Polska historia na światowych rynkach księgarskich. „Garden of Venus” Ewy Stachniak.

Rozmowy o ksiażkach, które nie przemijaja

W 2005 roku ukazała się na kanadyjskim rynku wydawniczym (po wydaniu w Londynie)  książka Ewy Stachniak – Garden of Venus. Fabuła powieści oparta jest na polskich wątkach, a jej akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. W Garden of Venus  pojawiły się tematy spotkania kultur, weryfikacji mitów, spojrzenia na siebie i własną przynależność narodową. Bohaterowie to: Thomas Lafleur, Francuz, chirurg, który jako lekarz przeszedł kampanię napoleońską, Rosalia, córka oficera Legionów oraz Piękna Bitynka, Greczynka, która wspaniale radziła sobie w polsko-rosyjskiej rzeczywistości XVIII wieku, czyli Zofia Celice-Clavone (Glavani) vel de Witt – Potocka, umierająca w Berlinie w 1822 roku na raka.

Joanna Sokołowska Gwizdka:

Dlaczego pierwsze wydanie książki ukazało się najpierw w Londynie w wydawnictwie HarperCollins?

Ewa Stachniak:

Pierwszą ofertę otrzymałam właśnie od londyńskiego wydawcy, a HarperCollins w Kanadzie kupił powieść w kilka tygodni później. Potem doszły różnice w cyklu wydawniczym. Obie firmy, choć działające niezależnie, często ze sobą współpracują, i to uprościło bardzo prace edytorskie nad końcową wersją mojej powieści. Pracowałam z Susan Watt, znaną londyńską redaktorką, która redagowała m.in. Dziewczynę z perłą. Cieszę się, że spodobał jej się mój Garden of Venus, podobały jej się powołane przeze mnie postacie, relacje między nimi i cała fabuła. Jej komentarze edytorskie były dla mnie bardzo cenne. Susan Watt to czytelnik inteligentny i wrażliwy, i jeśli ona mogła pogubić się w pewnych fragmentach historycznej narracji, był to dla mnie znak, że muszę raz jeszcze przeczytać ten fragment i wyjaśnić historię, uzasadnić motywy.

Dla angielskojęzycznego czytelnika, nie mającego wiele wspólnego z Polską, historia tego okresu może być dość skomplikowana.

Tak, bo mówimy o Polsce XVIII i XIX wieku, mówimy o zaborach, powstaniu kościuszkowskim, potem o okresie napoleońskim i Księstwie Warszawskim. Polska historia jest rzeczywiście bardzo skomplikowana, szczególnie pod względem geopolitycznym. Tereny, zagarnięte przez Rosję, po kolejnym rozbiorze nagle stają się austriackie, ziemie leżące na terenie Księstwa Warszawskiego, wchodzą do zaboru rosyjskiego. My, Polacy, te wszystkie zawiłości historii znamy, ale dla czytelnika angielskojęzycznego rozbiory i ich konsekwencje to terytoria nie do spenetrowania bez przewodnika wkompowanego w fabułę powieści. Susan pytała np., czy jeżeli bohaterka mieszka w Humaniu, to czy mieszka w Polsce, w Rosji czy na Ukrainie? Musiałam jej wytłumaczyć, że najpierw pani Potocka mieszkała w Polsce, potem w Rosji, ale zawsze na Ukrainie. I tak powoli, powoli rozsupływałyśmy te narodowościowo-geograficzne zawiłości. A było ich sporo.

Pani powieść rozgrywa się w dwóch historycznych czasach, czasie rzeczywistym czyli w 1822 roku i w czasie przeszłym, pojawiającym się w retrospekcjach.

Akcja powieści rozgrywa się w przeciągu kilku tygodni w Niemczech w 1822 roku. Zofia Potocka w drodze do Paryża zatrzymuje się w Berlinie. Jest  ciężko chora na raka, nie jest w stanie dalej jechać i tam umiera. Ale podczas gdy Zofia sięga pamięcią do sułtańskiego haremu w Istambule, salonów Marie-Antoinette i amorów Potiomkina, inne postacie wspominają czasy powstania chłopskiego na Ukrainie, Insurekcji Kościuszkowskiej, marszu Napoleona na Moskwę i rozczarowania po napoleońskiej klęsce. Oczywiście powieść nie jest podręcznikiem historii. Historia jest tylko tłem dla ludzkich dramatów, które zaskakują i wciągają czytelnika.

Zofia – w powieści postać fikcyjna, wzorowana jest na konkretnej osobie – Zofii Potockiej, słynnej żonie Szczęsnego Potockiego. Czy inne postacie też mają konkretny pierwowzór? 

Zofia nie jest jedyną bohaterką Garden of Venus. Oprócz postaci nakreślonych w oparciu o dokumenty historyczne, są też w mojej powieści postacie czysto fikcyjne, których losy są tłem i kontrastem dla losów Zofii. Jej dama do towarzystwa, a w ostatnich miesiącach życia pielęgniarka, Rozalia, jest dziewczyną, której rodzice zapłacili najwyższą cenę za narodowe ideały i która szuka dla siebie miejsca w często nieprzyjaznym dla siebie świecie. Przy hrabinie Potockiej jest także francuski chirurg, który ma za sobą napoleońską kampanię oraz tragiczne doświadczenie żołnierskiego życia i okrucieństw wojny. Nie podziela napoleońskich sentymentów otaczających go Polaków, choć ma dla Polski i Polaków dużo sympatii. Ci inni bohaterowie mają wiele pierwowzorów. Żeby stworzyć portret Rozalii czytałam pamiętniki i listy z tego okresu, wydarzenia z jej życia są echem wydarzeń które spotkały inne osoby. Aby powstała postać Tomasza, studiowałam wspomnienia chirurgów, którzy przeszli kampanię moskiewską u boku Napoleona. 

Tworzenie świata fikcji, opartego na autentycznych przeżyciach, musi być szalenie ciekawe. Fantastycznie jest móc kierować swoimi bohaterami, ulżyć im w bólu, przyspieszyć spotkanie, przewidzieć konsekwencje itd.

Postać fikcyjną można stworzyć na przykład dając jej pewne wspomnienia z dzieciństwa, wyposażyć w takie czy inne cechy charakteru. Gdy postać zaczyna żyć własnym życiem, pisarz musi szanować jej wybory. Jest to dość długi proces  wchodzenia w wykreowaną przez siebie osobę i stworzenia jej właściwej rzeczywistości, dzieciństwa, młodości, przeżyć i myśli. Przy tworzeniu postaci Tomasza – francuskiego chirurga – musiałam wymyśleć dla niego dzieciństwo spędzone na ulicach Paryża podczas Wielkiej Rewolucji, jego rodziców, dziadków.

Czy aby stworzyć tę postać, zapoznawała  się pani z wiedzą medyczną tego okresu?

Tak. Tworząc postać Tomasza, napoleońskiego chirurga, musiałam być pewna jaką wiedzą medyczną, jakimi środkami dysponował, jakie poglądy wyznawał. Musiałam zadecydować jak traktował pacjenta, kiedy gotów był na operację, a kiedy mógł uznać stan pacjenta za beznadziejny.

Tu wielkie podziękowanie należy się internetowemu forum dyskusyjnemu historyków medycyny – Caduceus. Gdy miałam jakiekolwiek pytania, np. jakie jest prawdopodobieństwo, że lekarz w 1822 roku poda pacjentce morfinę, wysyłałam je w cyberprzestrzeń i czekałam. Często już po kilku minutach otrzymywałam  odpowiedź, że w 1822 roku, paryski lekarz zainteresowany nowościami medycznymi mógł użyć morfinę.

Wszystko, co się zdarzyło w tej książce nie musiało, ale mogło się zdarzyć.

Skąd pomysł na tytuł powieści, czy miała pani taki zamysł od początku, zajmując się postacią Pięknej Bitynki, czy też tytuł powstał z czasem?

Tytuł zasugerowała moja agentka. Myślałam nad „Ogrodem Zofii” tzn: „Sophie’s Garden”, ale wydawcy obawiali się że zbyt mocno będzie kojarzyć się z „Sophie’s Choice.” Została więc „Wenus”, lub „Afrodyta”.

Forma powieści, przy zachowaniu wielu detali zgodnych z epoką, jest wspaniałym pretekstem do przekazania dużej ilości informacji z dziejów Polski i przybliżeniu polskiej historii szerokiemu gronu.

Losy pięknej Greczynki, są punktem wyjścia do mojej kolejnej próby odpowiedzi na pytanie “Skąd jesteś?” pytanie, które często zadaje się przybyszom do Kanady. W mojej pierwszej powieści, Necessary Lies (Konieczne Kłamstwa), odpowiadałam, jestem z Wrocławia, miasta o podwójnej historii, polskiej i niemieckiej. Jestem z kraju, w którym tożsamość uwarunkowana jest pamięcią ostatniej wojny, w którym odkrywamy zapomniane pokłady naszej historii, w którym ciągle rozliczamy się z przeszłością. W Garden of Venus opowiadam historię utraty niepodległości, ceny jaką trzeba było za tę utratę zapłacić. Opowiadam historię polskich rozczarowań i nadziei. Historię czasów trudnych, ciągle naszych, ciągle przypominających o swoim istnieniu, historię która nas uformowała i na którą warto jeszcze raz popatrzeć, teraz, kiedy ta wymarzona niepodległość znów jest nasza. 

____________________________

Zofia Celice-Clavone, Greczynka w wieku 17 lat została sprzedana przez matkę Karolowi Boscampowi, ministrowi polskiego króla. Później została żoną Józefa Witta, komendanta kamienieckiej twierdzy, a w w 1798 roku wyszła za mąż za Szczęsnego Potockiego. Stanisław Szczęsny był wojewodą ruskim i generałem w armii rosyjskiej. Pierwsza jego żona, Gertruda Komorowska, zginęła tragiczną śmiercią, z drugą zaś, Józefiną z Mniszchów, matką jego jedenaściorga dzieci, rozwiódł się, aby poślubić właśnie piękną Zofię, która odkupił od Jozefa Witta.

Zofia odznaczała się wyjątkową urodą, inteligencją i… brakiem skrupułów. Podróżowała wiele po Europie i została kochanką hrabiego Prowansji, późniejszego króla Ludwika XVIII, a także faworyta Katarzyny Wielkiej, księcia Potiomkina. Potockiemu, nim jeszcze stała się formalnie jego żoną, urodziła trójkę nieślubnych dzieci, które zmarły. Później została faworytą carskiego gubernatora Nowosilcowa. Po śmierci Potockiego sądziła się z dziećmi Mniszchówny i dla swoich dzieci wywalczyła olbrzymią fortunę.

Jej syn Mieczysław wyrokiem sądu został właścicielem rodowego Tulczyna. Stosunki pomiędzy matką i synem po jakimś czasie uległy jednak zmianie i Zofia ogłosiła publicznie, iż jej pierworodny syn nie jest potomkiem Szczęsnego, lecz weneckiego bandyty Caracolli’ego. Mieczysław odpowiedział także publicznie, że „być może i rozbójnik wenecki miał z matką stosunek i nie przeczę, że mogę być z niego zrodzony. Skoro jednak Stanisław Szczęsny Potocki uznał mnie za własnego syna i chrztem potwierdził to uznanie, jestem sukcesorem wydzielonego mi majątku, do którego nikt prócz mnie nie ma prawa”. Rozwścieczony taki postępowaniem matki, wyrzucił ją z domu, a sprawa oparła się aż o dwór carski. Doszło do pozornej zgody, ale pod naciskiem Nowosilcowa car wcielił Mieczysława do swojej gwardii. Mieczysław Potocki uciekł wkrótce z Petersburga i zjawił się u Delfiny Komarówny, aby prosić ją o rękę.

Kolejna książkę p.t. „Dysonans” Ewa Stachniak poświęciła synowej Zofii Potockiej – Delfinie z Komarów Potockiej. 




Czy świat Indian się zmienia?

Rozmowa z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm na temat książki „Otwarta rana Ameryki”.

Joanna Sokołowska-Gwizdka:

„Otwarta rana Ameryki” to książka głęboko osadzona w problematyce „Native Americans”. Mimo, że mieszkam w USA o wielu rzeczach nie wiedziałam, ta książka otworzyła mi oczy na historię i współczesność amerykańskich Indian. Jednocześnie znacznie się różni od poprzednich Pani książek, choćby od „Kai od Radosława”.

Aleksandra Ziółkowska-Boehm:

Jest to książka inna od moich poprzednich ze względu na tematykę, ale sposób pisania i ton narracji jest podobny, do choćby przywołanej przez Panią „Kai od Radosława”. Obie książki pisałam w Stanach Zjednoczonych, jedna traktuje o polskiej historii, druga o amerykańskiej. Wydarzenia tragiczne, o których piszę, są po obu stronach oceanu równie smutne. Zaangażowanie emocjonalne w tematykę towarzyszyło mi przy pisaniu obu książek. Moim zdaniem, nie ważne, czy mija 10, 50 czy 100 lat od zdarzeń, o których piszemy, ważne jest, by mieć w sobie przekonanie, że jest to historia warta opowiedzenia, aby o niej napisać tak, by wywołała wzruszenie, by czytelnicy byli nią także przejęci. Dla mnie jest to ważna książka także dlatego, że pokazuję trochę „moją Amerykę”. 

Jakie konsekwencje dla warsztatu pisarskiego powoduje taka zmiana obszaru zainteresowań? Czy wyostrza spojrzenie na nowe problemy?

Jeżeli mogę tak określić: wiele razy pisaniem odpowiadam na sytuacje, czy rzeczywistość, która się wkoło mnie dzieje. Od 1990 roku mieszkam na stałe w Stanach Zjednoczonych. We wstępie do „Kai od Radosława” przywołałam przesłanie (które lubię przytaczać) usłyszane od Isaaca B. Singera – do pisania trzeba mieć „story to tell”, pasję, by o niej opowiedzieć i przekonanie, że właśnie ja chcę to zrobić. W czasie pisania obu książek zaistniało we mnie takie przekonanie. Jeżeli chodzi o „Kaję od Radosława”, zabrało mi niemal 30 lat, by sobie to uświadomić, ale i w przypadku książki indiańskiej, trzymało mnie ono w szczególnym napięciu wiele lat. O tej tematyce myślałam od dawna, książkę pisałam, z dużymi przerwami, dziesięć lat.  

Dlaczego zmagała się Pani z tym tematem aż 10 lat?

Przez długi okres sądziłam, że nie jestem w stanie opisać tematu, który jest trudny i złożony. Obawiałam się, że nie poradzę sobie z nim. Zdawałam sobie sprawę, że im dalej od ludzi innych kultur, tym łatwiej można ulec na przykład romantycznym wyobrażeniom na ich temat. Bałam się także, że będę się kierować sentymentalizmem, że zapanuje urzeczenie innością, egzotyką, że napiszę książkę, która będzie jeszcze jedną „wersją białego człowieka”. Więc się nie spieszyłam. Chciałam przespać, jakby powiedzieli Irokezi, z tym tematem niejedną noc.

Tomasz Tomczyk, lat 8, fot. arch. A.Z-B.

Przygotowywałam się do tej książki wiele lat, nie tylko czytając, ale śledząc bieżące wydarzenia. Zaprenumerowałam dwa indiańskie pisma ”Lakota Country Times” i ”Indian Country Today”, czytałam też „The Morning Star”. Odbyłam trzy razy wyprawy do rezerwatu Pine Ridge w Południowej Dakocie, byłam w rezerwatach indiańskich w Teksasie, Montanie, Wisconsin, odwiedziałam też terytoria indiańskie w Oklahomie. Im bardziej się zapoznawałam z tym tematem, tym się on bardziej jakby ode mnie… oddalał. Ale mnie kusił, ekscytował i wciągał, i się nie poddałam. Mój mąż Norman bardzo mi sekundował, wspólnie robiliśmy dalekie wyprawy, przejechaliśmy terytoria indiańskie w Oklahomie. Jeździliśmy na kolejne „pow-wow”, a przede wszystkim do rezerwatów w obu Dakotach, w Montanie. Spędziliśmy 2,5 miesiąca w Pine Ridge Reservation w Południowej Dakocie, drugim największym rezerwacie w Stanach.

Zwyczajem amerykańskim, który ogromnie cenię, w miarę możliwości sponsorowaliśmy między innymi trzy szkoły indiańskie (Norman, protestant, podziwiał, że wszystkie trzy są prowadzone przez kościół katolicki). Nawiązaliśmy osobiste kontakty z Indianami i teraz, po latach, mogę powiedzieć, że wśród naszych przyjaciół jest dwóch Indian. (Cytuję ich w książce „Kaja od Radosława”, gdzie w Aneksie podałam wypowiedzi Amerykanów, jak kojarzą Syberię, i co wiedzą na temat Powstania Warszawskiego).

W ciągu tych lat drukowałam reportaże i eseje w wielu pismach. Ogromnie cenię, że w „Polityce” w cyklu „Na własne oczy” wydrukowano mój duży reportaż p.t. „Nadciągają Indianie”. Pisałam do „Odry”, „Borussi”, „Rzeczpospolitej”, do nowojorskiego „Przeglądu Polskiego”, angielskojęzycznego „New Horizon”. Powstajacą książką interesował się między innymi Jerzy Giedroyć, którego temat Indian niemal fascynował.  

Proszę opowiedzieć o przyjaźniach z Indianami, które nawiązały się przez ten czas? Co Pani w nich ceni najbardziej?

To, co w każdej przyjaźni, serdeczność i lojalność. Moi znajomi Indianie są zainteresowani książką, wysłałam im także jej polską wersję. Przysyłali mi via Internet  fotografie. Od lat tłumaczyli mi cierpliwie sprawy, które nie są proste, np. różne typy własności ziemi na terenie rezerwatów. Ujmuje mnie, gdy mi opowiadają sprawy dla nich niemal osobiste. Rod Trahan, Szejen Północny, opowiedział mi o pogrzebie swojej babki. W pewnym momencie zatrzymał się i powiedział, że więcej nie może mi powiedzieć, bo nie jestem Indianką. W książce jest rozmowa z nim, jak i z przedstawicielem Apaczów, Kiowa, Chickasaw.

Gdy przejeżdżałam przez indiańskie rezerwaty w Kanadzie i w Stanach  widziałam Indian, którzy absolutnie odbiegali od obrazu kształtowanego przez filmy o „Dzikim Zachodzie”, na których się wychowałam. Zamiast tradycyjnych strojów – „adidasy”, podkoszulki z wielkimi napisami reklamującymi np. hamburgery, farbowane włosy, trwała ondulacja, czy ubiór niemal zdjęty z lalki Barbie. Widziałam też Indian tworzących sztukę na sprzedaż, jakby chcieli dać turystom taki obraz siebie, jaki oni chcą zobaczyć. Czy według Pani Indianie są w stanie obronić swoją kulturę i nie ulec komercjalizacji amerykańskiego życia? Czy mają na to szanse bez pomocy „białych”?

To jest bardzo złożony problem. Część Indian wchodzi w świat i kulturę dominującą w Stanach Zjednoczonych, jest wiele małżeństw mieszanych, ale większość mieszka w rezerwatach na zachodnich terenach – w obu Dakotach, Montanie, i niewiele zmienia się ich świat mimo upływających lat. Piszę o tym w rozdziale „Smutek rezerwatów”. W Pine Ridge bezrobocie sięga 88 procent, co trzeci dom nie ma elektryczności czy kanalizacji. Szerzy się alkoholizm, choć zabroniona jest sprzedaż alkoholu na terenie rezerwatów. Nie mogłam spytać małego synka poznanej Indianki, o czym marzy, kim chciałby zostać, gdy dorośnie. Bo jego ojciec jest na bezrobociu, podobnie jak był dziadek i pradziadek. Skąd ma mieć wzór? 

Wspomniała Pani o indiańskich „tradycyjnych strojach”. Przed wielu laty odwiedził mnie w Warszawie syn zaprzyjaźnionej kanadyjskiej rodziny polskiego pochodzenia. Powiedział mi, że jest zaskoczony…, że w Polsce ludzie nie chodzą w „ludowych strojach”, które pamiętał z wystąpień polonijnych zespołów.

Co jest według Pani w tej książce najważniejsze? 

