Choinka w Zimowym Ogrodzie

choinka_zima

 

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Kretynga leżała na Żmudzi, nad rzeką Okmianą, na drodze z Taurogonu. W chwili kupna, majątek był brzydki, nie było żadnego dworu tylko dwa domy położone jeden wyżej, drugi niżej. Z dawnych czasów przetrwała „Stara Szwajcarka” i stare dęby, sadzone jeszcze przez Chodkiewiczów, dawnych właścicieli, pochowanych w krypcie kościelnej. Drzewa te zostały otoczone wyjątkową opieką, puste w środku wypełniono kamieniami, a na zewnątrz ściągnięto żelaznymi obręczami. Nowo wybudowana rezydencja nie miała określonego stylu i nie przypominała z przepychem urządzonego pałacu. Nadal wyglądała jak dwa osobne domy, tyle że odnowione. Różnica poziomów między nimi wynosiła ok. 2 metrów. Na pierwszym piętrze wyższego domu urządzono bibliotekę, obok gabinet, z którego hr Józef kontrolował przez lunetę ruch w alei lipowej. Przy oknie w gabinecie znajdowała się tzw. „trąba”, przez  którą można było porozumiewać się z kancelarią na parterze. (…) Ale hr Józef nie byłby sobą, gdyby nie zaczął wymyślać czegoś oryginalnego. Tak więc te zwykłe w sumie domy połączył, urządzonym z baśniowym przepychem, sławnym potem w całej Europie, Ogrodem Zimowym. W ogrodzie wybudowano małe stawy, połączone kanałami, a nad nimi przerzucono mostki. Nad stawami dwa wodotryski. Między nimi kaskada wpadająca do trzeciego stawu z wysokości jednego piętra. Dół ogrodu otoczono sztucznymi skałami i grotami. W największej z nich podawano potem bezpłatnie podwieczorki licznym wycieczkom przybywającym z Kłajpedy, Tylży, Królewca i letnikom z Połągi. W grocie tej można było zmieścić aż sto osób. Sprowadzono niezwykle cenne okazy egzotycznych roślin. Słynna „Aurecaria” dochodziła do wysokości drugiego piętra. Tę samą wysokość osiągały liczne palmy sprowadzone z Afryki. Ogród Zimowy oświetlony był trzema łukowymi lampami elektrycznymi, dla których hr Józef wybudował elektrownię poruszaną turbiną wodną podczas jesiennej słoty, a parą wodną uzyskaną z opalanego drzewem lub torfem wielkiego kotła, podczas zimy. Z czasem lampy łukowe zamieniono na żarówki.

Kretynga, po lewej stronie pałacu Ogród Zimowy,  fot. Joanna Sokołowska-Gwizdka
Kretynga, po lewej stronie pałacu Ogród Zimowy, fot. Joanna Sokołowska-Gwizdka

Życie rodziny Tyszkiewiczów toczyło się więc między Kretyngą a Połągą, między zimą a sezonem letnim, połągowskim. Wszystko szło swoim rytmem. Dzieci rosły, chłopcy uczyli się w Petersburgu, pozostając pod opieką wychowawcy pana Bahra. Przyjeżdżali do domu tylko na wakacje i święta. Dziewczynki miały swoich domowych nauczycieli. Każde z dzieci wykazywało inne zainteresowania, miało inne upodobania i charakter.

Wychowaniem licznej, młodej latorośli zajmowały się głównie bony i nauczycielki, precyzyjnie dobierane przez rodziców. A kryteria w dobieraniu były różne. Dla hr Zofii najważniejszy był intelekt, umiejętności, ukończone szkoły i komunikatywność. Dla hr Józefa bezwzględnie wymaganym warunkiem  w przypadku nauczycielki była uroda. W tym celu kazał wraz z ofertą przysyłać fotografię. Przeglądał potem nadesłane zdjęcia i brzydkie kandydatki natychmiast odrzucał. Raz osoba starająca się o posadę przysłała bardzo piękny swój wizerunek, a w liście zaznaczyła, że w rzeczywistości jest jeszcze ładniejsza. Na tę więc hr Zofia kategorycznie się nie zgodziła. Hr Józef poza tym stawiał jeszcze jeden warunek, który dotyczył wszystkich pracowników, również na stałe przebywających, lekarzy, inżynierów i rzemieślników. Każdy kandydat na pracownika musiał grać na jakimś instrumencie, lub śpiewać. Pan na Kretyndze kochał muzykę, a od kiedy siedział w domu przykuty do wózka inwalidzkiego, była ona jego jedyną rozrywką. Orkiestrę musiał mieć przez cały rok. Sprowadził w tym celu z Czech grupę rodzin rzemieślniczych, których członkowie należeli do różnych zespołów muzycznych. Przez jakiś czas pomysł zdał egzamin, bo ludzie ci pracowali w majątku i tworzyli dość zgraną grupę muzyczną. Z czasem jednak orkiestra się rozproszyła, Czesi powrócili do swojego kraju, została tylko jedna rodzina Suchanków, która wrosła już  w nowe warunki. W związku z tym hr Józef zapragnął tworzyć orkiestrę z domowników, no i koniecznie musiała być zatrudniona nauczycielka muzyki, która dawałaby regularne koncerty. Najodpowiedniejszą kandydatką wydała się 20-to letnia Fraulein Retty. Selma Retty, córka Włocha i Niemki, wysoka blondynka o niebieskich oczach w ciemnej oprawie, przyjechała zaraz po ukończeniu Konserwatorium w Berlinie. Koncertowała już jako pięcioletnie „cudowne dziecko”. Wszyscy twierdzili, że rzeczywiście była niezwykle utalentowana, nigdy się nie przygotowywała, każdy utwór, Chopina, Beethovena czy Mozarta, potrafiła zagrać ze słuchu, wprawiając słuchaczy w niemały zachwyt. Po przyjeździe do Kretyngi układała więc programy, rozdawała role w duetach czy tercetach, tworzyła amatorski chór. Doktor grał na wiolonczeli, nauczycielka Angielka śpiewała pięknym mezzosopranem , a panna Retty z braku głosu „ślicznie gwizdała”. Nuty sprowadzane były z Berlina, na galerii Zimowego Ogrodu ustawiano fortepian, a wokół zasiadali domownicy. Do tego na dole, wśród grot i egzotycznych palm, zbierała się publiczność z miasteczka. Selma Retty w długiej wydekoltowanej sukni schodziła w przerwie na dół i kłaniając się pięknie zbierała oklaski od licznych wielbicieli jej talentu. Hr Józef był tak zachwycony nowym muzycznym nabytkiem, że wszyscy  przymykali oczy na licznie jej wady i dziwactwa. (…)

Kretynga, Napoleon Orda.
Kretynga według Napoleona Ordy.

