztuki polskiej światu. Bardzo chciałabym, aby jak najwięcej osób obejrzało wystawę i zakupiło prace, aby obrazy, rysunki, szkice, jak barwne ptaki ozdobiły mieszkania, przyciągając wzrok, poruszając wyobraźnię, dając radość obcowania ze sztuką.
____________
Dr Katarzyna Szrodt, kurator wystawy „Świat Patrzy na Polską Sztukę” w Centrum Kultury Polskiej Jolicoeur – Montreal 7-12 XII 2017 r.
Największa w dziejach polskiej historii sztuki seria katalogów artystów emigracyjnych
Nakładem Wydawnictwa Naukowego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, ukazała się największa w dziejach polskiej historii sztuki seria 11 katalogów dzieł sztuki polskich artystów z Wielkiej Brytanii, zgromadzonych w Muzeum Uniwersyteckim i Archiwum Emigracji Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu. Ta wielka seria, jest rezultatem końcowym, realizowanego w latach 2012-2017, pod kierownictwem i opieką merytoryczną prof. dr. hab. Jana Wiktora Sienkiewicza, kierownika jedynego w świecie w strukturach uniwersyteckich Zakładu Historii Sztuki i Kultury Polskiej na Emigracji w Katedrze Historii Sztuki i Kultury UMK w Toruniu, grantu „Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki”, pt. Inwentaryzacja i opracowanie spuścizn archiwalnych i kolekcji dzieł sztuki polskich artystów w Wielkiej Brytanii w XX wieku w zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu – Kolekcja Archiwum Emigracji i Muzeum Uniwersyteckiego.
Seria obejmuje tomy autorstwa: Katarzyny Cybulskiej-Jędraszek, Joanny Krasnodębskiej, Sławomira Majocha, Katarzyny Lewandowskiej, Jan Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Supruniuka, pod redakcją naukową Ewy Bobrowskiej. Redaktorzy serii: Jan Wiktor Sienkiewicz i Mirosław Adam Supruniuk.
Seria obejmuje kolekcje 9 artystów: Janusza Eichlera, Stanisława Frenkla, Haliny Korn-Żuławskiej, Jana Mariana Kościałkowskiego, Mariana Kratochwila, Zdzisława Ruszkowskiego, Zygmunta Turkiewicza (2 części: cz. I i cz. II), Aleksandra Wernera (2 części: cz. I i cz. II) i Marka Żuławskiego:
Halina Korn-Żuławska
Lewandowska Katarzyna, Janusz Eichler (1923-2002). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. I, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 166, il. 102.
Sienkiewicz Jan Wiktor, Stanisław Frenkiel (1918-2001). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. II, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 416, il. 361.
Krasnodębska Joanna, Halina Korn-Żuławska (1902-1978). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. III, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 500, il. 716.
Supruniuk Mirosław Adam, Jan Marian Kościałkowski (1902-1978). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. IV, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 824, il. 1476.
Lewandowska Katarzyna, Marian Kratochwil (1906-1997). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. V, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 183, il. 52.
Cybulska-Jędraszek Katarzyna A., Zdzisław Ruszkowski (1907-1991). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. VI, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 132, il. 38.
Cybulska-Jędraszek Katarzyna A., Zygmunt Turkiewicz (1912-1973). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. VII, cz. 1, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 281, il. 116.
Cybulska-Jędraszek Katarzyna A., Zygmunt Turkiewicz (1912-1973). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. VII, cz. 2, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 524, il. 230a-717.
Majoch Sławomir, Aleksander Werner (1920-2011). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. VIII, cz. 1, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 371, il. 285.
Majoch Sławomir, Aleksander Werner (1920-2011). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. VIII, cz. 2, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 300, il. 831.
Majoch Sławomir, Marek Żuławski (1908-1995). Katalog prac ze zbiorów Muzeum Uniwersyteckiego w Torunu, T. IX, pod red. Jana Wiktora Sienkiewicza i Mirosława Adama Suprunuka, red. naukowa Ewa Bobrowska, Toruń 2017, ss. 496 , il. 730.
Galeria prac artystów emigracyjnych
Janusz Eichler, Spotkanie, olej na płótnie, fot. Archiwum Emigracji.
Halina Korn-Żuławska
Halina Korn-Żuławska
Janusz Eichler, Autoportret, olej na płótnie, fot. Archiwum Emigracji
Aleksander Werner
Zygmunt Turkiewicz
Jan Marian Kościałkowski, Kompozycja, akryl, papier, 1975 r., Archiwum Emigracji, fot. Jan Wiktor Sienkiewicz
Marian Kratochwil
Marek Żuławski
Marek Żuławski
Marek Żuławski, Adam, akryl na płótnie, 1983 r., wł. pryw., fot. arch. Jana Wiktora Sienkiewicza
Stanisław Frenkiel, Przed kąpielą, olej na płótnie, ok. 1985 r., Muzeum UMK, fot. Jan Wiktor Sienkiewicz
Zygmunt Turkiewicz, Akt, olej na płycie, ok. 1965 r., Muzeum UMK
Marek Żuławski
Zygmunt Turkiewicz
Stanisław Frenkiel, Autoportret z maską, olej na płótnie, fot. Jan Wiktor Sienkiewicz
Jan Marian Kościałkowski, Wenus, marmur kararyjski, ok. 1970 r., wł. pryw. fot. Jan Wiktor Sienkiewicz
Jan Marian Kościałkowski, Rzeźba kobiety, marmur kararyjski
Aleksander Werner
Janusz Eichler, Głowa, rzeźba 1947 r., fot. arch. Jana Wiktora Sienkiewicza
Stanisław Wyspiański. Tradycja i uniwersalizm.
Stanisław Wyspiański, ur. 15 stycznia 1869 r., zm. 28 listopada 1907 r. w Krakowie.
110 rocznica śmierci malarza i dramaturga.
Stanisław Wyspiański, Autoportret, 1902 r., pastel, 35 x 35 cm.
Włodzimierz Wójcik
Stanisław Wyspiański w powszechnej świadomości jawi się jako wybitny malarz, wielki dramaturg i fenomenalny reformator teatru w okresie Młodej Polski. 28 listopada 2017 roku mija sto dziesięć lat od jego zgonu. Rocznica ta skłania współczesnych do refleksji na temat znaczenia tej osobowości twórczej dla polskiej kultury narodowej. Refleksja ta prowadzi nas do stwierdzenia, że należy on do najwspanialszych osobowości formujących polską kulturę. Tacy twórcy, jak Kochanowski, Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid, Chopin łączyli i zespalali w swym bogatym dziele żywioł polskości z tym, co ma wymiar światowy. Wyraźnie widać, że szybowali przez życie twórcze na dwóch skrzydłach. Jedno znaczyło „domowość”, rodzimość, swojskość; drugie uniwersalizm. Podobnie rzecz się ma z Wyspiańskim.