Pokazuję złożoność ogólnego problemu, pokazuję także każdą dobrą inicjatywę, bo takie są. Piszę o biedzie, ale piszę o ogromnych dochodach z kasyn gry. Przynoszą one więcej dochodu w Kalifornii niż kasyna np. w Nevadzie. Indianie w Kalifornii sponsorują z otrzymanych dochodów wiele pięknych akcji, stawiają szkoły, szpitale, budują drogi. Ale to jest niewielki procent. Na ponad 500 plemion, każde z nich ma inną historię, także obecną rzeczywistość i perspektywy. Piszę o nadziei, jakie budzą szkoły indiańskie, o edukacji, która jest kluczem otwierającym szeroko drzwi, i piszę o trudnościach, których sami Indianie nie umieją, ale też często nie chcą przełamać.

Zastanawiam się, ale nie mam gotowej odpowiedzi, nad wieloma sprawami. Na przykład – czy Indianie są tak fundamentalnie inni od innych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, że wymagają osobnej kategorii praw, które nie mają wiele wspólnego z przeciętnym amerykańskim systemem wartości, czy są jeszcze jedną grupą tworzącą getta i etniczne enklawy.

W książce piszę między innymi o indiańskich szyfrantach (code talkers), o kobietach, które nazywam indiańskimi księżniczkami, o swoich odwiedzinach na farmie w Wisconsin, gdzie urodził się biały bizon, symbol zmian i dobrej wróżby.

Dotarła Pani do Indian z wielu plemion, pisze pani nie tylko o Indianach Lakota, gdzie spędziła pani najwięcej czasu. Starała sie pani zrozumieć, co ich łączy, a co dzieli. To cenna obserwacja, którą można wyczytać w książce. Mnie zdumiało, że Indianie, którzy nawet doszli do wysokich pozycji w amerykańskim społeczeństwie, mają głęboką niechęć do plemion, które w przeszłości wyrządziły im krzywdę. Mój mąż, Jacek, rozpoczynając pracę na Uniwersytecie w Austin w Teksasie, przez trzy miesiące wynajmował pokój u swojej koleżanki, która miała duży dom. Koleżanka – profesor na Wydziale Nauki o Informacji, jak się okazało, była Indianką urodzoną w rezerwacie. Zajmowała się tematyką indiańską w swoich pracach badawczych. Jacek pochwalił się, że zna Polkę, która napisała książkę o Indianach. – A z jakiego plemienia – podchwyciła Indianka. – Chyba Lakota – odpowiedział. – Ja pochodzę z plemienia Ojibwe i my nie chcemy o Lakota słyszeć – odpowiedziała. Jej twarz mówiła, że to dla niej bolesny temat. Nigdy więc Jacek do niego nie wracał.

Są historyczne uzasadnienia do wzajemnych dąsów, i niewybaczania krzywd. A czy my –Polacy nie mamy jakże bolesnych okrutnych doświadczeń z naszymi sąsiadami, i nie tylko z bliskimi sąsiadami?…

Książka pokazana była Targach Książki w Krakowie. Promocję ubarwiły indiańskie tańce. Proszę opowiedzieć jak czytelnicy, z którymi się Pani zetknęła odbierali tę książkę? Jak duże jest zainteresowanie tematyką indiańską w Polsce? Czy czytelnicy wychowani na lekturach Karola Maya i filmach o „Dzikim Zachodzie” nie oczekiwali, że będzie to książka przygodowa?

Tematyka indiańska w Polsce, co mnie niezwykle zdumiało, ale i urzekło, cieszy się dużym zainteresowaniem. Nie mówię o książkach dla dzieci i młodzieży, czy o znanych od dawna autorach, jak James F. Cooper czy przywołany przez Panią Karol May, ale np. o piśmie TAWACIN, [1] które podejmuje poważną problematykę Indian. Jego redaktor naczelny Marek Maciołek (bardzo mi pomógł w polskim nazewnictwie), duży znawca tematu, wydaje także książki o tematyce indiańskiej. Na uniwersytetach w Polsce są wydziały amerykanistyki, archeologii, gdzie pisze się doktoraty na temat szeroko pojętej tematyki Indian. Dr Radosław Palonka z Uniwersytetu Jagiellońskiego w 2006 roku był stypendystą Fulbrigta na Uniwersytecie w Arizonie. Jego wiedzę na temat „Native Americans” miałam okazję podziwiać wysłuchując wykładu na sympozjum poświęconym Indianom (w którym i ja wzięłam udział) zorganizowanym m.in. przez Uniwersytet Jagielloński. Odbyło się w języku angielskim, ciekawe referaty przedstawili polscy goście, jak także autor książek Bruce E. Johansen z Nebraski i naukowcy z Włoch.

Na Międzynarodowej Konferencji Naukowej w Rzeszowie (25-27 września 2013) zatytułowanej: „Internationale Wissenschaftliche Konferenz. Przyjemność i cierpienia, czyli człowiek w świecie doznań. Genuss und Qual oder Der Mensch der Welt der sinnlichen Erfahrungen” dr Marcin Lutomierski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika zaprezentował wykład: „Cierpienia (i radości) współczesnych Indian w „Otwartej ranie Ameryki” Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm”, który potem ukazał się w książce.[2] Bardzo cenię ten esej.

„Otwarta rana Ameryki” była nominowana do nagrody Angelusa (2008). „Nowe Książki” poświęciły jej okładkę i obszerny tekst zatytułowany „Tylko w Ameryce można wyrzeźbić górę”, PAP podał dużą notę, było wiele interesujących recenzji. Została przetłumaczona na język angielski. Jak odebrali ją angielskojęzyczni czytelnicy? Jakie są jej losy w Ameryce?

W Stanach ukazała się w wydawnictwie Nemsi Books w Południowej Dakocie pod tytułem: „Open Wounds a Native American Heritage”, wstęp napisał Radosław Palonka. Chcę wspomnieć, że Nemsi Books od kilku lat wydaje książki popularnego w Europie, a nieznanego w Stanach Zjednoczonych Karola Maya.

Wydanie mojej książki wsparli Apacze, jest podziękowanie od wydawcy. Pisały o niej pisma indianskie (np. „The Morning Star”), także interesujace głosy, recenzje napisali między innymi: John R. Alley, Bruce E. Johansen, Zbigniew Brzeziński, Audrey Ronning Topping,  Stanley Weintraub, Robert Ackerman, Homer Flute, Florence W. Clowes, Larry Cunningham, Angela Baldwin. Książka ma mieć wydanie w audiobooku (w języku polskim i w języku angielskim). [3]

Chcę wspomnieć, że mój mąż, który podzielał moją pasję, po wydaniu książki towarzyszył mi w spotkaniach autorskich w Polsce (oboje cieszyliśmy się starannym i pięknym wydaniem Wydawnictwa Debit), a także w Stanach.

Norman zmarł 26 maja 2016 roku. W nocie pośmiertnej podana była prośba, by zamiast kwiatów, wesprzeć Red Cloud Indian School – szkołę w rezerwacie Pine Ridge w Południowej Dakocie. Tak chciał.

____________

[1] TAWACIN, podtytuł „Pismo Przyjaciół Indian”. W języku Siuksów  oznacza „wiedzę, poznanie, mądrość”.

[2] Esej ukazał się [w:] Marcin Lutomierski:  „Folklor indiański w „Otwartej ranie Ameryki” Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm. Inspiracje folklorem w kulturze i edukacji”, Wydawnictwo Pani Twardowska, Warszawa 2014. str.81-93.

[3] Aleksandra Ziolkowska-Boehm: Open Wounds: A Native American Heritage. W języku angielskim lektorem jest Melanie Flores, wydawcą Hercalon International, ISBN 978-83-8146-562-5.

O niezwykłym rzeźbiarzu Korczaku Ziółkowskim:

http://www.cultureave.com/kazdy-czlowiek-ma-swoja-gore-do-przeklucia-niezwykly-rzezbiarz-korczak-ziolkowski/

Zobacz też:

http://www.cultureave.com/syn-polki-i-indianskiego-wodza-sienkiewiczem-kanadyjskich-indian/




Tyszkiewiczowie. Landwarów.

Rody Polskie

Joanna Sokołowska-Gwizdka (Austin, Teksas)

Józef hr. Tyszkiewicz (1835-1891) urodził się, podobnie jak bracia, w Łohojsku, rozległych dobrach na Białorusi, dziedzictwie po Wasylu Tyszkiewiczu, panu na Łohojsku i Berdyczowie. Rodzice, Józef i Anna z Zabiełłów, wcześnie zmarli, nie miał więc kto opiekować się małoletnimi chłopcami. Początkowo wychowaniem tyszkiewiczowskich synów kierował Adam Jocher, znakomity bibliograf i wykładowca akademicki. Muzyki natomiast uczył przez jakiś czas  Stanisław Moniuszko, mieszkający w tym celu w pięknym, pełnym starożytnych pamiątek, łochojskim pałacu. Niestety najmłodszy Józef niewiele skorzystał z nauk, oprócz wyniesionego z tego okresu zamiłowania do domowych koncertów. Po odejściu Adama Jochera wychowaniem zajęli się już zupełnie przypadkowo dobrani nauczyciele.

Józef pewnie po dziadku Michale, pułkowniku 17 pułku Strzelców Konnych, odziedziczył bujną fantazję, temperament czasów saskich i zamiłowanie do służby wojskowej, oddano go więc do Korpusu Paziów w Petersburgu. Kilka lat trwała nauka. Józef miał wielu kolegów i przyjaciół wśród Rosjan, wyrastał w rosyjskim środowisku, a nie w atmosferze polskości i patriotyzmu. Nic więc dziwnego, że po ukończeniu szkoły przyjął przydział służby wojskowej w Szumskim Pułku Huzarów w Wilnie, a potem został adiutantem dwóch kolejnych generał-gubernatorów na Litwie, najpierw Bibikowa (uważanego za srogiego), a potem Nazimowa (łagodnego).

W wyniku podziałów rodzinnych dóbr i majątków odziedziczył nie małą fortunę. On i dwaj pozostali bracia dostali od stryja Jana, I Ordynata na Birżach, po milionie rubli, co stanowiło duży kapitał. W powiecie oszmańsko-wilejskim otrzymał Izabellin (ok. 89 włók ornych, 22 włóki łąk i 49 włók lasu), graniczący jednym pasem z dobrami Tyszkiewiczów w Wołożynie, byłym hrabstwem mołodeczańskim i Lebiediewem. Poza tym odziedziczył Połągę położoną daleko na Żmudzi, która była wówczas mało odwiedzaną wioską rybacką oraz  inne rozległe tereny, głównie leśne, na Litwie i Polesiu.

Najstarszy brat Michał ogromnego wzrostu, z długą rudą brodą, serdeczny i przyjazny, otrzymał dobrze zagospodarowaną ordynację Birże na północy Litwy. Ponieważ nie miał talentu gospodarskiego, ale za to był wielce zapalonym archeologiem i kolekcjonerem, dużą część swojej fortuny przeznaczał na zakup starożytnych zabytków, rzeźb, biżuterii, złotych monet. Jako poszukiwacz przygód i miłośnik egzotycznych wypraw, większość czasu spędzał za granicą, na organizowaniu wycieczek naukowo-badawczych do Nubii i Egiptu, przeprowadzaniu akcji wykopaliskowych na terenie Włoch i północnej Afryki oraz polowaniach na afrykańskiego zwierza. W ordynacji birżańskiej  bywał wobec tego rzadko i w związku z tym kontakt z rodziną miewał sporadyczny.

Średni brat Józefa, Jan Witold Emanuel odziedziczył Wakę, spory majątek pod Wilnem, liczący 4 735 dziesięcin ziemi. W 1860 roku na fundamentach starego domu wybudował tu przepiękny pałac na wzór Łazienek Królewskich z klasycystycznymi postaciami nad frontonem dłuta rzeźbiarza Kucharzewskiego. Na życzenie małżonki, słynącej z urody Izabelli z Tyszkiewiczów, Jan Witold Emanuel przeniósł swoją główną siedzibę z Wołożyna pod Wilno. Odtąd pałac w Wace zaczęto zapełniać dziełami sztuki, gobelinami (np. Verdure z XVIII w. z herbem Pociejów, pochodzący z wileńskiego pałacu Ludwika Tyszkiewicza) i innymi zabytkowymi przedmiotami, tworząc tym samym cenną kolekcję.

Może bliskość głównej siedziby brata spowodowała, że hr. Józef kupił od dwóch córek marszałka Dąbrowskiego trochę zniszczony, ale malowniczo położony wśród lasów XVII w. zameczek w Landwarowie, wraz z ziemią, lasem i folwarkami (Piotuchowo, Karpiówka, Ustronie, Raczkuny). Nie wiadomo skąd wzięła się ta obco brzmiąca nazwa majątku. Mówiono w okolicach, że zameczek należał niegdyś, do Niemca o nazwisku Warow. Okolice, których był właścicielem nazywano więc Land von Warow, czyli Landwarów. Majątek oddalony był zaledwie 18 km od Wilna, 7 km od Trok i tylko 4 km od Waki, dokąd prowadziła szeroka leśna aleja. Z Wilna  łatwo było dojechać do nowo nabytego majątku. Wyjeżdżało się spod pałacu Tyszkiewiczów, należącego do stryja Benedykta, pana na Czerwonym Dworze, stojącego przy zbiegu ulic Zawalnej i Trockiej. Potem jechało się przez przedmieścia Pohulanka, obok klasycystycznego Domku Napoleona, gdzie opłacało się rogatkowe. Za Ponarami i Górą Ponarską, stanowiącą granicę miasta, wyjeżdżało się już na szeroki, piaszczysty gościniec z czasów Katarzyny II, prowadzący w trzech kierunkach. Na prawo do Kowna, na lewo do Białej Waki, dóbr Hilarego Łęskiego, a prosto do Landwarowa i Waki Tyszkiewiczów. Za zalesionymi pagórkami trzeba było minąć, stojącą w pobliżu drogi,  barokową kapliczkę, postawioną jeszcze przez Jezuitów, a odnowioną w XVIII w. przez księżnę Ogińską. Podobno miała ona cudowną moc. Podczas Powstania Listopadowego w 1831 r. stacjonował tu sztab rosyjski. Najstarsi ludzie wspominali natarcie jednego polskiego pułku ułanów na trzy pułki rosyjskie. W decydującym momencie, nie wiadomo skąd, pojawiły się na drodze kłęby piachu i kurzu niesione przez wiatr, prosto w oczy rosyjskiej kawalerii. Za kapliczką, cały czas jadąc prosto, drogą prowadzącą przez łąki i las dojeżdżało się do samego Landwarowa.

Hr. Józef zaraz po zakupie zamieszkał w swojej nowej siedzibie. Mógł odtąd swobodnie prowadzić ruchliwe i bardzo towarzyskie życie, między majątkiem a Wilnem, gdzie wzywały go przecież ciągle obowiązki służbowe. Jako wyższy rangą rosyjski oficer skorzystał z przydziału 25-ciu Kozaków, doskonale wyszkolonych kawalerzystów. Pozwolił im zabrać ze sobą na Litwę swoje żony, dzięki czemu miał w Landwarowie jeszcze 25 dorodnych Kozaczek, co stanowiło już nie mały zastęp oddanych mu ludzi, zdolnych przyjść z pomocą w różnych sytuacjach. A sytuacji takich hr. Józef, nie pozbawiony przecież fantazji, pomysłowości i bujnego temperamentu, nie unikał. Wykorzystywał wobec tego swoich wiernych Kozaków gdzie się dało i kiedy się dało. Kusiło go słynne siedlisko rozbójników pod Górą Ponarską. Podobno grasował tam ok. 1809 roku niejaki Piekarski, który zgromadził wokół siebie dość liczny zastęp, bo kilkuset, oddanych mu ludzi, z którymi  napadał głównie na kupców jadących do Wilna. Piekarski, człowiek inteligentny, dzięki  poprzedniej pracy kamerdynera władający kilkoma językami, umiał zagrać różne role. Zdarzyło mu się więc ograbić i utytułowanych podróżnych. Ponieważ droga do Wilna stawała się coraz bardziej niebezpieczna, wojsko musiało stoczyć z jego oddziałem regularną bitwę. Został schwytany, ale tradycja nie minęła. Amatorzy rozboju nadal uważali okolice Góry Ponarskiej, jako doskonałe miejsce swobodnych napadów na podróżnych przejeżdżających gościńcem.

Hr. Józef na czele swoich Kozaków stoczył więc z grupą 20-tu bandytów dość dużą bitwę. Na szczęście większych strat w ludziach nie było, a wieść o wyczynach młodego hrabiego szybko rozniosła się po okolicy. Hr. Józef wysoki, szczupły, o brązowych, po wojskowemu obciętych włosach, niebieskich oczach w ciemnej oprawie, doskonale jeżdżący na koniu, zawsze dumny i wyprostowany, ciągle zadziwiał swoimi nowymi pomysłami. Chcąc sobie ułożyć życie w Wilnie, kupił w Petersburgu trójkę wspaniałych rysaków, którymi jeździł po mieście. Nawet na sąsiednią ulicę dostawał się wieziony wygodnie i z honorami. Cały ten bogaty ekwipaż wzbudzał nie lada sensację. generał gubernator Nazimow nie był zadowolony z takiego pokazywania się jego adiutanta w mieście. Kazał więc Tyszkiewiczowi odesłać konie na wieś. Rozkaz to rozkaz, konie pojechały do Landwarowa, a młody hrabia z nie lada fantazją najął trzech brodatych, rosłych mężczyzn, sowicie im zapłacił i… zaprzągł ich do sań. Jednego z rudą brodą w środku, dwóch z czarnymi brodami po bokach i takim zaprzęgiem zaczął jeździć po Wilnie. Wtedy nie skończyło się na lekkim upomnieniu, tylko już na większej naganie. No, ale dżigitowki czyli skakania przez bryczki, czy też  rosyjskiej ruletki hr. Józef nie umiał sobie odmówić. Z  tego typu głośnych zbaw  zaczął słynąć pan na Landwarowie.

Raz po wielkiej imprezie w Wilnie, służba znalazła go kompletnie pijanego na ulicy i odprowadziła do domu. Gdy młody hrabia obudził się, duma rodowa długo nie pozwalała mu dojść do siebie. Nie mógł pogodzić się ze wstydem. Przyrzekł sobie wówczas solennie, że już do końca życia nie tknie kieliszka alkoholu. Odtąd nawet do uroczystego obiadu czy kolacji podawano mu lemoniadę zamiast wina. Tak więc życie młodego oficera upływało barwnie i towarzysko.

A czasy stały się niespokojne. Nastroje wśród Polaków coraz bardziej skierowane były przeciwko zaborcy. W Warszawie i w Wilnie tłumnie obradowała szlachta polska pod pretekstem zjazdów towarzystw rolniczych. Formowały się ugrupowania Białych, chcących odzyskać niepodległość stopniowo, poprzez reformy i ugodę z Petersburgiem oraz Czerwonych, zwolenników radykalnego działania. W każdym razie przygotowywano się  do powstania. Na Litwie oddziały powstańcze gromadził potajemnie Zygmunt Dołęga Sierakowski. Hr. Józef był zdecydowanym przeciwnikiem przelewu krwi i represjom. Kończył rosyjską szkołę, służył w wojsku rosyjskim i znał siłę przeciwnika. Garstka romantycznie nastawionych do walki Polaków nie podoła regularnemu wojsku.  Nie potrzebnie zginą młodzi ludzie, którzy mogą jeszcze w inny sposób przydać się ojczyźnie.

W wyniku Manifestu z 3 marca 1861 r., w którym władze carskie obiecały ziemię chłopom, żeby osłabić siły powstańcze, zaczęły się zamieszki na wsiach. Chłopi byli niezadowoleni. Nie zgadzali się z utrzymaniem pańszczyzny jeszcze przez dwa lata, z wysokimi odszkodowaniami, prawem wykupu tylko domu z ogrodem i części ziemi, z reguły mniejszej niż użytkowali. Wyobrażali sobie początkowo, że wielkie latyfundia magnackie zostaną podzielone, a ziemia rozdana. Ponieważ to nie nastąpiło, chłopi poczuli się oszukani. Rozruchy zaczęły przybierać coraz bardziej formę zorganizowaną. Zaczęło się od protestów w majątku Iwia, należącym do Augustowej hr. Zamojskiej. generał gubernator Nazimow zarządził  użycie siły. Hr. Józef  jednak go powstrzymał, obiecał, że sam to załatwi.

O godzinie 10 rano, wpadł jak cyklon na czele swoich Kozaków, mających szable w pochwach, a nahajki w powietrzu na roisko chłopskie zebrane na rynku Iwia. Kto tylko mógł drapnął co tchu bocznymi ulicami, reszta momentalnie padła na kolana, wydała na chybił trafił setkę niby podżegaczy, po czem po rozdaniu nagród, czyli chłoście, wszyscy poszli do swoich domów.