Hr Józef jako zagorzały wielbiciel wszelkiego rodzaju wynalazków, musiał mieć też przy sobie na stałe inżyniera, albo elektrotechnika, którzy również zaliczali się do domowników. No i oczywiście nie można zapomnieć o plenipotencie, panu Jarmułowiczu. Jego zadaniem było objeżdżać wszystkie liczne i rozległe majątki. Miał on dużą rodzinę, więc żonę wysyłał na zimę  do miasta, a sam zamieszkiwał w kretyngowskim domu. Pan Jarmułowicz byl wielkim patriotą, uwielbiał literaturę polską i często przy stole, wieczorami z wielkim namaszczeniem odczytywał strofy z poematów  Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego. Robiło to na wszystkich domownikach duże wrażenie. Ci wszyscy ludzie, zarówno rodzina, jak i rezydenci, nauczyciele i inni należeli do tzw. „pierwszego stołu”.  Był jeszcze „drugi ” i „trzeci stół”.

Do „drugiego stołu” należeli  wszyscy ci, którzy skupiali się w tzw. Bufecie. Tam schodzili się na posiłki różni domowi pracownicy, a rządziła tu wszechmocnie apteczkowa. Była ona szafarką kuchni, stołowni i spiżarni. Drugą wszechwładną osobą w bufecie była panna Petronela Pylińska. Zwyczajowo rodzice wydając córkę za mąż, dawali jej wraz z wyprawą schludną, starannie ubraną osobę, która miała się tą wyprawą opiekować i pomagać młodej mężatce w prowadzeniu domu. Taką osobą była panna Petronela. Panna służąca musiała być szlachcianką, nawet z drobnej szlachty i odróżniała się od pokojówek, chociażby tym, że siedziała przy drugim stole, a nie przy trzecim. Pokojówka zwykle usługiwała pannie służącej, sprzątała jej pokój, dbała o jej rzeczy. Do obowiązków panny służącej było przychodzić co rano do dzieci, lub do państwa, budzić, dzieci czesać i ubierać, utrzymywać wszystkie osobiste rzeczy w porządku. No i naturalnie każda osoba w majątku Tyszkiewiczów musiała umieć co najmniej  śpiewać. Panna służąca zwykle nie zgadzała się siedzieć w razie potrzeby przy stangrecie, bo uważała, że swój honor ma i to jej ubliża. Tak więc taką osobistą panną służącą była dla hr Zofii panna Pylińska, otrzymana jakoby w posagu od rodziców Horwattów z Barbarowa. Wyglądała na dostojną matronę, niezwykle schludna, zawsze starannie ubrana z nienagannie białym i wykrochmalonym kołnierzykiem i żabotem, włosy uczesane z przedziałkiem, nigdy nie oparła się siedząc, zawsze prosta i sztywna, jak ten wykrochmalony kołnierzyk. Rodowita wilnianka mówiła czystym akcentem wileńskim, używała słów, które nie wszyscy znali. Mówiła „meszty” na pantofle, „kolonki”, na spinki do mankietów, wasistas na lufcik. Miała przy tym mnóstwo właściwych sobie powiedzonek „niech cię kaczki podepczą” czy „na pochyłe drzewo kozy skaczą”. W starszym wieku zrobiła się bardzo gderliwa, co stało się już nawet uciążliwe. Wiecznie marudziła, „a po co to wszystko”, „nic z tego dobrego nie wyniknie”, ”a po co pani hrabina tego tyle kupuje”, „po co tyle pieniędzy wydawać” itd. W każdym razie stanowiła z całą swoją oryginalnością jeden ze stałych elementów kretyngowskiego domu. Do bufetowego towarzystwa należały też i inne panny służące Czasami do bufetu przychodziły nauczycielki, bo atmosfera tam zwykle była pogodna i wesoła. Grano w karty, żartowano, muzykowano na mandolinie.

Trzeci stół, najliczniejszy, obejmował głównie pracowników fizycznych, pracujących w obrębie majątku. (…)

Kretynga według Napoleona Ordy.
Kretynga według Napoleona Ordy.

W Kretyndze pora roku wyznaczała codzienny bieg. Jesienią wokół domu było jeszcze  mnóstwo róż i roztaczającej wspaniały zapach lawendy. Aleje usypane żołędziami i kasztanami, tonęły w kolorowych liściach. Zimą pod dom zajeżdżały sanie po skrzypiącym śniegu. A wiosną na trawnikach wyskakiwały pierwsze fiołki i klomby białych anemonów. Potem koło jeziora i kaskady ukazywały się konwalie. Do tego dochodzące dzwony od strony Klasztoru Bernardynów i pianie kogutów od strony folwarków.  Potem na trzy miesiące wszystko cichło, pustoszało, zaczynał się sezon Połągowski.

