Ze wspomnień starego lokaja

Joanna Sokołowska-Gwizdka (Austin, Teksas)

Zamek w  Łańcucie jest jednym z najpiękniejszych zabytków kultury dawnej Polski. Otoczony wspaniałym angielskim parkiem, fosą, w której nigdy nie było wody, tylko pnąca się po skalistej nawierzchni roślinność, z największą w Europie prywatną kolekcją Powozów i słynnymi Międzynarodowymi Festiwalami Muzyki, stanowi do tej pory miejsce chętnie odwiedzane przez turystów z całego świata.

Zamek  przez  wiele  lat  był siedzibą rodziny Potockich. Po śmierci Romana Potockiego w 1915 roku czwartym i ostatnim łańcuckim ordynatem został Alfred Potocki. Spokrewniony z rodzinami arystokratycznymi w całej Europie obracał się w kręgu europejskiej śmietanki towarzyskiej, a poprzez brata Jerzego, ambasadora Polski w Stanach Zjednoczonych, miał stały kontakt z politykami, dyplomatami i bieżącymi wydarzeniami na amerykańskim kontynencie. Po likwidacji skutków  I  Wojny Światowej i uregulowaniu spraw administracyjno-gospodarczych, w  Łańcucie znów zaczęła rozbrzmiewać muzyka, a przed zamek zajeżdżały gościnne zaprzęgi czy luksusowe czarne limuzyny. Przyjmowani byli znakomici goście z całego świata. Z oficjalnymi wizytami przybywali m.in. król Rumunii, książę i księżna Kentu, marszałek Piłsudski, prezydent Mościcki, minister Beck.

Prowadziłem wtedy  życie międzynarodowe i krąg moich przyjaciół ciągle się powiększał. Przyjmując ich i robiąc z Łańcuta miejsce spotkań dla dyplomatów i wybitnych gości z zagranicy byłem pewien słuszności swych usług dla mego kraju
– pisał Potocki w „Pamiętnikach”.

Aleksander Świątoniowski  przed wojną był lokajem z pierwszego piętra. A na pierwszym piętrze znajdowały się reprezentacyjne pomieszczenia: Sala Balowa, Biała Jadalnia, Teatr i luksusowe, gościnne apartamenty. Pracował w Zamku długo, bo od 1927 roku, aż do wyjazdu Potockich z kraju w 1944 roku. Trudno było do niego trafić. Zaraz po wojnie oprowadzał wycieczki po upaństwowionym już Muzeum-Zamku. Komuś się nie spodobało, że chwalił byłych właścicieli i stracił pracę. Od tej pory nie przyznawał się do dawnej służby.

Zbierając materiały o rodzinie Potockich szukałam osób, które mogły by mi opowiedzieć o przedwojennych czasach. Niestety, rodzina czy przyjaciele mieszkali w dużej części za granicą, a byli pracownicy, to starsi ludzie, którzy niewiele wiedzieli. – Ja proszę Pani stolarzem byłem, więc nie bywałem na pokojach – słyszałam. Wtedy, młody bibliotekarz  pracujący w Bibliotece Zamkowej Tadeusz Baj powiedział mi o lokaju z pierwszego piętra, który mieszkał w Soninie pod Łańcutem i był jego sąsiadem. Umówił mnie i poszliśmy razem.

Aleksander Świątoniowski okazał się bardzo miłym starszym panem. Wysoki, barczysty, z gęstymi włosami. Na pierwsze piętro dobierani byli przecież pracownicy o reprezentacyjnym wyglądzie. Przyjął mnie bardzo gościnnie, widać był zadowolony, że może sobie powspominać. Nie czekając na pytania z mojej strony zaczął opowiadać.

Kiedy zjeżdżali  się ważni goście, to mieliśmy masę roboty i to prawie całą dobę. Potocki z matką przyjeżdżali do Łańcuta na Święta Bożego Narodzenia. Goście pojawiali się dopiero na Sylwestra i bawili do Trzech Króli. Potem Potocki jechał za granicę. Wracał w wakacje, lub jesienią w sezonie polowań. Później znów gdzieś wyjeżdżał. I tak co roku.

Staremu lokajowi plączą się czasami wydarzenia, mylą nazwiska, poprawia się, zastanawia. Chce jednak jak najwięcej sobie przypomnieć i jak najwierniej odtworzyć tamte czasy, z  okresu swojej młodości.

–  O, było tu i na co popatrzeć, było. Na przykład taka wizyta hinduskiego Maharadży. Co tu był wtedy za ruch, ile kolorowych wspaniałości. Błyszczące stroje, dziwne obyczaje. I ta egzotyka w naszym, galicyjskim Łańcucie.

–  Albo ta aktorka Laura. Ile było z nią zamieszania.

Z urywanego potoku słów można wywnioskować, że przez pewien czas mieszkańcy zamku interesowali się plotkami o pięknej aktorce Laurze, Amerykance, grającej podobno w Hollywood. Hrabia Potocki przywiózł ją do Łańcuta ze swoich amerykańskich wojaży. Szczerze w niej zakochany chciał się nawet z nią ożenić i zrobić piękną Laurę panią na Łańcucie. No, ale przecież matka ordynata, spokrewniona z europejskimi rodzinami panującymi, nie mogła dopuścić do takiego skandalu. Jej synowa, żona łańcuckiego ordynata – aktorką. Nie, to byłoby straszne.

Na wielki opór w sprawie synowej, wpłynął pewnie też dawny obyczaj, że po ślubie syna – ordynata, matka – wdowa, powinna opuścić reprezentacyjny apartament na pierwszym piętrze i przenieść się do bardziej kameralnych pokoi na drugim piętrze. W związku z tym energiczna postawa Elżbiety Potockiej zmieniła tok wydarzeń. Piękna Laura musiała wyjechać.

W saloniku, na fortepianie do dziś stoi jej fotografia. To ta urodziwa kobieta z koralami na szyi.

–  A słyszała pani o tym człowieku z Wrocławia, który podszywał się pod syna Potockiego?

I znów lokaj zamienia się w gawędziarza.

Już po wojnie zgłosił się domniemany, nieślubny syn hrabiego. Mówił,  że jego matka była kiedyś garderobianą w pałacu i spodobała się hrabiemu Alfredowi. Badano, pytano, przesłuchiwano świadków. Sprawdzano czy rzeczywiście była taka garderobiana. Jedni twierdzili,  że była, inni, że nie. Rzekomy syn ordynata dokumentował swoje pochodzenie sygnetem, który miał dostać od hrabiego. Przy bliższych oględzinach okazało się jednak,  że sygnet był podrobiony. Półtrzecia krzyża na srebrnym polu, czyli Srebrna Pilawa, ma trzecią pałkę z prawej strony, a okazany przez domniemanego potomka pierścień, był niestety tylko lustrzanym odbiciem rodowego herbu.

–  A ile było zamieszania wokół sprawy z ambasadorem Francji.

Jak zwykle w karnawale Zamek tętnił  życiem Na jedno z przyjęć zaproszono ambasadora Francji. Gdy nad ranem większość biesiadników była już pijana, jeden z gości, staropolskim zwyczajem picia zdrowia niewiasty z jej trzewiczka, nalał do swojego buta pół butelki wina i poufale poklepując ambasadora po ramieniu poczęstował go trunkiem, wznosząc przy tym toast „za Polskę i gospodarzy”. Następnego dnia ordynat zapowiedział służbie, aby zapomnieli o tym niefortunnym incydencie. Niestety gazety francuskie się rozpisały, jak to w rodowej siedzibie polskiego arystokraty potraktowano dyplomatę. Hrabia Potocki i sprawca całego nieporozumienia, hrabia Sapieha długo jeszcze musieli przepraszać obrażonego gościa.

Stary lokaj wyciąga przedwojenne fotografie. Tu w liberii lokajskiej, a tu w mundurze orkiestry straży pożarnej. Hrabia Potocki utrzymywał orkiestrę, która grała nie tylko na powitanie gości. Gdy w niedzielę rano ordynat jechał na mszę do kościoła, kazał grać marsze żałobne, a kiedy wracał, to same skoczne mazurki i oberki. Lubił muzykę ludową. Płacił każdemu, kto mu zanucił nową przyśpiewkę. Przed wyjazdem z Polski na stałe hrabia Potocki ustawił swoich pracowników w rzędzie, ze wszystkimi się pożegnał i zapowiedział, żeby pilnowali majątku. Przypuszczał, że wróci do rodowej siedziby.

Przez długi czas po wyjeździe Potockich dyżurowano więc w Zamku i pilnowano, żeby nic nie zginęło. Zanim jednak obiekt został zabezpieczony, narażony był na kradzieże i dewastacje. Jeden z sekretarzy partii wydał nakaz zlikwidowania oznak dawnej świetności i śladów wyzysku. Niszczono więc boazerię i zabytkowe posadzki, wynoszono meble, porcelanowe serwisy, srebrne sztućce. A na zamkowym dziedzińcu rozpalono ognisko. W płomieniach znalazło się wiele cennych książek, mapy, XVII-wieczne atlasy, nuty z czasów Księżnej Marszałkowej. Dawni pracownicy wynosili do domów co się dało i ukrywali w piwnicach, żeby ochronić przed zniszczeniem.

Przez jakiś czas mieszkali w zamku rzekomi artyści – malarze. Zajmowali pokoje na drugim piętrze tzw. Gabardówkę. Po ich wyjeździe zauważono zniknięcie kilku obrazów Kossaka. Dzieła te znalazły się potem na aukcji w Stanach Zjednoczonych.

–  Pan Hrabia to był swój chłop – kończy swoje wspomnienia stary lokaj. – Gorsza była matka, bo wie pani, to Niemka. A on to i na wesele do nas przyszedł i na chrzciny. I zadbał o ludzi, jak było potrzeba.

Alfred Potocki nigdy już do Polski nie przyjechał. I tak zakończyła się służba u ostatniego ordynata w Galicji, pana na Łańcucie.




Historia zagubionej rodziny. Część 1.

O pasji w poszukiwaniu korzeni

Janusz St. Andrasz

Pytania. Im więcej ich zadajemy, tym więcej się ich pojawia… Wciąż pytam i ciągle szukam. Czuję się, jak dziecko, któremu ktoś rzucił pudełko z milionem puzzli. Zapewne kiedyś ułożę cały obraz. Pytanie tylko, kiedy to się stanie, a raczej kiedy uznam, że obraz jest już pełen.

***

Jestem typowym, powojennym „produktem”. Noszę w sobie zarówno chłopską krew, płynącą sobie spokojnie w żyłach moich przodków, mieszkających od wieków wciąż w tym samych miejscowościach na ziemi wieluńskiej. Tym, co wzbudziło moją ciekawość i od czego rozpoczęły się moje poszukiwania, było moje nazwisko – Andrasz. Wyglądało nęcąco swoją niepolskością, wręcz prowokowało do poszukiwań. Niestety nie była to łatwa sprawa, ponieważ jak się okazało, moja rodzina skrywała niejedną tajemnicę.