Wyczyn ten był potępiony przez patriotycznie nastawionych Polaków. Hieronim Kieniewicz (późniejszy szwagier hr. Józefa) przedstawił w Komitecie Wileńskim projekt dywersji w Rosji, z wykorzystaniem mas chłopskich. Pamiętano wprawdzie, jak to niejaki Kozak Emilian, po ucieczce z więzienia kazańskiego, przybrał imię cesarza Piotra III i podburzał chłopów, obiecując im swobody, w zamian za wymordowanie panów, urzędników i duchowieństwa, ale w tej sytuacji, szczegółowo opracowany projekt przyjęto. Józef Tyszkiewicz, mimo negatywnego stosunku do powstania, ofiarował na ten cel potrzebną sumę pieniędzy.

Wokół młodego hrabiego ciągle pojawiały się jakieś ekscesy, czy to w słusznej czy w nie słusznej sprawie. Nie było widoków na to, że pan na Landwarowie sam  się ustatkuje. Rodzina, stryjowie i starsi bracia postanowili więc go ożenić. Zaczęto szukać dla niego odpowiedniej rodziny, mającej aktualnie córkę na wydaniu. Wybór padł na Horwattów, dość blisko spokrewnionych z Tyszkiewiczami. Aleksander Horwatt, ojciec panny, długo sprawował urząd marszałka guberni kijowskiej. Zwolniony został z tej funkcji dopiero w 1867 r., przy czym nie przyjął proponowanych mu rosyjskich odznaczeń. Jako rzecznik Białych był zdecydowanym przeciwnikiem powstania. Ogólnie lubiany i szanowany, uważano go za wielkiego patriotę. Matka kandydatki na żonę, Klotylda z Wołodkowiców, stateczna i bogobojna matrona, właśnie wróciła z trzema córkami Katarzyną, Felicją i Zofią, z rocznej podróży po Europie dla dokończenia edukacji córek. Podobno, zwykle nie przywiązująca zbytniej uwagi do strojów, zachwyciła się modą paryską, tudzież ogromnym wyborem kolorów i gatunków różnych materii. Przywiozła więc ze sobą na Litwę taką liczbę kufrów, kuferków i skrzyń pełnych rozmaitych sukien, czepeczków, szali koronkowych, że celnik na granicy nie mogąc uwierzyć w inne niż handlowe przeznaczenie tych towarów, kazał zapłacić bardzo wysokie cło.

Rodzina młodego oficera, wybrała odpowiednią porę i wysłała hr. Józefa do pięknie położonego na Polesiu nad rzeką Prypeć majątku Horwattów Barbarowo. Skierowano go do najmłodszej Zofii, bardzo miłej, choć wcale nieładnej panny. Zofia Horwattówna, raczej grubawa, o pulchnej twarzy i cienkich włosach związanych w koczek, podobnie jak matka nie przywiązująca zbytniej uwagi do ubioru, nie wywołała piorunującego wrażenia na starającym się. Jak do tej pory młody Tyszkiewicz na nieładne panny uwagi nie zwracał. Raczej z niechęcią podszedł do tych swatów i długo się wahał. Rodzina starała się więc być wyrozumiałą. Dano  młodym trochę czasu, żeby się poznali. Zofia miała bardzo pogodne usposobienie, dużo dobroci, miło było przebywać w jej towarzystwie, tak więc w końcu hr. Józef dał się namówić. Ślub odbył się w 1861 r. w Barbarowie, w pięknym, ogromnym pałacu, urządzonym z wielkim przepychem i gustem. Po długich i niezwykle wzniosłych uroczystościach młodzi udali się do Landwarowa. Młoda pani Tyszkiewicz trochę zbulwersowana była pewnymi obyczajami męża. Wychowana w bardzo patriotycznie nastawionej rodzinie, chciała stworzyć polski, katolicki dom. Drażniło ją, że Józef  bez problemu nosi rosyjski mundur i jeździ trójką z kuczerem po rosyjsku ubranym. Miała nadzieję, że to tylko powierzchowne przyzwyczajenia i z czasem pod jej wpływem się zmienią. Ale póki co nie mogła patrzeć, na rosyjski zaprzęg w Landwarowie, niezmiernie raziło to jej uczucia narodowe. Hr. Józef chcąc dogodzić młodej małżonce, przebrał furmana i służącego na koźle w strój krakowski i takim galicyjskim zaprzęgiem zawiózł Zofię do Wilna. Kiedy polski ekwipaż czekał na ulicy, policja zwróciła uwagę na zakazane przecież stroje. Aresztowano służącego oraz furmana, po czym wymierzono im karę chłosty. Kiedy hr. Tyszkiewicz się o tym dowiedział, wściekłość jego nie miała granic. Pobiegł szybko do Nazimowa, wykrzyczał, jakim prawem karana jest służba, za jego przewinienia, po czym zerwał odznaki wojskowe i wraz ze szpadą rzucił mu pod nogi. Oznajmił przy tym, że pod takim rządem nie ma zamiaru służyć i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Przez kilka dni czekali z Zofią w Landwarowie, co z tego wyniknie. Wiedzieli, że w takim przypadku grozi sąd wojskowy i kara śmierci. Nazimow jednak niczego nie potwierdził. Nawet, gdy został wezwany do Petersburga, bo i tam wieść doszła o wyczynie Tyszkiewicza, kategorycznie wszystkiemu zaprzeczył. Twierdził, że gdyby taki fakt nastąpił, adiutant już byłby rozstrzelany.

Ta sytuacja oraz ciągłe naciski żony spowodowały, że hr. Józef zdecydował się wystąpić z wojska rosyjskiego. Poza tym, żeby uniknąć powstania, któremu oboje byli przeciwni, zdecydowali się wyjechać na dłuższy czas do Paryża.

W 1862 r. urodził się pierwszy syn, Józef, który zmarł w wieku 4 lat. Drugi syn, Aleksander, przyszedł na świat w Paryżu. Władyslaw, Antoni i Józef urodzili się w Landwarowie, Maria, Feliks, Zofia i Helena Klotylda na Żmudzi. Mówiło się, że hr. Zofia miała wielką zasługę, bo po wyjściu za mąż wzięła czynny udział w wychowaniu wszystkich dzieci, które Józef miał przed ślubem. Po śmierci pierwszego dziecka, za jej namową Tyszkiewiczowie adoptowali, Teklę, niezwykle piękną, naturalną córkę hr. Józefa, wydaną później za Stanisława Rzewuskiego.

Hrabiostwo Józefowie postanowili zapewnić każdemu z dzieci fortunę odpowiednią do urodzenia i zajmowanego stanowiska. Zaczęli więc razem gospodarować w Landwarowie i to od razu na dość dużą skalę. W krótkim czasie powstały nowoczesne zabudowania gospodarcze, młyny, cegielnia, dwie obszerne, murowane stajnie zaprzęgowe i wierzchowe. Na szczycie bramy wjazdowej do rezydencji umieszczono dużych rozmiarów konia z brązu, jako symbol największego hobby gospodarza. Zaczęto również upiększać rodową siedzibę. Głęboki parów, nad którym stał XVII wieczny zameczek, zamienił się w duże, sztuczne jezioro Landwarowskie. Wodę doprowadzono 6-cio kilometrowym ocembrowanym kanałem z jeziora Galve, którego brzegi należały do majątku. Tamy regulowały stan wody, tworząc nowe jezioro Bałcyk, przy folwarku o tej nazwie. W trakcie odpływu jeziora woda uruchamiała fabrykę gwoździ i zasilała nowe jezioro Malowanka. Pomysł zmieniania okolic rodowej siedziby tak pochłonął hr. Józefa, że przez przypadek została zalana dolina z rosnącym lasem. Drzewa potem przeszkadzały rybakom w wyciąganiu sieci. Połączenie wodne z Trokami i wszystkimi malowniczymi wyspami na jeziorach Galve czy Skajste stwarzało dużo możliwości organizowania pięknych wycieczek na pikniki przy pochodniach. Landwarów stał się wspaniałym zakątkiem, położonym wśród lasów i całego kompleksu dzikich jezior.

W tym czasie nastąpił w Rosji i na Litwie poważny rozwój kolejnictwa. Powstały nowe sieci kolejowe łączące Petersburg z Warszawą, Kownem, Libawą i granicą niemiecko-rosyjską w Wierzbołowie. W tej sytuacji ważnym punktem węzłowym stał się Landwarów. Tereny, przez które miała przebiegać kolej żelazna podlegały wywłaszczeniu za jakąś opłatą. Hr. Józef przewidując taką ewentualność, zaproponował rządowi, że bezpłatnie odda potrzebne tereny, a nawet na własny koszt wybuduje wszystkie gmachy kolejowe, dworzec, warsztaty i mieszkania dla pracowników w zamian za prawo nabywania ziemi z rąk urzędników, obywateli rosyjskich. Rząd zgodził się na tę propozycję. Hr. Józef korzystał odtąd z tego prawa jak najwięcej. Bardzo często cudze majątki figurowały na jego hipotece, gdyż Polacy nie mogli kupować ziemi. Majątki pochodziły najczęściej z licytacji, gdy właściciele byli zadłużeni, lub z konfiskaty, w przypadku zesłania czy więzienia w wyniku represji po powstaniu styczniowym. Tak więc dobra Tyszkiewiczów wciąż się powiększały o nowe nabytki: Karaciszki, Miecowszczyzna, Podumbla, Zośle, Korsaki, Dowgierdziszki, Buraki, Zakrzyże, Zatrocze, Granopol, Dębina i inne. Folwark i nadleśnictwo Ustronie, kupione razem z Landwarowem, graniczące z lasami majątku Waka otaczały wspaniałe lasy, słynące z dzikiej zwierzyny. W borach gnieździły się niedźwiedzie, wilki, rysie, lisy, borsuki, głuszce, cietrzewie, a więc raj dla myśliwych. Hr. Józef w przeciwieństwie do braci, nie znosił polowań. Ale gościł tu w 1858 r. cara Aleksandra III z całą świtą, który zapragnął zapolować w dobrach Tyszkiewiczów na terenie Landwarowa i Birż.

Karpiówka był to niewielki majątek z cegielnią, ogrodami warzywno-owocowymi, ze stawami pełnymi karpi, obszernym domem dla rządcy oraz XVII-wiecznym browarem. Dookoła łąki i pastwiska oraz cenne źródła lecznicze. W trakcie prac budowlanych na tym terenie wykopano wielką urnę z brązu, znajdującą się w starożytnym grobie z niedopalonymi kośćmi i orężem rycerza. Hr. Józef podarował ją do zbiorów muzealnych Eustachego Tyszkiewicza w Wilnie.

Korsaki i Zośle stanowiły jeden kompleks. Były to wybitnie rolne majątki, dobrze zagospodarowane, ze stawami rybnymi. W Korsakach znajdował się mały dworek, otynkowany na biało, z kolumienkami. W Zoślach natomiast stał jeszcze nad jeziorem drewniany posąg Pojaty żony Żywibunda, czczonej przez lud pogański jako świętej boginii, a według legendy, wystawiony na pocz. XIII w. przez jej syna, księcia litewskiego Kukowajtisa. Granopol pochodził z konfiskaty, dwór został zburzony do fundamentów, podobnie jak Dębina, która na skutek ukazu cara Aleksandra III, uległa przymusowej sprzedaży.

Ciekawym nabytkiem było Zatrocze nad jeziorem Galve skąd można było podziwiać wspaniałe, stare mury zamku w Trokach. Zatrocze należało kiedyś do niejakiego pana Odyńca. Dawna legenda głosiła, że kiedyś właściciel majątku wybrał się na samotną wycieczkę po jeziorze. Nagle, na środku wody, zaskoczyła go burza. W rozpaczy, poprosił o pomoc św. Jana Nepomucena. Ponieważ szczęśliwie dopłynął do brzegu, w podzięce w Zatroczu postawił na miejscu dawnej świątyni pogańskiej kościół, a na rynku w Trokach figurę przedstawiającą świętego. Po upadku powstania styczniowego trocki komendant policji Cecura, kazał figurę zniszczyć. Podobno od tej chwili mieszkańcy okolic wierzą, że dopóki posąg z powrotem nie stanie, raz w roku, na wiosnę jezioro będzie zabierać jedno ludzkie życie. Stąd też nazwa jeziora po litewsku Galve, znaczy Głowa.

W chwili kupna majątku Zatrocze przez hr. Tyszkiewicza, oprócz malowniczego terenu, graniczącego z Waką Jana Witolda Emanuela i jednopiętrowego, drewnianego domu z werandą przeznaczonego dla urzędników i administracji, nic nie było. Dla swojego użytku Józef i Zofia wybudowali w pewnej odległości od folwarku dużą, drewnianą willę, otoczoną werandami, wśród pięknych starych drzew osłaniających od wiatru znad jeziora. Zatrzymywali się tam podczas inspekcji okolicznych dóbr. Hr. Józef we wszystkich swoich sypialniach, nawet w takim majątku jak Zatrocze, miał oryginalne łoże, przypominające klatkę z metalową siatką dookoła, która miała chronić go przed szczurami i innym robactwem.

Oprócz majątków w okolicach Landwarowa, zaczęto też dokupywać ogromne tereny, często niezagospodarowane, najczęściej pozostałe po wyciętych lasach na Polesiu, potem ogromny kompleks leśny, Chreszczanka i dalej wielkie latyfundia rolne. Majątek nabierał coraz większej wartości. W rodzinie mówiło się żartobliwie, że Zofia dobra powiększa, a Józef traci. Zofia wykazywała wybitne zdolności w kierunku rachunków i całej buchalterii związanej z gospodarstwem. Józef miał problemy z czytaniem, gdyż w dzieciństwie przebił sobie oko scyzorykiem, przez co drugie zostało mocno osłabione. Interesowały go głównie wynalazki techniczne, które próbował zastosować w swoich majątkach. Ciągle coś przerabiał, kopał stawy, budował tamy, zakładał ogrody. Wszędzie chciał być osobiście, pilnować robót, pouczać robotników. A gdy potrzebował kolejnych sum na nowe przedsięwzięcia, prosił żonę, bo ona lepiej wiedziała, jak je wygospodarować. Kiedyś po zakupie dużych majątków na Polesiu przyjechał nowy administrator ze sprawozdaniem. Józef tak się wystraszył, że będzie musiał z nim rozmawiać, uciekł więc do ogrodu i zostawił sprawę w rękach żony. Zwykle w takich sytuacjach twierdził: ja jestem kiep, żona mądra, niech ona prowadzi interesy.

W Landwarowie zastęp zatrudnianego personelu był niemały. Do pracy przyjmowano tylko Polaków. W rejestrze za rok 1866 wymienione są m.in. etaty: guwernantka – Olga Brunowska, lekarz – Stanisław Brodowski, panna przy JW Hrabim – Petronela Pylińska, przy niej pokojowa – Aniela Siwicka, apteczkowa – Wanda Mączyńska. Do tego architekt, kasier, sekretarz, pisarz prowentu, łowcy, leśnicy, stróż gazonowy, a zimową porą podpalacz pieców.

Hr Zofia mimo licznej służby i tak wszystkim sama się zajmowała, dziećmi, gośćmi i organizacją całego domowego życia. A rezydencja oprócz gości „zwykłych”, rodziny i sąsiadów, przeżywała istne naloty krewnych, kuzynów i dalszych znajomych, ze względu na bliskość węzła kolejowego. Pociągi jeździły wówczas rzadko, czasami i tydzień trzeba było czekać na przesiadkę. Jechano więc do Tyszkiewiczów, gdzie czas szybko płynął i z tygodnia robił się nie wiadomo kiedy miesiąc. Nic więc dziwnego, że po 10 latach takiego życia hr. Zofia, mimo staropolskiej gościnności, miała już serdecznie dosyć tych nieustających i nie kończących się wizyt. Postanowiono przenieść swoją siedzibę, jak najdalej od węzła kolejowego. Fantazja hr. Józefa pognała od razu daleko, za morze. Rozważany był wyjazd za granicę na stałe. Złożyło się na to wiele przyczyn, a przede wszystkim rosyjskie represje po powstaniu styczniowym i ciągłe nowe prześladowania w Wilnie. Donoszono, że wyszedł zakaz mówienia po polsku na ulicy i w miejscach publicznych. Podobno córka generał-gubernatora Kachanowa zadenuncjowała krawcową, ponieważ do pomocnicy odezwała się po polsku. Hrabia Tyszkiewicz stwierdził więc, że sprzeda wszystkie majątki, zabierze dzieci ze szkół i całą rodziną wyemigrują.

Ja wiem, że strasznie będę tęsknić za krajem – mówił – ale moje dzieci będą tam już wychowane, inaczej będą się czuły, nie będą pariasami, tak jak tutaj. Moim obowiązkiem jest poświęcić się dla nich.

Zaczęło się studiowanie map, dyktowanie listów dla zebrania informacji. Hr. Józef starał się dobrać kraj o podobnej przyrodzie i warunkach klimatycznych. Wybór padł na Kanadę. Hr. Zofia przeciwna była wyjazdowi. Uważała, że żadne prześladowania ich nie zrusyfikują, ani nie zgermanizują, a obowiązkiem każdego Polaka jest trzymać się swojej ziemi. Po dyskusjach, głębszym namyśle i namowach żony, hr. Józef zrezygnował z wyjazdu do Kanady. W 1870 roku kupił od generał-gubernatora wileńskiego, hr. Zubowa majątek Kretynga, położony niedaleko odziedziczonej Połągi i tam postanowiono przenieść swoją główną siedzibę.

Dalszy ciąg nastapi (Kretynga i Połaga).

________

Źródła:

Zapiski Zofii z Tyszkiewiczów Potockiej, Biblioteka Narodowa w Warszawie.

Materiały archiwalne w Archiwum Miejskim w Wilnie.

Pamietnik Heleny z Tyszkiewiczów Ostrowskiej, kopia rękopisu ze zbiorów Hanny i Adama Tyszkiewiczów.

Wywiad z rządcą Tyszkiewiczów z Landwarowa (zapis na taśmie magnetofonowej, pochodzący z lat 80. XX w.).

 


Zobacz też:




Świąteczne przysmaki i codzienny jadłospis w domu Kossaków

Wspomnienia Magdaleny Samozwaniec

Wybór i opracowanie: Joanna Sokołowska-Gwizdka

Magiczne gniazdo rodzinne Kossaków zwane „Kossakówką” swoją siłę zawdzięczało  głównie Wojciechowi Kossakowi. Znany i modny malarz, mimo, że uważano go za namiętnego kobieciarza nigdy nie zaniedbał rodziny. Bardzo kochał swoją żonę i dzieci, a swój dom uznawał za jedynie prawdziwie szczęśliwe i inspirujące miejsce na ziemi. Obie siostry Kossakówny, Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska (nazywana zdrobniale “Lilką”), były wręcz rozpieszczane przez rodziców. Wyrastały otoczone zbytkiem i atmosferą sztuki oraz tradycyjną staropolską kuchnią. Oto jak ją wspomina Magdalena Samozwaniec.

Wojciech Kossak, ten wspaniały model człowieka pod każdym względem udanego, który odznaczał się nie tylko wybitnym talentem malarskim, ale i niezwykłą kondycją fizyczną zachowaną do końca życia, był wielkim smakoszem i miłośnikiem polskiej kuchni. My obie z moją siostrą poetką, istotą delikatną jak róża i trudną do wyżywienia niby egzotyczny ptaszek, nie lubiłyśmy tych prostych potraw, które ojcu tak odpowiadały. A więc na przykład pierogi z ciemnej mąki hreczanej z serem, które ojciec dysponował sobie często na kolację. Pasjami lubił zupę piwną, koszmar mojego dzieciństwa. Widziałam w kuchni, jak się ją robiło: kucharka wlewała butelkę piwa i butelkę wody i mieszała to na zimno z ćwiercią litra rozbitej śmietany i łyżeczką mąki, dodawała pół łyżki masła, pół łyżeczki kminku, trochę soli i trzy łyżki mączki cukrowej. Po zagotowaniu wlewało się to wszystko do wazy, do której się kładło poprzednio ser i chleb pokrajany w kostkę (na Litwie zupę piwną podawano na Wigilię. przyp. J. Sokołowska-Gwizdka).