Ten uregulowany, kretyngowski, jesienno-wiosenny tryb życia zmieniał się diametralnie dwa razy do roku w okresie świąt. Przyjeżdżali wówczas chłopcy ze szkół w Petersburgu i liczni goście. Czuło się, że jest święto. Pięciu dorastających młodzieńców wprowadzali ogromny ruch i ożywienie, opowiadali o swoich różnych szkolnych wyczynach. Uważano za rzecz naturalną, że młodsze siostry są na ich usługi. Nawet hr Zofia, zwykle zajęta sprawami majątkowymi i chorobą męża poświęcała im dużo uwagi. Wyjątkową słabość miała do Władysława, który był taki czarujący. A że zwykle nie miał umiaru w wydatkach, matka często go potajemnie wspomagała. Hr Józef wymagał, żeby synowie ze swojej comiesięcznej pensji odkładali jakąś określoną sumę, jako żelazne „l’argent de garde”. Wszyscy się do tego stosowali, tylko nie Władzio, który był takim estetą, kochał się w pięknych przedmiotach, no i miał niezwykle hojny gest dla biednych, że nie umiał sobie z tym poradzić. (…) Najstarszy Oleś wykazywał okazywał swoją dojrzałość we wszystkim, co robił. Starał się zastępować chorego ojca, każdemu coś poradził, młodsze siostry traktował z pobłażaniem.

Podczas świąt Bożego Narodzenia niezwykle przyjemnie było siedzieć wśród palm, szemrzącego wodospadu i całej tej egzotycznej zieloności, gdy za oknem była śnieżna, zimowa zawierucha. Hr Tyszkiewiczowie w Landwarowie i zaraz po przeprowadzeniu się do Kretyngi urządzali dla swoich dzieci choinkę. Później, gdy dzieci już podrosły, zrezygnowali z tego zwyczaju, ku niezadowoleniu tych najmłodszych. Choinka urządzana była tylko dla dzieci służby. Przeznaczano na ten cel pieniądze, które do dyspozycji dostawały już miesiąc wcześniej młode panny Tyszkiewiczówny. Miały one zrobić listę dzieci, przewidzieć co im najbardziej potrzeba i z czego się ucieszą i przygotować prezenty. Choinkę ogromnej wielkości ustawiano w Ogrodzie Zimowym. Przyozdabiana mnóstwem zabawek, świecidełek i lampek, a na końcu owijana od góry do dołu cieniutkimi, złotymi nićmi, tworzącymi mieniącą się sieć, wyglądała imponująco. Dzieci służby czekały na dole ogrodu, aż się je zawoła na rozdanie prezentów.

Tyszkiewiczowie, portret rodzinny wiszący w pałacu w Kretyndze, fot. Joanna Sokołowska-Gwizdka.
Tyszkiewiczowie, portret rodzinny wiszący w pałacu w Kretyndze, fot. Joanna Sokołowska-Gwizdka.

Wigilia obchodzona była bardzo uroczyście. Na kolację wigilijną, tzw. „kucję” zapraszano oprócz domowników i gości wszystkich, całe towarzystwo z bufetu oraz niektóre rodziny oficjalistów dworskich i księży z pobliskiego klasztoru. Poziom wykształcenia i kultury wśród duchowieństwa był niski, bo bez pozwolenia władz nie wolno było przyjmować kandydatów na duchownych do seminarium, a władze wydawały pozwolenia tylko dla tych, o miernych zdolnościach. Tak więc siedzący przy stole różowy, jowialny, nie za wiele mający do powodzenia ksiądz Proboszcz Terpejko, zaczynał „kucję” od modlitwy i dzielenia się opłatkiem ze wszystkimi obecnymi. Na stole wigilijnym były trzy zupy: migdałowa, barszcz z uszkami i zupa z wina tzw. szodonowa. Potem ryby: szczupak faszerowany, karp z rodzynkami, ryby smażone w cieście i słodkie dania: kisiel, kluski z makiem, kompot z suchych owoców. Młodzi Tyszkiewiczowie sadzani byli pomiędzy księży i oficjalistów dworskich, a hr Józef bacznie im się przyglądał jak radzą sobie z konwersacją z sąsiadami. Z reguły nie za wiele mieli wspólnych tematów. Wymagania dotyczące zachowania się wobec innych były rygorystycznie przestrzegane. Gdy goście wyjeżdżali z Kretyngi, żeby zdąrzyć na odpowiedni pociąg, musieli wyjść ok. 7 rano. Nie do pomyślenia było, żeby któryś z chłopców nie wstał pożegnać się, obojętnie czy to była niedziela, czy święta. Jeżeli, któryś z synów zaspał, musiał natychmiast napisać list z przeproszeniem do odjeżdżającego gościa i dać ojcu do wysłania. Po wigilijnej kolacji, zaczynał się uroczysty koncert, z głośnym śpiewaniem kolęd przez wszystkich domowników i pracowników. Dopiero drugiego dnia świąt otrzymywało się prezenty, ale w innej formie, niż spod choinki. Rodzice, dzieci, nauczycielki i goście dostawali po trzy losy, wszystkie wygrywające. Do pierwszej kategorii należały prezenty bardziej kosztowne, artykuły podróżne, przybory do pisania, ozdoby do pokoju, do drugiej trochę mniejsze, a do trzeciej drobiazgi. Po śniadaniu wszyscy wchodzili do salonu, gdzie na dużym stole poustawiane były wszystkie przedmioty biorące udział w loterii fantowej. Po wylosowaniu zaczynała się druga część zabawy, wymienianie się w sposób jak najbardziej korzystny.

Podczas świąt oprócz rodziny, która przyjeżdżała z daleka, Kretyngę odwiedzali też sąsiedzi. Najczęstszymi gośćmi byli ks. Ogińscy z Płungian. Najpierw zajeżdżały sanie, albo kareta zaprzężona w czwórkę koni, ze strzelcem na koźle obwieszczającym, że książę pan jedzie. Po czym wysiadał  książę Michał, mały, czarny, z długim, podkręconym  wąsem, wyglądem przypominającym Włocha, szybki, ruchliwy, jakby się gdzieś spieszył. Potem w bramie ukazywał się następny podobny ekwipaż, którym w odwiedziny przybywała księżna pani z domu Skórzewska. Smutne pędziła życie w ogromnym pałacu w Płungianach, sama, bez dzieci, odwiedziny w sąsiedztwie zwykle więc celebrowała. U Ogińskich tylko raz do roku odbywały się wielkie zjazdy, na św. Michała. Wtedy wszystkie orkiestry (a każdy z braci miał swoją) miały pole do popisu. Balowano cały tydzień. Ogromny, z przepychem urządzony pałac i jeszcze większy park zapełniał się gośćmi, ruchem i gwarem.Co jednak te orkiestry robiły cały rok, tylko Bóg raczy wiedzieć. Legendy krążyły po okolicy o starej księżnej Ogińskiej, z domu Kalinowskiej. Podobno była niegdyś nałożnicą cara i stąd jej  wygórowane mniemanie o sobie. Przed ślubem syna Michała miała swój własny, wygodny apartament w Płungianach. Kiedyś przyjechała odwiedzić młodą parę po ślubie, dowiedziała się od służby, że podczas jej nieobecności nocował w jej apartamencie, tak się zdenerwowała, że kazała wszystkie meble oraz to co się dało zerwać ze ścian wynieść na dziedziniec i publicznie spalić, po czym nigdy już do syna nie przyjechała.