Pierwsze skrzydło formowało się u niego pod ciśnieniem symboli narodowych. Urodził się 15 stycznia 1869 roku jako syn Franciszka i Marii z Rogowskich w królewskim mieście przy ulicy Krupniczej 14 (obecnie 26) bezustannie żył, mieszkał lub miał pracownie, w pejzażu Krakowa: „Dom Długosza” przy Kanoniczej 25; potem kolejno Kopernika 1, Zacisze 2, Westerplatte 1 (dawniej Kolejowa), Poselska 10, Plac Mariacki 9, Krowoderska 79; stąd – już przed śmiercią – przeniósł się do pobliskich Węgrzec. Zmarł w klinice przy Siemiradzkiego 1. Po maturze od roku 1887 zwiedzał Polskę południowo-wschodnią (w Warszawie był tylko jeden raz), czego pogłosem będzie liryk o Rymanowskim lesie. Jest we Lwowie, Drohobyczu, Rohatyniu, Stanisławowie, w Haliczu. W 1889 roku – bezustannie wędrując – poznaje kraj ojczysty; bierze udział w inwentaryzacji cennych zabytków Nowego Sącza, Starego Sącza, Biecza, Jeżowa, Bobowej, Krużlowej, Mogilna, Korzennej, Grybowa, Ptaszkowej, Kamionki Wielkiej, czy też Tarnowa. Chodząc po polnych ścieżkach i drogach, fascynował się łanami zbóż i kąkolu, trawami, kwiatkami polnymi, ziołami, szlachetnym krojem liści. Stąd też stał się sławny jego „Zielnik” – zbiór ołówkowych rysunków ojczystej flory.
Skrzydło drugie, już w fazie studiów malarskich i studiów na Wszechnicy Jagiellońskiej, formuje się za sprawą podróży na Zachód. Kilkakrotny – w latach 1890-1894 – pobyt w Paryżu oraz wielu miastach Austro-Węgier, Szwajcarii, Francji i Niemiec naładowany jest inspiracjami twórczymi. To zrozumiałe… To drugie skrzydło oznacza wielkie wartości uniwersalne, ogólnoludzkie, jakie mieściły się w jego malarstwie i twórczości literackiej.
Syn rzeźbiarza i kamieniarza, Franciszka Wyspiańskiego, Stanisław zaczynał właściwie od sztuk plastycznych. Fascynacje tą dziedziną sztuki wyraził później w wierszu U stóp Wawelu. Zaczął od szkicowania zwykłych chat wiejskich, rozmaitych ruin oraz rodzinnych pejzaży. Już jako student Szkoły Sztuk Pięknych pracował w roku 1889-1890 pod kierunkiem Jana Matejki w Kościele Mariackim wykonując polichromię według projektu mistrza. Potem przyszły projekty witraży do katedry lwowskiej oraz polichromia w krakowskim Kościele Franciszkanów (1896) wykonywana w wielkim trudzie bez poważniejszej materialnej rekompensaty. Wspaniałym osiągnięciem artystycznym Wyspiańskiego stały się jego słynne witraże wykonane dla tej świątyni (1897). Mamy na myśli witraże będące personifikacją czterech żywiołów: ziemi, ognia, powietrza i wody. Fenomenalnym dziełem jest sławny witraż nazwany „Bóg Ojciec – stań się” oraz inny, ukazujący postać św. Salomei. Można powiedzieć, że kościół Franciszkanów jest do dnia dzisiejszego wypełniony po brzegi Stanisławem Wyspiańskim, podobnie jak Dom Towarzystwa Lekarskiego w Krakowie, w którym artysta w całości zrealizował swój projekt wystroju tego budynku.
Okazał się przednim portrecistą malującym nie na zamówienie, ale – można rzec – z przyjaźni. Stworzył cykl pastelowych portretów bliskich mu ludzi; między innymi artystów sceny, malarzy, poetów: Józefa Mehoffera, Włodzimierza Tetmajera, Lucjana Rydla, Jana Stanisławskiego, Ludwika Solskiego, Ireny Solskiej, Jerzego Żuławskiego, Antoniego Langego, Adolfa Nowaczyńskiego. Szczególną urodą, wielkim smakiem odznaczają się portrety jego żony Teofili z Pytków, prostej dziewczyny pochodzącej ze środowiska wiejskiego, z którą pozostając od paru lat w związku, poślubił w roku 1900 oraz dzieci: Helenki, Mietka i najmłodszego Stasia („Śpiący Staś”). Stworzył też cykl autoportretów, obrazów, na których widać zmieniającą się pod wpływem czasu i przeżyć twarz artysty; od lat młodzieńczych, aż po schyłek życia.
Stanisław Wyspiański, „Kopiec Kościuszki”.
Wypowiadał się jako pejzażysta. Zaraz po powrocie z zagranicznych wojaży namalował z perspektywy okna mieszkania przy ulicy Zacisze widoki na Bramę Floriańską, Barbakan oraz Teatr Miejski. Kiedy później miał pracownię przy ulicy Poselskiej stworzył Widok Plant o świcie oraz Planty z widokiem na Wawel. Gdy przeniósł się do ostatniego już za życia mieszkania przy ulicy Krowoderskiej malował widoki Kopca Kościuszki o różnych porach dnia i roku.
***
Dość wcześnie zainteresował się teatrem i dramaturgią. Już w czasie nauki w Gimnazjum Św. Anny, szkole o wielowiekowych tradycjach, podjął pierwszą próbę dramatyczną pisząc w roku 1886 sztukę Batory pod Pskowem. Potem przyszły utwory dotyczące zamierzchłej przeszłości Polski oraz sławiące niepodległościowe zrywy naszych rodaków: Warszawianka (1898), Legenda (1897), Lelewel (1899) czy też Legion (1900). Dramaty o tematyce współczesnej reprezentowała Klątwa (1899). Trzecią grupę stanowiły utwory o tematyce antycznej: Meleager (1898), Protesilas i Laodamia (1899). Trzeba jednak powiedzieć, że na trwałe w polskie życie narodowe wpisały się utwory dramatyczne: Warszawianka, Wesele (1901), Wyzwolenie (1903), Noc Listopadowa (1904). W kolejnych latach przyszły sztuki łączące tematy antyczne z problemami Polski i polskości: Skałka (1907), Zygmunt August (1907), Akropolis (1904) i Powrót Odysa (1907).