Nigdy nie poznałem swojego dziadka, po którym noszę nazwisko. Ba, również i mojemu ojcu nie było dane zbyt dobrze go poznać. Widział go po raz ostatni, kiedy miał 4 lata. Pewnego dnia roku 1947 po prostu wyszedł z domu i zniknął na dobre. Okazało się, że mimo nowych czasów, stare uprzedzenia wciąż funkcjonowały. Dziadek – Aleksander Andrasz pochodził z innej warstwy klasowej, aniżeli jego małżonka Stanisława, urodzona na wsi pod Wieluniem. Nie zbliżyły ich ani wspólna praca w niemieckim wtedy miasteczku Kreuzburg (obecnie Kluczbork), ani urodzone dziecko, czyli mój ojciec Zbigniew. Rodzina Aleksandra, mieszkająca w Nowym Sączu, do małżonki swojego syna nie była nastrojona zbyt pozytywnie. Jak się jednak okazało, zniknięcie Aleksandra nie było podyktowane tylko klasowymi uprzedzeniami. Po zniknięciu swojego męża babcia poszukiwała go poprzez dostępne media – Czerwony Krzyż i milicję. Nie przyniosły one jednak żadnego rezultatu. Po jakimś czasie otrzymała dokument, że jej mąż zaginął.

Babcia była kobietą honorową, nie prosiła swoich teściów o pomoc. Zajęła się swoim synem oraz dwójką dzieci swojego brata, który walcząc w wojsku Andersa, powrócił do Polski po wojnie z kilkuletnim poślizgiem. Temat jej męża Aleksandra, od zawsze był w naszym domu tabu i na nic zdały się moje nagabywania i prośby o jakieś informacje na jego temat. Kilka lat po śmierci babci Stasi, zmarłej w 1986 roku, będąc w Zakopanem, zdecydowałem się odwiedzić rodzinę dziadka, a dokładniej syna jego siostry, mieszkającego w Nowym Sączu. Był zdziwiony moim pojawieniem się, ale przyjął mnie bardzo miło. Niestety niewiele mi pomógł w moich rodzinnych dociekaniach. Jednak ja cały czas pamiętałem o tajemniczym zniknięciu dziadka Aleksandra.

Wszystko się zmieniło w momencie pojawienia się Internetu. Niemożliwe stało się możliwe, archiwa powoli zaczęły się otwierać dla przeciętnych śmiertelników. Pewnego dnia, wklepując po raz setny imię i nazwisko dziadka (na moje szczęście, osób noszących nazwisko Andrasz w Polsce nie jest wiele), dowiedziałem się, jaka była przyczyna jego zniknięcia. Był jednym z tzw. Żołnierzy Wyklętych. Oczywiście znalazłem się natychmiast w IPN-ie, gdzie zobaczyłem jego teczkę. Powiem jedno – losy ludzi w tamtych czasach nie należały do prostych. Podziwiam stanowcze osądy wszystkich tych, którzy siedząc w cieple i bezpieczeństwie, wydają czarno – białe opinie na temat tych zagubionych i pozostawionych samym sobie ludziom. Uważam, że podobnie, jak w przyrodzie nie występują kolory biały i czarny, tak samo i w życiu nie powinno się ich osądzać bez zagłębienia się w życiowy kontekst każdej z tych osób.

Dziadek jakiś czas przesiedział w więzieniu UB na Montelupich w Krakowie. Po ok. pół roku został wypuszczony i… osiedlił się na tzw. Ziemiach Odzyskanych, a konkretnie w Bolesławcu. Zbyt długo nie pożył, bo na bolesławieckim cmentarzu odnalazłem jego grób – zmarł w 1964 r. Jak stwierdził pracownik IPN-u – „gospodarze” budynku przy ul. Montelupich mieli ciężką rękę dla swoich „gości”… Pikanterii „przeprowadzki” dziadka dodaje fakt znalezienia jeszcze jednego grobu na tymże cmentarzu – jego nowej żony… Kiedyś być może odwiedzę Bolesławiec. Niewykluczone, że nie jestem jedynym wnukiem Aleksandra Andrasza.

Powracając jednak do nazwiska dziadka, podążyłem jego tropem do kościoła parafialnego w Nowym Sączu. Jego archiwa były w zasadzie moim podstawowym źródłem wiedzy na temat tej części mojej rodziny. Jak na razie zatrzymałem się na początkach XIX w. Już wtedy Andraszowie mieszkali w tym mieście. Zapewne przybyli z Węgier, jak wielu zresztą innych osadników z XVIII wieku, przodków obecnych mieszkańców tego sympatycznego miasta. Niewątpliwie czeka mnie jeszcze niejedna wizyta w nowosądeckim archiwum. Jak na razie o wiele żwawiej poruszam się w biegu ku przeszłości, aniżeli ku przyszłości. Ustalenie żyjących obecnie członków rodziny Andrasz, nie jest takie łatwe, gdyż ochrona danych osobowych chroni zarówno przed zalewem niechcianych reklam czy ofert, jak i przed takimi jak ja, chcącymi poznać swoją najbliższą rodzinę. Wiem z listu krewnej, który otrzymałem w roku 1990, że najprawdopodobniej jedynymi noszącymi nazwisko Andrasz i będącymi moją rodziną, są Andraszowie mieszkający w Rabce. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się z nimi skontaktować.

Główną zagadkę Andraszów już rozwikłałem, dlatego też zająłem się teraz historią tej części rodziny, którą miałem okazję poznać najdokładniej. Stało się tak ze względu na moje częste rozmowy z moją drugą babcią, która zmarła w 2015 r. – Ireną Żarczyńską, z domu Bielawską. Do niedawna byłem przekonany, że cała rodzina ze strony mojej mamy pochodziła z Wołynia. Tam urodziła się jej mama, a moja babcia – Irena, podobnie zresztą, jak i jej ojciec – Stanisław Bielawski i jej matka, Bronisława z domu Konewka. Babcia najwięcej pamiętała na temat jej rodziców. Kiedy pytałem o dalszą część rodziny, odpowiedzi były coraz bardziej mgliste, a ja słuchałem opowieści, jakich można wiele usłyszeć w polskich rodzinach – o przepadłych majątkach czy udziale przodków w powstaniach. Traktowałem je z przymrużeniem oka. Szczególnie często babcia wspominała swoją babcię Stanisławę. Miała być to stateczna matrona, dbająca o swój wygląd i nie kalająca swoich rąk pracą w ogrodzie, czy w kuchni. Na wyobraźnię dziecka niewątpliwie działały fotografie, które babcia Stanisława jej pokazywała – piękne panie w szykownych sukniach, siedzące na koniach oraz bogato ilustrowane książki, zwłaszcza te opisujące rośliny i zwierzęta. Na moje pytanie, jak brzmiało nazwisko panieńskie Stanisławy, babcia zawsze odpowiadała, że była zbyt młoda, aby zapamiętać takie rzeczy (urodziła się w 1927, a Stanisława zmarła w 1939 r.). Dodawała również, że ludzie wołali na nią „Miska”. Uważałem to za dość dziwne, bo skąd w rodzinie, niewątpliwie szlacheckiej, wzięłoby się tak dziwne nazwisko, na dodatek praktycznie niewystępujące w żadnych dokumentach z tamtego czasu. Babcia twierdziła również, że część rodziny wywodziła się z Polski centralnej. Okazało się, że pamięć babci była o wiele lepsza, aniżeli jej samej się to wydawało.

Niedawno dowiedziałem się o dzienniku starszego brata mojej babci – Zygmunta Bielawskiego, który podczas wojny został wywieziony przez Sowietów na Sybir. Powrócił stamtąd (na piechotę) dopiero w latach 50. XX w. Spisał swoje wspomnienia z pobytu na tej „Nieludzkiej Ziemi”, poświęcając też parę zdań swojej najbliższej rodzinie. On również wspominał swoją babkę, która była jego pierwszą nauczycielką. I nie tylko jego. Uczyła ona również dzieci Poniatowskich – właścicieli majątku Cepcewicze (ówczesny powiat kostopolski). Jak napisał wuj Zygmunt, babka Stanisława była córką przyjaciela Poniatowskiego, jeszcze z czasów ich wspólnych walk w Powstaniu Styczniowym. Wnioskuję z tego, że musiało chodzić o Adama Poniatowskiego, jednego z najważniejszych uczestników tego ruchu wyzwoleńczego na Wołyniu. Niestety, wuj oprócz górnolotnie brzmiącej informacji o tym, jakoby babka Stanisława miała pochodzić z „magnackiej rodziny”, również nie podał żadnych konkretnych informacji.

Starałem się odnaleźć dokumenty – metryki mojego pradziadka Stanisława Bielawskiego, czy te dotyczące jego matki – Stanisławy „Miski”. Poszukiwacze historii rodzin urodzonych na Wołyniu wiedzą jednak doskonale, że trzeba mieć naprawdę mnóstwo szczęścia, aby cokolwiek tam znaleźć. Całe wioski, cmentarze, kościoły zostały zburzone, bądź cegła po cegle rozebrane, a spoczywające w nich archiwa spalone, lub wyrzucone na śmieci. Nie pomogło nawet zaangażowanie działającego tam na miejscu człowieka. Okazało się, że po interesujących mnie rocznikach ksiąg metrykalnych, nie ma najmniejszego śladu. Przyznam się, że wtedy dopadło mnie zwątpienie. Tym bardziej podziwiam żmudną pracę, jaką wykonuje moja kuzynka ze strony dziadka – Jana Żarczyńskiego (późniejszego męża mojej babci Ireny Bielawskiej). To głównie dzięki jej wytężonej pracy, udało się nam dotrzeć w niektórych gałęziach Żarczyńskich i spokrewnionych z nimi Czarneckich nawet do połowy XVIII wieku! Wszyscy oni również mieszkali na Wołyniu, w Załawiszczach i Grabinie (powiat Sarny).

Nie umiejąc zdobyć informacji metrykalnych, postanowiłem znaleźć kontakt do innych krewnych z rodziny Bielawskich, lub z nimi spokrewnionych. W większości opowiadała mi o nich babcia. Niestety kontakty na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci zostały zerwane, musiałem więc sam odszukać porozrzucanych po całej Polsce potomków Bielawskich. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na mój anons, dany na jednym z forów internetowych, zgłosiła się moja kuzynka! Poprzez nią skontaktowałem się z następną i następną…

To właśnie dzięki tej kuzynce otrzymałem pewnego dnia e-mail ze zdjęciem zrobionym w 1873 r. we lwowskiej pracowni fotograficznej  Teodora Szajnoka. Zdjęcie to przedstawiało (jak mi się wydawało) nobliwego jegomościa w eleganckiej muszce. Na szczęście zostało ono podpisane przez ciocię, która była jego właścicielką. Chwała jej za to! Dzięki temu (znając pokrewieństwo, jakie mnie z nią łączyło), dowiedziałem się kim był on również i dla mnie. Ze zdjęcia patrzył na mnie mój… 4 x pradziadek!