Goście typu księżna i książę Ogińscy wprowadzali bardzo ceremonialną atmosferę. Myślano tylko o tym co wypada, a co nie, żeby przypadkiem kogoś nie urazić. Dzieci nie zawsze jednak stosowały się do etykiety. Raz podczas takich bożonarodzeniowych odwiedzin młodzież wymyśliła zabawę. Czerpiąc wodę z malowniczo położonych szemrzących strumyków na dole Zimowego Ogrodu zaczęła oblewać sikawkami gości siedzących na galeriach i sztywno prowadzących dysputę, jak to w dobrych towarzystwach bywa. O dziwo, goście żądni odwetu chwycili za dzbanki i lali z góry na chybił trafił. Mimo ewidentnych szkód i konieczności zmiany garderoby, towarzystwo się rozruszało i wesoło już było do wieczora. W okresie świąt nie lada rozrywką były zabawy teatralne, mające typowy charakter salonowy. Układano szarady, wystawiano muzyczne na ogół jednoaktówki, przedstawiano żywe obrazy, z całym pietyzmem do ról się przygotowując. W amatorskie przedstawienia zaangażowani byli wszyscy, gospodarze, goście i służba. Bale kostiumowe też były pożądane, jako jedna z rozrywek.. Kiedyś, ku zdumieniu wszystkich, wbiegł, a raczej wskoczył wielkimi susami, gość z sąsiedztwa Stanisław Gawroński, przebrany za kota, z wielkim czarnym ogonem i długimi wąsami. Podobno służący obszywał go całą noc skórkami króliczymi, aż zaszył go całkowicie zostawiając tylko otwór na oczy.

Nowy Rok obchodzono tradycyjnie. Gdy wybiła 12.00, wszyscy szli do kościoła na modlitwę, potem kierowali się do gabinetu ojca, gdzie czekały już poustawiane kieliszki z szampanem i wielkie torty z wypisaną nową datą. (…)

Na Żmudzi życie toczyło się więc ustalonym rytmem, od sezonu letniego do sezonu letniego, od świąt do świąt. Dzieci rosły, a dzień płynął za dniem. Wszystkim się wydawało, że czas stoi w miejscu i że nic go nigdy nie zmieni, że rodzinne tradycje, siadanie przy wspólnym stole, obyczaje i zwyczaje świąteczne są częścią ustabilizowanego, spokojnego życia.

 ____________________________________________

Józef Tyszkiewicz z żoną Zofią z Horwattów i dziećmi przenieśli się z Landwarowa do Kretyngi po Powstaniu Styczniowym.



Betlejem: Grota i Bazylika Narodzenia

Betlejem dziś
Betlejem dziś

Władysław Pomarański

Polityczna i społeczna sytuacja w historycznej Palestynie w czasach Chrystusa

Jezus urodził się w Betlejem, w pasterskiej grocie  w małym miasteczku oddalonym o jakieś dziesięć kilometrów na południe od stolicy Palestyny, Jerozolimy. To było przypadkowe i nieplanowane miejsce narodzin Chrystusa, bo Józef i Maryja musieli  zjawić się, by uczestniczyć w spisie ludności zadekretowanym przez cesarza Rzymu. Trzeba się było zapisać w miejscu pochodzenia głowy rodziny: Józef pochodził z plemienia Judy, które mieszkało na terenach dzisiejszej Judei, a jego miejscem rodowym  było Betlejem.

Mieszkali na stałe w Nazarecie, w owych czasach nawet nie miasteczku czy wiosce, ale w małej osadzie. Dzisiaj tereny historycznej Palestyny to żydowskie państwo Izrael i arabska Palestyna. W czasach narodzin Chrystusa  był to kraj zniewolony pod rządami Rzymu, choć sprawami mniej istotnymi zarządzał z nominacji cesarza rzymskiego król żydowski Herod zwany Wielkim. Różne grupy społeczne różnie reagowały na to zniewolenie. Klasa bogatych i „wysoko urodzonych” – saduceusze –  raczej dobrze czuła się w tej nowej rzeczywistości, zaadaptowała zachowania i styl życia Rzymian, nawet urządzała wystawne uczty w czasie których biesiadnicy spoczywali na łożach, jak to robili Rzymianie, a przed nimi Grecy, jak na to wskazują choćby odkrycia archeologiczne w miejscowości Qumran położonej   na wschód od stolicy, znanej światu przede wszystkim z rękopisów odkrytych w pobliskich jaskiniach. Faryzeusze, kasta kapłańska, dbała o wolność praktyk religijnych, funkcjonowanie Świątyni, synagog, i choć z uporem, uznali status quo. Trzecia warstwa, esseńczycy,  uznali jakikolwiek opór za bezsensowny, umartwiali się, pościli, wyrzekali małżeństw, przenosili się do jaskiń na pustyni, by tam  jak najlepiej przygotować się na koniec świata, który miał lada chwila nastąpić. To między innymi mieszkańcy wspomnianego Qumran. Jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że Chrystus zatrzymywał się u nich po drodze od rzeki Jordanu do Jerozolimy. Czwarta warstwa, zeloci, to zaprzysięgli bojownicy o wolność.

Betlejem ok. 1880 r.
Betlejem ok. 1880 r.