Z subtelną Lilką, moją siostrą, obchodzono się zawsze w domu z ostrożnością i szacunkiem, ponieważ była od urodzenia niezwykłym dzieckiem. Mnie jednak mama zmuszała do jedzenia znienawidzonej zupy piwnej i starym drakońskim obyczajem, gdy nie chciałam jej jeść na obiad, podawano mi ją na kolację i nic poza tym, aby, jak się to mówiło, „oduczyć dziewczynkę grymasów”. Musiałam dopiero dostać po zjedzeniu tego zupska torsji, aby przestano mnie do tego zmuszać.

Wojciech był także wielkim amatorem flaczków, które podawano w Kossakówce przed zupą w formie gorącej zakąski. Był to prawdziwy przysmak. Najlepsze flaki były wołowe, gotowane z włoszczyzną, w których pływały znakomite knedle z kaszki. Wojtek coraz to zgłaszał zapotrzebowanie na zrazy z kaszą, których bardzośmy z moją siostrą nie lubiły. Nazywałyśmy je pogardliwie „strawą” i z podziwem patrzyłyśmy, jak Tatko kładł sobie na talerz sześć zrazów, a po zjedzeniu ich rozglądał się za repetą. Przepadał też za tłustą golonką wraz z puree z grochu i dziwił się, że panienki nie chcą tego tknąć. W restauracjach warszawskich zamawiał sobie swoje ulubione potrawy: prosię pieczone lub też krwawy befsztyk „po angielsku”. Do obiadu pił zwykle jeden lub dwa kieliszki wódki (nigdy więcej), a potem czerwone wino. Lubił jeść na kolację makaron z szynką i drugi po zupie piwnej koszmar mojego dzieciństwa: zacierkę na mleku. Ów talent do jedzenia odziedziczył wraz z talentem malarskim po swoim sławnym ojcu, Juliuszu Kossaku.

Oczywiście ówczesne obżarstwo nie mogło nikomu wyjść na zdrowie. W domu Kossaków co kilka dni ktoś zaczynał się skarżyć na silne bóle żołądka i było rzeczą zupełnie naturalną, że po obiedzie któraś z córek lub mama leżały na tapczanie z gorącym termoforem lub rozgrzaną cegłą, zawiniętą w szmatkę, i na noc piły gorzką wodę na przeczyszczenie lub ziółka. Wszystkie tego rodzaju przypadłości leczyło się domowym sposobem i mowy nie było, żeby do „takich głupstw” wzywać lekarza. Nie robiło się oczywiście żadnych badań, ani prześwietleń, „cholesterol” był wówczas pojęciem nie znanym, a różne, nawet dość częste dolegliwości stanowiły jakąś nieodzowną cząstkę życia i nikt się tym zbytnio nie przejmował.

Pani domu, będąc mimo posiadanej służby sama znakomitą kucharką, bywała również i lekarką domową: z góry wiedziała, jaki środek winien być aplikowany w razie choroby któregoś z członków rodziny. Niestrawność: olej rycynowy albo gorzka woda cesarza Józefa. Zgaga: soda i  sproszkowany węgiel. Silne zaziębienie: kwiat lipowy na noc na poty, dwie kołdry i pierzyna. Anemia, na którą wówczas wszystkie prawie dziewczęta cierpiały, wiadomo: żelazo i preparat z krwi bydlęcej Hematogen. Na chrypkę i kaszel smarowało się piersi terpentyną i zalecało owinąć na noc szyję noszoną przez dzień pończochą. Bóle głowy – aspiryna Bayera i proszki „z kogutkiem” mgr Gąsowskiego. Silna gorączka: środek na przeczyszczenie i marsz do łóżka na kilka dni! Po kolacji tylko Wojciech pił mocną jak smoła herbatę. Panie pijały przeważnie ziółka: rumianek, kwiat lipowy, skrzyp, bławatki na piękną cerę, lub miętę. (…)

Gdy na Kossakówkę mieli przyjść goście, na stole ukazywały się dania, o których nie raz śnię w bezsenne popołudnia. Więc na przykład vol-au-vent z kury we francuskim cieście. Ludzie jak papugi powtarzają w takim wypadku słowo „poemat” – ale jaki? Może być napisany przez grafomana. Nie będę więc porównywać owego vol-au-vent do „poematu” – ale do czułego rendez-vous z uroczym amantem. Owych rozkoszy zmysłowych było na Kossakowskim stole dużo i bardzo  różnorodnych, jak na przykład młode kurczęta ze śmietaną, danie ponoć litewskie, które często pojawiało się wiosenną porą na niedzielny obiad. Nigdy już po wojnie nie zaznałam rzadkiej satysfakcji jedzenia kurcząt ze śmietaną. Oczywiście wówczas podróbki należały do kurczęcia, nie sprzedawało się ich osobno i taka na przykład mini-wątróbeczka maczana w śmietanie to były delicje, o których wspomina się dzisiaj z łezką w oku. Kwiczoły też pojawiały się od czasu do czasu na naszym stole, ale ponieważ jak wiadomo, owe smaczne ptaszyny odznaczają się małą objętością, na każdą osobę liczono po trzy kwiczoły – a dla pana domu – pięć. Obie z moją siostrą wolałyśmy kuropatwy pieczone ze słoninką pod pachą, przysmak godny królewskiego stołu. Chociaż drób był stosunkowo tani, indyk pojawiał się tylko od wielkiego dzwonu (zwykle Wielkanocnego), w drugie święto. Urodą i smakiem pieczonego indyka było jego nadzienie, które robiło się z kasztanów wraz z rodzynkami i moczoną w wodzie bułką z koperkiem.

Z reprezentacyjnych dań kossakowskiej kuchni należy również wspomnieć pasztet z zająca w kruchym cieście; było to zdaje się specialite de la maison, ponieważ nigdzie takiego pasztetu nie widywałam. Podawało się ten przysmak na gorąco. Wewnątrz owego, jak gdyby dużego tortu znajdowało się nadzienie, rodzaj pasztetu z bułki moczonej, wątróbki zmielonej wraz z częściami zająca, listkiem bobkowym, jałowcem, pieprzem i solą. W tej masie tkwiły kawałki zajęczego combra.

Częstym daniem były też naleśniki z mózgiem, podawane na gorąco, posypane pietruszką. W każdym zamożnym domu znajdowały się duże muszelki, w których podawano zapiekany móżdżek. W muszlach podawano smakowite zapiekanki, grzybki w śmietanie, makaron w pomidorowym sosie lub z jajkiem na miękko, a od święta szyjki rakowe w sosie koperkowym. Moja siostra poetka nie chciała jadać raków, miała na ich punkcie uraz, który datował się od czasu, kiedy jako mała dziewczynka weszła kiedyś do kuchni i ujrzała, że raki z natury są czarne, a nie tak jak je widziała na stole czerwone. Zwijały się i pełzały wśród liści pokrzywy w dużym koszyku. Z tą starszą panienką to był wieczny kłopot. Myszki wyciągała z wiadra z pomyjami i puszczała do ogrodu. Wyrzucała z pokoju podstępne pułapki ze słoninką. Poza tym wierzyła w krasnoludki i żeby domowi szczęście przynosiły, stawiała im na noc miseczkę z mlekiem i kawałek bułeczki. Gdy była już dorosłą kobietą, wykupiła kilka razy od kucharki żywą kurę, przeznaczoną na zarżnięcie i puściła do ogrodu.

Wojciech Kossak lubił proste, polskie potrawy. Był więc zawsze dla niego w spiżarni bigosik, który im starszy, tym był lepszy (przeciwnie niż ludzie), a na stole często groch z kapustą, jak również kapuśniak, a w niedzielę czerwony barszcz z uszkami. Podawało się też często soczewicę, dzisiaj zupełnie zapomnianą. Na Kossakówce podawano ją gotowaną na gorąco z sadzonymi jajkami albo robiono z niej po ugotowaniu i oziębieniu sałatkę zaprawioną octem i oliwą. Należy dodać, że kryształowe flakoniki z octem i nicejską oliwą stały zawsze na stole tak samo jak pieprz i sól. Ocet nie był, tak jak dzisiaj, uważany za produkt szkodliwy dla zdrowia i wszystkie sałaty zaprawiano nie cytryną, tylko octem winnym, który się robiło w domu. Z eleganckich jarzyn podawało się francuską modą karczochy: mięsiste liście wysysało się, ale najlepszy był korzeń.

Ongiś w ogrodzie na Kossakówce istniała dość duża szparagarnia. Co rano dziewczynki szły z nożykiem i koszykiem wycinać szparagi, co było zajęciem o wiele przyjemniejszym od odrabiania lekcji. Do obiadu podawano szparagi przysypane przysmażoną bułeczką albo z tak zwanym sauce mousseline. Przy owym daniu odbywały się zawsze wzruszające sceny między Wojciechem i jego małżonką. Pani domu nakładała mężowi na talerz co dorodniejsze i tęższe okazy, a Wojciech od razu przerzucał je na talerz żony. Kochająca się para małżeńska przekomarzała się przy tym i ceremoniowała, a na czystym obrusie pojawiały się tłuste plamy od kapiących masłem szparagów. Dla dzieci pozostawały na półmisku zwykle te wyrośnięte i cienkie jak przysłowiowe szparagi.

Dużo wówczas jadano ćwikły z chrzanem, która była nieodzownym dodatkiem do sztuki mięsa. Sztuka mięsa była również ulubioną potrawą Wojciecha, ale musiała być z tak zwanym „kwiatkiem”, to znaczy z tłuszczem i kością. Do sztuki mięsa podawano sos koperkowy na rosole lub też chrzanowy ze śmietaną. Wspaniałym daniem były kotlety baranie z kostką, a do tego sauce soubise – czyli sos cebulowy, zaprawiony śmietaną. Dużo wówczas jedzono kasz. Kaszę hreczaną ze słoninką podawano do czystego barszczu, dzieciom, gdy były małe, dawano znienawidzony grysik na mleku albo kaszkę mannę na gęsto. Na kolację często bywała kasza kukurydziana, czyli mamałyga, ze śmietaną, albo kasza perłowa w sosie grzybowym. Istniały wówczas przezroczyste krupki zwane sago – dawało je się do rosołu.

Były też sosy, które pewnie nie były zbyt zdrowe, ale za to dodawały każdej potrawie dużo smaku. Był więc sos remoulade i sos tatarski do zimnych mięs. Sos holenderski do ryb. Był przepyszny sos cebulowy, o którym już wspominałam. Cielęcinę zapiekało się często w sosie beszamelowym. Widziałam, jak się ten sos robiło: zasmażka z łyżki mąki i łyżki masła, rozprowadzona zimnym rosołem, a do tego dodawało się po trochu litr przegotowanej słodkiej śmietanki. Ostudzone zaprawiało się czterema żółtkami z łyżką śmietany – prosta i nieskomplikowana sprawa. Bardzo lubiany przez nas był sos kaparowy. Był sos rakowy, grzybowy i pieczarkowy. Każda potrawa bez odpowiedniego sosu była jak dama w niestarannej, niedokończonej toalecie.

Nikt wówczas nie jadał modnych po wojnie dorszy. Wiadomo, że była ryba zwana „sztokfiszem”, którą właśnie był dorsz, ale były od niej smaczniejsze ryby, jak sandacz, łosoś, szczupak, węgorz, pstrąg i karp.

Karp na szaro z rodzynkami w słodkim sosie podawany był zawsze w Kossakówce na ucztę Wigilijną, która obowiązkowo musiała się składać przynajmniej z dziesięciu dań. Na deser bywały domowe andruty z kremem, apetycznie skręcone w kształcie tutek, albo strucel z jabłkami, do którego ciasto francuskie kucharka musiała ciągnąć przez kuchnie i przedpokój, aby było jak najcieńsze. Pani Marylka Kossakowa była jak kierownik budowy; stała poważna, skupiona i pilnowała, aby wykonanie tak trudnych „obiektów” jak strucel, tort czekoladowy z orzechami i inne przysmaki, przebiegało umiejętnie i przepisowo.

W zwykłe, nieświąteczne dni podawano na deser suflet; była to nudna legumina z białkowej piany nadziewana jakąś marmeladą, która szybko potrafiła oklapnąć na półmisku i gdy doszła do dzieci, które zawsze siedziały na szarym końcu, prawie nic z niej nie zostawało. Lubiły one najbardziej szarlotkę z jabłkami i rodzynkami, którą podawano do stołu w kształcie tortu.

Wybuchła druga wojna światowa i te wszystkie wyżej opisane smakołyki udały się w świat cieni. Dobra polska wypielęgnowana kuchnia zniknęła i z prywatnej kuchni i z obecnych restauracji – ukłon jej pamięci!

_____________

Magdalena Samozwaniec: Jak się jadało w domu Kossaków (w:) Maja Berezowska, Stefania i Tadeusz Przypkowscy, Magdalena Samozwaniec: Łyżka za cholewą a widelec na stole, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977 r., fragmenty.

 




Przy wigilijnym stole

Joanna Sokołowska-Gwizdka (opracowanie)

Zupy

Zupa grzybowa czysta

Składniki: 50 gramów suszonych prawdziwków, 1 duży pęczek włoszczyzny, pieprz, sól, sok z cytryny.

Sposób przygotowania: Przygotować wywar z włoszczyzny, dodając pieprz i sól, a gdy warzywa będą miękkie, przecedzić całość przez sito. Gorącym wywarem zalać umyte grzyby i gotować pod pokrywką do miękkości, przecedzić zupę przez sitko, doprawić solą i sokiem z cytryny. Podawać z łazankami.

 

Łazanki

Składniki: 25 dekagramów mąki, 3 jajka, sól, 1 łyżkę masła.

Sposób przygotowania: Zagnieść dość twarde ciasto na 3 jajkach, cienko rozwałkować, odstawić do przeschnięcia, pokrajać w paseczki, ugotować w osolonej wodzie, odsączyć na sitku, wymieszać z masłem.

 

Barszcz grzybowy ciemnobrązowy

Składniki: garść suszonych grzybów – najlepiej prawdziwków, sól, pieprz, trochę imbiru.

Sposób przygotowania: Suszone grzyby (najlepsze są same kapelusze i to prawdziwków) zalać wrzątkiem i odstawić do wystygnięcia. Należy pamiętać, że im mniejszą ilością wody zalejemy grzyby, tym barszcz będzie bardziej esencjonalny. Gdy przestygną zacząć gotować na wolnym ogniu ok. 1 godziny. Grzyby wyjąć, można je wykorzystać do farszu do pierogów i grzybów smażonych w cieście. Barszcz doprawić solą, świeżo zmielonym czarnym pieprzem i odrobiną imbiru. Powinien być pikantny, postny i mocno rozgrzewający. Do barszczu można podać pierogi gotowane lub odsmażane oraz grzyby smażone w cieście.

 

Barszcz wigilijny

Sporządzić smak: do 1 1/4 l wody wrzucić pokrajane jarzyny: 3 średniej wielkości marchewki, 2 pietruszki, 1/4 selera, 1 pieczoną cebulę, 5 dkg suszonych grzybów, 2 listki bobkowe, 4 ziarnka ziela angielskiego, 2-3 ziarnka pieprzu. Osobno pokrajać w talarki 4 buraki, zalać w osobnym garnuszku 1/2 l wody z dodatkiem 1 łyżki octu i gotować co najmniej 1/2 godziny. Gdy smak i barszcz z buraków jest już ugotowany, wszystko przecedzić, zlać razem, rozetrzeć ząbek czosnku z solą, dodać do wywaru, połączyć z kwasem buraczanym, doprawić cukrem. Grzyby z wywaru użyć do uszek.

Kwas buraczany: 2-3 duże buraki obrać, pokroić w talarki, ułożyć w słoju lub glinianym garnku, zalać ok. 1 l przegotowanej, letniej wody. Na wierzchu położyć kawałek razowego chleba, obwiązać ściereczką i pozostawić w ciepłym pomieszczeniu na 5 – 8 dni. Gdy barszcz sfermentuje, zlać do butelki lub słoika, dobrze zamknąć, przechowywać w chłodnym miejscu.

Uszka z grzybami: ciasto – 1 szklanka mąki, 1 jajo, trochę wody, sól; nadzienie: 10 dkg suszonych grzybów, 1 cebula, 1 jajo, sól, pieprz, łyżka tartej bułki.

Jeżeli nie używamy grzybów z barszczu lub jest ich za mało to grzyby starannie opłukać, ugotować, odcedzić, przepuścić przez maszynkę (wywar można zużyć do zupy lub sosu). Cebulę pokroić w drobną kostkę i podsmażyć na tłuszczu na złoty kolor, dodać grzyby, ostudzić. Następnie wbić do grzybów jajko i dobrze wymieszać, doprawić solą i pieprzem. W dużym garnku nastawić wodę do gotowania uszek. Mąkę przesiać, wymieszać z jajkiem, solą i wodą, wyrobić niezbyt twarde ciasto. Rozwałkować, pokroić w kwadraty (ok. 4 x 4 cm), nakładać nadzienie. Zlepiać trójkąty, a następnie dwa rogi ze sobą. Gotować we wrzącej, osolonej wodzie. Po wyjęciu układać na półmisku i polewać masłem, aby się nie posklejały.

 

Faramuszka albo zupa piwna

Składniki: 2 litry jasnego lekkiego piwa, 15 dekagramów świeżego miękiszu żytniego chleba, 1 łyżkę świeżego masła śmietankowego, 1/2 łyżeczki kminku, sól do smaku, około 10 dekagramów cukru.

Sposób przygotowania: Piwo przelać do emaliowanego rondla, dodać miękisz chleba, doprowadzić do wrzenia, dodać masło, kminek, sól i cukier, zamiast cukru można dodać miód, a wówczas faramuszka nabierze atrakcyjnego smaku. Zupę przetrzeć przez gęste sitko, dodać 1 litr wrzącej wody, dokładnie wymieszać i odstawić pod pokrywką w ciepłym miejscu na 15 minut.

Podawać z grzankami z bułki lub razowego chleba, ewentualnie z białym serem pokrojonym w kostkę.

 

Polewka winna z korzeniami

Składniki: 1,5 litra (2 butelki) czerwonego wytrawnego lub słodkiego wina gronowego, 1 litr wody, 5-6 goździków, kawałek kory cynamonowej, kółeczko skórki cytrynowej, grejpfrutowej lub pomarańczowej, około 10 dekagramów cukru, 1/2 szklanki 18% słodkiej śmietanki.

Przygotowanie: W emaliowanym rondlu doprowadzić do wrzenia wino z dodatkiem 1 litra wody, przypraw, skórki cytrusowej, i cukrem. Gdy polewka zawrze, odstawić ją pod pokrywką na 10 minut w ciepłe miejsce i tuż przed podaniem zaciągnąć śmietanką. Podawać w filiżankach lub ogrzanych miseczkach porcelanowych. Osobno podać groszek ptysiowy.

Ryby

Pstrąg w migdałach

Składniki: 1 pstrąg na jedną osobę (ok. 300 g, patroszony), rozmaryn, tymianek, natka pietruszki, 50 g migdałów w płatkach, 5 startych orzechów włoskich, 4 łyżki masła, sól, pieprz, gałązka świeżego rozmarynu do dekoracji.

Przygotowanie: Umyć pstrąga w zimnej wodzie, osuszyć dokładnie papierowym ręcznikiem. Skropić całą rybę kilkoma kroplami soku z cytryny. Rybę natrzeć solą i pieprzem (skórę i środek ryby). Do środka włożyć rozmaryn, tymianek i posiekaną pietruszkę. Na patelni rozgrzać olej i ułożyć na nim przygotowaną rybę. Smażyć ją z obu stron. Skóra musi nabrać złocistego koloru. W małym rondelku rozgrzać dwie łyżki masła i prażyć na nim migdałowe płatki. Mieszać je cały czas tak, aby ich nie przypalić. Do migdałów dosypać tarte orzechy. Pstrąga polanego masłem z migdałami udekorować cytryną i rozmarynem.

 

Karp w białym winie

Składniki: 2 kilogramy karpia, 2 selery, 4 duże korzenie pietruszki, 4 ogórki, 10 ziarenek czarnego pieprzu i 10 ziarenek ziela angielskiego, 2 listki laurowe, 1/4 gałki muszkatołowej, 2 szklanki soku z kiszonych ogórków, 3 szklanki białego wytrawnego wina, 1 łyżkę masła, 1 łyżkę mąki, sól.