Kiedy spojrzałem na podpis, poczułem się niczym pomysłowy Dobromir z kreskówki z mojego dzieciństwa. Nad moją głową zapaliła się żaróweczka i stała się jasność! Władysław Misky. A jak wołano na moją praprababkę Stanisławę? Miska… Wyjaśniła się więc zagadka jej dziwnego panieńskiego nazwiska. Było ono po prostu żeńską odmianą nazwiska Misky. Okazało się, że jest to nazwisko pochodzenia węgierskiego! No pięknie – mam więc kroplę węgierskiej krwi nie tylko ze strony ojca, ale i matki.


Słów kilka o rodzinie Władysława

Dochodzenie do tego, jakie były początki rodziny Misky w Polsce nie było łatwe. Powoli jednak udało mi się dowiedzieć wystarczająco wiele, aby doprowadzić jej historię od końca XVIII w., aż do osoby mojego 4 x pradziadka Władysława. Niestety, jeśli chodzi o tę linię, to właśnie Władysławowi zawdzięczam zarówno to, że dowiedziałem się o istnieniu tej części rodziny, jak i to, że właśnie na nim zatrzymały się moje poszukiwania.

Nigdy bym nie pomyślał, że znajomość, którą zawarłem osiemnaście lat temu na Maderze, w tak przedziwny sposób powróci do mnie w historii moich przodków. Otóż na początku mojego 10-letniego pobytu w Portugalii, znalazłem się przez moment na Maderze. Tam miałem przyjemność poznać Polkę zamieszkującą od lat 50-tych tę portugalską wyspę – Jolantę Lubomirską. Jest ona córką ostatniego ordynata w Przeworsku – Jerzego Lubomirskiego. Ten zaś w linii prostej potomkiem XVIII–wiecznych Lubomirskich z Rzeszowa, którzy posiadali różnorodne i bardzo intensywne kontakty z Węgrami, łącznie z tym, iż utrzymywali na swoim dworze węgierskich huzarów. Wiele wskazuje na to, że pierwszy z Miskych znalazł się w Rzeszowie właśnie za sprawą jednego z książąt Lubomirskich, oferując mu po prostu swoje usługi jako oficer. Znalazłem ślady mówiące o Węgrze, Marcinie Misky, oficerze huzarów. Pierwszą postacią z tej rodziny, której istnienie zostało udokumentowane, był jego syn, Piotr Misky. W zasadzie powinienem był napisać Piotr de Delney Miskey, bo tak pierwotnie brzmiało to nazwisko. Oczywiście w miarę zadamawiania się rodziny w Polsce, ulegało ono różnym zmianom, co jak można się domyśleć, nie ułatwiało mi moich poszukiwań. Miskey zapisywane było również jako Misky, Miskeÿ, Miski, Miszkij, Miskij…

Piotr Misky, protoplasta rodu w Polsce, doczekał się z Wiktorią Smyrską, której rodzina zamieszkiwała w Głogowie Małopolskim i jego okolicach, ośmioro dzieci.


Piotr Misky – ofiara Rabacji Galicyjskiej

Najbardziej chyba znanym i tragicznie zapisanym na kartach historii był urodzony w 1796 r., syn Piotra Misky, też Piotr. Był jedną z ofiar chłopskiej rewolty w 1846 r., wznieconej z inspiracji austriackiego zaborcy. Pracował jako ekonom w majątku Stanisława Skrzyńskiego w Wielopolu Skrzyńskim. O pomordowanych w okrutny sposób, przypomina pomnik znajdujący się na miejscowym cmentarzu z następującym napisem:

Pod tą mogiła spoczywają zwłoki od wzburzonego tutejszego chłopstwa, 20 lutego 1846 roku, niewinnie pięć osób zamordowanych, a mianowicie: Piotr de Misky 50 lat mający, rządca ekonomiczny tutejszy, Stanisław Litwiński 33 lata liczący, dziedzic Zawadki i trzech innych oficjalistów. Ten pomnik, pierwszego czułe dzieci, drugiego czuła żona w dowód wdzięczności wspólnie wystawili.

Notariusz Feliks Misky

Synem Piotra (syna) Misky był notariusz Feliks Misky (1820 – 1904 r.), żonaty z Józefą Wierzchleyską, której stryjem był arcybiskup Franciszek Wierzchleyski (1803 – 1884 r.), w latach 1860 – 1884 metropolita lwowski. Synem Feliksa był Aleksander Misky. Ożenił się on z Heleną Bulikowską (1875 – ?). Była ona słynną w swoim czasie artystką operową.

 

Józef Misky – burmistrz krakowskiego Podgórza

Innym synem Piotra seniora był Józef Misky (1790 – ?), burmistrz Podgórza (dzisiaj część Krakowa). Wzmianki o nim można spotkać w opracowaniach na temat Powstania Krakowskiego. Osoba Józefa Misky’ego pojawia się w związku z jego szwagrem, Adamem Rawiczem – Siedmiogrodzkim, jednym z uczestników tego zbrojnego zrywu. O ewentualnych dzieciach Józefa i jego żony Marii Siedmiogrodzkich, niestety nic mi nie wiadomo. Znalazłem jedynie informację o potomkach  jej siostry, Eleonory, która poślubiła Feliksa Midowicza.

 

Adam Misky i jego synowie

Trzecim znanym mi synem Piotra (seniora) Misky’ego był Adam Misky, żonaty z Marią Strońską (1796 – 1844 r.). Znalazłem jedynie informacje mówiące o tym, że był leśniczym w Wielopolu Skrzyńskim, a potem zarządcą majątku w Niechobrzu. Jego jedynym synem, o którym jest mi wiadomo, był Ludwik Misky (1847 – ?), notariusz pełniący przez kilkadziesiąt lat swoje obowiązki w kilku miastach Podkarpacia, który poślubił Wiktorię Polityńską. Z powodu przeprowadzek jego czterej synowie, urodzili się w różnych miastach. Najstarszy –  późniejszy lekarz Edward Józef Misky (rocznik 1875), urodził się w Dębicy. Marian (rocznik 1882) – prawnik, przyszedł na świat w Nowym Sączu, podobnie jak i jego młodszy o dwa lata brat Ludwik jr., artysta malarz i inspektor  oświaty. Miejsce urodzenia najmłodszego Wiktora (rocznik 1890) to najprawdopodobniej również Nowy Sącz.

Wiktor związał swoją karierę z wojskiem. Zakończył ją w roku 1939 jako ppłk., szef intendentury Armii Poznań. Wcześniej zdążył jeszcze zostać prezydentem Grodna (1934 – 1936 r.). Podczas wojny obronnej w 1939 r. dostał się do niemieckiej niewoli (oflag w Murnau). Po wyzwoleniu obozu w 1945 r. zdecydował się pozostać na emigracji we Francji.

 

Ludwik Misky, przyjaciel Emila Zegadłowicza

Najbardziej znanym przedstawicielem rodziny Misky w drugiej poł. XIX w. był z pewnością wspomniany wcześniej Ludwik Misky jr.(1884 – 1938 r.), żonaty z Olgą Michalską. Studiował on malarstwo na krakowskiej ASP. Jego profesorami byli Leon Wyczółkowski, Józef Mehoffer, Józef Pankiewicz i Florian Cynk. W roku 1927 został pracownikiem Kuratorium Krakowskiego Okręgu Szkolnego, wizytując szkoły w całym regionie. Był też wziętym malarzem oraz członkiem Cechu Artystów Plastyków „Jednoróg”. Przyjaźń do przysłowiowej grobowej deski połączyła go z pisarzem, Emilem Zegadłowiczem. Zachowała się ich bogata korespondencja, a sam autor z żoną i córką, był stałym gościem, żeby nie powiedzieć – domownikiem we dworze pisarza w Gorzeniu Górnym.

Usiłowałem dowiedzieć się czegoś o żonie Ludwika. Jedyna informacja, którą posiadałem o niej, pochodzi z napisu na nagrobku znajdującym się na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie, w którym obok Ludwika, jest również pochowana i Olga Misky. Z napisu można dowiedzieć się o jeszcze dwóch, pogrzebanych we wspólnym grobowcu osobach – najprawdopodobniej bracie Olgi, Czesławie Michalskim (1891 – 1950 r.)  i   „obywatelu ziemskim”, Józefie Pawełka (1820 – 1905 r.), właścicielu majątku ziemskiego Podolany (pow. wadowicki). Jak na razie udało mi się, przynajmniej częściowo, rozszyfrować tajemnicę pokrewieństwa łączącego Olgę Michalską – Misky z Józefem Pawełkiem. Okazało się, że żona Józefa pochodziła z rodziny Bresiewiczów, podobnie, jak i Helena – matka Olgi. Osobą, która najczęściej pojawia się wśród internetowych wyników poszukiwania nazwiska Bresiewicz, jest Tadeusz Bresiewicz (1862 – 1938 r.), prawnik, sędzia Sądu Najwyższego II RP. Do ustalenia pozostaje, w jaki sposób powiązane były wszystkie te wspomniane osoby.

Ludwik i Olga mieli tylko jedno dziecko – córkę Irenę po mężu Kozielską, zmarłą bez potomstwa.

Mój przodek – Karol Misky

Powracając do mojej linii Misky’ch. Jednym ze synów Piotra seniora był również Karol Misky, ur. w 1798 r. Poślubił on Katarzynę Bieniaszewską, córkę Jana i Katarzyny, właścicieli majątku w Wysokiej Głogowskiej. Z małżeństwa tego urodziło się troje dzieci: Józefa, Ludwik i mój przodek, Władysław. Ludwik zmarł w 1841 r., mając lat 21. Józefa była najprawdopodobniej siostrą – bliźniaczką Ludwika. W roku 1839 wyszła za mąż za Franciszka Dolińskiego. Zamieszkali oni w majątku Mrowla. Jeden z jej synów – Franciszek jr. (1850 – 1914 r.), pełnił w latach 1901 – 1914 funkcję prezydenta Przemyśla. Kamila – córka Józefy i Franciszka, została z kolei żoną Stanisława Politalskiego, właściciela pobliskiego majątku Przewrotne.

dalszy ciąg ukaże się w poniedziałek 9 lipca 2018 r.

————–

Wymienione w artykule Cepcewicze na Wołyniu, należały do rodziny Poniatowskich. Tam wakacje spędzała Zofia Śmieja, z domu Poniatowska, żona prof. Floriana Śmieji z Kanady, autora publikowanego na łamach magazynu „Culture Avenue”.