Wojny żydowsko – rzymskie

Zeloci wywołali wojny machabejskie, na długo przed Chrystusem, krwawo stłumione przez Rzymian, póżniej co chwila wybuchały jakieś bunty; ich wodzowie podawali się za zapowiedzianych  przez Biblię mesjaszów, bo to mobilizowało tłumy. Gdy Chrystus wystąpił w tej roli, nie zrobił tym wyznaniem większego wrażenia (aha, mamy nowego mesjasza, co znowu ten wymyśli!). Dopiero jego genialna doktryna więcej niż cuda i jego wyjątkowa osobowość zaczęły kierować wzrok wszystkich, późniejszych przyjaciół i wrogów, w jego kierunku. W latach 66-73 n.e  wybuchła wielka rewolta, która objęła cały kraj. Dwóch pierwszych wodzów rzymskich poniosło klęski, dopiero generał Wespazjan, który w czasie trwania tej wojny w roku 69 n.e. został cesarzem, odwrócił szalę tej wojny. Krok po kroku, zaczynając od północy, legion Wespazjana zdobywał miasteczka i inne punkty oporu. Do Jerozolimy wojska Wespazjana doszły w roku 70-tym, miasto wzięły głodem i odcięciem wody, zrównały  je z ziemią, zostawiły tylko mur zachodni podtrzymujący stoki wzgórza, na którym stała Świątynia, znany dzisiaj jako Mur Płaczu – najświętsze miejsce narodu żydowskiego. Jeszcze trzy lata trwały walki. Zeloci nie poddawali się, ginęli do ostatniego. Najbardziej dramatyczne sceny rozegrały się w Masadzie, górzystej warowni na pustyni Judzkiej  nad Morzem  Martwym, gdzie wszyscy obrońcy, prawie tysiąc bojowników, straciwszy nadzieję ma zwycięstwo, wymordowali się nawzajem. Część ludności ukrzyżowano, a gdy już krzyży zabrakło, dużą ich liczbę wysiedlono poza granice państwa.  Dość dużo Żydów pozostała w kraju. Dali się jeszcze raz porwać do walki w roku 130 n.e. przez Bar Kochbę. Teraz potęga rzymska natychmiast zapanowała nad sytuacją, przeszła przez Palestynę, nastąpiło  kompletne zniszczenie kraju, mordy, lub wywiezienie resztek ludności daleko od Palestyny.

Grota Narodzenia obecnie.
Grota Narodzenia obecnie.

Zbezczeszczenie miejsce narodzenia Chrystusa i pierwsze pielgrzymki

Cesarz Hadrian po zapanowaniu nad sytuacją i oczyszczeniu kraju z jego mieszkańców nakazał zbezcześcić i okryć hańbą wszystkie Judeo-chrześcijańskie miejsca święte. I tak się stało. Z przekazu św. Hieronima z roku 396 dowiadujemy się, że na miejscu zmartwychwstania Chrystusa umieszczono wizerunek Jupitera, na miejscu krzyża postać Wenery, a wokół Groty Narodzenia zasadzono gaj i uprawiano rozpustny kult Wenery w odmianie wschodniej, czyli Astarte, opłakującej śmierć Tamuza, czyli Adonisa. Grota Narodzenia jeszcze przed tymi wydarzeniami ściągała pielgrzymów. Był to rodzaj małej mekki dla pierwszych chrześcijan. Wiemy, że ludzie z okolic Betlejem uchodzili za szczęśliwców, byli otoczeni wielkim szacunkiem, bo to przecież u nich objawił się światu Zbawiciel.  Syn Żyda, Judy z Betlejem, Ewarystus, został jednym z pierwszych papieży; rządził Kościołem w latach od 100 do 109 n.e., zmarł śmiercią męczeńską. Jeden  z patrycjuszy rzymskich św. Justyn zaraz po nawróceniu na chrześcijaństwo udał się w długą i niebezpieczna podróż do Betlejem. Tylko drobne fragmenty jego wspomnień zachowały się jako cytaty u późniejszych historyków Kościoła. Dowiadujemy się z nich, że kult Chrystusa w grocie Narodzenia był powszechny. W pierwotnym Kościele czczono w grocie nie tylko  fakt narodzin Chrystusa, ale przede wszystkim epifanię, czyli jego objawienia się światu. Zanim przyjęto datę 25 grudnia jako umowny dzień narodzin,  jego przyjście na świat i epifanię obchodzono 6 stycznia. Święty Justyn zginął śmiercią męczeńską w roku 150-tym. W kilkadziesiąt lat później jeden z największych geniuszy wczesnego chrześcijaństwa Orygenes pisał:

Nawet dla tych co są obcy wierze było wiadomym, że ten, który jest czczony i gloryfikowany przez chrześcijan, w tejże grocie się narodził.

Nakaz Hadriana by zbrukać miejsce narodzin Chrystusa miał odwrotne do zamierzonego skutki, faktycznie  była to niejako pieczęć potwierdzająca fakt narodzin Chrystusa w tym miejscu. Grota była mała, trzymano w niej zwierzęta. Maryja musiała rodzić w jedynym dostępnym miejscu, w środku groty. I choć Rzymianie grotę otoczyli gajem, nad nią stworzyli centrum religijnej pogańskiej rozpusty, to ci co koniecznie chcieli znaleźć się w niej, znajdowali sposoby by dostać się do jej wnętrza. Mania zabierania z sobą relikwii z miejsc świętych była ciągłym  potwierdzeniem autentyczności miejsca narodzenia, bo gromadziła wielu, którzy celowo wybierali się do tego miejsca by zabrać ze sobą jakąś fizyczną pamiątkę związaną z Chrystusem. Owszem, żłóbek przepadł i to już chyba w pierwszego wieku naszej ery; najprawdopodobniej był z gliny: tak twierdzi eremita betlejemski  wspomniany św. Hieronim, jeden z najbardziej znanych świętych z owego czasu; będąc glinianym łatwo  go było rozgrabić na relikwie. Gdy już zabrakło pamiątek po Chrystusie, pobożni pielgrzymi zaczęli odłupywać po kawałku ściany groty, ale najważniejsze miejsce w grocie, miejsce narodzin Chrystusa, zostało nienaruszone, od początku zaznaczane na różne sposoby. Ostatni taki znak, to wielka czternastoramienna srebrna gwiazda z napisem po łacinie, w tłumaczeniu na język polski brzmiącym: „Tu z Maryi Dziewicy Jezus Chrystus się narodził 1717.”  Grabienie relikwii skończyło się kiedy powiększona przez łowców relikwii grota została obmurowana, a sufit otrzymał sklepienie. Dziś to małe sanktuarium o rozmiarach: dwanaście metrów długie, trzy metry szerokie i wysokie, z ołtarzem i kapliczką żłóbka, położone pod wielkim ołtarzem bazyliki.