Przygotowanie: Karpie oczyścić, wypatroszyć, natrzeć solą, pokroić na dzwonka, nie wyrzucać mleczka. Selery, pietruszki i ogórki pokroić w cienkie plasterki i obłożyć nimi karpie ułożone w rondlu. Dodać pieprz i ziele angielskie, listki laurowe i świeżo utartą gałkę muszkatołową, 2,5 szklanki wina zmieszać z sokiem ogórkowym, zalać ryby i dusić pod pokrywką na małym ogniu. Kiedy ryby będą gotowe, zmieszać 1 łyżkę masła z 1 łyżką mąki, rozprowadzić przecedzonym sosem spod ryb, dodać jeszcze 1/2 szklanki wina, zagotować, polać ryby ułożone na głębokim ogrzanym półmisku i ugarnirować warzywami. Podawać z ryżem na sypko i sałatką z papryki.

 

Leszcz gotowany z chrzanem i jabłkami

Składniki: 1,5 kilograma leszcza, 1 pietruszkę, 1 seler, 1 por, 2 cebule, 3 listki laurowe, 15 ziarenek czarnego pieprzu, 1 cytrynę, chrzan, 3 winne jabłka, ocet winny, sól, cukier.

Przygotowanie: Rybę oczyścić, natrzeć solą, podzielić na porcje, zalać gorącym octem winnym, przykryć pokrywką i pozostawić na 20 minut. Ugotować oddzielnie wywar z warzyw i przypraw, przecedzić. Rybę ułożyć w emaliowanym rondlu, zalać wywarem i gotować na silnym ogniu, aż będzie miękka. Gotową rybę ułożyć na półmisku, ugarnirować plasterkami cytryny i tartym chrzanem, zmieszanym ze świeżo utartymi jabłkami i podlać niewielką ilością sosu. Podawać z ziemniakami z wody z masłem i natką pietruszki.

 

Lin smażony w czerwonej kapuście

Składniki: 1,5 kilograma lina, 3 łyżki masła, małą główkę czerwonej kapusty, 4 suszone prawdziwki, 1 cebulę, 1 marchew, 1 seler, 1 dużą pietruszkę, 8 ziarenek ziela angielskiego, 3 goździki, 1/2 łyżeczki do kawy świeżo mielonego cynamonu, 2 kostki lub łyżeczki cukru, 1 szklankę śmietany, 2 jajka, 2 łyżki bułki tartej, 4 ziarenka czarnego pieprzu i 3 ziarenka ziela angielskiego, sól.

Przygotowanie: Rybę oczyścić ze śluzu i łusek, przemyć pod bieżącą wodą, osuszyć, natrzeć solą, podzielić na porcje. Kapustę poszatkować, posolić, wycisnąć z nadmiaru soku, zalać w emaliowanym rondlu wywarem z suszonych grzybów, warzyw, 5 ziarenek ziela angielskiego, dodać 2 łyżki masła. Rondel nakryć szczelną pokrywką i dusić na niezbyt ostrym ogniu, mieszając od czasu do czasu. Kiedy kapusta będzie miękka, dodać utłuczone grubo goździki, cynamon, cukier, śmietanę, dusić razem, aż całość stanie się zawiesista. Z ryby usunąć ości, mięso osuszyć w serwetce. Każdą porcję zanurzać w roztrzepanym jajku, posypać tartą bułką, tłuczonym zielem angielskim i czarnym pieprzem i smażyć z obu stron na rozgrzanym na patelni maśle. Gotową rybę ułożyć na półmisku i ugarnirować duszoną kapustą. Podawać z ziemniakami z wody.

 

Kotlety z łososia pod beszamelem smażone

Składniki: 1,5 kilograma filetów z łososia, najlepiej ze środkowej części ryby, 1 łyżkę wywaru warzywnego, 4 łyżki masła, 1/2 szklanki mąki, 3 szklanki rosołu drobiowego, 1 szklankę gęstej śmietany, 1 garść małych pieczarek, 1/2 cytryny, bułkę tartą, 250 gramów masła, pęczek natki pietruszki, sól, 10 ziarenek białego pieprzu.

Przygotowanie: Filety z łososia podzielić na równe porcje, natrzeć z obydwu stron solą, grubo utłuczonym pieprzem i odstawić na 15 minut w chłodne miejsce. Patelnię wysmarować masłem (1 łyżka), ułożyć rybę, dodać 1 łyżkę wywaru warzywnego, nakryć szczelną pokrywką i dusić rybę we własnym sosie na bardzo małym ogniu aż będzie miękka. Przygotować gęsty beszamel: 2 łyżki masła wymieszać dokładnie z 1/2 szklanki mąki, rozprowadzić za pomocą trzepaczki do sosów 3 szklankami rosołu, doprowadzić do wrzenia, ciągle mieszając, dodać śmietanę, drobno pokrojone pieczarki i gotować na małym ogniu, aż pozostanie 2/3 zawartości naczynia. Sos przecedzić przez sitko i dodać sok z cytryny do smaku. Odlać 1 szklankę sosu, posmarować nim porcje łososia i odstawić w chłodne miejsce. Kiedy sos zastygnie, obtaczać porcje ryby w tartej bułce i smażyć na gorącym maśle, ale nie dłużej niż 8-10 minut. Tuż przed podaniem układać porcje na bibule, aby wsiąknął w nią nadmiar tłuszczu. Łososia podawać na półmisku ugarnirowanym odsączonymi z nadmiaru soku piklami. Odlany wcześniej sos roztrzepać trzepaczką do sosów z dodatkiem niewielkiej ilości rosołu, podgrzać i podać w sosjerce. Podawać z kuleczkami z ziemniaków lub ryżem na sypko.

 

Węgorz gotowany w czerwonym winie

Składniki: 1,5 kilograma węgorza, 2 cebule, 4 ósemki cytryny bez nasion, 1 butelkę czerwonego wytrawnego wina.

Przygotowanie: Węgorza oczyścić drobnym piaskiem aby usunąć śluz, przemyć pod bieżącą wodą, osuszyć, zdjąć skórę, jeszcze raz przemyć pod bieżącą wodą i podzielić na porcje. Do emaliowanego rondla włożyć 2 cebule, ósemki cytryny, zalać winem, doprowadzić do wrzenia, dodać porcje węgorza i ugotować do miękkości. Tuż przed podaniem na stół zalać rybę wrzącym czerwonym sosem. Podawać z ryżem na sypko lub smażonymi ziemniakami i zieloną sałatą.

Czerwony sos: 1 łyżkę mąki krupczałki, 1 łyżkę masła, 2 szklanki rosołu z ryby, 1/2 cytryny, 1 łyżkę kaparów lub siekanych korniszonów, 1/2 szklanki czerwonego wina, sól, karmel do smaku.

Przygotowanie: Zrobić ciemną zasmażkę z masła i mąki, rozprowadzić rosołem, zagotować, stale mieszając, przecedzić, dodać dodatki, jeszcze raz zagotować i podawać.

Potrawy z grzybów, kapusty i suszonych owoców

Grzyby suszone, duszone

Składniki: 15 dekagramów suszonych grzybów krajanych, 1/2 szklanki mleka, 2 duże cebule, 1/2 szklanki oleju rzepakowego, 2 łyżki mąki, 1/4 szklanki kwaśnej śmietany, sól, pieprz.

Przygotowanie: Grzyby przemyć pod bieżącą wodą, odcedzić, zalać mlekiem i odstawić na noc. Następnego dnia grzyby odcedzić, przełożyć do emaliowanego rondla, dodać olej, cebulę w plastrach i dusić na małym ogniu, aż będą miękkie. Tuż przed końcem duszenia oprószyć mąką, doprawić śmietaną, solą, pieprzem, dusić jeszcze chwilę, Podawać z ziemniakami z wody lub z białą bułką.

 

Kapusta duszona z grzybami i grochem

Składniki: 1 kilogram kiszonej kapusty, 5 dekagramów suszonych grzybów, 2 duże cebule, 20 dekagramów grochu, 1/2 szklanki oleju rzepakowego, pieprz czarny, ziele angielskie, listki laurowe, sól, cukier.

Przygotowanie: Groch przemyć na sitku pod bieżącą wodą, namoczyć na noc w zimnej wodzie, a następnego dnia ugotować w tej samej wodzie. Grzyby przepłukać pod bieżącą wodą, ugotować i pokroić w cienkie paski. Kapustę odcisnąć z nadmiaru soku, zalać wywarem z grzybów, dodać pieprz, ziele angielskie, listki laurowe, pokrojone grzyby i gotować, aż będzie miękka Obraną z łupin cebulę pokroić w plastry i udusić na oleju na złoty kolor. Kiedy groch będzie miękki, przełożyć go do kapusty, dodać cebulę, resztę oleju, doprawić solą, cukrem, pieprzem, wymieszać i dusić jeszcze 15 minut. Podawać z ziemniakami z wody lub pieczywem.

 

Kompot z suszu

W przeddzień Wigilii ugotować dużo wody i ostudzić. Umyć szybko w letniej wodzie i namoczyć w osobnych garnkach: suszone jabłka, gruszki, śliwki, figi, morele (ew. rodzynki, brzoskwinie czy kandyzowany ananas).

Rano dodać do śliwek cukier, kawałek laski cynamonu i zagotować. Do fig dodać cukier, wycisnąć sok z cytryny i wrzucić wyciśniętą cytrynę, gotować 5 minut. Do gruszek wrzucić goździki do gotowania. Pozostałe owoce również zagotować w wodach, w których się moczyły.

Wyszorować i wypłukać kamienny garniec. Po kolei wlewać do niego ugotowane owoce. Ewentualnie dopełnić wrzącą wodą z cukrem i cytryną. Przemieszać do dna, wynieść do chłodu, aby „przegryzł się” do wieczerzy i ochłodził.

Na stół podać w grubym szklanym dzbanku (aby nie ogrzał się szybko), garnek dalej zostawić w chłodzie i tylko uzupełniać dzbanek.

Słodkości

Kutia

Pszenicę wymyć i namoczyć przez dobę. Ugotować ją na miękko, często mieszając (gotuje się dość długo), podczas gotowania dolewając wody, bo narasta. Mak w takiej samej ilości co pszenica, dobrze wypłukać, namoczyć przez dobę i odcedzić. Dwa razy zmielić przez maszynkę, Wymieszać z pszenicą, dodać rodzynki, orzechy, migdały, figi i inne bakalie,  trochę  cukru i rozpuszczony prawdziwy miód do smaku. Jeżeli będzie za gęste, dolać trochę mleka.

 

Placek staropolski z kruszonką

Składniki: 1 kilogram mąki, 2 całe jajka, 1 żółtko, 3 dekagramy drożdży, 0,25 litra mleka, 1/2 łyżki soli, 6 dekagramów masła, 6 dekagramów cukru, skórkę z 1 cytryny.

Na kruszonkę: 10 dekagramów mąki, 5 dekagramów masła, 4 dekagramy cukru.

Przygotowanie: Wyrobić ciasto drożdżowe, odstawić w ciepłe miejsce, aby urosło, a następnie rozwałkować w kwadrat i wyłożyć na posmarowaną masłem blachę. Ponownie odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia, a gdy urośnie, posmarować białkiem i posypać kruszonką. Wstawić na 30 minut do gorącego piekarnika, aby się zarumieniło.

 

Piernik korzenny

Składniki: 6 dekagramów masła, 1 szklankę cukru, 1 szklankę miodu, 4 jajka, 6 dekagramów posiekanych orzechów, 4 szklanki mąki, 1 łyżeczkę kardamonu, 1 łyżeczkę cynamonu, 5 goździków, skórkę z 1 cytryny, proszek do pieczenia, 1 łyżkę spirytusu, odrobinę soli.

Przygotowanie: Masło utrzeć na pianę, a następnie dodawać kolejno w trakcie ucierania cukier po jednym żółtku, roztopiony miód, posiekane orzechy, otartą skórkę z cytryny, zmielone goździki, pozostałe przyprawy, proszek do pieczenia rozpuszczony w spirytusie, na końcu dodać mąkę i dokładnie wybijać ciasto drewnianą łyżką. Gdy ciasto nabierze gładkości, zmieszać je ze sztywno ubitą pianą z białek, ułożyć na wysmarowanej masłem blasze do pieczenia i odstawić na 1 godzinę. Piec przez 1 godzinę w gorącym piekarniku.

 

Strucla makowa

Przyrządzić w przeddzień Wigilii: rozetrzeć 8 dkg drożdży w wysokiej filiżance z łyżką mąki, zalać odrobiną letniego mleka, dodać szczyptę cukru, postawić w ciepłym miejscu do wyrośnięcia. Przesiać pół kilo mąki. Ubijać 6 jaj i 3 żółtka ze szklanką cukru, wlać do mąki, dodać wyrośnięte drożdże, filiżankę zalać mlekiem i wlać do ciasta – ma być dość gęste. Wyrabiając dodać pół kostki stopionego, niegorącego masła, szczyptę soli. Przykryć i zostawić do wyrośnięcia godzinę.

Mak przepuścić przez maszynkę 2 – 3 razy, włożyć do rondla na stopione masło, dodać miód, skórkę pomarańczową (lub cytrynowa), olejek migdałowy, rodzynki umyte i osuszone, cukier wanilinowy i rum. Po kwadransie smażenia dodać żółtka 2 jaj utarte z cukrem pudrem i pianę z białek. Wymieszać, ostudzić. Wysmarować 2 długie i wąskie formy tłuszczem.

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół, wywałkować na prostokąt, posmarować białkiem jaja, wyłożyć pół masy makowej, równo rozsmarować. Ciasto zwinąć wzdłuż krótszego boku dość ciasno i włożyć do formy. To samo z drugą struclą; przykryć i pozostawić do wyrośnięcia.

Nagrzać średnio piekarnik, gdy ciasto dwukrotnie zwiększy swoja objętość, posmarować żółtkiem, wstawić i piec trzy kwadranse. Lekko schłodzić i ostudzić. Można  polukrować i np. posypać krokantem migdałowym. Wynieść do spiżarni i podawać następnego dnia.

 

Słodkości Retro

Ciastka kruche z makiem na Wilją

Pół funta masła świeżego, pół funta cukru, pół funta mąki i jedno jajko razem zagnieść, rozwałkować na grubość pół palca, wykrawać szklanką okrągłe placuszki, posmarować lekko żółtkiem rozbitem z łyżką wody i upiec na blasze w miernie gorącym piecu. Funt maku szarego wypłukać kilka razy, zlewając starannie brudną wodę i sparzyć ukropem na kilka godzin. Następnie uwiercić go, dodając pół funta cukru, 2 łuty migdałów słodkich, 3 gorzkie migdały, trochę startej skórki cytrynowej lub pomarańczowej. Gdy to dobrze uwiercone przez małą godzinę, ułożyć na salaterkę i powkładać w koło upieczone do rumianego ciastka.

 

Makagigi z maku

Na kwartę miodu dwie kwarty maku, wsypać ten mak w gorący miód na ogniu i smażyć ciągle mieszając, aż się zrumieni. Wtedy wylać na stolnicę wodą zimna zlaną, a gdy trochę przestygnie, pokrajać na kawałki.

 

Marcepanowe listki

Cukru tłuczonego jeden funt, migdałów słodkich oparzonych łutów 4, utłuc w moździerzu na masę, coraz łyżkę cukru z tego funta sypać i zawsze tłuc. Później wbić dwa białka i cukier dosypywać, aż wyjdzie pół funta. Jak sie to dobrze ubije, wziąć na stolnicę tę masę i z drugim pół funtem cukru zagnieść, rozwałkować cienko, przesypując mąką tak, aby do wałka nie przylegało. Foremką wyrzynać na blachę woskiem wysmarowaną kłaść i wsadzić w piec bardzo wolny, aby tylko trochę koloru nabrały.

Smacznego!

_______________

źródła: Brat Antoni, Książka kucharska na Adwent, Wigilię i Święta Bożego Narodzenia.

Lucyna Ćwierczakiewiczowa, Jedyne praktyczne przepisy…, według wydania z 1885 roku.

Przepisy własne.




Boże Narodzenie w Mirogonowicach

Zofia Reklewska-Braun

Przywołuję w pamięci Boże Narodzenia w Mirogonowicach. Samą mnie przy tym zastanawia, dlaczego nie pamiętam żadnej bożonarodzeniowej radości z tamtych lat? Może jej nie było wcale?

Nie – nie chcę tak myśleć. Nie chcę nadmiaru smutku. Nawet, jeśli był prawdą.

Najpierw odbywało się łowienie ryb w stawie. Oczywiście karpie. Przed dworem mirogonowskim były dwa stawy, trochę poniżej wzniesienia, na którym stał dom. Porządnie utrzymane i zarybione. Łowienie odbywało się kilka razy do roku, ale to wigilijne było szczególne.  Potrzeba było karpi na stół dworski i czeladny.

Mam w oczach taką chwilę: stoję w kaloszach i rajtuzach (zawsze wałkujących mi się na nogach, czego nie cierpię) w przyzwoitej odległości od stawu, pod czujnym okiem surowej panny Gieni i patrzę na staw pokryty lodem, spod którego, z przerębli kilku mężczyzn wyciąga sieci. Ciągną je po lodzie do brzegu. Błyszczące srebrną łuską białe brzuchy ryb połyskują na lodzie.

Wracamy do domu i już od sieni słyszymy wołanie, chyba Teresy, że choinka będzie tym razem w salonie! Nie pamiętam, jaki był rytuał, ale zdaje mi się, że bywała czasem w salonie, a czasem w saloniku. Może niekiedy w stołowym? Ścinana w naszym lesie, ubierana wyłącznie w zabawki robione przez nas ze zrzynków kolorowych papierów kolekcjonowanych cierpliwie cały rok, z wydmuszek, skorupek orzechów i słomki. Nieśmiertelna gwiazda zwieńczała szczyt drzewka, przypominając, że istotą Świąt Bożego Narodzenia jest Jezus ze stajenki betlejemskiej. My, małe dzieci, oglądaliśmy ją dopiero po wieczerzy wigilijnej, która się odbywała zawsze w jadalni przy dużym stole.  Wielki tłum domowników i gości, ruch, gwar, rozmowy. Dzielenie się opłatkiem.

Wigilia niezmiennie taka sama: zupa grzybowa, barszcz z uszkami, kapusta z grzybami, karp smażony z tłuczonymi ziemniakami i przysmak dzieci: mak ucierany z bakaliami i bitą śmietaną, po wieczerzy zapalone świeczki na choince i kolędy. Prezentów bywało bardzo mało – prawie ich nie pamiętam.  Najczęściej były to jakieś drobiazgi zrobione w domu: szaliki, czapeczki, wyszywane chusteczki, czy coś takiego. Ale nastrój wspólnego śpiewania, modlitwy, radość z błyszczących na choince żywych świateł. Raz wybuchł pożar, od świeczki oczywiście. Straszliwy popłoch, wszyscy się rzucają gasić, ktoś przynosi wodę… Nie stało się nic strasznego, na szczęście!

W okresie od Świąt Bożego Narodzenia do Trzech Króli stałymi gośćmi we dworze bywali chłopcy wiejscy z „Szopką”. Przychodzili wesoło pokrzykując, śpiewając kolędy i kantyczki, z gwiazdą i Turoniem, a co najważniejsze: z własnoręcznie zrobionym teatrzykiem kukiełkowym, który animowali po amatorsku wprawdzie, ale ja zawsze zachwycona byłam tą maleńką próbką prawdziwej sztuki teatru, którą jako dorastająca dziewczyna pokochałam wielką miłością.

Za to Nowy Rok upamiętnił mi się, jako święto stangretów i fornali. Był to specjalny gatunek służby dworskiej. Stangreci powozili pojazdami „pańskimi”. Fornale zaś wozami gospodarczymi. Ze stangretami spotykaliśmy się zawsze jadąc gdziekolwiek, na przykład do kościoła w Waśniowie, czy do Grzegorzowic do Isi, czy do Czajęcic do Tadeusza. Pamiętam zwłaszcza tego jednego o nazwisku Gajec. Słyszałam często wykrzykniki w rodzaju:

Niech Gajec zaprzęga!

Gajec zajeżdża!

Gajec zajechał i czeka przed gankiem!

Dzieci spieszcie się, bo Gajec już przed domem!

Mama szczególnie go lubiła, bo był tym, który wiózł Ojca tego ostatniego dnia 27 grudnia 1939 roku z piekarni w Ostrowcu do Waśniowa i był naocznym świadkiem jego śmierci. Toteż on przeważnie woził nas bryczką. Ale było ich więcej.