Jeździec, który przywraca pamięć

Rozmowa z Włodzimierzem „Wową” Brodeckim – człowiekiem, który wymyślił samotne rajdy konne po Europie i był trzykrotnie na koniu na Monte Cassino.

Janusz Szlechta:

Może Pan wytłumaczyć, skąd u Pana ta wielka miłość do koni?

Włodzimierz Brodecki

Mój ojciec był kawalerzystą w Wołyńskiej Brygadzie Kawalerii, między innymi brał udział w bitwie pod Mokrą w 1939 roku. Potem, w czasie II wojny światowej, był żołnierzem 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej, a w 1945 roku trafił do I Samodzielnej Brygady Kawalerii, walczył o Wał Pomorski, Berlin, a szlak bojowy zakończył w Sandau. Po wojnie był kwatermistrzem w szpitalu wojskowym w Chełmie Lubelskim. Tam też były konie… Dzięki ojcu wyrosłem w klimacie wojskowym. Stąd te moje żakinady, przejażdżki i rajdy konne już w szkole średniej i potem podczas studiów. Lubię tak gnać na koniu w świat, bo wiem, że koń mnie nie zawiedzie. Spełniam też w ten sposób swoje tęsknoty za przestrzenią, za horyzontem…

Woli Pan konie od ludzi?

W moim życiu zawsze najważniejsze były konie, teatr i dziewczyny – właśnie w takiej kolejności. Bo z końmi miałem do czynienia od dziecka. Przyjaźń z końmi bardzo mnie podbudowuje, dodaje mi sił.

Miał Pan ulubione konie?

O tak, wiele. Pierwszy, na którego wsiadłem jako mały chłopiec, to był „Gniady”. Wspaniały koń rasy mongolskiej. Nieduży, z charakterem. Gryzł, kopał wszystkich dookoła, ale w stosunku do mnie był łagodny. Wspomnę też o klaczy „Kamea” – to z nią w 1984 roku po raz pierwszy dotarłem na Monte Cassino. „Kamea” była po ogierze „Kobryniu”, mistrzu Polski w skokach i ujeżdżaniu, który na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku zdobył srebrny medal. Klacz tę dostałem na wyprawę od artysty malarza z Kielc – Tadeusza Tchórza. Na trzecią wyprawę na Monte Cassino wyruszyłem na koniu „Tornado”, który był synem „Kamei”. To prawdziwy arystokrata. „Tornado” był bardzo medialny, lubił być w centrum zainteresowania i wiedział, jak się ustawić do kamery.

Wymyślił Pan samotne rajdy konne po Polsce, po Europie. To wymaga ogromnego wysiłku, przygotowań. Nie lepiej było po prostu wsiąść w samochód, albo w autobus turystyczny, którym Pana zawiozą na miejsce, wszystko pokażą, wytłumaczą?

Dla mnie najważniejszy jest cel oraz sposób podróży. Chciałem dotrzeć do tych wszystkich miejsc, w których walczyli kiedyś polscy żołnierze. Chciałem pokłonić się tym miejscom, oddać hołd prochom naszych żołnierzy. Trudno mi było sobie wyobrazić, że taką wyjątkową pielgrzymkę odbędę autokarem. Nie chciałem być zwykłym turystą. Zawsze udawałem się do tych ważnych dla Polaków miejsc z symbolami polskiego oręża – na koniu, w mundurze majora Hubala… Mundur ten, po zakończeniu zdjęć do filmu „Hubal”, trafił do Teatru Ludowego w Krakowie, kierowanego przez Ryszarda Filipskiego – to on grał rolę Hubala. W 1984 roku Henryk Giżycki, dyrektor Teatru Ludowego, wręczył mi ten mundur, abym pojechał w nim na Monte Cassino. Nie bardzo pasował na mnie, bo Ryszard Filipski był niższy ode mnie i tęższy, więc konieczne były przeróbki.

Kiedy zaczęły się te Pańskie konne wojaże po Polsce, a potem po Europie?

To była konsekwencja mojego ciągłego obcowania z końmi. W 1965 roku ekipa filmowców kręciła film przyrodniczy w puszczy nadburzańskiej, niedaleko Sobiboru, gdzie w czasie wojny był niemiecki obóz zagłady. Któregoś wieczoru, na zakończenie dnia zdjęciowego, rozpaliliśmy ognisko. Jakoś tak nas naszło, że zaczęliśmy opowiadać o swoich marzeniach. Reżyserka filmu powiedziała, że chce popłynąć tratwą Wisłą do Gdańska. Któryś z kolegów powiedział, że chce objechać Polskę na motorze, a ja – że na koniu. To zrobiło na wszystkich wrażenie. Od razu zgłosiło się kilka chętnych osób. Powiedziałem, że muszą się nauczyć jeździć konno, musimy się dobrze przygotować – i dlatego wyruszymy za pięć lat. Ale po pięciu latach już nikogo taka wyprawa nie interesowała. Wyruszyłem więc sam. Wyjąłem z szafy medale i odznaczenia ojca, które dostał za udział w różnych bitwach i spisałem z nich nazwy miejscowości. Potem naniosłem je na mapę i tak powstała trasa, będąca powtórzeniem szlaku bojowego I Samodzielnej Brygady Kawalerii, w której ojciec walczył pod koniec II wojny: Lublin, Chełm Lubelski, Warszawa, Bydgoszcz, Berlin. Wyruszyłem na klaczy „Dzidzia”, którą dostałem od pewnej piętnastoletniej dziewczyny. To był rok 1970, trudny dla Polski.

Nie bał się Pan tak samotnie jechać… Co Pan z tego rajdu zapamiętał?

Pamiętam wjazd do Warszawy. Milicja zatrzymała mnie na rogatkach i nie chciała wpuścić do miasta. Na szczęście pojawili się dziennikarze i milicja nie miała wyjścia. W gazetach o nas pisali i pokazali w kronice filmowej. Najmocniej przeżyłem spotkania ze starymi żołnierzami, uczestnikami walk, którzy zapraszali mnie do swoich domów. Jeden z nich, Michał Antochow, wsiadł na swojego konia i przez trzy dni mi towarzyszył, opowiadając o różnych wydarzeniach sprzed lat, których był świadkiem bądź uczestnikiem. Razem odtworzyliśmy zaślubiny Polski z morzem. Wtedy zrozumiałem, że dobrze zrobiłem, wybierając się na tę wyprawę. Potem już nie miałem wyjścia – co pięć lat ruszałem tym samym szlakiem, odwiedzając te same miejsca. Widziałem jednak, jak zmieniają się te miejsca i ludzie…

To wtedy przyszło Panu do głowy, żeby wyruszyć do Włoch, na Monte Cassino?

Tak. Pomyślałem sobie, że może by tak pojechać w okrągłą rocznicę bitwy – wypadło mi, że najlepiej byłoby w 40. rocznicę, a więc w roku 1984.

Sam Pan się wybrał?

Była nas trójka: Adam Brykajło – absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej (później został moim szwagrem) i Ania Bizukojć – studentka III roku Uniwersytetu Jagiellońskiego. Adam prowadził fiata 126p z przyczepą, dbał o wszystkie sprawy kwatermistrzowskie – z jedzeniem dla konia włącznie i był naszym fotografem. Ania znała trzy języki: angielski, niemiecki i włoski, była więc tłumaczką, dziennikarką i prowadziła kronikę wyprawy.

Europa była wtedy podzielona, z granicami trudnymi do przejścia… Co było największą przeszkodą w zrealizowaniu tego wyjazdu?

Przygotowywaliśmy się pięć lat do wyprawy. Najwięcej problemów było z uzyskaniem pozwolenia na jej zorganizowanie, bo władzom taki pomysł się nie podobał. Problem był też z otrzymaniem paszportów i wiz do Włoch – trzeba było stać półtora miesiąca w kolejce przed ambasadą włoską w Warszawie. Co kilka dni w tej kolejce trzeba było się zgłosić. Najpierw po kolei my jeździliśmy, a potem znaleźliśmy ludzi, którzy chodzili za nas do kolejki.

No i jak sobie poradziliście?

8 maja 1984 roku wyruszyliśmy z Chełma Lubelskiego do Krakowa. Ja jechałem na klaczy „Kamea”. W Krakowie powitali nas kombatanci spod Monte Cassino, dziennikarze. 18 maja, w dniu zdobycia Monte Cassino przez żołnierzy II Korpusu Polskiego, mieliśmy wyruszyć z Krakowa, pisały o tym gazety, tylko że my… nie mieliśmy paszportów. Zrobiła się lekka zadyma i wreszcie dostaliśmy zgodę z ówczesnego Ministerstwa Sportu i Turystyki na wyjazd. To wystarczyło. Kiedy dostaliśmy paszporty, natychmiast pojechaliśmy do ambasady włoskiej po wizy.

Koń też miał paszport?

Nie. Miał cały plik badań weterynaryjnych przetłumaczonych na angielski i niemiecki, i jedno świadectwo.

No i ruszyliście przez Europę. Nocowaliście w hotelach, żywiliście się w restauracjach – skąd mieliście na to pieniądze?

Nic z tych rzeczy. Mieliśmy ze sobą 500 dolarów, uciułanych przez całą rodzinę. Chcieliśmy jechać najkrótszą drogą, przez Austrię, ale kiedy Austriacy zażądali 300 dolarów kaucji za każdy dzień pobytu na terenie ich kraju – zrezygnowaliśmy. Pojechaliśmy przez Czechosłowację, Węgry i Jugosławię. Problemy mieliśmy tylko na granicach, bo były strasznie długie kolejki, no i pogranicznicy patrzyli na nas dziwnie. Ale wszystkie granice udało się pokonać sposobem. W każdym z tych krajów pojawiali się dziennikarze, pisali o nas. Ludzie w miasteczkach i wsiach, gdzie się zatrzymywaliśmy, przyjmowali nas w swoich domach, gościli, karmili nas i konia. Nie mogliśmy wyjechać od nich bez prezentu – worka owsa dla konika bądź flaszki dobrej wódki dla nas.

We Włoszech, w porcie Ancona, czekali na nas dziennikarze, fotoreporterzy, kombatanci włoscy i polscy w mundurach, z medalami. Byliśmy podobnie serdecznie goszczeni przez zwykłych ludzi i właścicieli klubów jeździeckich.

Jak wyglądał Pana wjazd do miasta Cassino i spotkanie z górą?

Dotarliśmy bez problemu. Pamiętam, że zobaczyłem tablicę z napisem „Cassino”, omal nie zemdlałem, tak wielkie były emocje. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia przy tablicy. Następnego dnia, w niedzielę, pojechaliśmy złożyć kwiaty na cmentarzu żołnierzy brytyjskich.