Był wizjonerem i entuzjastą nowoczesnego teatru i nowoczesnej sceny. Dawał temu wyraz między innymi jako radny od roku 1905 Miasta Krakowa. Kiedy spełzły na niczym jego starania o dyrekturę Krakowskiego Teatru Miejskiego, z którym był uczuciowo bardzo związany, przystał na kandydowanie do samorządu rekomendowany przez Komitet Demokratyczny Polski. Leżały mu na sercu sprawy oświaty i szkolnictwa oraz wychowywania społeczeństwa w duchu miłości do ojczyzny. Tych spraw dotyczył jego wiersz Pociecho moja, ty książeczko. Na posiedzeniu Rady postulował, aby na korytarzach wszystkich szkół były wywieszone na stałe mapy całej Polski z uwidocznieniem Krakowa jako tego państwa stolicy historycznej. Z jego pomysłu zrodziła się praktyka przygotowywania przez artystów-scenografów osobnych dekoracji dla poszczególnych inscenizacji. Wyspiański-wizjoner postulował stworzenie na południowej ścianie Wzgórza Wawelskiego teatru na wolnym powietrzu. Teatru na wzór sceny starożytnej. Te marzenia wyraził w liryku I ciągle widzę ich twarze…
Stanisław Wyspiański, Ludwik Solski jako Stary Wiarus w „Warszawiance”.
***
Wielki dramaturg, wybitny malarz, mistrz w zakresie sztuki użytkowej, jest także Wyspiański przednim poetą. Napisał sporą garść wierszy. Wielekroć przypominamy jego formy lirycznego wyznania, recytując na przykład O, kocham Kraków, czy wyznania w postaci wiersza-apelu Niech nikt nad grobem mi nie płacze.
Wielką siłę poetycką mają słynne rapsody Wyspiańskiego. Mamy na myśli pełen ekspresji rapsod Bolesław Śmiały (1902). W słynnym Kazimierzu Wielkimi poeta wykłada swój pogląd na skomplikowaną problematykę budowania mentalności narodowej w ciągu stuleci istnienia Polski. Marzy o Polsce silnej, niepodległej, budującej własną osobowość nie na mitach i mrzonkach, ale na realnych podstawach woli, siły, czynu. Postulował przezwyciężenie fascynacji grobami, zwrócenie się ku przyszłości, ku realnym kształtom życia:
Wielkości! komu nazwę twą przydano,
ten tęgich sił odżywia w sobie moce
i duszą trwa, wielokroć powołaną,
świecącą w długie narodowe noce;
więc, choć jej świeży grób opłakiwano
przemoże Śmierć i trumien głaz zdruzgoce;
powstanie z martwych na narodu czele
w nieśmiertelności królować kościele.
[…]
I śniłem życie mojego narodu
królewskie, błękitne, pogodne:
jak rosły, potężniały wieże grodu,
miasta olbrzymy, z mych czasów wywodne,
w Sławie, w szeregach przelicznych pochodu
wieków… i ludów wielość; wszystkie zgodne;
tak myśl je moja łączy i zasila.
Zdało się, że nieba skłon odchyla.
W ostatniej oktawie „rapsodu” poeta prorokuje zwycięski finał zmagań narodu ze złem, z „gadem” niewoli:
Już zapomniałem był wszystkich rozżaleń;
tłumy mój rozkaz wypełniać gotowe; –
już tylko na mnie! Bliscy i z oddaleń
patrzą; – – już oczy w nich wpiłem surowe
i badam: że są bliscy tych rozpaleń,
od których razy są błyskawicowe – …
że się rozpaczy gad na ołtarz śliznął…
– rzuciłem w mówcę młot, że piersią bryznął
[…]
i padł – a naród obaczył się wolny.
Trzeba też powiedzieć, że wielkie formy dramatyczne Wyspiańskiego są wielekroć bogato inkrustowane żywiołem lirycznym. Ów żywioł liryczny wkracza w dramaty pisarza. W Wyzwoleniu (1903) mamy na przykład cudowne, pełne szlachetnego żaru wypowiedzi Konrada:
Bożego Narodzenia
ta noc jest dla nas święta.
Niech idą w zapomnienia
niewoli gnuśne pęta.
Daj nam poczucie siły
i Polskę daj nam żywą,
by słowa się spełniły
nad ziemią tą szczęśliwą.
Jest tyle sił w narodzie,
jest tyle mnogo ludzi;
niechże w nie duch twój wstąpi
i śpiące niech pobudzi.
Niech się królestwo stanie
nie krzyża lecz zbawienia.
O daj nam, Jezu Panie,
twą Polskę objawienia.
O Boże, wielki Boże,
ty nie znasz nas Polaków;
ty nie wiesz, czym być może
straż polska u twych znaków.
Nie ścierpię już niedoli
ani niewolnej nędzy.
Sam sięgnę lepszej doli
i łeb przygniotę jędzy.
Zwyciężę na tej ziemi,
z tej ziemi PAŃSTWO wskrzeszę.
Synami my twojemi,
błogosław czyn i rzeszę!
Stanisław Wyspiański, „Śpiący Staś”.
W wizji Stanisława Wyspiańskiego odrodzona Polska winna być rzeczywista, realna, normalna, codzienna, powszednia, osiągalna dla każdego obywatela. Nie symboliczna i nie zmitologizowana. Poeta wypowiada się przez bohatera utworu dramatycznego bynajmniej nie zmanierowaną, nastrojową młodopolską polszczyzną:
[…]
Chcę, żeby w letni dzień
w upalny letni dzień
przede mną zżęto żytni łan,
dzwoniących sierpów słyszeć szmer
i świerszczów szept, i szum,
i żeby w oczach mych
koszono kąkol w snopie zbóż.
Chcę widzieć, słyszeć w skwarny dzień
czas kośby dobrych ziół i złych
i jak od płowych zżętych pól
ptactwo się podnosi na żer.