Zapamiętałam ich wszystkich z pewnego Nowego Roku, może to był ostatni Nowy Rok w Mirogonowicach?

Stali, może w pięciu, może w sześciu, a może nawet kilkunastu… Mnie, dziecku nieumiejącemu jeszcze liczyć, oglądającemu tę scenę przez okno, z buzią przyklejoną do szyby, wydawało się, że było ich bardzo dużo. Stali na okrągłym trawniku, wokół którego zawsze zakręcały pojazdy zajeżdżające przed frontowy ganek. Śniegu nie było, tylko mróz i szron obficie przykrywający przemrożoną trawę, gdzieś dalej drzewa i krzewy okalające staw, dach czeladnej kuchni na lewo i oficyny po prawej. Właśnie Gajec wszedł do sieni i tak jakoś uroczyście woła:

Pani Dziedziczko, Pani Dziedziczko, prosiemy na ganek, będziem strzelać z bata na wiwat!

Mama pospiesznie zawiązuje jakiś ciepły kapturek pod brodą, narzuca na siebie futro i wychodzi na ganek z przygotowaną już wcześniej na tę okazję tacą w ręku. Na tacy kieliszki i karafka z wódką. Mnie wolno oglądać to widowisko tylko przez okno, bo za zimno na ciebie, Zosiuchna!

Patrzę więc dalej przez szybę, jak rozstawieni w zgrabny szyk mężczyźni,  z zachowaniem znacznych odstępów między sobą, pochyleni całym tułowiem lekko ku przodowi, odkręcają się równocześnie w prawo i nadając rozmachu biczom – strzelają! Równo, symetrycznie, tym samym rytmem wydobywają czarujące dla mnie dźwięki z rzemiennych batów. W przejrzystym, mroźnym powietrzu migają tylko supły powiązane w regularnych odstępach na długich, sczerniałych od czasu i używania rzemieniach. Moje małe, dziecięce serce napełnia uczucie irracjonalnej trochę dumy, że to moją Mamę tak oni fetują w Nowy Rok..

W parę lat później, w Ostrowcu, zdobywszy skądś kawałek rzemienia, próbowałam sama tak „strzelać”. Ale nigdy mi nie wychodziło to tak wspaniale, jak im tam, w Mirogonowicach.

Jednej Wigilii, zaraz po śpiewaniu kolęd, stanęłyśmy z ciocią Halą przy oknie wychodzącym na ogród. Właśnie gaszono świeczki na choince i można było bezpiecznie podnieść rolety. Bo w czasie całej okupacji zasłaniało się okna szczelnie czarnymi roletami, nieprzepuszczającymi ani odrobiny światła z wewnątrz na zewnątrz z obawy przed nalotami niemieckich bombowców. Leżał już śnieg. Ciocia powiedziała:

 Zobacz Zosiuchna jaki piękny księżyc!

Światło księżyca wydobywało kontury drzew i krzewów, odcinając je od zszarzałej bieli śniegu. Wewnątrz domu było już zupełnie ciemno. Stałam zachwycona tym rzadkim pięknem bożonarodzeniowej  zimowej nocy.

_________

Fragment książki wspomnieniowej „Urodziłam się pomiędzy…” (Wydawnictwo Norbertinum, Lublin 2009).


O dworze w Mirogonowicach:

Wielkanoc w mirogonowskim dworze

Fotogaleria




Boże Narodzenie. Świąteczna podróż przez kraje i obyczaje.

Joanna Sokołowska-Gwizdka

W wielu krajach święta Bożego Narodzenia są jednym z ważniejszych wydarzeń roku niepowtarzalnym, pełnym radości i szczodrości, niosącym ciszę i skupienie. Nigdzie obyczaje świąteczne nie są szablonem, wszędzie są odrębne, bogate w tradycje i zwyczaje. Polacy żyjący w różnych krajach i na róznych kontynetach, pamiętający niepowtarzalną atmosferę polskich Świąt, nie rezygnuja z tradycji, ale nie pozostają też bez wpływu kultury kraju, w którym mieszkaja. 

 

Austria

Boże Narodzenie jest tu najważniejszym świętem w roku. Wszyscy starają się je spędzić z rodziną. W Wiedniu, w parku niedaleko ratusza przez cały grudzień panuje nastrój święta i zabawy. Pośród bajkowych dekoracji stoją pięknie ozdobione drzewa. Wieczorem w Adwencie zapala się świece. W pierwszą niedzielę jedną, w drugą dwie. Na placach wielu miast i wsi stoją ogromne choinki. W Wigilię 24 grudnia zamyka się restauracje, kina i teatry. Trwają ostatnie przygotowania do Świąt. Na ulicę wychodzą tłumy dzieci, często w towarzystwie babci czy dziadka. Rodzice zajmują się wtedy przystrajaniem drzewka, które do tej pory czekało ukryte na strychu lub w piwnicy. Znany jest także zwyczaj podobny do kolędników. W niektórych miastach na rynku śpiewa się razem kolędy. Święty Mikołaj przychodzi w towarzystwie diabłów, czyli Krampusów. Są to przebierańcy, którzy straszą nieposłuszne dzieci. W Tyrolu, w każdy czwartek Adwentu, grupa wiernych chodzi od domu do domu, śpiewając stare pieśni i składając życzenia na nadchodzący rok. To właśnie w Austrii, w Oberndorf, małej wiosce koło Salzburga, w grudniu 1818 roku powstała jedna z najpiękniejszych kolęd świata – „Cicha noc, święta noc” (Stille Nacht, Heilige Nacht). Słowa napisał ksiądz Joseph Mohr, a muzykę – organista Franz Xavier Gruber. Melodia 6-zwrotkowej kolędy zyskała niewiarygodne wprost powodzenie. A Gruberowi wdzięczni rodacy wystawili pomnik w rodzinnym mieście.

W zależności od regionu, w Austrii kultywowane są różne tradycje potraw wigilijnych. W Wiedniu na wigilijnym stole króluje karp, a w Karyntii – pieczona kaczka. Bardzo popularne jest zwykłe ciasto z mleka, mąki, soli, masła i miodu. Ma ono przynieść zdrowie w następnym roku. Do świątecznych przysmaków należą też pierniki, wino z korzeniami, gorące kasztany i pieczone migdały. W zachodniej Austrii potrawy wigilijne podaje się na zimno.

Niemcy

To właśnie z Niemiec zapożyczyliśmy zwyczaj strojenia choinki w lampki, bombki, świecidełka i łańcuchy. Zwyczaj wprowadzenia do domów bożonarodzeniowego drzewka upowszechnił się w mieszczańskich rodzinach niemieckich w XVIII w., skąd, w wieku XIX przeszedł na pozostałe kraje europejskie. Równie ważny jak Boże Narodzenie jest tu także okres Adwentu, czyli oczekiwania na Święta. Na ok. trzy tygodnie przed Gwiazdką w domach zawiesza się kalendarze adwentowe, szczególnie lubiane przez dzieci. Każdego bowiem dnia, zbliżającego do Wigilii, wolno odsłonić kolejne okienko, za którym kryje się czekoladka lub rozpakować maleńką paczuszkę z drobnym upominkiem. Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia w Niemczech trwają już od początku grudnia. Niemcy, oprócz choinek, ubierają też wieńce ze świerczyny w czerwone wstążki, jabłka i świece i zawieszają je nad świątecznym stołem. Zarówno katolicy, jak i protestanci siadają do kolacji Wigilijnej, lecz w wielu domach nie jest ona szczególnie wystawna. Nie zawsze przestrzega się też postu. Zwyczaje wigilijne obecne są częściej na południu kraju, gdzie przeważa ludność katolicka. W Niemczech szczególnie uroczyście obchodzi się pierwszy dzień Świąt. Najbardziej uroczystym momentem jest świąteczny obiad. Tradycyjne świąteczne dania to pieczona gęś, sałatka ziemniaczana, kiełbaski i żeberka. Do najpopularniejszych słodkości należą pierniki, wieńce czekoladowe. Święta w niemieckich domach nie mogą się obyć bez tradycyjnej strucli, którą piecze się z serem, migdałami, skórką pomarańczową i rodzynkami. Oryginalne przepisy strucli drezdeńskich czy tzw. „amerykańskich” pochodzą z Górnej Saksonii i znane były już 500 lat temu. Strucla jest tu symbolem Dzieciątka Jezus, zawiniętego w pieluszki. W niemieckich domach na świątecznym stole nie może też zabraknąć orzechów, które rozłupuje się przy pomocy ślicznych, kolorowych dziadków do orzechów w kształcie różnych zabawnych postaci.

Po uroczystym obiedzie rozpakowuje się złożone pod choinką prezenty. W niemieckich prowincjach Tyrolu, Górnej Austrii, w Odenwaldzie i Hesji prezenty przynosi nie tylko Św. Mikołaj, ale także różne baśniowe postacie. W Odenwaldzie Nicklowi – staremu mężczyźnie w czerwonym płaszczu towarzyszy miła jasnowłosa dziewczynka, zwana Fraache lub Białe Dzieciątko Jezus. W Tyrolu i Austrii do dzieci przychodzi też Pani Mikołajowa, którą przywozi złota koza. Jej podarki to małe, marcepanowe kartofelki ze złotym pieniążkiem w środku oraz buraki z lukru i czekolady ze specjalnym nadzieniem. Odwiedza też dzieci Hullefraache – dobra niewiasta, obdarowując je owocami, pozłacanymi rózgami i puzderkami z cennymi klejnocikami symbolizującymi szczęście. Do tradycji należy też śpiewanie kolęd, choć Niemcy nie znają tradycyjnych w innych krajach kolęd. Te, wprowadzone przez Lutra w kościele protestanckim, są jednostajnymi chorałami, pozbawionymi specyficznego, świątecznego nastroju. Jedynym wyjątkiem jest najsłynniejsza kolęda świata, śpiewana do dziś pod wszystkimi szerokościami geograficznymi i w różnych językach „Stile Nacht”, która powstała w języku niemieckim.  

Co roku w kurorcie Losheim w górach Eifer odbywa się festiwal szopek, który trwa do Trzech Króli. Ich kompozycje figuralne, związane z legendami niemieckimi, architekturą i krajobrazem północnej Europy są bardzo piękne. Do Losheim przysyła się szopki także z Włoch i Hiszpanii.

Dania

Święta Bożego Narodzenia nazywają się po duńsku jul. Jest to dawne nordyckie słowo. Wyraz oznacza kilka świątecznych dni, gody. W czasach pogańskich obchodzono, w dniach po najkrótszym dniu roku, święta światła, które miały zapewnić ludziom dobrobyt w nadchodzącym roku. Wikingowie przejęli też tę tradycję, żeby świętować zwycięstwo bogów z mitologii nordyckiej, Tora i Odina, nad złymi olbrzymami. W te zimowe dni jedli mięso i pili miody ku czci swoich bogów. To już wtedy w 6. stuleciu n.e. zaczęto używać nazwy jul. Nastrój świąteczny rozpoczyna pierwsza niedziela Adwentu. W wielu domach miejsce centralne w salonie zajmuje wieniec adwentowy, z zielonych gałązek chojny, przystrojony wstążkami i symetrycznie umieszczonymi czterema świecami. Wieniec podwiesza się pod sufitem, albo stawia na stole. Zwyczaj każe, żeby zapalić pierwszą świecę w pierwszą niedzielę Adwentu. Lampki elektryczne na drzewku w ogrodzie rozświetlają mrok grudniowych wieczorów. Jak w całej Skandynawii święta Bożego Narodzenia to święta dzieci i krasnoludków. Krasnoludki są wszędzie obecne: na kartkach świątecznych, w dekoracjach kwiatowych, stoją na oknach, na stołach, wiszą pod sufitem, itd. Najczęściej są to krasnoludki wykonane w domu przez rodziców i dzieci przed świętami. Z roku na rok przybywa ich więcej. Krasnalowi świąt Bożego Narodzenia należało dawniej wystawić miseczkę z ugotowanym ryżem i dużą łyżką masła, żeby zdobyć sobie jego łaski. W domach, gdzie są małe dzieci rodzice przygotowują „kalendarze świąteczne”. Każdego grudniowego ranka aż do wieczoru wigilijnego małe dzieci dostają jakiś mały prezent od krasnoludka. Prezenty są bardzo małe (ołówek, gumka, malutka czekoladka itp.) i głównie rodzice muszą się nabiedzić, co włożyć w te 24 kieszonki kalendarza. Dzieci bardzo chętnie pomagają rodzicom przy pieczeniu ciast i ciasteczek. Czas pieczenia ciast i ciasteczek to koniec listopada, początek grudnia. Tradycyjnym i nie tylko bożonarodzeniowym ciastem jest zawijaniec. Jest to ciasto krucho-drożdżowe z kardemomem, nadziane masą z masła, cukru, rodzynek, cykaty i posypane posiekanymi migdałami. Ciasto jest bardzo słodkie i podaje się go po podgrzaniu w piekarniku, kiedy to nabiera ono świeżości.

Ważniejsze od ciasta są małe ciasteczka. Kuchnia duńska zna wiele przepisów. Ciasteczka przeważnie mają okrągły kształt, co pozwala nawet małemu dziecku zrolować kawałek ciasta, pokroić rulon na kawałeczki i rozwałkować je. Najbardziej popularne są: orzeszki pieprzowe  i brązowe ciasteczka. Orzeszki pieprzowe to ciasteczka o wielkości orzeszka laskowego, twarde i oprócz cukru zawierające jakąś przyprawę, np. gałkę muszkatołową. Brązowe ciasteczka to rodzaj chrupiących, bardzo cienkich pierników. Tradycja każe też przygotować „świąteczne konfekty”, czyli domowe czekoladki. Dania mięsne też przygotowuje się na długo przed Świętami.

W Wigilię większość zakładów pracy nie pracuje w ten dzień, niektóre tylko do godziny 12.00. Przed południem trzeba ustawić choinkę na środku salonu i przyozdobić ją gwiazdą na czubku ozdobiona oraz różnymi zwierzątkami, aniołkami, grzybkami itd. Na tradycyjnej choince duńskiej wiesza się bardzo mało bombek szklanych. Duńska choinka jest bardzo charakterystyczna: zdobią ją liczne małe chorągiewki, Dannebrog. Oprócz choinki dużo miejsca zajmują bardzo pomysłowe i piękne stroiki ze świeżej zieleni i świec. Zapalone świece zajmują centralne miejsce na każdym uroczyście nakrytym stole. O godzinie 18.00 zwykle zasiada się do kolacji wigilijnej. Wieczerzę wigilijną w Danii rozpoczyna tradycyjny deser ryżowy. W jednym z pucharków ukryty jest migdał. Szczęśliwca, który go znajdzie, czeka pomyślny rok. Właściwa kolacja składa się z pieczeni wieprzowej, faszerowanej owocami kaczki, gęsi lub indyka. Do mięsa podaje się pieczone ziemniaki oraz żurawiny.

Po wieczerzy na pięknie przystrojonej choince zapalają się świeczki. Nadchodzi czas rozdawania prezentów, śpiewów i tańców. Najważniejszym punktem wigilijnego spotkania jest obdarowywanie prezentami. Ponieważ duński kościół narodowy odrzucił dogmat świętych osób, nadano świętemu Mikołajowi w Danii nazwę Julemand. Julemand mieszka oczywiście na Grenlandii (która należy do Danii) i tam duńskie dzieci kierują swoje listy z prośbami o prezenty. Najbardziej świątecznym dniem w roku jest pierwszy dzień Świąt. Ten dzień jest dniem, w którym zbiera się większe grono rodzinne na świątecznym podobiadku, który trwa od południa do późnego wieczora. Świąteczne stoły uginają się pod ciągle nowymi potrawami. Na początku podaje się śledzie w różnych marynatach i sosach. Ryby podawane na zimno to gotowany łosoś w majonezie, wędzone pstrągi, łososie, węgorze. Dla pogłębienia smaku do ryb podaje się wykwintne sosy. Najpopularniejsze ryby podawane na ciepło to panierowane filety z fląder, które podaje się z duńską remoladą. Filety z łososia zapieczone ze szpinakiem w cieście francuskim, filety z dorsza lub innej ryby uduszone w zalewie z białego wina to też coraz częściej spotykane rybne smakołyki na ciepło. Krewetki, małże, homary z dodatkiem cytryny lub jakiegoś ciekawego sosu zakończą rybny repertuar. Duńczycy to naród z tradycjami morskimi, ale bardziej od wszystkich ryb lubią wieprzowinę i wołowinę. Z wieprzowiny: małe frikadelle z konserwowanym w zalewie octowej burakiem czerwonym, pasztet z chrupiącymi płatami wędzonego boczku, słodka kaszanka z syropem, głowizna z musztardą, gotowana biała kiełbasa z kapustą duszoną na sposób południowojutlandzki, wędzony marynowany schab z duszonym jarmużem, polędwica wieprzowa smażona w sosie, pieczona kaczka, smażone udka kurczaka itd. Na zakończenie tego długiego podobiadku podaje się różne sery i świeże owoce. Tradycyjnie do tego sytego jedzenia podaje się piwo i wódkę. Drugi dzień Świąt to dzień odpoczynku, czytania gazet, oglądania telewizji, spacerów.

 

Szwecja

Ośnieżona o tej porze roku ma prawdziwie świąteczną aurę. Do bożonarodzeniowych zwyczajów w tym kraju należy dekorowanie domostw świątecznymi ornamentami: figurkami św. Mikołaja, aniołkami, gwiazdkami. Sprowadzona do Szwecji z Niemiec choinka, jest częścią świąt Bożego Narodzenia w Szwecji od 1700 roku. Jednak, dopiero w XX wieku stała się zwyczajem powszechnym. Okres świąteczny trwa tu od pierwszej niedzieli Adwentu aż do 13 stycznia. Szczególnie uroczyście obchodzi się dzień 13 grudnia – tzw. Świętą Łucję. Wczesnym rankiem tego dnia wyrusza pochód dzieci-przebierańców. Piecze się też wówczas pierniczki i szafranowe bułeczki. Do przedświątecznej tradycji należy też gotowanie szynki. Dzień przed Wigilią rodzina spotyka się na tzw. „dopp i grytan”. Wszyscy jedzą wówczas chleb maczany w sosie, w którym gotowała się szynka. Do Wigilii zasiada się wieczorem, a wszystkie potrawy podawane są w formie bufetu. Nie może wówczas zabraknąć domowego chleba z imbirem, łososia, węgorza, szynki i kiełbasek. Podaje się również lutfisk, czyli soloną i wysuszoną rybę z białym sosem, zapiekankę z ziemniaków i śledzia, a na deser ryż z bitą śmietaną i pomarańczami. Jest to tradycyjna skandynawska potrawa wigilijna. Na świątecznym stole nie może też zabraknąć pierników domowego wypieku.

Wigilia luterańska nie jest postna, a jej obfitość to nawiązanie do czasów pogańskich i składania darów pogańskim bożkom, podobnie jak zapalanie świec. Z drugiej zaś strony: choinka, prezenty i pasterka, poranna msza pierwszego dnia świąt, nawiązują do tradycji chrześcijańskiej. Po kolacji wszyscy zbierają się wokół choinki, śpiewają kolędy i tańczą. No i jest to czas na prezenty. Podarki przynosi Jultomten – gnom, który żyje w stodole. Jultomten jest chwalony za doglądanie rodziny i gospodarstwa. Zgodnie z tradycją Szwedzi przychodzą do kościoła, w bardzo wczesnych rannych godzinach Bożego Narodzenia. Kiedyś był zwyczaj robienia wyścigu do kościoła na saniach lub wozach. Wierzono, że zwycięzca wyścigu będzie miał najlepsze plony w nadchodzącym roku. Pierwszy dzień świąt spędza się cicho w rodzinnym gronie. Święta kończą się 13 stycznia.

 

Laponia  

W Laponii  ludzie spędzają Wigilię ubrani w swoje tradycyjne stroje narodowe. Dotyczy to głównie mniejszych osiedli wiejskich. Na stołach królują miedziane świeczniki, a potrawy podaje się w pięknych naczyniach. Są więc piramidy kiełbasek i śledzi w różnych sosach, zasmażkach i marynatach, pasztety z ryb, ćwikła, sery naszpikowane kminkiem, kapusta, piwo słodowe i sok borówkowy. Po wieczerzy, do domów ozdobionych choinkami, przystrojonymi szklanymi kulami i z oknami, na których nakleja się papierowe postacie chochlików, przychodzi Santa Claus w długim, futrzanym płaszczu i w masce, z dużym workiem prezentów. I tu śpiewa się piękne, bardzo oryginalne kolędy lapońskie.