W poniedziałek rano, 1 września, wyruszyliśmy na wzgórze Monte Cassino. Ja jechałem na koniu, w mundurze. Towarzyszyli mi dziennikarze włoscy, mieszkańcy i turyści, którzy bez przerwy robili zdjęcia. Na parkingu podszedł do mnie starszy Niemiec z córką, bo chcieli sobie zrobić ze mną zdjęcie. Powiedział mi, że walczył na Monte Cassino. Co roku przyjeżdżał tutaj dziękować Bogu, że przeżył i uczcić poległych kolegów. Opowiadał, że przeżył tutaj piekło. Potem długo utrzymywaliśmy kontakt.

Na górę wszedłem pieszo, a koń za mną. Przez dwie godziny chodziliśmy pomiędzy grobami polskich żołnierzy. Kiedy zatrzymywałem się, to i koń się zatrzymywał, kiedy ja salutowałem – koń też kiwał głową… To było niesamowite przeżycie.

Jak spisywała się „Kamea”?

Znakomicie, to wspaniała klacz. W Czechosłowacji zważyliśmy ją przed wyprawą do Włoch i po powrocie – okazało się, że była cięższa o 40 kilogramów, natomiast ja schudłem 7 kg. Pokonaliśmy 4,5 tysiąca kilometrów w 4 miesiące. Ania wróciła do Polski pociągiem, bo rozpoczęły się jej zajęcia na uczelni. Ja z Adamem wracałem tą samą drogą, ale już o wiele szybciej, bo było zimno i na granicach nie było tłoku.

Dwadzieścia lat później znowu wybrał się Pan na Monte Cassino…

To była zupełnie inna wyprawa. Zabrałem ze sobą rodzinę – żonę Grażynę i syna Włodka. Żona prowadziła samochód, koń jechał w przyczepie, syn robił zdjęcia i opiekował się koniem. W 1984 r. wyjeżdżaliśmy z socjalistycznej Polski i musieliśmy przebijać się przez europejskie granice. 10 lat później pojechałem drugi raz – wiele rzeczy przyszło łatwiej i prościej, bo wyjeżdżałem z Polski, która stawiała pierwsze kroki w demokracji. W roku 2004 wyruszyliśmy z Polski wolnej, która powróciła do Europy. Zmieniło się wszystko, także koń – „Kameę” zastąpił jej syn „Tornado”. Cały czas jechał w przyczepie, a ja wsiadłem na niego dopiero we Włoszech, w Anconie. Pokonaliśmy w sumie 300 kilometrów. Była to prawie wycieczka rekreacyjna.

Policzył Pan, ile czasu spędził Pan na koniu, ile przejechał Pan kilometrów?

Na pewno objechałbym kulę ziemską i jeszcze wystarczyłoby na sentymentalną wyprawę na Wołyń…

Drugą Pana miłością jest teatr. Ale przegrywał jednak z końmi…

Teatr pojawił się w moim życiu bardzo wcześnie, niewiele później niż konie. Kiedy byłem w III klasie liceum, w jednej sztuce w Teatrze Ziemi Chełmskiej zagrałem wnuczka. Chyba wypadłem nieźle, bo potem były następne sztuki. Kiedy mój przyjaciel Heniu Giżycki, który grał w filmie „Hubal”, objął kierownictwo teatru w Kielcach, zaraz mnie tam ściągnął.

Potem zagrałem w kilku serialach telewizyjnych, m.in.: „Crimen”, „Kanclerz” i „Żelazna ręka”. Zagrałem we „Wszyscy i nikt” – bardzo mocnym filmie, który pokazuje byłego żołnierza AK walczącego z Ludowym Wojskiem Polskim; nakręcono brawurowe zdjęcia z moim udziałem – strzelam z karabinu maszynowego podczas jazdy na koniu, w ogóle nie trzymając konia. Zagrałem też epizodyczną rolę Żyda w „Liście Schindlera” Stevena Spielberga (są to sekwencje zaraz na początku), a w „Ogniem i mieczem” gram pisarza Bogdana Chmielnickiego.

Teraz jestem już na emeryturze, ale wciąż gram w teatrze, na małej scenie Teatru Ludowego, która mieści się w podziemiach krakowskiego Ratusza.

 

Nowy Jork,  2010 r.

 ________________________

Włodzimierz „Wowa” Brodecki urodził się w 1942 r. w Uściługu Wołyńskim. Mieszka w Krakowie. Zagrał w kilkunastu filmach i serialach telewizyjnych. Pierwszy samotny rajd konny odbył w 1970 r. – szlakiem bojowym I Samodzielnej Brygady Kawalerii w latach 1944-1945. W sumie ma za sobą 30 wypraw. W 2008 r. – za działalność w czasie stanu wojennego w podziemnej Solidarności – został odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. W październiku 2009 r. ukazała się książka Ryszarda Dzieszyńskiego „Wowa Brodecki. Jeździec pamięci” wydana przez Salonik – Wydawnictwo i Drukarnię Towarzystwa Słowaków w Polsce.


Wywiad pochodzi z książki Janusza M. Szlechty „Widziane stamtąd. Wybór wywiadów z Polakami żyjącymi gdzieś w świecie”, wyd. Instytut Wydawniczy Kreator, 2017 r.




Dzień Polonii i Polaków za granicą w Pałacu Prezydenckim

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Warszawa 2 maja 2018 roku. Piękny słoneczny dzień. Przed Pałacem Prezydenckim książę Józef Poniatowski na koniu dumnie spogląda na przechodzących Krakowskim Przedmieściem ludzi. Pałac mieni się wszelkimi odcieniami bieli i szarości na tle błękitnego nieba. To ważne miejsce dla historii Polski. Tu swój pierwszy publiczny koncert dał 8-letni wówczas Fryderyk Chopin, tu specjalną lożę miał król Stanisław August Poniatowski. Tu odbywały się najsłynniejsze XVIII-wieczne bale i zapadały decyzje dotyczące przyszłości kraju. W swej 350-letniej historii Pałac Prezydencki był świadkiem wszelkich burz i zawieruch, jakie przetoczyły się przez Rzeczpospolitą.

Na dziedziniec wchodzą zaproszeni przez Kancelarię Prezydenta goście. Ekipa telewizyjna i fotoreporterzy zajmują wyznaczony sektor. Zauważam dr Iwonę Korgę – prezes Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku. Za chwilę pojawia się pani Magda Kapuścińska – była prezes Instytutu Piłsudskiego, która po wielu latach pobytu za granicą, zdecydowała się wrócić na stałe do Polski. Gdy mieszkałam w New Jersey przez jakiś czas pracowałam w Instytucie Piłsudskiego przy digitalizacji zbiorów. Widziałam wtedy poświęcenie obydwu Pań i oddanie pracy na rzecz pielęgnowania polskiej historii i zabezpieczenia jakże cennych zbiorów.

Na spotkanie w Pałacu Prezydenckim zostali zaproszeni Polacy z całego świata, ksiądz z Ukrainy, dziennikarka z Paragwaju, lekarz z Niemiec… długa jest lista tych, którym zależy na pielęgnowaniu polskości poza Polską. Chyba nie ma kraju, do którego nie dotarliby Polacy. Wyjeżdżali w różnych okresach, z powodów politycznych, ekonomicznych jako uchodźcy po Powstaniach, emigranci wojenni, za chlebem lub do pracy. Dziś za granicą mieszka ok. 21 milionów Polaków i osób polskiego pochodzenia. Największa Polonia żyje w Stanach Zjednoczonych – ponad 10 mln osób. Drugim, co do liczebności, skupiskiem są Niemcy – ponad 2 mln, następnie Brazylia – ok. 1,9 mln osób. Liczna Polonia zamieszkuje Francję i Kanadę. Także na Wschodzie żyją nasi rodacy, którzy nigdy nie opuścili Polski. Znaleźli się poza granicami na skutek powojennego przesunięcia granic. Najwięcej Polaków mieszka do dziś na Białorusi, Litwie i Ukrainie. Małe grupy polonijne żyją również w takich miejscach jak: Oceania, Birma, Katar, Nepal, Salwador, Trynidad, Surinam, Antyle Holenderskie, Barbados, Mali oraz Antarktyda (polska stacja badawcza). Zakłada się, że nie ma na świecie państwa, w którym nie mieszka chociażby jeden Polak.

Tam, gdzie dotarli Polacy, organizowali się w grupy, tworzyli szkoły i teatry. Dzięki ich bezinteresownemu zaangażowaniu, powstawały gazety, wydawane były książki, działały zespoły artystyczne. Dzięki nim młodzież urodzona poza krajem miała okazję poznać swój język, kulturę i mieć świadomość swoich korzeni.

Przez lata komunizmu, Ci, którzy znaleźli się poza Polską traktowani byli jak zdrajcy. Przychodzące listy od rodziny zza granicy były cenzurowane. Polonia przez wiele lat odcięta była od „Macierzy”. Nie mniej jednak nie wyrzekła się swojej ojczyzny. Jak powiedziała kiedyś Jasia Jasińska, lwowska śpiewaczka, która przeszła szlak bojowy z generałem Andersem, a po wojnie zamieszkała najpierw w Londynie, a potem w Toronto: – dojdziemy, może nie wszyscy, ale dojdziemy. – Dokąd dojdziecie – zapytałam. – Do Polski, oczywiście.

Dlatego tak ważna była zmiana podejścia polskiego rządu do Polonii, która nastąpiła na początku lat 90. i nadal ważne jest budowanie więzi Polaków z zagranicy z krajem. A takie dni, jak Dzień Polonii w Pałacu Prezydenckim uświadamiają, że kraj naszych przodków nie odcina się od swoich rodaków.

Dzień Polonii został ustanowiony w 2002 roku przez Senat RP w uznaniu „wielowiekowego dorobku i wkładu Polonii i Polaków za granicą w odzyskanie przez Polskę niepodległości, wierność i przywiązanie do polskości oraz pomoc Krajowi w najtrudniejszych momentach”.

5 września 2016 r. Senat Rzeczpospolitej Polskiej powołał Polonijną Radę Konsultacyjną przy Marszałku Senatu, mającą na celu dbanie m.in. o łączność Polonii z rządem. Marszałek Stanisław Karczewski wręczył akty powołania 16-tu członkom Polonii ze wszystkich kontynentów. W skład Rady weszli przedstawiciele z Francji, Niemiec, Szwecji, Holandii, Wielkiej Brytanii, Węgier, USA, Brazylii, Australii, Republiki Południowej Afryki, Białorusi, Ukrainy, Kazachstanu i Litwy.

Wielu członków Rady Konsultacyjnej wzięło udział w uroczystości. Dzięki temu miałam okazję poznać osobiście autorkę znaną czytelnikom Culture Avenue – Barbarę Kukulską, prezesa Zjednoczenia Polskiego w Johannesburgu z Republiki Południowej Afryki.