[…]
Prócz wymienionych wyżej imponujących dzieł Wyspiański obdarzył nas krystalicznie czystymi formami wierszy lirycznych, które pisał od 1896 roku do samej śmierci. Jest ich ponad czterdzieści. Wyraża w nich uczucia szczerej przyjaźni w stosunku do przyjaciół (np. Do Lucjana Rydla, Wierszyk wakacyjny. Do Leona Stępowskiego, Księdzu Czaykowskiemu, Do Wilhelma Feldmana, Bóg wam zapłać, koledzy, za miłość dla sceny, Do Kazimierza Rakowskiego, Do Tadeusza Estreichera) oraz bezgraniczną miłość do pełnej ciepła architektury rodzinnego miasta (U stóp Wawelu miał ojciec pracownię, O kocham Kraków – bo nie od kamieni). Są liryki wypełnione ojczystym krajobrazem, polską prowincją i jej historią (Hej, las rymanowski za mgłą). Niektóre wiersze niosą swoisty rozrachunek życiowy, rozterki, nastroje duszy, czasem gorycz, czasem znów świadomość wagi własnych dokonań, a także ton testamentu i intelektualnego przesłania dla potomnych (Gdy przyjdzie mi ten świat porzucić, Niech nikt nad grobem mi nie płacze,Jakżeż ja się uspokoję, Wesoły jestem, wesoły). Szczególną wagę przykładał do refleksji na temat kształtu literatury i sztuki i jej znaczenia w życiu narodu (I ciągle widzę ich twarze, Pociecho moja ty, książeczko, Poezjo – wiecznież cię po sprzętach szukać trzeba, Przy wielkim czynie i przy wielkim dziele, O myśli polska, czyliś już ockniona). W kilku tekstach wyśmiewał gołosłowie i pustosłowie oraz snobizm niektórych przedstawicieli życia publicznego (Znam mężów odważnych słów, Jeśli kto nie rozumie czego, Wyuczono papugę wyrazów o sztuce, Wierszydło). Poezje te bezustannie cieszą się wielkim uznaniem czytelników. Są żywe, są recytowane przez młodzież i starsze pokolenie Polaków. Mają moc odświeżającą.
***
Ostatnie kilkanaście miesięcy przeżył poeta na „swoim zagonie” w Węgrzcach, koło Krakowa. Zakupił dla rodziny trzydzieści hektarów ziemi wraz z domem i zabudowaniami gospodarczymi. Schorowany, nie mógł pisać, ale do końca życia dyktował swoje utwory. Odwiedzali go przyjaciele, którzy niekiedy na piechotę wybierali się do niego. Zmarł w lecznicy krakowskiej 28 listopada 1907 roku. 2 grudnia został uroczyście pochowany na Skałce obok wielkich Polaków. Pochowany w klimacie uznania i wielkiej chwały.
Włodzimierz Wójcik z synową Stanisława Wyspiańskiego, Leokadią Wyspiańską, żoną „Śpiącego Stasia” w 2007 r.
Leokadia Wyspiańska zmarła w 2011 roku, Włodzimierz Wójcik odszedł rok później, w 2012 r.
Adam Fiala. Turpizm australijski.
Adam Fiala grający na didgeridoo – tradycyjnym instrumencie Aborygenów, fot. Andrzej Fiala.
Adam Fiala urodził się 30 października 1940 roku w Lublinie, w Halloween. W Polsce nikt o tym święcie wtedy nie wiedział. Adam cieszył się więc, że jego urodziny nie przypadły 1 listopada w Święto Umarłych lub w Dzień Zaduszny dnia następnego. Jednak Halloween wywarło wpływ na każdą dziedzinę jego twórczości – pisarstwo, sztukę i muzykę. W dzieciństwie rysował i malował głównie lokomotywy parowe, którymi był zafascynowany. Lokomotywa kojarzyła mu się z potężnym zwierzęciem, obdarzonym niewyobrażalną energią. On sam się do dziś czuje, jak taka pełna energii lokomotywa. Miał przerwy w uprawianiu trzech rodzajów twórczości, ale na przekór właśnie te przerwy wydatnie pomogły w jego dalszym rozwoju.
Skończył prawo i dobrze sobie radził jako radca prawny w terenowych jednostkach w Spółdzielni Samopomoc Chłopska. Unikał prac ambitniejszych, np. w międzynarodowym handlu, w którym brała udział Polska, żyjąca w tzw. rozwiniętym socjalizmie, który potem zaczął się zwijać.
Jego pierwsza emigracja to wyjazd do Warszawy. Malował wtedy głównie fantazyjne architektury, które sprzedawał na Zachód właśnie za pośrednictwem Desy – Biura Handlu Zagranicznego.
Stan wojenny w Polsce przeciął jego życie na pół. Druga połowa też okazała się interesująca, bo zaprowadziła go do Australii…
Nazwiska, które go w sztuce szczególnie fascynowały to Nikifor, Van Gogh i Picasso. Tak jak ten ostatni, potrafi namalować i narysować wszystko, od obrazów z fantazji, przez kompozycje abstrakcyjne, do portretów i pejzaży, które lubi ze względu na przyrodę australijską. Wypracował sobie własny styl w trzech dziedzinach tówrczości.
Współpracuje z Wydawnictwem „Miniatura”, miesięcznikiem internetowym „Polska Canada” oraz internetowym magazynem kulturalnym „Culture Avenue”.
Skomponował około 300-tu piosenek.
Jest seniorem, ale jego energia wrasta, tak jak w rozpędzonej lokomotywie parowej, która go fascynowała od dzieciństwa.
Pomiędzy życiem i sztuką polskiego „Aborygena” w Australii.
Adam Fiala na tle Blue Mountains w Australii.
Joanna Sokołowska-Gwizdka: Z zawodu wyuczonego jest Pan prawnikiem, z zawodu uprawianego – artystą. Jak pan godzi te dwa zawody?
Adam Fiala: Na szczęście nigdy nie musiałem wybierać. Jako prawnik byłem rodzajem artysty, jako artysta rodzajem prawnika, znałem się na prawie autorskim i copy right. Owszem studia polegały na nauce pamięciowej, potem aplikacje: sądowa i adwokacka, ale gdy wreszcie zdobyłem zawód radcy prawnego stałem się prawnikiem artystą. Pracowałem tylko w terenie na maleńkich działkach – półetaty, ćwiartki. Dawało to w sumie wynagrodzenie górnika dołowego przy minimalnej stracie czasu. Nie obowiązywało mnie siedzenie w urzędzie, wyjeżdżałem dwa razy w tygodniu najpierw w województwie lubelskim, potem warszawskim, w tak zwany teren. Pieczątką radcy podbijałem działania prezesa i ta praca się utrzymywała przy odrobinie szczęścia, a takowe miałem, do ogłoszenia stanu wojennego.
Potem się znacznie popsuło, tak więc nie żałowałem radcostw wyjeżdżając z kraju. W 1985 zjawiłem się w Australii, która z natury kochała karczujących pionierów – emigrantów, a nie radców prawnych z PRL-u.
JSG: Wybrał Pan prawo, jako kierunek studiów ze względu na tradycję rodzinną?