Bazyika Narodzenia Pańskiego.
Bazylika Narodzenia Pańskiego.

Bazylika Narodzenia

W  obecnej bazylice po obu stronach  głównego ołtarza jest zejście do groty. Jest do niej także dojście od kościoła św. Katarzyny – kościoła franciszkanów wybudowanego w XIX wieku, który razem z klasztorem  jest niejako „doklejony” do północnej ściany bazyliki; ściana południowa jest obudowana przez klasztory prawosławnych Greków i przez Ormian. Całość to przypadkowy nieciekawy estetycznie konglomerat powstały  przez doczepienie nowych budowli do oryginalnego, najstarszego kościoła chrześcijaństwa. Bazylika odsłonięta jest  z zachodu, gdzie znajduje się narteks, czyli przedsionek właściwego kościoła, a od wschodu widzimy półokrągłą absydę pod którą znajduje się Grota Narodzenia.

Jak doszło do budowy bazyliki? Od pierwszych lat, kiedy religia chrześcijańska stała się oficjalną religią Cesarstwa  Rzymskiego myślano o „odpoganieniu” miejsc świętych, szczególnie w Palestynie. Do budowy kościołów parła matka pierwszego chrześcijańskiego cesarza Konstantyna, św. Helena. Gdy papiestwo uporało się z pierwszą wielką herezją w Kościele – arianizmem, który został potępiony na pierwszym soborze powszechnym w Nicei w 325 roku, na którym także ustalono,  które pisma są autentycznymi  dokumentami Nowego Testamentu, hierarchia ustami biskupa Jerozolimy zażądała od cesarza wzniesienia budowli sakralnych w Ziemi Świętej. Święta Helena zgłosiła się jako ochotniczka do nadzorowania prac budowlanych. Budowa ruszyła już w roku następnym. Wiemy o trzech wyniesionych wtedy świątyniach: na miejscu śmierci i pochówku Chrystusa, na górze Tabor pod Nazaretem i nad miejscem Groty Narodzenia. Kościoły na Golgocie w Jerozolimie i na Górze Tabor zostały doszczętnie  niszczone, te które znajdują się tam obecnie są nowymi budowlami, jedynie bazylika w Betlejem jest oryginalną, tylko nieco przebudowaną świątynią. To najstarszy i jedyny z owych czasów kościół chrześcijański.

plan-obecnej-bazyliki-narodzenia-copyPotrzeba pośpiechu nie pozwoliła na stworzenie jakiegoś oryginalnego modelu czy planu: zaadaptowano rzymską halę targowo-sądową jako wzór pierwszych budynków sakralnych. Hale te były dużymi wnętrzami podzielonymi kolumnami na trzy lub pięć naw. Taki wygląd miały te pierwsze bazyliki. W Betlejem wejście z zachodniej strony  poprzedzał przedsionek zewnętrzny czyli atrium, gdzie gromadzono wodę deszczową potrzebną do rytualnych ablucji – pierwsi chrześcijanie przejęli niektóre tradycje żydowskiej świątyni jerozolimskiej, między innymi potrzebę oczyszczenia się wodą przed wejściem do wnętrza. W ramach murów znajdował się wewnętrzny przedsionek – narteks. Do świętyni wchodziło się przez trzy ozdobne portale. Ołtarz główny był od strony wschodzącego słońca. Od tejże strony dobudowano do bazyliki ośmiokątny budynek dokładnie nad grotą Narodzenia. Ten pierwotny kościół to wielka hala z czterema rzędami monolitycznych solidnych kolumn korynckich dzielących przestrzeń na pięć naw; środkowa szersza i wyższa od innych. Sklepienie było najprawdopodobniej drewniane, nie wiemy czym był pokryty dach pierwotnej bazyliki.

Wiemy, że Palestyna, to korytarz między Azją Mniejszą, Europą i Afryką. Co kilkadziesiąt lat przelewały się tędy hordy najeźdźców, a także karawany kupieckie. Najeźdźcy, wprowadzając własne porządki, burzyli wszystko, co spotkali po drodze po drodze. W czasie mego pobytu w Palestynie pół wieku temu, widziałem wykopaliska opodal dawnego pretorium Piłata. Budowle tego miejsca burzone były dwadzieścia razy. Bazylika Narodzenia też płonęła, nie wiemy ile razy, ale mury i kolumny zostawały. Sanktuarium stajenki nie ulegało większym zniszczeniom, bo mieściło się pod posadzką bazyliki.