Finlandia

Czas świątecznych przygotowań rozpoczyna się dużo wcześniej, wraz z tzw. małymi świętami (Pikkujoulu). W każdą niedzielę Adwentu zapala się świeczki. Kiedy już wszystkie zapłoną, dzieci otrzymują pierwsze prezenty. W okolicach 20 grudnia większość rodzin zaopatruje się w choinkę i to najczęściej naturalną, której jednak z reguły zbytnio się nie ozdabia. Na większości choinek wisi tylko kilka bombek, aniołków, albo jeszcze innych ozdób – często własnego wyrobu. 24 grudnia, około szóstej rano rozpoczyna się msza ku czci narodzin Chrystusa. W kościołach przy każdej ławce płoną świeczki.  W samą Wigilię – najczęściej jeszcze przed południem – obowiązkowo trzeba iść do sauny. Ma to związek z oczyszczeniem ciała, ale tak naprawdę nie ma to znaczenia, nikt o tym tak nie myśli. Tradycyjnym fińskim napojem świątecznym jest grog – napój z czerwonego wina z ziołami, rodzynkami i migdałami. Na centralnym miejscu stołu wigilijnego znajduje się ogromna szynka. Szynkę  kupuje się  na kilka dni przed „godziną zero” i trzeba ją piec około półtorej doby. Aby mieć pewność, że szynka jest gotowa, sklepy zaopatrują kupujących w specjalne mierniki, które wskazują, czy „już”. Jeśli „już”, jedzenia starcza na wiele dni. Kolejne typowo wigilijne danie to tzw. lipeä kala. Jest to specjalna ryba, poławiana tylko w Norwegii. Atrakcją fińskiego stołu wigilijnego, jest rosolli, czyli sałatka śledziowa z buraczkami, śmietaną i przyprawami. Charakterystycznym elementem Wigilii są różne zapiekanki. Może to być np. zapiekanka z brukwi, z ziemniaków, czy z marchwi. I ostatnią potrawą jest  pudding ryżowy z migdałem. Wieczorem domy odwiedza św. Mikołaj.

 

Norwegia

W Norwegii Święta rozpoczynają się 21 grudnia i od tego dnia obowiązuje tzw. Pokój Boży. Tradycja norweska zakazuje wykonywania ciężkich prac w tym okresie. Obowiązkowym daniem wigilijnym jest tu talerz owsianki z niespodzianką. Tą niespodzianką jest migdał, którego znalazca otrzymuje specjalny prezent. Norwegowie do Wigilii zasiadają o godzinie 17, a sygnał do rozpoczęcia wieczerzy dają dzwony, które o tej właśnie godzinie biją we wszystkich kościołach. Zwyczaj „migdałowy” wprowadził w XI wieku ówczesny król Norwegii Olaf. Na norweskiej wsi do dziś przygotowuje się także na Wigilię stół dla „widm i duchów”, które podobno odwiedzają ludzi w tym dniu.

Anglia

Anglicy świąteczne przygotowania rozpoczynają już w połowie listopada kupując prezenty swym najbliższym. Główne ulice w Londynie – Oxford i Regent Street wyglądają w tym okresie najpiękniej, a na Trafalgar Square, ludzie gromadzą się wokół wielkiej choinki, postawionej obok pomnika Nelsona, która od czasów II wojny światowej jest tradycyjnym darem Norwegów. W czasie Świąt, występują tam chóry z różnych stron świata i śpiewają kolędy. Nie obchodzi się tu Wigilii, a świąteczny posiłek spożywa się 25 grudnia. O godz. 15.00 świąteczne orędzie wygłasza królowa i wtedy wszyscy zasiadają przed telewizorami. Około piątej po południu rodzina i przyjaciele siadają do stołu, na którym króluje indyk nadziewany kasztanami, szałwią, cebulą, z pieczonymi ziemniakami, brukselką, w sosie borówkowym oraz zupa żółwiowa. Na deser podaje się Christmas Pudding przyrządzony z kaszy i jaj, z dodatkiem rodzynek, suszonych śliwek i migdałów, placek z bakaliami, keksy, orzechy i kruche ciasteczka. Stół ozdabiają zielone gałązki i srebrne szyszki. W domu angielskim nie śpiewa się kolęd, ale angielskie świąteczne pieśni zwane tu „Christmas Carols”, mające wesołe i taneczne rytmy. Śpiewane są w Anglii od czasów królowej Elżbiety I. Po rodzinnym obiedzie londyńczycy wylegają zwykle na Trafalgar Square, posłuchać chórów. Prezenty roznosi Anglikom w wigilijną noc Santa Claus. Domownicy odnajdują je rano. Podobnie jak w Ameryce Północnej, tak i w Anglii, dzieci zostawiają buciki i duże, specjalne skarpety przy kominkach, aby mógł do nich św. Mikołaj włożyć prezenty. Angielski zwyczaj każe, aby zostawić mu na kominku szklaneczkę cherry i specjalne ciasteczko z korzennym nadzieniem. 26 grudnia, w Boxing Day (nazwa pochodzi od XIX wiecznej tradycji, polegającej na tym, że bogaci ludzie dawali swoim pracownikom pudełka z prezentami w środku) rozpakowuje się prezenty przyniesione przez Santa Claus. Inną typową dla Brytyjczyków tradycją jest przygotowywanie pantomim. Mężczyzna odgrywa rolę kobiecą; „ona” nie jest zbyt piękna, ale wszystkich rozśmiesza do łez. Tego typu przedstawienia są bardzo lubiane.

Irlandia

Święta w Irlandii zaczynają się już na początku grudnia wysyłaniem kartek, zdobieniem sklepowych witryn, dekorowaniem domów girlandami i światełkami. Nad drzwiami wiesza się wieńce i jemiołę. Przed Świętami ofiarowuje się podarunki ludziom, z których usług korzystało się w mijającym roku: mleczarzom, listonoszom, itd. Tradycją jest przygotowywanie świątecznych wypieków, puddingu oraz mięsa zapiekanego w cieście – mince pie. Do świątecznego stołu zasiada się w Wigilię, już o trzeciej po południu. Na pewno znajdą się na nim: wędzony łosoś z chlebem sodowym, sałatka z krewetek i inne dania z ryb. Post kończy się przed północą. Po zapadnięciu zmroku zapala się wigilijne świece; duże umieszcza się w lichtarzach przygotowanych z rzepy bądź w cebrzykach wypełnionych otrębami lub mąką, przyozdabia się je jemiołą. Pozostawia się je płonące przez całą noc, gasząc je dopiero tuż przed pierwszą mszą. Jedną dużą świecę – Mor na Nollag (wielka bożonarodzeniowa) – czasem wystawia przed dom. W wielu domach ku czci Świętej Rodziny zapala się trzy świece w trójramiennym świeczniku. Płonąca świeca powinna stać w każdym oknie. Przed samą wieczerzą wigilijną zamiata się jeszcze raz podłogę. W Wigilię dzieci zostawiają skarpetki lub poszewki poduszek, w nadziei, że rano znajdą w nich prezenty. Zarówno katolicy, jak i protestanci uczestniczą w tym dniu w wieczornej mszy.

Tradycyjnie odwiedza się groby zmarłych, zostawiając na nich gałązki wiecznie zielonych roślin. O północy – na wiwat – oddaje się jeden wystrzał ze strzelby. Drzwi w święta pozostawia się otwarte – dla niespodziewanych gości, a przy stole – wolne nakrycie dla trzech osób i miskę wody, którą mogą pobłogosławić podróżni. Najpopularniejszą świąteczną potrawą jest gotowana wołowina. Główne potrawy świąteczne to: indyk, szynka, sos borówkowy, chleb, parówki, ziemniaki i warzywa. Podaje się też krakersy. W czasie Świąt bardzo często dzieci wystawiają pantomimy. Zaczynają się w dniu św. Szczepana, w drugi dzień Świąt. Wszystkie postacie żeńskie grane są przez chłopców, a męskie – przez dziewczynki. Święta kończą się 6 stycznia, w święto Trzech Króli.

 

Belgia

Kolacje wigilijną często zamienia się na śniadanie świąteczne w  restauracji. Danie tradycyjne to indyk z puree kasztanowym i borówkami, kaszanka bożonarodzeniowa z rodzynkami. Na bożonarodzeniowym stole w Belgii mogą się znaleźć zarówno ostrygi, homary, jak i indyk oraz baba z kremem mokka. Po pasterce jada się bouguettes, rodzaj kutii z pęczakiem. Mak jest tu karmą dla ptaków. Głównym daniem jest dziczyzna w sosie śliwkowym i sorbet. Belgowie nie jedzą ryb słodkowodnych, z wyjątkiem pstrągów.

Holandia

Nie ma ani wieczerzy wigilijnej, ani postu, ani prezentów pod choinką. Świąteczne prezenty przynosi Sinterklass. Przypływa on parowcem z Hiszpanii już w połowie listopada i co noc jeździ na białym koniu i pozostawia słodycze w dziecięcych butach. Kulminacją jego działalności jest 5 grudnia, w przeddzień swojego święta. Wtedy na prezenty mogą liczyć również dorośli. Dzieci wyczekują Mikołaja w porcie Scheveningen. Z prezentami związana jest też inna postać Czarnego Piotrusia. Tradycja holenderska nawiązuje do wątków legendy. W czasie, gdy Holandia była pod władzą Hiszpanii, Hiszpania była świeżo po pokonaniu Maurów, których wielu wciąż można było widzieć w Hiszpanii. Stąd w orszaku biskupim pojawia się Maur o czarnej twarzy, tzw. Czarny Piotruś. Wygląda tak, jak sobie dawni Holendrzy wyobrażali księcia mauretańskiego. Dzieci, nim udadzą się do łóżek, umieszczają w butach marchewkę dla konia. Czarny Piotruś spuszcza się do domu przez przewód kominowy (lub przez drzwi) i jeżeli dzieci były grzeczne, za marchewkę daje słodycze, pepernoten (biszkopciki o specyficznym smaku) i różne drobiazgi. Zaś nocą 5/6 grudnia otrzymuje się główny prezent. Bywa, że obok marchewki dzieci umieszczają list, co by chciały dostać. Jeżeli były niegrzeczne, Czarny Piotr ich wsadzi do worka i wywiezie do Hiszpanii. W wielu sklepach personel przebiera się za Czarne Piotrusie. Ich jest pełno na ulicach i wszędzie. Sam Święty Mikołaj jest zaś trudny do spotkania. Wędruje tu i tam, witany przez miejskie władze.

24 grudnia o 22.30 bicie kościelnych dzwonów zwiastuje początek Bożego Narodzenia w Holandii. Święta obchodzone są 25 i 26 grudnia. Holendrzy pielęgnują tradycję pasterki, uroczystej mszy wigilijnej. Wielu Holendrów udaje się w okresie Bożego Narodzenia do miasta Hertogenbosh, gdzie w katedrze św. Jana ustawiana jest co roku słynna szopka naturalnej wielkości. W pierwszy dzień Świąt na stole króluje indyk. Nie ma tu jednak specjalnych potraw świątecznych czy wypieków. Można jednak zauważyć przed domami choinki bogato ozdobione sznurami lampek i świątecznie udekorowane okna. Pierwszego dnia świąt rodzina gromadzi się przy stole i raczy fondue. Do smażonych na oleju kawałków mięsa podaje się ciepłe pieczywo, masło ziołowe oraz sosy. Tradycyjnym deserem jest zaś chleb pieczony z masłem i bakaliami.

Francja

Świecące dekoracje uliczne, migoczące świąteczne choinki, przepiękne wystawy sklepów, rozbrzmiewające pieśni, każą Francuzom zapomnieć o troskach codziennego dnia czy katastrofach na świecie. Niewypowiedziana radość i nadzieja wypełniają serca. Osoby wierzące przygotowują się duchowo na przyjście dzieciątka Jezus. 1. grudnia rodzice kupują dzieciom kalendarz przedświąteczny. Maluchy codziennie otwierają jedno okienko kalendarza, zjadają znalezione łakocie, pospiesznie piszą listy do Mikołaja (Père Noël) licząc dni dzielące ich od świąt, dorośli zaś przymierzają się do świątecznych i noworocznych kartek z życzeniami. Zwyczaj ten, zaczerpnięty z Anglii, nakazuje wysłać je między 15 grudnia a 31 stycznia. We Francji domy na święta dekoruje się gałązkami jemioły, ostrokrzewu, liśćmi dzikiego wina i rozmarynu. Liście ostrokrzewu,  symbolizują koronę cierniową Chrystusa, zaś czerwone owoce – krople krwi. Jemioła zapewnia szczęście, liście dzikiego wina symbolizują uczucia, a rozmarynu – przyjaźń. Niektórzy dekorują drzwi do domu niedużym, świątecznym wieńcem, rozkładają kupione lub przygotowane własnoręcznie szopki, ustawiając w nich figurki. Przed Ratuszem Paryża (Hôtel de Ville) co roku można podziwiać szopki z  różnych krajów świata. Ważnym elementem bożonarodzeniowego wystroju są oczywiście choinki. Wspaniale choinki dumnie wznoszą się wierzchołkami w każdym oknie, udekorowane girlandami i bombkami. Pierwsze choinki, ozdobione owocami (głównie jabłkami) wisiały u sufitu z 12 świeczkami symbolizującymi 12 miesięcy. We Francji choinka zdobi mieszkanie tylko jeden dzień. Święta we Francji obchodzone są tylko 25 grudnia, a wieczerza wigilijna odbywa się na ogół tuż po pasterce. Świąteczna wieczerza składa się z ostryg, gęsiej lub kaczej wątróbki, łososia, białej kaszanki oraz indyczki nadziewanej kasztanami. W żadnym domu nie może zabraknąć buche de Noel, świątecznego ciasta w kształcie kawałka drewna (sękacza), które przyrządza się tylko jeden raz w roku, właśnie w święta. Ma ona ciekawy kształt uciętej gałęzi. Słowo bûche oznacza dosłownie polano. Wskazuje na to  forma ciasta i ozdoby: cukiernicze sęki, grzybki, siekierki. Tradycja ta nawiązuje do zwyczaju z XV wieku: mianem bûche nazywano starannie wybrane, grube polano z drzewa owocowego przystrojone liśćmi i wstążkami, które po polaniu oliwą lub wódką zapalano tyloma gałązkami, ilu było członków rodziny przed wyjściem na pasterkę. Wierzono, że w czasie kilkugodzinnej nieobecności, Matka Boska, aniołowie oraz zmarli przychodzą do paleniska. Zaś zebrany pieczołowicie popiół miał przynosić szczęście i posiadał cudowne właściwości lecznicze. Po uroczystej kolacji zostawia się na dworze płonące świeczki na wypadek gdyby przechodziła Matka Boska. W Wigilię dzieci zostawiają swoje buty przy kominku, wierząc, że Mikołaj (Père Noël) wypełni je prezentami.  Prezenty we Francji wręczane są w pierwszy dzień Świąt.

We Francji to seniorzy rodu podejmują tego dnia swoich bliskich, chyba ze są starsi i słabego zdrowia, wówczas dzieci organizują tzw. zjazd rodzinny. Na stole 25 grudnia króluje indyk lub kogut z kasztanami, albo truflami i rolada. Spożywa się też pasztet z gęsiej lub kaczej wątróbki, ostrygi, wędzonego łososia, ślimaki. Są też orzechy i wino. Spośród świątecznych dań w Alzacji popularna jest pieczona gęś, w Burgundii – indyk, a w Paryżu – ostrygi. Tradycją jest również wypiekanie trzynastu chlebów symbolizujących dwunastu apostołów i Jezusa. Zwyczaj łamania się opłatkiem nie jest tu znany. Spośród kolęd najbardziej znane są bardzo nastrojowe i bardzo francuskie Noels, znane już w XII wieku. Są to teksty ludowe, śpiewane na melodie popularnych, tanecznych pieśni. Najbardziej znany jest zbiór „Le chant de plusieurs belle chansons” z XVI wieku. Odpowiednikiem Św. Mikołaja, czyli Noela, jest Dame Abonde, dobra wróżka, która przynosi prezenty w noc sylwestrową. 6 stycznia, w święto Trzech Króli, Francuzi dzielą się ciastem, w którym ukryty jest mały upominek (najczęściej figurka z ceramiki). Ten, kto ją znajdzie w swojej porcji ciasta zostaje królem, nakłada papierową złotą koronę i wybiera królową. Najmłodsze dziecko wchodzi pod stół i kieruje dystrybucją poszczególnych kawałków ciasta.

Luksemburg

Okres świąteczny rozpoczyna się w pierwszą niedzielę grudnia wielką paradą, która kończy się pod miejskim Ratuszem. Biorą w niej udział Kleeschen (Święty Mikołaj) i Houseker (Czarny Piotruś), którzy wszystkim napotkanym dzieciom rozdają słodycze. Także oni w nocy z 5 na 6 grudnia rozdają dzieciom prezenty, wkładając je do bucików wystawianych przed drzwi sypialni. W Wigilię Bożego Narodzenia, wczesnym wieczorem, rodziny zbierają się wokół choinki na wspólnych rozmowach. Podobnie jak w Niemczech, tak i tutaj przysmakiem bożonarodzeniowego stołu jest bakaliowe ciasto stollen. Do tradycji należy również podanie buche de Noël. O północy wiele rodzin uczestniczy w pasterce. Prezenty pod choinkę przynosi Dzieciątko Jezus, a rozpakowuje się je dopiero w Boxing Day. W pierwszy dzień Świąt podaje się „Czarny puding”, pieczeń z zająca lub dziczyznę, czasem indyka, jak w Wielkiej Brytanii. Po obfitym posiłku jest czas na wspólny, rodzinny spacer.

 

Hiszpania

Święta Bożego Narodzenia trwają tu od 22 grudnia do 6 stycznia. Nie ubiera się  choinki, ale obowiązkowo w każdym domu musi być szopka. W Boże Narodzenie Hiszpanie odwiedzają kościoły. W małych miejscowościach zwyczajem jest gromadzenie się wiernych przy „urnie losu”. Każdy wrzuca do niej karteczkę ze swoim imieniem, następnie losuje się dwie z nich. Wylosowana para będzie parą najlepszych przyjaciół w nadchodzącym Nowym Roku. W Hiszpanii opłatek zastępuje specjalny przysmak z chałwy tzw. turron. Można się nim przełamywać lub przesyłać go razem z życzeniami świątecznymi. Tradycyjnym daniem wigilijnym jest pieczona ryba. W Wigilię po pasterce Hiszpanie spotykają się na miejskich placach, aby wspólnie śpiewać kolędy. Wieczór kończy zaś radosna zabawa na odświętnie przystrojonych ulicach. 

W okresie Świąt można oglądać wiele szopek wystawianych w kościołach i w miejscach publicznych. Odgrywane są także misteria przez aktorów, niekoniecznie zawodowych, biorą w nich udział wszyscy chętni. 28.XII w „Noc Rzezi Niewiniątek” obchodzony jest hiszpański „prima aprilis”. Klowni, poprzebierani za burmistrzów miast i miasteczek żartują z przechodniów. Nowy Rok jest witany przez mieszkańców Hiszpanii zazwyczaj na ulicach miast. Z wybiciem północy wg sylwestrowego zwyczaju tak zwanych „winogronowych wróżb”, należy pomyśleć życzenie i zjeść winogrona, które z tej okazji można kupić na ulicznych straganach. Jednak najważniejszym dniem świątecznym jest święto Trzech Króli. Wtedy to do miasta zawija statek, który na swym pokładzie przywozi tychże Władców wraz z ich jucznymi wielbłądami. To wtedy właśnie, dwanaście nocy po Bożym Narodzeniu, dzieci otrzymują prezenty i  nie od św. Mikołaja, ale Królewskiego Sługi. W zamian za podarki dzieci przygotowują im słodycze i kostki cukru dla wielbłądów. Tradycyjnym ciastem jest keks, w którym zapieka się drobne niespodzianki, np. monety. Kto na nie trafi, musi w następnym roku upiec takie ciasto. Wszędzie odbywają się karnawałowe pochody, prowadzone przez Trzech Króli.