AF: No właśnie, prawo. Ojciec był adwokatem, wuj adwokatem. Ale ja osobiście uważałem prawo za suche i nudne. W Lublinie wtedy nie było Szkoły Aktorskiej czy też Konserwatorium, moje młodzieńcze pasje to nie było prawo, ale aktorstwo oraz gra na fortepianie. Uwielbiałem grać utwory klasyczne, zwłaszcza Chopina. Kto wie, gdybym poszedł do Konserwatorium, może brałbym udział w Konkursie Chopinowskim?
Ojciec był pomocnikiem wuja i marnie zarabiał, tak że w domu się nie przelewało. Poza tym większość pieniędzy pochłaniało hobby ojca, czyli zbieranie unikalnych znaczków pocztowych. Później za taki jeden znaczek można było kupić małego Fiata. Ale los się tak ułożył, że nic nie dostałem w spadku po rodzicach, jeżeli nie liczyć czarno-białego albumu fotograficznego ocenzurowanego przez matkę, bo był między rodzicami konflikt zakończony rozwodem i wyjazdem ojca z Lublina.
Prywatna nauka gry na pianinie dała mi możliwość zajęcia się później poezją śpiewaną, ale nie miałem większych sukcesów w tej dziedzinie i jak wyczuwałem… perspektyw. Byli inni dużo lepsi. Ponoć na dłoni mam znak, że wybrałem niewłaściwy zawód. Ale ja sobie świetnie dawałem radę z tymi terenowymi radcostwami przez dobre kilkanaście lat i zdobywałem materiał niezbędny dla pisarza czyli „samo życie”.
Adam Fiala (w środku) z bratem i kuzynem, fot. arch. rodzinne.
JSG: Artystyczne zamiłowania miała Pana mama?
AF: Moja matka była urodzoną artystką, miała bardzo sprawne ręce, robiła świetnie kopie znanych polskich malarzy. Jej problemem było to, że nie stać ją było na studia na Akademii Sztuk Pięknych, kupa rodzeństwa, bieda. Mój dziadek, a jej ojciec był kowalem artystycznym, gdyby dożył, w Polsce Ludowej nieźle by sobie radził. Teraz to chyba by go zamęczono podatkami, bo obecni urzędnicy są bardzo sprawni, w odróżnieniu od dawnych. Matka w pewnym okresie też dobrze zarabiała, wykonując ręcznie malowane Madonny dla Ars Christiany. To zajęcie traktowane było przez ówczesne władze finansowe jako rzemiosło artystyczne, czyli wolne od podatku. Przestała malować, gdy wprowadzono podatek.
Matka zbierała moje dziecięce rysunki lokomotyw, mimo, że powątpiewała w mój talent, bo od początku inaczej rysowałem i malowałem niż wszyscy. Mówiła „kto to kupi?” Ale jednak później sprzedawałem obrazy przez Desę Handlu Zagranicznego w Warszawie, miałem nawet kilka wystaw w Europie. Matka nie rozumiała, dlaczego ta dziwna sztuka ma mieć przyszłość. Cała rodzina uwielbiała Matejkę, a wybrzydzała na Picassa, lansowanego wtedy przez „Przekrój”, kiedy jeszcze oficjalnie trwał socjalistyczny realizm.
JSG: Jakie wartości przekazała Panu rodzina?
AF: Przede wszystkim wartości religijne. Chodziłem na nabożeństwa do pobliskiego kościoła na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Bardzo żałowałem, że później łacinę zastąpiono językiem polskim. Łacina miała coś dla mnie z mistycyzmu i spirytualizmu. Kochałem Lubelski Cud w katedrze z płaczącą za komunistów Matką Bożą. Tak, lubię religię, ale bynajmniej nie jestem pobożny. Religię traktuję jako sprawę kulturową, właśnie te korzenie, o których mawiał nasz Papież, nota bene profesor KUL-u.
JSG:Proszę opowiedzieć o swoim debiucie literackim.
AF: Nieformalnie debiutowałem bardzo wcześnie. Wuj adwokat prowadził gościnny dom w Warszawie, ożeniony z autentyczną księżniczką, panią M. Miała mirtę książęcą w metryce i herb. Otóż tam napisałem pierwszy rymowany patriotyczny wierszyk o Polsce w niewoli, z optymistycznym zakończeniem, że „kraj ukochany wreszcie zrzuci kajdany”, co się stało. Czasy, prywatnie biorąc, były trochę mistyczne, wuj zasuwał firanki i puszczał płytę „Czerwone Maki na Monte Cassino”. Była to zakazana melodia tak jak za Niemców: „Siekiera, motyka, piłka, szklanka”.
Prawdziwy mój debiut wiąże się ze snem. Pod naszym mieszkaniem lokatorskim w Lublinie była suterena, w której mieszkała samotna kobieta z siedmioma kotami. Polewałem je z góry, gdy wygrzewały się na słońcu. Otóż śniło mi się, że przez jej suterenę przejeżdża pociąg parowy, taki, jakie wtedy jeździły. Opisałem sen, wydrukowali, dostałem 100 złotych honorarium. Pomyślałem, że to niezłe zajęcie być Panem Literatem, jak mówili milicjanci do pisarzy. Teraz czasy się zmieniły, trzeba samemu zapłacić, by coś opublikowali. Widocznie pisarze za mało walczyli o Nowe.
JSG: Czy są Państwo emigracją Solidarnościową?
Adam Fiala jako student prawa na UMCS w Lublinie, w latach 60., fot. arch. rodzinne.
AF: Tak, jestem emigrantem epoki solidarnościowej, mimo że oficjalnie do związku nie należałem. Ale podobał mi się Wałęsa – brunet, przystojny, przypominał nieco Piłsudskiego, z poczuciem humoru, bo podpisywał dokumenty olbrzymim długopisem i lubił mieć Matkę Boską w klapie. Ja mam maleńki medalik Matki Boskiej z Niepokalanowa, wszyty w portfel, to mój talizman. Lubiłem też jego zwrot „w temacie”. Wyobrażałem go sobie jako Konrada Wallenroda. Musiał wejść w system, by z nim walczyć. Stąd dla mnie te wszelkie rozważania: Bolek nie Bolek nie mają większego sensu. Nasz „Papa” też nie był przeciwnikiem systemu, był obojętny. W przeciwnym wypadku nigdy by nie został arcybiskupem, a potem papieżem. W wyniku porozumienia między rządem a kościołem, kościół wyznaczał kandydatów na wysokie stanowiska, ale rząd ich akceptował. A że Jan Paweł II był znakomitym dyplomatą, to już zupełnie inna sprawa…
JSG: Dlaczego wyjechali państwo tak daleko, aż do Australii i jakie były początki pobytu w obcym kulturowo świecie?