Po przemówieniu Prezydenta Andrzeja Dudy nastąpiło uroczyste uhonorowanie zasłużonych przedstawicieli Polonii. I tak odznaczeni zostali:

  1. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w niesieniu pomocy osobom potrzebującym, za działalność społeczną i charytatywną Siostra Michaela Rakzałożycielka i dyrektorka Hospicjum im. bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie.
  2. Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej za wybitne zasługi w niesieniu oświaty wśród społeczności polskiej w Stanach Zjednoczonych Ameryki, za upowszechnianie wiedzy o Polsce Iwona Drąg-Korganauczycielka polonijna i Prezes Instytutu im. Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku.
  3. Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej za wybitne zasługi w działalności na rzecz społeczności polskiej w Stambule, za popularyzowanie polskiego dziedzictwa kulturowego Daniel Ohotskiprzedstawiciel polonijnej społeczności Adampola.
  4. Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej za wybitne zasługi w krzewieniu polskości na Bukowinie, za osiągnięcia naukowe w dziedzinie historii i działalność polonijną Vladyslav Strutynskywykładowca uniwersytecki, wiceprzewodniczący Federacji Organizacji Polskich na Ukrainie.
  5. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności na rzecz środowiska polonijnego w Hiszpanii, za osiągnięcia naukowe w dziedzinie teologii Ksiądz Marek Raczkiewiczduszpasterz polonijny w Hiszpanii, wykładowca uniwersytecki.
  6. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w promowaniu Polski na Świecie, za propagowanie polskich tradycji kulinarnych Damian Wawrzyniakwłaściciel restauracji „House of Feast” w Peterborough, propagator polskich tradycji kulinarnych w Wielkiej Brytanii.
  7. Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej za wybitne zasługi w działalności polonijnej, za upowszechnianie wiedzy o Polsce Elena Usovazałożycielka i redaktor naczelna polonijnego czasopisma „Jutrzenka” w Republice Mołdawii.

Prezydent wręczył także flagi państwowe wyróżnionym organizacjom i instytucjom z kraju i z zagranicy.

Piękne słowo w imieniu wszystkich odznaczonych wygłosiła dr Iwona Korga. Przytoczyła ona słowa marszałka Józefa Piłsudskiego, że:

naród, który traci pamięć, przestaje być narodem.

Podkreśliła, też że:

pamięć państwa polskiego o Polakach mieszkających w różnych krajach świata jest bardzo ważna, ponieważ pokazuje, że nasze skromne czyny są istotne, że nasza praca przynosi owoce w postaci lepszego rozumienia spraw Polski na świecie, a w młodym pokoleniu kształtuje dumę z bycia Polakiem.

Powiedziała, że:

Polacy mieszkający za granicą poprzez działalność w polonijnych organizacjach naukowych, kulturalnych, społecznych czy oświatowych przekazują swoją wiedzę i umiejętności, aby kształcić nowe pokolenia oraz przechowywać i udostępniać polskie archiwa i pamiątki.

Zapewniła też, że:

Polonia ma siły, aby powalczyć o dobre imię Polski oraz mówić na świecie o osiągnięciach Polaków.

Po części oficjalnej Prezydent zaprosił gości do ogrodów Pałacu Prezydenckiego na poczęstunek. To była dobra okazja do poznania wielu Polaków ze świata, wymianę wizytówek i ciekawe rozmowy. Kuchnia w Pałacu Prezydenckim była wykwintna, oparta o polskie produkty i sprzyjała podtrzymywaniu polskiej tradycji.


Przyjęcie w ogrodach Pałacu Prezydenckiego, fot. Joanna Sokołowska-Gwizdka.

Wykorzystane zostały materiały ze stron: www.senat.gov.pl, www.prezydent.pl,




Skrawki Cierpienia

Bożena U. Zaremba

O ks. Stanisławie Zuske ur. 23 września 1903 r. w Pierzchnie, zm. 4 września 1942 w Dachau (lub w Hartheim)

Wizyta w Ellis Island i zwiedzenie Statuy Wolności w Nowym Jorku miały być celebracją niedawno otrzymanego przeze mnie obywatelstwa amerykańskiego, ale wrażenia z tej wizyty wzbudziły we mnie dość niespodziewane refleksje. Muzeum Ellis Island uderzyło mnie czystością, pustką i ciszą. Jedynie zdjęcia przybyłych zza morza tłumów czekających na swoją kolejkę do inspekcji przywołują echa długiego, hałaśliwego i często poniżającego procesu przyjęcia do grona emigrantów. Trauma ludzi, którzy pozostawili za sobą odległe o tysiące kilometrów domy, swoich bliskich, kulturę oraz swoje korzenie i zdecydowali się na wielką niewiadomą musiała być niewyobrażalna.

Przeżywać ją musiał także mój wujek, Stanisław Zuske (brat babci od strony mojej mamy), który przyjechał do Ameryki pod koniec lat 20. do swojej narzeczonej, chociaż czy właśnie do Ellis Island nie wiadomo, zwłaszcza, że po 1924 r. placówka przestała być głównym portem imigracyjnym. Podobno coś w jego dokumentach wzbudziło zastrzeżenia urzędników i został odesłany z powrotem. Rozczarowanie musiało być równe temu, jakie przeżywali inni niedoszli emigranci.

Niedługo po powrocie do Polski, wujek Stanisław postanowił poświęcić się kapłaństwu i został studentem teologii i filozofii Seminarium Duchownego w Poznaniu. Byłoby uproszczeniem stwierdzenie, że decyzja ta wynikała wyłącznie z żalu nad niespełnioną miłością. Rodzina pradziadków była bardzo religijna i wiara była traktowana zbyt poważnie, żeby uciekać od osobistego zawodu w mury seminarium. Wujek został wychowany w poczuciu szacunku dla obowiązku, a od swojego ojca, gimnazjalnego nauczyciela łaciny, odziedziczył pasję do kształtowania młodych umysłów. Zdał się na opatrzność losu.

Święcenia kapłańskie Stanisław Zuske otrzymał 20 lutego 1932 roku i został skierowany do swojej pierwszej placówki duszpasterskiej w parafii w Krotoszynie, w archidiecezji poznańskiej. W tamtejszym męskim gimnazjum im. Hugona Kołłątaja, pełnił również funkcję prefekta. We wrześniu 1938 r. Prymas Polski skierował go do Kwidzyna, które wówczas znajdowało się na terenie państwa niemieckiego, do tamtejszego męskiego Polskiego Gimnazjum, jednego z dwóch gimnazjów polskich w III Rzeszy. Szkoła ta wyróżniała się wysokim poziomem nauczania i dbałością o kulturę polską i w swoich założeniach miała być kuźnią polskiej elity inteligenckiej. Ks. Stanisław został prefektem i nauczycielem religii oraz sprawował pieczę nad spółdzielnią uczniowską.

Jak pisze Krzysztof Kozłowski w artykule “Niezwykle odważny i cierpliwy” z 2012 r.:

Ks. Stanisław Zuske był gorliwym kapłanem, lubianym i cenionym przez grono pedagogiczne oraz młodzież gimnazjalną. W codziennej pracy sumiennie wypełniał kapłańskie obowiązki: prowadził z gimnazjalistami modlitwy poranne i wieczorne, nauczał religii, sprawował dla nich Mszę św., wygłaszał kazania, przewodniczył nabożeństwom, organizował i prowadził szkolne rekolekcje adwentowe i wielkopostne. Zajmował się również przygotowaniem chłopców do Pierwszej Komunii Świętej. Był ich spowiednikiem i powiernikiem. Odznaczał się szczególnym nabożeństwem do Najświętszej Maryi Panny – wprowadził zwyczaj odśpiewywania po każdym nabożeństwie pieśni „Bogurodzica”. Praca prefekta w polskim gimnazjum znajdującym się na terytorium Rzeszy Niemieckiej wymagała od niego niezwykłej odwagi i cierpliwości.

W latach 30. Kwidzyn był miejscem nasilających się antypolskich nastrojów i społeczność polska była narażona na szykany i prześladowania. Na początku wakacji letnich 1939 r. wuj Stanisław odwiedził siostrę i ta wizyta szczególnie zapadła jego siostrzenicy, Maryli w pamięci: wuj był zaniepokojony, wręcz roztrzęsiony ówczesną sytuacją polityczną. Widziała go wtedy po raz ostatni. Zaraz przed wybuchem II wojny światowej, 25 sierpnia 1939 r., hitlerowcy aresztowali nauczycieli i uczniów Polskiego Gimnazjum, w tym ks. Stanisława. Osadzono ich najpierw w Tapiau w zakładzie dla psychicznie chorych, potem w Grünhoff pod Królewcem. W większości przypadków Niemcy nie przedstawiali księżom żadnych powodów aresztowania, ale wiadomo było, że kler uważany był za grupę niebezpieczną dla nazistowskiej filozofii, nie tylko ze względu na chrześcijańskie wartości, ale w Polsce pozycja księży i ich wpływ na społeczeństwo było szczególnie silne, a oni sami byli uważani za liderów inteligencji, z założenia grupy stanowiącej zagrożenie dla ideologii Hitlera.

Kozłowski pisze dalej, że ks. Stanisław podczas aresztowania:

otaczał opieką duchową nie tylko swoich uczniów, ale też nauczycieli. Wszystkim dawał nadzieję, prowadził codzienną modlitwę i apele.

Młodzież pod koniec września zwolniono, natomiast ks. Stanisław został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Hohenbruch, potem do Stutthof, Sachsenhausen i w końcu do Dachau, gdzie otrzymał numer obozowy 22313. Według mojej mamy to właśnie w obozie w Dachau, wuj był poddawany eksperymentom medycznym mającym na celu zbadanie odporności organizmu ludzkiego na niskie temperatury. W tym celu zanurzano go w basenie z wodą, po czym zamrażano i odmrażano. Nie udało mi się nigdy ustalić skąd o tym wiedziała. A z drugiej strony, był przecież Pilecki, był i Karski – jakoś informacje o okrucieństwach obozowych przedostawały się na zewnątrz. Byli świadkowie.

Kilka lat temu zupełnie przypadkowo wpadła mi w ręce książka „Priestblock 25487”, wspomnienia katolickiego księdza z Luxemburga, ks. Jeana Bernarda, który był więziony w Dachau. Jakież było moje zdumienie, kiedy na stronie 92 ks. Bernard wspomina towarzysza niedoli, polskiego księdza „Stani Suske”, z którym prowadzili rozmowy po francusku. Kilkanaście stron dalej ten „miły Polak z Poznania” przedstawiony jest już jako człowiek u kresu sił fizycznych, ale czy powodem był głód, czy nadmierny wysiłek, czy medyczne eksperymenty – tego nie wiadomo.

Po wujku został jeden list napisany (po niemiecku) 14 października 1941 r. do siostry (prawdopodobnie Zofii) i szwagra, w którym wyraża zaniepokojenie stanem zdrowia siostry i losem swojej rodziny. List ma wyraźną pieczęć – poświadczenie, że został napisany zgodnie z zasadami obozowej korespondencji.