Począwszy od piątego wieku  w całym Kościele, szczególnie w Palestynie, a  przede wszystkim w Jerozolimie i Betlejem, kwitło życie monastyczne i eremickie. Bogate damy rzymskie wyrzekając się życia „ziemskiego”, z mężami po ślubie czystości, spowiednikami, opiekunami duchowymi, ściągały w te tereny, zakładały klasztory i pustelnie, męskie i żeńskie, jedne w pobliżu drugich, dla bezpieczeństwa. Czasy były niebezpieczne, wielu żyło z  rozbojów. Jaskinie w Pustyni Judejskiej były doskonałymi „dziuplami” tych awanturników. Święte dziewice, jak wtedy najczęściej zwano zakonnice, były częstszym obiektem ataków, bo  łupy te same co z klasztorów męskich, ale mniejszy opór, no i dodatkowym motywem ataku była możliwość zabawy, czyli gwałtów. Na dany znak protektorzy zaatakowanych kobiet, mnisi, chwytali w ręce co się dało i najczęściej przepędzali  rabusiów, bo przewaga liczebna była po stronie obrońców. W tym czasie drążono wokół groty Narodzenia korytarze, inne groty, zakamarki, miejsca rozmyślań enemitów, przemienione później w groby co ważniejszych matron i zakonników. Oni to najczęściej reperowali szkody materialne w bazylice. Do dziś są tam pochowani, wśród nich św. Hieronim. Większego zniszczenia bazyliki dokonali Samarytanie w roku 529. Jak wcześniej przez Żydów, tak i później przez imperatorów chrześcijańskich, ludzie ci byli uważani za margines społeczny, byli powszechnie pogardzani, wykorzystywani, lekceważeni, to stało się powodem wybuchu reakcji odwetowej. Powstanie Samarytan wybuchło w drugim roku panowania najpotężniejszego cesarza Wschodniego Imperium Rzymskiego Justyniana (zachodnia jego część już od dość dawna była zniewolona przez plemiona germańskie). Bunt uśmierzono szybko i Justynian zabrał się za odbudowę bazyliki. Choć upodobania architektoniczne  od czasów Konstantyna zmieniły się, architekt Justyniana zostawił nawy w bazylice z oryginalną kolumnadą – ten trzon kościoła pamiętający świętą Helenę dotrwał do naszych czasów. Dokonano jednak pewnych zmian w architekturze budynku. Ponieważ praktyki religijne chrześcijan odeszły od modelu żydowskiego, nie było potrzeby utrzymania zewnętrznego przedsionka świątyni,  rozebrano go, dziś to część placu przed bazyliką. Przemodelowano nieco przedsionek wewnętrzny, narteks. Wschodnia część świątyni uległa kompletnemu przeobrażeniu. Usunięto budynek oktagonalny i w tym kierunku powiększono nieco bazylikę. Przy konstantynowskich nawach zewnętrznych dobudowano dwie półokrągłe absydy, w ten sposób powstała nawa poprzeczna i kościół przybrał kształt krzyża rzymskiego, upodabniając się tym do kościołów budowanych w tym czasie. Wykończeniem od wschodu była jeszcze jedna absyda, dokładnie nad grotą, w niej zbudowano ołtarz i dwa dojścia po obu jego stronach w dół. Była to dość ponura budowla – okien było niewiele przeważnie znajdowały się przy zewnętrznych nawach. Usłużna legenda donosi, że gdy cesarz Justynian przyjechał do Betlejem, by przyjąć pracę, ponurość świątyni tak go zdenerwowała, kazał architekta uśmiercić rozwiązując w ten sposób problem. Powtarzam: to legenda, a nie prawdziwe wydarzenie. Dzisiejsza bazylika to ta właśnie justyniańska z nawami Konstantyna. Ma długość 54 metry, szeroka 26 metrów w części naw, a 36 metrów w transepcie, czyli nawie poprzecznej. Świątynia ta nie zmieniła się do naszych czasów. Ponieważ najeźdźcy różnych maści wjeżdżali do niej na koniach, by chronić świątynię przed bezczeszczeniem zamurowano portale – w jednym z nich zostawiono niskie wejście około metra szerokości. W czasach wypraw krzyżowych i później zmieniano posadzki, jeden z królów angielskich posłał drewno na nowy sufit, książę Burgundii ołów na dach, który później przez “niewiernych” przetopiono na kule, tak że chrześcijańscy bojownicy umierali piękniej, honorowo, zabijani kulami ze świętego miejsca.

Wnętrze Bazyliki Narodzenia.
Wnętrze Bazyliki Narodzenia Pańskiego.

Tragiczne dzieje  historycznej Palestyny

Przez “korytarz” palestyński, przechodziły armie wiele razy, najczęściej bojowników muzułmańskich. Ci przeważnie nie niszczyli kościołów, bo w mahometanizmie wiele wierzeń i praktyk jest pochodzenia chrześcijańskiego. W Bazylice Narodzenia modlili się ich wielcy wodzowie, nawet słynny kalif Omar w r. 638 n.e., bo przecież Chrystus dla nich jest jednym z proroków. Inaczej zachowywali się Persowie, jeszcze w tym czasie nie mahometanie. Mieli swoją religię, zoroastrianizm, który dla religii chrześcijańskiej bywał kilka razy zagrożeniem, szczególnie w czasie wielkiej schizmy pelagianizmu. Najeźdźcy perscy burzyli wszystko, co wcześniej nie było powalone. Gdy doszli do Bazyliki Narodzenia dostrzegli przy wejściu mozaikę pokłonu trzech mędrców. Byli w szatach perskich – ten fakt ocalił kościół przed zrównaniem go z ziemią. To było w roku 614. Wszelkie reperacje i modernizacje na przestrzeni wieków dokonywali najczęściej, jak wspomniałem, rezydenci różnych zgromadzeń w Betlejem i okolicy. Nawet obecnie w tym tak niestabilnym i niebezpiecznym kraju, podczas mego pobytu w Ziemi Świętej w samym Betlejem były cztery zakony męskie, jedenaście żeńskich, nie licząc zakonów niekatolickich wyznań chrześcijańskich. Od  grudnia  przez styczeń, w czasach pokoju setki tysięcy, w okresach wojen i ataków terrorystycznych tysiące chrześcijan gromadzi się tu, by oddać hołd, właśnie tu “w Betlejem, nie bardzo podłym mieście” temu co “narodził się w ubóstwie, Pan wszego stworzenia”, twórcy największej religii świata i, pośrednio, naszej zachodniej cywilizacji.

Uroczystość religijna na głównym placu Betlejem.
Uroczystość religijna na głównym placu Betlejem.