AF: To był los. Złożyliśmy podania do Stanów, Kanady, Australii i właśnie ten ostatni kraj nas zaakceptował, ale z pewną wyczuwalną niechęcią. Mimo, że Niemcy dawały mi azyl jako prześladowanemu członkowi rozwiązanego Związku Literatów Polskich, dla Australii było to obojętne, przyjęto nas ze względów humanitarnych oraz dlatego, że mieliśmy koneksje z „siostrą bratowej”. Mówiliśmy panu w Niemczech, który pomagał w pisaniu podań, że siostra bratowej to słaby argument, lecz on odpowiedział: „Ale siostra”. I miał rację. Siostra bratowej nie pojawiła się wprawdzie na lotnisku, a mimo to nie cofnięto nas do Niemiec. Mieszkaliśmy najpierw w Hostelu w Melbourne, a potem przenieśliśmy do prywatnych apartamentów w Perth. Bardzo mi się podobało słowo: apartamenty. Pisarz musi być wrażliwy na słowa.
Było trochę ciężko, nowy, tak różny od europejskiego świat, no i z zimy w zimę, bo wylądowaliśmy w Melbourne, które ma klimat „cztery pory roku w jednym dniu” akurat w czerwcu. Kocham słońce i tego mi brakowało. W Perth otrzymałem go z nawiązką, co skończyło się rakiem skóry. Ale nie przejmowałem się, bo „co ma wisieć nie utonie”.
JSG: Proszę opowiedzieć o życiu artysty w Australii.
AF: W Australii, wyznającej zasadę multikulturalizmu, życie artystyczne było dość skomplikowane. Wielokulturowość w praktyce oznaczała, że powinieneś się udać do swojego kulturowego środowiska czyli Polonii w Perth, która była jakaś niełaskawa i do tej pory taka pozostaje. Krążył dowcip, że i Picassa by skierowano jako „etnika” do grupy Latino. Brałem udział w licznych wystawach, ale zrezygnowałem, bo bardzo trudno było się przebić. Polska grupa była modna w okresie Solidarności, ale gdy w Polsce zmienił się system jakoś o niej w Australii zapomniano. Nie biorąc pod uwagę, że emigracja z Polski była zawsze dynamiczna, w myśl zasady „Polak potrafi”.
Polak miał także duże zdolności do improwizowania. Ale nie słyszałem by w Australii jakiś polski pisarz czy artysta się wybił kulturowo na same szczyty, choć wiem, że na przykład pani dr Teresa Podemska, poetka i literaturoznawca, włożyła w porównaniu ze mną, dość leniwym, ogrom wysiłku studiując i studiując. Mnie już się nie chciało powtarzać kursu prawa. Zresztą do tego potrzeba doskonałej znajomości języka, ja do tej pory mam kłopoty ze spelingiem i prawidłową gramatyką, choć i owszem piszę teksty piosenek dla siebie w języku angielskim czy australijskim.
Sztuka w Australii jest bardzo zbiurokratyzowana. Tutaj to kochają. Wystawy praktycznie, poza wyłożeniem sporych kosztów, dają to, że nadal tkwi się w punkcie jeden. Ale jeżeli ktoś kocha tworzenie, tak jak ja, to go to mało obchodzi. Kocham sam proces pisania, malowania czy muzykowania. Medale, nagrody, osiągnięcia, są dla mnie wtórne. Zresztą kiedy byłem aktywnym klientem opieki socjalnej zauważyłem, że oni bardzo nie lubili artu, więc o tym już nie wspominałem. Co lubili? Nie wiem. Może kucharzenie i malowanie ścian. Teraz jestem pełen podziwu dla tak zwanych artystów ulicznych zdobiących mury. To ciężkie i niebezpieczne dla zdrowia zajęcie.
Adam Fiala na wycieczce w Sydney.
JSG: Jak Australia odbiła się w Pana twórczości?
AF: Australia okazała się znakomitym źródłem wszelkich pomysłów, zwłaszcza, że czułem się artystą podziemnym i niezależnym. Robiłem to, co sam chciałem, co mi bardzo odpowiadało bowiem jestem naturalnym samoukiem. Obserwuję pilnie innych, ale przede wszystkim lubię własne przemyślenia i koncepcje. Gdy byłem w Polsce fascynował mnie absurd i szarość życia. Tutaj było kolorowo, ale zawsze trochę absurdu można było z powodzeniem znaleźć. Gdybym traktował Australię jako ląd przysłowiowych „Saksów”, dawno bym stąd odleciał. Wielu znajomych to zresztą zrobiło…
JSG: Jakie ma Pan doświadczenia z australijskim środowiskiem polonijnym?
AF: Polonia marudziła na nas, że nie mamy stałej pracy (literaturę i sztukę uważano za hobby). Ciągle to słyszeliśmy. Nawet u lekarki, u której zacząłem się w końcu leczyć na depresję. Problem był w tym, że nikt z naszej trójki nie mógł znaleźć stałej pracy. Jedynie syn Andrzej przez pewien czas pracował w instytucji opiekującej się seniorami i to za pół darmo. Stara Polonia podobno ciężko fizycznie pracowała, nawet przy karczowaniu drzew, to był warunek jej przyjęcia po wojnie, gdy w Polsce zapanował komunizm. Ciągle więc słyszeliśmy, że żyjemy na koszt podatnika i najgłośniej o tym mówiła właśnie Polonia, a nie kulturalni i dyskretni Australijczycy, traktujący każdego po imieniu, bez tego: „Pan wie, kim ja jestem?”
Niektórzy moi lubelscy znajomi mawiali, że pod płaszczykiem wesołkowatości ukrywam depresję. Mieli rację. Depresja jest najpowszechniejszą chorobą XXI wieku. Nowością dla mnie było to, że dowiedziałem się, iż nawet ludzie sukcesu jak Churchill (pomijając jego politykę, dostał Nobla literackiego) mieli black doga czyli głęboką depresję. Ja miałem depresję z powodów rodzinnych. Ojciec: dyrektor, adwokat, radca prawny, był prymitywnym domowym tyranem. Ale nie uciekałem w alkohol czy środki farmakologiczne (o narkotykach wtedy nie mówiono nawet). Uciekałem w przyrodę, na pobliskie pola, na zmarznięte zimą grudy. Do Starego Lasu. To było moje najlepsze i najskuteczniejsze lekarstwo.