Według jednych źródeł Stanisław Zuske zginął 12 sierpnia 1942 w Dachau, inne podają, że ze względu na dramatyczny stan zdrowia został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Hartheim koło Linzu, gdzie zginął w komorze gazowej 4 września 1942 r. Został włączony w poczet warmińskich męczenników, którzy zginęli śmiercią męczeńską podczas II wojny światowej, a 15 września 2007 roku w Archidiecezji Warmińskiej rozpoczęto jego proces beatyfikacyjny.

Historia wuja ks. Stanisława stawia więcej pytań niż odpowiedzi, i mimo, że jedynie wyobraźnia może uzupełnić nieznane jej karty, z wyrywkowych informacji maluje się obraz człowieka silnej wiary, żarliwie oddanego służbie kapłańskiej, wspaniałego nauczyciela oraz troskliwego brata i syna. Taki obraz trzymali w swoich sercach jego rodzice, a moi pradziadkowie. Podobne wspomnienia zapewne mieli o swoim pierwszym synu Edmundzie (większość źródeł jego pomija), który zginął w I wojnie światowej, potem jego bracie Józefie, który był więziony w Auschwitz i tam prawdopodobnie zginął. Przeżył ich jedynie Antoni, który ledwo przeszedł przez obóz dla jeńców wojennych w Murnau, jednak zmarł bezdzietnie już w latach 50-tych. Te historie niesamowicie zaciążyły emocjonalnie na naszej rodzinie, która do dzisiaj ma poczucie niebywałej straty. Pozostały dwie siostry – z ich kilkudziesięciu potomków kilkunastu mieszka w Ameryce. Czasem sobie zadaję pytanie „Co by było, gdyby…?” Co by było, gdyby wuja Stanisława nie odesłano z amerykańskiego portu? Prawdopodobnie szukałabym teraz jego potomków, a nie skrawków jego cierpienia.

______________________

Źródła: rozmowy z siostrzenicami Stanisława Zuske – moją mamą Urszulą i jej kuzynką Marylą; Encyklopedia Warmii i Mazur; Krzysztof Kozłowski, „Niezwykle odważny i cierpliwy” („Posłaniec Warmiński” 49/2012); Jan Domagała „Ci, którzy przeszli przez Dachau” (Warszawa-Pax 1957); Jean Bernard „Preistblock 25487” (Zaccheus Press, 2007).

Artykuł został napisany na zamówienie Stowarzyszenia „Solidarni” w Monachium, do ich książki upamiętniającej ofiary obozu koncentracyjnego w Dachau.




Z dziejów rodu Tyszkiewiczów. Wielkanoc na Żmudzi.

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Na Żmudzi życie toczyło się ustalonym rytmem, od sezonu letniego do sezonu letniego, od świąt do świąt. Dzieci rosły, a dzień płynął za dniem. Wszystkim się wydawało, że czas stoi w miejscu i że nic go nigdy nie zmieni, że rodzinne tradycje, siadanie przy wspólnym stole, obyczaje i zwyczaje świąteczne są częścią ustabilizowanego, spokojnego życia.

Na Wielkanoc mniej gości przyjeżdżało z daleka. Stół wielkanocny szykowano ogromny. Wszyscy oficjaliści dworscy i inteligencja z miasteczka przychodziła składać życzenia, zapraszani więc byli do stołu. Licznie do kretyngowskiego domu przybywali urzędnicy rosyjscy oraz wojskowi z popem na czele. Wprawdzie niechętnie ich się widziało, bo taki widok raził uczucia patriotyczne, ale wrodzona polska gościnność nakazywała, by ich też zaprosić na świąteczny poczęstunek. Hr Zofia nie mówiła po rosyjsku, więc uprzejmie się uśmiechała, kiwała głową i dawała  znaki domownikom, by gościom napełniali talerze. Dopiero, gdy wszyscy  byli obsłużeni, wolno było gospodarzom i młodzieży nałożyć sobie.

„Święcone” trwało dwa tygodnie. Przez pierwsze dwa dni świąt nie podawano na gorąco rosołu, potem można już było jeść wszystko. Szynki, pieczeń cielęca, głowizna, młode prosiaki, drób, ryby w galarecie, rosyjskie paschy, wspaniałe do tego sosy w wielkim wyborze. Największą atrakcją były jednak ciasta. Olbrzymi „baumkuchen” miał metr wysokości. Do tego dwanaście ogromnych mazurków, pomarańczowy, kawowy, czekoladowy, daktylowy, migdałowy, bakaliowy, królewski itd. Ponieważ kucharze w Kretyndze głównie pochodzili z kresów, więc wyspecjalizowani byli w świątecznych babkach. Na stole musiało być co najmniej dziesięć gatunków: chlebowa, petynetowa, kawowa, szafranowa… Kucharze coraz to donosili świeże potrawy, uzupełniali znikające. Przez pierwszych kilka dni jedzenie może i było  atrakcją, bo takiej obfitości różnych specjałów na co dzień nie jadano, ale po dwóch tygodniach to i najbardziej wykwintna potrawa, podana w nadmiarze mogła się przejeść.

 ***

Józef hr Tyszkiewicz (1835-1891), syn Józefa i Anny z Zabiełłów urodził się, podobnie jak starsi bracia, w Łohojsku, rozległych dobrach na Białorusi. Wcześnie stracił rodziców, prawie ich nie pamiętał. Pewnie po dziadku Michale, pułkowniku, odziedziczył  bujną fantazję, temperament czasów saskich i szeroki gest, a że już od najmłodszych lat zdradzał zamiłowanie do służby wojskowej, więc oddano go do Korpusu Paziów w Petersburgu. Gdy ukończył naukę przydzielony został do Szumskiego Pułku Huzarów, jako adiutant generał-gubernatorów Bibikowa, a potem Nazimowa. Po ojcu otrzymał dużą fortunę, co pozwoliło mu realizować marzenia, oddawać się wielkiej miłości do koni, no i prowadzić niezwykle barwne i bujne, jak na owe czasy,  życie. Odziedziczył dobra Izabelin w powiecie oszmańsko-wilejskim,  Kojrany, Guszławki, Połągę na Żmudzi, która była jeszcze wówczas mało odwiedzaną wioską rybacką i inne wielkie latyfundia. Poza tym on i jego bracia, otrzymali od stryja Jana, I ordynata birżańskiego, po jednym milionie rubli, co było sumą nie małą.  W roku 1855,  od dwóch córek marszałka Dąbrowskiego, młody hrabia kupił majątek Landwarowo, położony niedaleko Wilna.

Po zainstalowaniu się w zameczku, w swojej nowej siedzibie, mógł hr Józef swobodnie prowadzić ruchliwe i bardzo towarzyskie życie, między Landwarowem, a Wilnem, gdzie wzywały go obowiązki służbowe. Jako wysokiej rangi oficer skorzystał z przydziału dwudziestu pięciu żołnierzy kawalerzystów – Kozaków. Towarzyszyli mu oni we wszystkich wyprawach, podróżach i przygodach wynikających z bujnego temperamentu, fantazji i pomysłowości. Pozwolił im zabrać na Litwę swoje żony, w wyniku czego miał w Lanwarowie jeszcze dwadzieścia pięć dorodnych Kozaczek, co tworzyło już niemały zastęp oddanych mu ludzi, zdolnych przyjść z pomocą w różnych sytuacjach. Nie raz przecież musiał stoczyć różne większe i mniejsze bitwy, jak chociażby z dwudziestoma bandytami pod Górą Ponarską. Jak to oficerowie w wojsku, co jakiś czas bijatyka, a co jakiś pijatyka. Raz tak się upił, że służba znalazła go leżącego w rynsztoku i odprowadziła do domu. Bardzo było mu potem wstyd, złożył więc mocne  postanowienie, że  do końca życia do ust kieliszka nie weźmie. Innym razem w Landwarowie, dla zabawy  zorganizował z wielkim rozmachem popisy przed gośćmi tzw. „dżigitowkę” czyli skakanie przez bryczki. Czyżby czasy i fantazja Kmicica na Litwie wcale się nie skończyły?

Szeroko komentowanym wybrykiem młodego adiutanta gubernatora, była słynna sprawa z końmi. Chcąc sobie ułożyć życie w Wilnie, kupił w Petersburgu trójkę wspaniałych „rysaków”, którymi jeździł po mieście. Cały ten ekwipaż wzbudzał nie lada sensację. Nazimow nie był z tego powodu zadowolony i nakazał Tyszkiewiczowi konie odesłać na wieś. Z braku koni młody hrabia z nie lada fantazją, najął… trzech brodatych, rosłych mężczyzn i sowicie im zapłacił. Po czym zaprzągł ich w trójkę do sań. Jednego z rudą brodą w środku, dwóch z czarnymi brodami po bokach. I tak jeździł  po Wilnie. Wtedy nie skończyło się na lekkim upomnieniu, tylko już większej naganie.

Generał-gubernator Nazimow wyraźnie lubił Tyszkiewicza. W duchu to nawet podobała mu się ta polska fantazja. Przymykał więc oko na wiele rzeczy i starał się go chronić. Tak było w przypadku sprawy z zaprzęgiem. Hr Józef, jako wojskowy, posiadał w Landwarowie zaprzęg rosyjski. Niezmiernie raziło to uczucia narodowe jego młodej narzeczonej, wielkiej patriotki. Chcąc więc jej zaimponować, wymyślił niespodziankę. Kazał wyszykować zaprzęg krakowski. Przebrał furmana i służącego na koźle  w strój krakowski i  pojechał po narzeczoną. Podczas, kiedy zaprzęg czekał na ulicy, policja zobaczyła zakazane przecież polskie stroje,  służący i furman zostali więc aresztowani i wychłostani. Kiedy hr Tyszkiewicz to zobaczył, wściekłość jego nie miała granic. Jakim prawem karana jest służba. Ja to zrobiłem, to był mój pomysł i moje ryzyko i tylko ja powinienem ponieść konsekwencje. Pobiegł szybko do Nazimowa, zerwał odznaki wojskowe i wraz ze szpadą rzucił mu pod nogi. Oznajmił, że pod takim rządem to on nie ma zamiaru służyć, po czym wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Przez kilka dni czekał, co z tego wyniknie. Wiedział, że grozi mu  sąd wojskowy i  kara śmierci. Nazimow jednak niczego nie potwierdził. Nawet, gdy został wezwany do Petersburga, bo i tam wieść doszła o wyczynie Tyszkiewicza, kategorycznie wszystkiemu zaprzeczył, twierdząc, że gdyby taka rzecz faktycznie się zdarzyła, to adiutant już byłby rozstrzelany.