Portugalia

Boże Narodzenie to najważniejsze i najbardziej uroczyste święto. W Wigilię dzieci wstają wczesnym rankiem, nie mogąc powstrzymać podniecenia oraz ciekawości, i biegną do kominka. Znajdują się tam w dużych skarpetach prezenty zostawione przez Świętego Mikołaja lub w bardziej tradycyjnych domach przez Dzieciątko Jezus. Tego dnia całe rodziny zbierają się w domach wokół choinki i oczekują nadejścia północy, by wybrać się do kościoła na pasterkę (Missa do Galo). Nazwa oznacza dosłownie „Msza Koguta” i pochodzi od legendy, która mówi, że jedyny raz kiedy kogut zapiał o północy, miał miejsce w noc narodzin Jezusa. Po skończonej mszy, wszyscy udają się do domów by zasiąść do wigilijnego posiłku zw. consoada. Najbardziej typowe consoady wyprawiane są na północy, gdzie powszechny jest także obyczaj strojenia choinki. Często jest to mała sosenka, lub, w regionach południowych, każde drzewko popularne w okolicy. Tam gdzie o drzewka trudno robi się choinkę z masy papierowej. W ulepiony z niej pień wtyka się gałązki kupione na targu. Zdobi się je kolorowymi ozdobami. Drzewko ustawia się w wiklinowym koszyku lub w wazonie na środku stołu. Obok obowiązkowo pojawiają się patery ze słodyczami, tace z kanapkami, kieliszki do wina i najlepszy serwis porcelanowy. Do kominków wrzuca się polano spalane w Wigilię, którego popiół i węgielki przechowuje się, aby gdy nadejdzie burza, wrzucać go do ognia. Portugalczycy wierzą, że dym ten chroni dom od uderzenia piorunem. Starą tradycją jest zapraszanie dusz zmarłych, dla których pozostawia się puste nakrycie przy wigilijnym stole, lub wrzuca się do kominka okruszki z wigilijnych potraw. Dawniej były to nasiona. Wierzono, że w innym świecie nasiona przerodzą się w pożywienie, które zostanie zesłane na ziemię w czasie głodu. Na kolację wigilijną jada się tu wieprzowinę i frutti di mare, z nieodzownym dorszem. Gotuje się do niego kapustę, robi krokiety z ryb, na deser podaje różne ciasta. Później jest pasterka. Prezenty przynosi Pai Natal, Święty Mikołaj, ale najwięcej upominków świątecznych jest w święto Trzech Króli. Uroczysty bożonarodzeniowy obiad to święto całej rodziny. Zwykle urządzany jest u seniora rodu albo też co roku u innego członka rodziny. Podstawowym daniem jest nadziewany indyk. Może też być kurczak lub kura z kasztanami, rodzynkami i migdałami.

Włochy

We Włoszech tradycja bożonarodzeniowa nierozerwalnie jest związana z religią chrześcijańską. Przed Wigilią obowiązuje ścisły post, a Święta rozpoczynają się 24 grudnia uroczystą wieczerzą. Tradycyjne potrawy to: ryby, sałatki, słodycze i owoce. Tego dnia nie jada się mięsa. Bożonarodzeniowe słodycze to głównie ciasteczka nadziewane figami i orzechami. Oczywiście najwięcej radości mają dzieci; oprócz Świętego Mikołaja, czyli Babbo Natale, niektóre czekają na czarownicę, Befanę, która roznosi prezenty. Według legendy Trzej Królowie zatrzymali się w chacie Befany, by spytać o drogę do Betlejem. Zachęcali ją, aby przyłączyła się do nich. Odmówiła, bo była bardzo zajęta. Pasterza, który zachęcał ją do złożenia hołdu Dzieciątku też nie posłuchała. W nocy zobaczyła na niebie olśniewające światło. Wówczas pożałowała, że nie ruszyła w drogę z Trzema Królami. Zebrała więc zabawki swego dziecka i pobiegła szukać Trzech Króli i pasterza. Niestety, nie znalazła. Od tego czasu co roku szuka Dzieciątka i Trzech Króli bez skutku. Zostawia więc te zabawki grzecznym dzieciom, niegrzecznym zaś daje węgielki.

Popularniejsze od choinek są we Włoszech szopki betlejemskie. W trzecią niedzielę grudnia Ojciec Święty błogosławi je na placu Św. Piotra. Prawdziwe Święta rozpoczynają się we Włoszech 25 grudnia. Do najpopularniejszych dań należą: indyk, ravioli, pieczona szynka z miodem i goździkami oraz panettone – drożdżowa baba z bakaliami i przyprawami korzennymi. Na włoskim stole pojawiają się także: soczewica, fasola, groch, kapusta, ryż na mleczku migdałowym oraz rozmaite makarony z sosami. Na włoskim świątecznym stole nie może też zabraknąć korony z farszem, czyli „korony życia”. Zwyczaj ten sięga aż czasów rzymskich. Korony wypieka się z ciasta drożdżowego na mleku. Po upieczeniu ciasto nadziewa się farszem z warzyw lub owoców. Całość ma smak wytrawny lub ostry, a korona  musi być ładnie, świątecznie ozdobiona

Grecja

W Grecji bary, restauracje i kluby, ozdobione sosną i kolorowymi lampkami zapełniają się gośćmi w wigilijny wieczór. Większość Greków spędza bowiem Święta poza domem. Jest to dla nich czas rozrywki i dobrego jedzenia. Prawie 95% ludności greckiej należy do kościoła greckiego – Wschodniego Kościoła Ortodoksyjnego. Przed 1054 r. Wschodni Kościół Ortodoksyjny i Kościół Rzymsko-Katolicki tworzyły jedność. Teologiczne, polityczne i kulturalne różnice rozbiły te kościoły na dwa odrębne organizmy. Według Wschodniego Kościoła Ortodoksyjnego Boże Narodzenie jest dopiero drugim co do ważności świętem. Na pierwszy plan wysuwa się Wielkanoc. Grecki Kościół, podobnie jak Kościół Katolicki, obchodzi Boże Narodzenie 25 grudnia. Data ta została wybrana i pozostała dlatego iż tego samego dnia na Morzu Śródziemnym czczono perskiego boga słońca Mithras. Innym powodem jest to, że różnica między światłem i ciemnością jest bardzo ważnym aspektem grudnia, a na  kontraście światła i ciemności opiera się tradycja grecka. Greckie Boże Narodzenie jest spokojnym, uroczystym okresem. W niektórych regionach poprzedzane jest postem. Gorący okres rozpoczyna się 6 grudnia w dniu Świętego Mikołaja (St. Nicholas, patron marynarzy), kiedy to wszyscy wymieniają się podarunkami i trwa aż do 6 stycznia – święta Trzech Króli. Drugi raz Grecy obdarowuja się prezentami w noc sylwestrową, a podarunki przynosi wtedy św. Bazyli. W tym dniu ma miejsce także „odnowienie wód”. Jest to rytuał, w którym wszystkie dzbany z wodą są opróżniane i uzupełniane nową wodą św. Bazylegho.

W Grecji najważniejszym świątecznym dniem jest 25 grudnia. Nie obchodzi się tu Wigilii, a jeśli już, to o bardzo późnej porze. Nie ma również Świętego Mikołaja, choć w tym dniu ludzie szczodrze obdarzają się prezentami. Przed mszą Bożego Narodzenia chłopcy śpiewają kolędy, za co w wioskach dostają słodkości: migdały i orzechy, a w miastach pieniądze. Nabożeństwo zaczyna się o czwartej rano i trwa do wschodu słońca. Ważną potrawą dla Greków jest christopsomo, czyli chleb Chrystusa: duży, okrągły chleb z orzechami, z odciskiem drewnianej pieczęci z symbolem religijnym. Jeśli biesiadnicy pochodzą z wyspy i są rybakami na ich stole zobaczy się chleb z rybą, jeśli posiadają farmę lam, na ich chlebie będą małe lamy itd. Najważniejszy na stole jest indyk z ostrym nadzieniem ryżowo-mięsnym. Podaje się także potrawy z makiem i wino. Tradycyjne świąteczne potrawy to również pieczone jagnię, pieczony prosiak nadziewany kasztanami i ryżem. Do tego podaje się ciasteczka nadziewane orzechami, które macza się w miodzie, czy białe ciasteczka posypane cukrem pudrem. Ksiądz chodzi od domu do domu i kropi święconą wodą głównie te miejsca, gdzie mogą się znajdować kallikantzari (złe duszki).

Grecką tradycją jest stawianie zamiast choinki przystrojonego świątecznie modelu żaglowca. Jest to najważniejszy symbol bożonarodzeniowy w tym kraju. Jeśli natomiast ktoś decyduje się na choinkę, to jest ona bardzo kolorowo udekorowana i przybrana świeczkami. W prawie każdym domu głównym symbolem świąt jest płytka, drewniana misa z kawałkiem drutu, na którym misa jest zawieszona poprzez obręcz, od której wisi gałązka bazylii zawinięta wokół drewnianego krzyża. W misie znajduje się niewielka ilość wody, aby bazylia nie zwiędła. Raz dziennie jeden z członków rodziny, zazwyczaj matka, zanurza krzyż i bazylię w poświęconej wodzie i kropi tym każdy pokój w domu. Grecy wierzą, że ten rytuał utrzymuje z daleka od domu globiny (krasnoludki), które wychodzą spod ziemi i wślizgują się do domów przez komin. Są bardzo złośliwe i łobuzerskie, wywołują pożary, jeżdżą okrakiem na ludzkich plecach, plączą końskie ogony i sprawiają, że mleko robi się zsiadłe. Ogień w kominku jest utrzymywany przez 12 dni i nocy aby powstrzymywał duchy przed wślizgnięciem się przez komin.

Powoli jednak i do Grecji wchodzą zachodnie tradycje i święta Bożego Narodzenia stają się coraz ważniejsze. Obecnie w większych miastach można zobaczyć ulice przystrojone w lampki i dekoracje. Ateny są bardzo dobrym przykładem ożywienia Świąt, gdzie burmistrz miasta dodał kolorytu świętom Bożego Narodzenia instalując największą w Europie choinkę. Powoli zostaje też przejmowana zachodnia tradycja wysłania kart z życzeniami świątecznymi do przyjaciół i rodziny.

 

Polska

Boże Narodzenie jest świętem rodzinnym, jednoczącym rodzinę przy wigilijnym stole. W Wigilię dzieci wypatrują na niebie pierwszej gwiazdki. Kiedy ją zobaczą, cała rodzina zasiada do uroczystej wieczerzy. Na pamiątkę narodzenia Jezusa w stajence kładzie się pod obrus sianko. Na stole stawia się zawsze jedno dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa. Zwyczaj ten jest tradycja popowstaniową, kiedy to niemal każda rodzina miała kogoś, kto zginął, lub był wywieziony na Syberię. Nakrycie to zaznaczało, że duchem jest on obecny wśród bliskich. Przed kolacją wszyscy dzielą się opłatkiem i składają sobie życzenia, zapominając o wcześniejszych kłótniach i nieporozumieniach. Jest to bardzo wzruszająca chwila. W polskiej tradycji przygotowania Bożego Narodzenia rozpoczynają się Adwentem. Okres Świąt kończy się 6 stycznia, w dniu Trzech Króli. W czasie Świąt dzieci przebrane za diabły, anioły, pasterzy obchodzą domy i śpiewają kolędy. Dostają za to drobne pieniądze i słodycze. Jeśli jest dużo śniegu, można urządzić wspaniały kulig z pieczeniem kiełbasek na ognisku i śpiewaniem kolęd. O północy idzie się na pasterkę. Oczywiście wszędzie tam, gdzie mieszka choć jeden Polak, święta Bożego Narodzenia obchodzi się tak lub prawie tak samo jak w Polsce. Z grzybową, barszczem, kapustą i karpiem.


Słowacja

Na Słowacji Święty Mikołaj z przebierańcami w maskach przegania z domów śmierć. Ma on wygląd przerażającego upiora z kosą w ręku. W czasie Adwentu najmilszym dniem dla dzieci jest 6 grudnia. Czyszczą one swoje buty i stawiają je na parapecie okna, aby otrzymać prezent od Świętego Mikołaja. W wielu rodzinach urządza się dzieciom małe święto. Dorośli przychodzą przebrani za Świętego Mikołaja, diabła i anioła, a gdy dzieci śpiewają, wręczają im prezenty. Między Bożym Narodzeniem a dniem Trzech Króli wypada „dwanaście świętych dni”. W tym czasie ludzie przebierają się i tańczą przy muzyce, podtrzymując dawne ludowe zwyczaje związane z bliskim końcem zimy. Na Słowacji jest Wigilia, opłatek (z czosnkiem), orzechy, z których wróży się zdrowie, jabłko, z którego się wróży, czy wszyscy się za rok spotkają. Spożywa się zupę z kiszonej kapusty z grzybami lub z suszonych jabłek i soczewicy, karpia, sałatkę ukraińską z burakami i innymi warzywami, ciastka z makiem lub twarożkiem tzw. bobalki.

 

Węgry

Święta na Węgrzech obchodzi się uroczyście, z Wigilią włącznie. Nie ma jednak tradycji dzielenia się opłatkiem, a Wigilia jest raczej skromna. Podaje się zupę rybną lub winną, łamańce z makiem i różne potrawy z ryb. Na stole musi być także soczewica, symbol dobrobytu. Są też gołąbki, domowa kiełbasa i dobre węgierskie wino.

USA

Gdy zapada zmierzch w dzień Bożego Narodzenia w Stanach Zjednoczonych, ludzie spieszą do domu na świąteczną kolację przez ulice bogato przystrojone, pełne rozświetlonych wystaw, przed którymi przechadzają się całe zastępy Santa Clausów z dzwonkami, zachęcając do ostatnich zakupów świątecznych. Na wielkich placach i przed Rockefeller Center w Nowym Jorku jarzą się kolorowymi światłami ogromne choinki. Jest świątecznie i kolorowo. Specjalną ozdobą amerykańskich domów i willi są wieńce z czerwonymi wstążkami, zawieszane na drzwiach wejściowych, a także w mieszkaniach. Na przydomowych drzewach rozwiesza się girlandy kolorowych lampek. Obowiązkowo wszędzie rozstawia się doniczki białej lub czerwonej gwiazdy betlejemskiej. Tu także jada się indyka i rozliczne puddingi, a także różne smakowo strucle. Wigilia, post, opłatek, pasterka, nie są tu znane. Jest tylko pieczony indyk na świąteczny obiad, a wcześniej szał zakupów prezentów. Święta w USA trwają tylko jeden dzień – rozpoczynają się i kończą 25 grudnia, a drugi dzień Bożego Narodzenia jest normalnym dniem pracy.

Cały okres przedświąteczny, który zaczyna się w dzień po największym święcie Ameryki – Święcie Dziękczynienia (czwarty piątek listopada) jest właściwym okresem Świąt – to tak jakby Święta przed Świętami. Najbardziej odczuwa się to na ulicach miast i w sklepach, gdzie pełno jest sztucznego śniegu, Św. Mikołajów, sań zaprzężonych w renifery i rozbrzmiewających z głośników kolęd. Ludzi ogarnia szał kupowania gwiazdkowych prezentów – najpierw wykupują co się da, a po Świętach oddają z powrotem. Tradycja nakazuje otwierać prezenty w wieczór Bożego Narodzenia, ale już po skromnym śniadaniu, zazwyczaj u dzieci zwycięża ciekawość i niespodzianki zostają rozpakowane. Święta w USA, to także piękna świąteczna, ale nie religijna pieśń „White Christmas” (Białe Boże Narodzenie), która znana jest na całym świecie.

 

Meksyk

Meksykańska kolacja wigilijna jest najbardziej rodzinnym i najbogatszym posiłkiem w roku, spożywanym o północy. Świąteczne danie to pieczony indyk i bacalao, czyli suszony dorsz z grzankami, oliwą i słodką czerwoną papryką. W każdym domu jest świąteczna choinka i szopka. Charakterystyczne kolędy iberoamerykańskie noszą nazwę „lokalne koloryty” i mają specyficzne brzmienie. Jest to melodyka pochodzenia hiszpańskiego, zmieszana z instrumentacją i nutą indiańską. Ciekawym zwyczajem jest zawieszanie pod sufitem kubeczków, w których czasem jest prezent, a czasem piasek. Święta przeżywa się bardzo religijnie.

 

Kolumbia

Świętowanie rozpoczyna się 8 grudnia, od kiedy przystraja się krzewy lampkami i ozdobami. 17 grudnia rozpoczyna się nowenna, po której dzieci otrzymują leguminę z bakaliami i małe ciasteczka. Nie ma zwyczaju prezentów, opłatka, wieczerzy wigilijnej ale po ostatnim nabożeństwie nowenny świętuje się do rana.


Argentyna

Święta Bożego Narodzenia obchodzone są bardzo hucznie. Przy ogromnym stole zastawionym jedzeniem mieszkańcy wraz rodziną, znajomymi i sąsiadami bawią się i żartują. Główny i najważniejszym daniem jest pieczony prosiak, a dopiero o północy zaczyna się konsumowanie słodyczy, zabawa i tańce do samego rana. W tych harcach uczestniczą również dzieci. Tego dnia nie ma zwyczaju obdarowywania się prezentami, jest to praktykowane w dniu Trzech Króli – 6 stycznia.

 

Australia

Boże Narodzenie to najbardziej rodzinne święto w tym kraju. Ze względu na klimat, święta Bożego Narodzenia w Australii spędza się w niecodziennej scenerii. Przeważnie spędza się je na plaży, dokąd świąteczne potrawy przynosi się w specjalnych koszach i układa na białym obrusie, rozłożonym bezpośrednio na piasku. Nie brak tam niczego. Są tam pieczone indyki, małe ciasteczka z bakaliami o wymyślnych kształtach, owocowe puddingi i ciasto, przypominające polski keks, które popija się brandy. W tym dniu plaże przypominają jeden wielki świąteczny stół. Po posiłku zaczynają się zabawy, tańce i kąpiel w morzu. Bardzo często obok śnieżnobiałego obrusa Australijczycy ustawiają małą sztuczną choinkę. Brakuje tylko śniegu. Nie brakuje również prezentów, które można znaleźć pod choinką, w ogromnej wełnianej skarpecie. Australijczycy rozdają je sobie w domu, po „wielkiej uczcie” na plaży. Oprócz tego wysyłają wszystkim znajomym kartki świąteczne, a otrzymane prezentują pod choinką.

Japonia

W Japonii świąt Bożego Narodzenia właściwie się nie obchodzi, gdyż Japończyków – chrześcijan jest niewielu. Nie ma choinek, a Św. Mikołaja – zwanego tu Santa San – spotkać można wyłącznie w amerykańskich supermarketach i restauracjach. Dla Japończyka dniem świątecznym jest dopiero Nowy Rok. Podobnie jest w Wietnamie, Indochinach, Laosie czy w Tajlandii. Po nabożeństwie w świątyni mieszkańcy tych ziem zasiadają do uroczystego śniadania, a po nim czyta się wspólnie kartki świąteczne, które według zwyczaju wszyscy wysyłają do wszystkich.

 

Indie

Według zwyczaju, zawsze na Święta – zarówno chrześcijanie, hindusi jak i muzułmanie – kupują nowe ubranie. Tradycyjnie na ok. 10 dni przed Bożym Narodzeniem zaczynają się wielkie przygotowania świąteczne. Mieszkańcy dekorują ulice, domy i kościoły, malując różne wzory na podłogach i przed domami. Podczas Świąt organizowany jest konkurs na szopkę, którą stawia się zazwyczaj w widocznym miejscu przed domem. Wszystkie eksponaty ogląda i ocenia specjalna parafialna komisja. Przed kościołem po uroczystej mszy przez całą noc trwają różne loterie, a dzieci podobnie jak kolędnicy chodzą od domu do domu prosząc o błogosławieństwo.


Indonezja

Boże Narodzenie jest oznaką radości i czegoś nowego, lepszego. Wszyscy cieszą się, że będą nowe kolędy, tańce i ubrania. Wszystko to po to, aby według tradycji, dostojnego gościa – Jezusa, przywitać jak najlepiej. Jednakże w domu nie ma choinek (w niektórych rejonach choinki w ogóle nie rosną), zastępują je inne drzewka. Pasterka odprawiana jest wieczorem, pod koniec której, wódz ubrany w tradycyjny strój, z kogutem i alkoholem palmowym wita Jezusa w tamtejszym języku. Następnie przenosi się Pana Jezusa do żłóbka, a po mszy ludzie odwiedzają się nawzajem i przekazują sobie „siłę turahmi” – po arabsku tzw. znak pokoju Chrystusa.