Gdy znalazłem się w Australii depresja powróciła. Na emigracji mogłem jedynie jeździć na taksówce. Jakaś siostra zakonna w Melbourne doradzała mi bym został motorniczym tramwaju. Jednak byłem marnym kierowcą ze słabą orientacją w ulicach. W Warszawie z tego powodu oblałem prawo jazdy. Egzaminator na pudełku papierosów napisał „Orient”. Brzmiało to filozoficznie, ale chodziło o moją orientację w terenie. Powiedzieli, że nigdy nie powinienem zasiadać za kółkiem. Nawiasem mówiąc tego egzaminatora spotkałem później w Ustce, kiedy dojechaliśmy tam wraz z żona Anną i synem Andrzejem, naszym groszkowym fiacikiem, którego później trzeba było zamienić na paszport.
JSG: Od czasu debiutu literackiego, jak wygląda Pana przygoda z piórem?
AF: Jako azylant w Niemieckiej Republice Federalnej odczuwałem chwile euforii, z zapałem rozpocząłem pisanie mojej „Odnowy”. Myślałem, że na nią będzie zapotrzebowanie w Wolnym Świecie. Posłałem do Polish Book Fund w Londynie. Nawet się początkowo podobała. Ale potem zażądali dużych skrótów, następnie okazało się, że zebrali pieniądze, ale muszą wydać rzecz o księdzu Popiełuszce, więc moje odpadła. W końcu odmówili zwrotu maszynopisu, mimo mojej licznej korespondencji. Więc już początki z moją twórczością w Wolnym Świecie były pechowe.
W Australii twórczość traktowałem jako rodzaj pracy, wykonywanej systematycznie w godzinach rannych, mając świeży i kreacyjny umysł. Pisałem i rysowałem bardzo dużo dla dzieci. Miałem już pewne doświadczenie w tej dziedzinie. Lubelskie Wydawnictwo opublikowało moją „Podróż Tomka na dwie Planety”. W Polsce znajomy literat Zbigniew Fronczek umożliwił mi opublikowanie „Prywatnej Australii”. A potem zaczepiłem się jako grafik i autor w krakowskiej „Miniaturze”. I na tym był koniec. Pojawił się mur nie do przebycia. Wynajęliśmy nawet lokalną anglistkę-poetkę w Perth, żeby wygładzała mój język, bo Andrzej twierdził, że używam polskiej składni i angielskich słów. Też miałem zerowe rezultaty. Depresja się pogłębiała. I znowu z niej musiałem wyjść, tym razem nie na pola i lasy, ale na piękne plaże Perth. Są czyste, nie zatłoczone i ciągną się prawie w nieskończoność.
Oglądałem ostatnio słynną Bondi Beach w Sydney. Owszem, piękna, ale to tylko podkowa. W Perth możesz iść, iść, iść. Prawie w wieczność wyimaginowaną. Depresję leczyłem także u polskiej lekarki doktor K. Była to kobieta sukcesu. Jedna z niewielu z nowej postsolidarnościowej emigracji, która pracowała w swoim zawodzie. Była też niezłym psychologiem, często załamywała nade mną ręce, ale pomagała wystawiając zaświadczenia, dzięki którym trwałem. Dla profesorów i intelektualistów naturalnym rozwiązaniem jest na emigracji nie taksówka, ale dalsze studiowanie nawet w podeszłym wieku.
JSG: Jakie jest Pana podejście do życia?
AF: Z natury jestem samotnikiem i indywidualistą, a także naturalnym samoukiem. Moim wzorem w młodości był Van Gogh, który się sam nauczył malarstwa. Ponoć rozbijał gipsowe figury, które mu polecono kopiować, dlatego niczego formalnego ze sztuki nie dokończył. Zresztą chciał być pastorem, ale znalazł poważną rozbieżność między mistycyzmem, a praktycznym życiem kościoła. Mnie właśnie w religii pociąga spirytualizm i mistycyzm, którego obecnie kompletnie brak. Ba, nawet jest przez autorytety niemile widziany.
W moim życiu uspokojenie nastąpiło dopiero wtedy, gdy oficjalnie dostałem australijską emeryturę, dzięki czemu mogłem skupić się tylko na mojej twórczości. Systematyczna działalność rankami spowodowała, że nagromadziłem potężne body of work zarówno w sztuce jak i literaturze. Nie wspominając już o tym, że napisałem i skomponowałem około 300 piosenek. Dostałem za nie kilka razy nagrody na konkursach w Sydney poświęconym Strzeleckiemu i Kościuszce. Dużo też pomaga mi gra na australijskim didgeridoo, ponieważ lubię Kulturę Aborygenów. Sam się nawet poniekąd uważam za Polskiego Aborygena w Australii…
JSG: Uprawia Pan różne dziedziny – rysunek, malarstwo, poezje, a także muzykę. Czy te dziedziny się dopełniają? Buduje Pan pomiędzy nimi mosty?
AF: Głównym mostem w mojej twórczości jest humor i satyra. W Polsce ze względu na pisanie obyczajowe połączone z humorem, porównywano mnie z Dickensem, którego bardzo lubiłem. Potem polubiłem Franza Kafkę.
Początkowo zakładałem (przylatując znałem już trochę angielski, nawet czytałem Steinbecka w oryginale), że mój poziom języka tak się rozwinie, że bez trudu będę pisać poczytne powieści, wreszcie zarabiając na siebie i rodzinę. Tak się niestety nie stało. Poza tym rodzina się rozpadła. Po czasie wróciłem do Anny, ale już nie jako mąż, ale po prostu przyjaciel, współpracujący z nią w dziedzinie sztuki. Anna ma znakomite oko fotografa, malowała piękne, bardzo wysmakowane obrazy, tkała też gobeliny. Miała dużo więcej wystaw niż ja, choć też nie zrobiła tzw. kariery.
W międzyczasie dowiedziałem się, że żywot pisarza w wolnym, pozostawionym kraju, też stał się pod każdym względem trudny, więc nie żałowałem tej ucieczki, bo tak to można by nazwać. Jechaliśmy niby na leczenie syna do Francji, wysiedliśmy z pociągu we Frankfurcie nad Menem i tak dalej, i tak dalej toczyło się to nasze życie…
JSG: Co Pana fascynuje w otaczającym świecie i czym się Pan inspiruje w swojej twórczości?
Adam Fiala w Domu Polskim w Bedford.
AF: Lubię zjawiska nadprzyrodzone i niewytłumaczalne. Spirytualizm znalazłem w bardzo dynamicznej sztuce Aborygenów, której jestem entuzjastą. Ich dreamtime stał się moim dreamtimem. Nauczyłem się gry na didgeridoo, która ma właśnie spirytualne brzmienie, prawie dosłownie. Potrafię grać na tym instrumencie kwadrans bez żadnej przerwy. Ich malarstwo przypomina mi pewne okresy twórczości ulubionego przeze mnie Picassa. Pamiętam z Polski dowcip, ławki malowano w „stylu Pikas”, tak było w oficjalnych cennikach.