Ponieważ nie zanosiło się, że młody Tyszkiewicz sam z siebie się ustatkuje, rodzina, stryjowie i starsi bracia postanowili go ożenić. Zaczęto szukać dla niego odpowiedniej rodziny, mającej aktualnie córkę na wydaniu. Wybór padł na Horwattów, dość blisko spokrewnionych z Tyszkiewiczami. Wybrano odpowiednią porę i wysłano hr Józefa do pięknie położonego na Polesiu nad Prypecią Barbarowa. Skierowano go do najmłodszej Zofii, bardzo miłej, choć wcale nieładnej panny. Młody hrabia był przerażony. Jak dotąd na nieładne panny uwagi nie zwracał. Długo się wahał. Rodzina była więc wyrozumiała i dała młodym trochę czasu, żeby się poznali. Zofia miała tak pogodne usposobienie i tyle dobroci, że w końcu Tyszkiewicz dał się namówić. Ślub odbył się w 1861 roku w Barbarowie w pięknym i ogromnym pałacu, urządzonym z wielkim przepychem i gustem. Po wszystkich niezwykle wzniosłych uroczystościach, młodzi udali się do Landwarowa, a potem do Paryża.

Józef wychowany bez rodziców, uczący się w szkołach rosyjskich, nie był aż tak negatywnie nastawiony do zaborców, co teściowie. Miał przyjaciół wśród Rosjan, z którymi dorastał, służył w rosyjskim wojsku. Żona natomiast z domu wyniosła wielki patriotyzm i pragnęła stworzyć polską, katolicką rodzinę. Raziło ją bardzo, że mąż bez problemu nosi rosyjski mundur i jeździ trójką z kuczerem po rosyjsku ubranym. Miała jednak nadzieję, że są to tylko powierzchowne przyzwyczajenia i z czasem, pod jej wpływem się zmienią. Miała rację, hr Tyszkiewicz zdecydował się wystąpić z wojska. Dał też znaczną sumę pieniędzy na zakup broni dla powstańców, mimo tego, że był zdecydowanie przeciwny niepotrzebnemu rozlewowi krwi i represjom. I jak przewidywała rodzina po ślubie się ustatkował.

Tyszkiewiczowie zamieszkali najpierw w Landwarowie. Ze względu na bliskość węzła kolejowego rezydencja oprócz „zwykłych” gości, rodziny i sąsiadów, przeżywała istne naloty krewnych, kuzynów i dalszych znajomych. Pociągi jeździły wówczas rzadko, czasami i tydzień trzeba było czekać na przesiadkę. Jechano więc do Tyszkiewiczów, gdzie czas szybko płynął i z tygodnia robił się nie wiadomo kiedy miesiąc. Nic więc dziwnego, że po 10 latach takiego życia hr Zofia, mimo staropolskiej gościnności, miała już serdecznie dosyć tych nieustających i nie kończących się wizyt. Postanowiono przenieść swoją siedzibę, jak najdalej od węzła kolejowego. Fantazja hr Józefa pognała od razu daleko, za morze. Rozważany był wyjazd za granicę na stałe. Złożyło się na to wiele przyczyn, a przede wszystkim rosyjskie represje po powstaniu styczniowym i ciągłe nowe prześladowania w Wilnie. Donoszono, że  wyszedł zakaz mówienia po polsku na ulicy i w miejscach publicznych. Podobno córka generał-gubernatora Kachanowa zadenuncjowała krawcową, ponieważ do pomocnicy odezwała się po polsku. Hrabia Tyszkiewicz stwierdził więc, że sprzeda wszystkie majątki, zabierze dzieci ze szkół i całą rodziną wyemigrują.

Ja wiem, że strasznie będę tęsknić za krajem – mówił – ale moje dzieci będą tam już wychowane, inaczej będą się czuły, nie będą pariasami, tak jak tutaj. Moim obowiązkiem jest poświęcić się dla nich.

Zaczęło się studiowanie map, dyktowanie listów dla zebrania informacji. Hr Józef starał się dobrać kraj o podobnej przyrodzie i warunkach klimatycznych. Wybór  padł na Kanadę. Hr Zofia przeciwna była wyjazdowi. Uważała, że żadne prześladowania ich nie zrusyfikują, ani nie zgermanizują, a obowiązkiem każdego Polaka jest trzymać się swojej ziemi. Po dyskusjach, głębszym namyśle i namowach żony, hr Józef zrezygnował z  wyjazdu do Kanady. W 1870 roku kupił od generał-gubernatora wileńskiego, hr Zubowa majątek Kretynga, położony niedaleko odziedziczonej Połągi i tam postanowiono przenieść swoją główną siedzibę.

 

Źródło:

Helena z Tyszkiewiczów Ostrowska, Wspomnienia, maszynopis, arch. Hanny i Adama Tyszkiewiczów, Los Angeles.

O rodzinie Tyszkiewiczów na Culture Avenue:

http://www.cultureave.com/choinka-w-zimowym-ogrodzie/

http://www.cultureave.com/nie-ma-nic-wiecznego-na-tej-ziemi/




Wielkanoc. Korzenie tradycji.

Włodzimierz Wójcik

Minęła Niedziela Palmowa. Przed nami Święta Wielkanocne, będące najpierw znakiem bezgranicznego cierpienia, a potem symbolem Zmartwychwstania, odradzania się, tryumfu życia nad śmiercią. Okoliczności sprzyjają więc refleksji i wspomnieniom. Ten klimat przedświąteczny łączy w zasadzie wszystkich – zarówno głęboko wierzących, jak też i tych, którzy są mniej aktywni w odbywaniu praktyk religijnych. Tradycja – wspaniałe spoiwo łączące naród – odgrywa i w tej dziedzinie istotną rolę.

Wielkanoc znaczona jest wiosenną aktywnością przyrody; pojawiają się złociste mlecze, na łąkach pękate główki żółtych kaczeńców; na miedzach, w parkach i w lasach pęcznieją wierzbowe kotki, które – wraz z gałązkami – są przecież swoistym ekwiwalentem południowych palm. To wiosenne święto kojarzy się także z nieprzebraną gamą zapachów płynących z gospodarstw domowych. W okresie Wielkiego Postu mięs nie jadano, ale pracowicie i niezwykle precyzyjnie przygotowywano na same święta wyroby wędliniarskie. W sadach przydomowych godzinami dymiły wędzarnie, w których palono drewnem drzew owocowych, aby kiełbasy czy szynki cudownie i apetycznie pachniały i miały złocisto-brązowy kolor. Tej zasady pilnowano jak oka w głowie. Pracowały – usytuowane przeważnie w sieniach – chlebowe piece, którymi zarządzały zwykle babcie – fenomenalne znawczynie procesu najpierw tak zwanego „zarabiania”, a potem wypiekania. Zapachy idące z pieca chlebowego, unoszące się nad podwórkami, nawet nad łąkami, nie mogą być zapomniane. Nie sposób pomyśleć o Wielkanocy bez tradycyjnych bab różnego kształtu, koloru, smaku. Baby wielkanocne – to prawdziwy rarytas. I słynne mazurki. Wielokolorowe, formowane w pomysłowe wzory pisanki; ze łzami tarte laski chrzanu z domowego ogrodu, dziesiątki innych łakoci, bez których nie można było się wybrać z koszyczkiem wiklinowym do kościoła… O tych wszystkich doznaniach dzieciństwa i młodości – obrazach, zapachach, smakach – myślę dzisiaj, w świecie już nieco zurbanizowanym i zunifikowanym, poddanym – co jest zrozumiałe – naturalnym przeobrażeniom. Myślę też o tych minionych już latach, kiedy to dawno, w klimacie przedświątecznych krzątanin, wraz z ojcem odwiedzałem rodzinę i przyjaciół wędrując – na zasadzie „wpadnięcia na chwilę” po jakiś drobiazg – po Łagiszy, Będzinie, Dąbrowie Górniczej, Sosnowcu, Grodźcu, czy Czeladzi. Dziś ten obszar nazywam za Broniewskim „najbliższą Ojczyzną”. W czasie tych krótkich wizyt prowadziło się familijne negocjacje. Trzeba było przecież wyraźnie ustalić, u kogo gościmy się w pierwszy dzień świąt, u kogo zaś w dzień drugi, przebiegający zwykle pod znakiem śmigusu… W Wielką Niedzielę spędzało się zazwyczaj czas z rodziną najbliższą. To była pewna zasada. W gronie rodziców, dziadków, cioć i wujów zasiadało się do stołów, które kusiły wieloma barwami, smakami i zapachami. Tradycyjne jajka były najważniejsze, gdyż one właśnie stanowiły  naturalną przyczynę  składania sobie życzeń. Dzielenie się święconym jajkiem, barwinek na lnianym obrusie, pierwsze kwiaty wiosny w przezroczystych wysokich wazonikach, lukrowane baranki – to wszystko wraca we wspomnieniu jak żywe…

W lany poniedziałek rygory już nie istniały. Dorośli zwykle mieli swoje sprawy, dzieciaki raczej hasały do woli, cieszyły się wiosną, swobodą i czekały na taką pogodę, aby jak najszybciej móc biegać po łące „na bosaka”. Przypominam sobie śmigusówki – wąskie i wysokie butelki z pachnącą wodą kolońską… Byle czym w zasadzie nikogo nie kropiono.

Wiadra z wodą ze studni czy strumienia wchodziły oczywiście w grę. Chłopcy polewali zaprzyjaźnione dziewczęta, swoje rówieśnice, w klimacie radości i przyjaźni. Nie do pomyślenia było jednak atakowanie wodą przygodnych przechodniów ubranych wizytowo. Nie pisane nigdzie normy postępowania ściśle obowiązywały. Może do tych zasad warto byłoby wrócić. Radosny żywioł z pewną elegancją zachowania się można przecież całkiem łatwo pogodzić…

Każdy z nas, kto we wspomnieniach dzieciństwa i młodości odnajduje – w momencie refleksji i skupienia – tego rodzaju obrazy, a więc jest wyposażony w swego rodzaju zasób tradycji, może się uważać za człowieka bogatego. Wówczas dobrze wie, skąd pochodzi, z jakich korzeni wyrasta. To, co w tej tradycji wspólne dla wszystkich Polaków – łączy nas ze sobą. Zaś to, co jest różne, a więc charakterystyczne dla jakiegoś regionu wyłącznie, wzbogaca wszystkich, czyni życie barwniejszym i ciekawszym. Z  posagiem tradycji łatwiej jest iść ku przyszłym dniom i latom. Łatwiej też znosić przeciwności losu… A przecież takie przeciwności są także naturalnym składnikiem kondycji ludzkiej… Nic na to się nie poradzi. Warto jedynie przeczytać cztery wersy utworu Jana Twardowskiego O wielkanocnym poranku:

Poranek wielkanocny wszystko poprzemieniał,

nie ma więcej cmentarza, grobu i kamienia.

Świat stał się samym światłem i wprost w okna świeci,

skacze złotym zajączkiem w dobre ręce dzieci. […]