Aborygeni z drugiej strony są bardzo pamiętliwi, ciągle wspominają krzywdy wyrządzone im przez białych. Ja mam inną naturę. Po jakimś czasie nawet do wrogów nie żywię urazy. W Polsce studiowałem na KUL-u za wstawiennictwem wujka księdza, którego lubiłem, ale nie zgadzałem się z pewnymi doktrynami, a zwłaszcza z celibatem. Najpierw byłem na historii sztuki, a potem po prawie, na psychologii w ramach tak zwanej filozofii chrześcijańskiej. Lubiłem KUL, bo na jego terenie czułem się jak w innym państwie. Studenci KUL-u nie mieli obowiązku uczestniczenia w zajęciach na studium wojskowym (moje małe udręki), a także KUL nigdy nie brał udziału w manifestacjach pierwszomajowych. Trudno było nie lubić tego święta, bo zawsze świeciło w tym dniu słońce. Jako studenci byliśmy politycznie obojętni, nikt ze znajomych nie słuchał „Wolnej Europy”, zresztą bardzo zagłuszanej. Cieszyliśmy się, że mamy studia za darmo i bardzo tanie książki. No i było mnóstwo rajdów turystycznych, czy biesiad literackich.
JSG: Na jakie etapy podzieliłby Pan swoją twórczość?
AF: W twórczości widzę etap fascynacji i etap dojrzewania czyli przemyśleń. Ale też lubię kompletną spontaniczność, działanie podświadomości i wyciąganie pomysłów, jak królika z przysłowiowego kapelusza. Fascynacje znajdowałem w Polsce w pięknym słonecznym lubelskim lecie oraz mroźnej i też słonecznej zimie. Gdy wyemigrowałem do Warszawy (pierwsza emigracja) już tego słońca nie było. Większość pochmurnych dni na Równinie Mazowieckiej. Perth w Zachodniej Australii ma idealny klimat, minimalna ilość burz i najwięcej słońca z całej Australii. A także czyste, nie zatłoczone plaże i piękny Ocean Indyjski. Czego więcej potrzeba człowiekowi? Domów, sportowych samochodów? Mam dwa rowery i dzięki nim dobre zdrowie. Mieszkam niedaleko plaży.
W Polsce czytałem „Żywot człowieka poczciwego”, ja swój mogę nazwać „Żywotem człowieka szczęśliwego”. Ale też znam osoby z Polski nie znoszące Australii, każdy ma prawo do własnego punktu widzenia.
JSG: Różne Pana pola twórczości, zarówno te literackie, jak i wizualne łączy jedno – przedstawia Pan wewnętrzne demony tkwiące w człowieku za pomocą symboli i znacznej deformacji rzeczywistości. Czy taka jest Pana intencja?
AF: Tak, kocham symbole i znaki. Złapałem to od Aborygenów. Stąd także fascynacja sztuką japońską i chińską, potrafię pisać haiku, mam w swym prywatnym zbiorze kilkaset sztuk haiku. Lubię też naśladować ich pismo, podobnie jak mimiczne gesty osób głuchych. Z tym drugim to trzeba uważać bo nazywają to złośliwą parodią i od razu oskarżają o rasizm czy podobne dyskryminacje. Wewnętrzna cenzura obecnie wyznacza granice humoru. I honoru. Ale oficjalna też jest, zwłaszcza obyczajowa. Australijczycy mają bardzo ubogi zakres przekleństw. Właściwie tylko jedno słowo na „f”. Polacy i Hiszpanie w tej dziedzinie mają więcej pomysłowości…
JSG: Czy Pan się uważa za artystę figuratywnego, spirytualistycznego czy surrealistycznego?
AF: Jestem półfiguralny, półabstrakcyjny i półspirytualny. Kocham duchy i zjawiska nadprzyrodzone i fascynują mnie morderstwa, których nie można wykryć mimo kolosalnych nakładów. Napisałem nowelę o zaginionym samolocie w Oceanie Indyjskim do tej pory nie odnalezionym. Napisałem też o samolocie zestrzelonym nad Ukrainą. Oczywiście fantazje. Obie sprawy są nadal nie wyjaśnione. Dlaczego to napisałem? No, dla własnej przyjemności i satysfakcji, kto by się beznadziejnie prosił w australijskich wydawnictwach? Szkoda i czasu i stresu, który zawsze towarzyszy tego typu działaniom. Lubię, że nie wszystko trzeba odkrywać i najlepiej niech pozostaje tajemnicą.
Adam Fiala zimą w parku w okolicach Perth w Australii.
JSG:Gdyby miał Pan możliwość rozpocząć swoją karierę zawodową od początku, i wiedział by Pan o sobie, to, co wie Pan teraz, poszedłby Pan tą samą drogą?
AF: Najprawdopodobniej wylądowałbym, gdyby się cofnął czas, nie na prawie, ale w Wyższej Szkole Teatralnej. Fascynował mnie polski komik Adolf Dymsza, miałem naturalne zadatki komika, rozśmieszałem klasę ku utrapieniu nauczycieli i w konsekwencji ciągle wzywanej matki. Na akademiach szkolnych recytowałem wiersze, nie, nie o Stalinie tylko satyry o bikiniarzach, to coś w rodzaju punków obecnego czasu. Bikiniarze mieli spodnie wąziutkie jak rurki i olbrzymie samodziałowe marynary. A także lekceważyli socjalistyczną, żelazną dyscyplinę pracy. Był taki wierszyk: „Bikiniarze to są ludzie tacy” i tak dalej łatwo dośpiewać do rymu. Ułożyłem też kiedyś wierszyk o KUL-u. Tam była słynna impreza na cały Lublin: doroczny, jesienny bal na KUL-u, zwany Eutrapelią. Dokładnie nie wiedziałem co to znaczy, ale podobała mi się nazwa. Ułożyłem taki wierszyk:
Eutrapelija, twista wywija,
ksiądz rektor z nami, fika z KULwami.
Z tym że KULwy to były po prostu studentki KUL-u, a nic więcej.
Głównym problemem każdego pisarza czy artysty jest potrzeba zarabiania na życie. Teraz, gdy mam juz 77 lat i dobre zdrowie mam to z głowy, poza tym mam dwie emerytury, australijską i polską. Więcej grzechów w tej dziedzinie nie pamiętam, a te które pamiętam niech mi będą odpuszczone…