Grotę i Bazylikę Narodzenie obejrzałem w dniu Wielkiejnocy w 1966 roku. Byłem uczestnikiem  pielgrzymki do Ziemi Świętej. Najtańsze i chyba najbardziej  fachowe pielgrzymki  organizowali  franciszkanie, kustosze tych terenów od wielu wieków. Duża grupa pielgrzymów podzielona była  na podgrupy językowe. W tym czasie z języków zachodnich najlepiej znałem język francuski więc mieliśmy przewodnika mówiącego po francusku, był nim 60-cio letni franciszkanin, sympatyczny i mądry człowiek – zapamiętałem jego piękną białą brodę sięgającą do pasa. Zaproponował, że jeśli chcemy możemy razem z nim tego dnia odwiedzić Betlejem (nie było tego miejsca na trasie pielgrzymki, chyba ze względów bezpieczeństwa). Kilkoro nas  pojechało tam  z nim z Jerozolimy wynajętą taksówką. Po dokładnym zwiedzeniu Bazyliki i Groty Narodzenia, zakonnik zaprowadził nas do zaprzyjaźnionej arabskiej rodziny mieszkającej w dwóch połączonych ze sobą grotach, oddalonych od bazyliki o kilkaset metrów. W domu była pani domu, jej siostra i czternastoletnia córka. Pan domu pasł owce, tak jak ponad 2000 lat wcześniej biblijni pasterze, na pastwisku miejskim w pobliżu miasta. To była niezapomniana wizyta. Poczęstowano nas kawą, wypytano nas o ten nasz  „raj na ziemi”, z którego przyjechaliśmy, same opowiadały o swoim skromnym życiu i zagrożeniu ze strony Izraelitów. Nie było problemu z porozumiewaniem się, bo córka chodziła do szkoły francuskiej, była świetnym tłumaczem. Spotkanie to mocno wryło się w mą pamięć. Przypomniały mi się wtedy słowa dziewiętnastowiecznego pisarza francuskiego Ernesta Renana, ateisty oczarowanego osobą i dziełem Chrystusa. Odwiedził Palestynę i w swej Vie de Jésus – jednej z najpiękniejszych książek jakie czytałem o Chrystusie – wyznał, że ta podróż  była jego „piąta ewangelią”.  I dla mnie ta moja podróż była piątą ewangelią, bo dreptałem śladami tego, który zmienił świat,  byłem o kilka kroków od miejsca jego narodzin.

Pastwisko oddalone o ok. 1 km od Betlejem.
Pastwisko oddalone o ok. 1 km od Betlejem.




Książę tułacz

Ks. Józef Poniatowski przed Pałacem prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu - Warszawa, fot. Stefan Sapeta.
Ks. Józef Poniatowski przed Pałacem prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu – Warszawa, fot. Stefan Sapeta.

Zdzisław Najder

Kiedy chcę przedstawić osobowość księcia Józefa Poniatowskiego, uświadamiam sobie, że nasuwające się określenia stanowią zbiór (nawet zbiorowisko) składników występujących zwykle osobno, albo nawet przeciwstawnych. Urodzony w Wiedniu z matki Austriaczki (ze starej czeskiej rodziny Kinských) zawsze tylko za Polaka się uważał i najlepiej czuł w Polsce, zwłaszcza w Warszawie – choć łatwiej mu było flirtować i pisać po francusku. Arystokrata z pochodzenia (babka Czartoryska), związał się z rewolucyjną Francją i Napoleonem; wśród jego marszałków był jedynym cudzoziemcem i jedynym wysoko urodzonym. Krążyły nie bezpodstawne legendy o jego miłosnych podbojach, ale dla tego bawidamka naturalnym zachowaniem było włożyć lulkę w zęby, wziąć karabin z bagnetem od idącego obok żołnierza i poprowadzić batalion piechoty wprost na wroga. Uczestnik kawalerskich szaleństw, jak przejazd nago powozem przez Warszawę, był sumiennym i skutecznym organizatorem wojska, potrafił je tworzyć od podstaw. Z poglądami społecznymi się nie obnosił; nie poczuwał się w tej dziedzinie do roli przywódczej; ale że je miał, i to całkiem radykalne, świadczy jego gniewny list wodza cofającej się przed przygniatającą rosyjską przewagą armii do Stanisława Augusta z lipca 1792:

Gdybyś WKM na początku tej kampanii… był poruszył kraj cały, siadając na koń ze szlachtą, uzbrajając miasta i dając wolność chłopom, albobyśmy zginęli z honorem, albo Polska byłaby mocarstwem.

Na uwolnienie chłopów z poddaństwa nie potrafił się zdobyć rząd Powstania Listopadowego czterdzieści lat później! Ojciec księcia Józefa był zadomowiony na cesarskim dworze Habsburgów, on sam związał się od wczesnej młodości z wojskiem, zwłaszcza kawalerią. Zajmował różne wysokie stanowiska i był jako dowódca uwielbiany przez podwładnych, ale zawsze go kusiła walka w pierwszej linii, zwykle z narażeniem życia, wielokrotnie przypłacana ranami.

Uwielbiał go, wychowywał z oddali i zaopatrywał (dobrowolnie, nigdy nie proszony) w fundusze stryj-król. Ma rację Szymon Askenazy twierdząc, że Stanisław August, człowiek o niewątpliwie znakomitym umyśle i smaku, podziwiał w bratanku cechy, których sam nie posiadał: przede wszystkim męstwo, to znaczy odwagę połączoną z wytrwałością oraz twarde poczucie honoru. I dawał mu z siebie to, co miał najlepszego. Zadbał z daleka – starając się o dobrych pedagogów i bardzo często pisując do ukochanego „Pepi” z dokładnymi instrukcjami – o solidne wykształcenie młodzieńca, marząc po cichu (ale pozwalając się tego domyśleć) o sukcesji na warszawskim tronie. Książę Józef był stryjowi wdzięczny, doceniał w pełni jego troskliwość, szanował osobę i majestat, starał się być jak najbardziej lojalny, nigdy nie posunął się do publicznego potępienia – ale od wiosny 1792 coraz częściej i coraz silniej protestował przeciw jego ustępliwości wobec Rosji i Konfederacji Targowickiej. W lipcu, na wieść o kapitulacji króla, pisał do księżnej Izabeli Czartoryskiej (po francusku, cytuję przekład Askenazego):

na wszystko byłem przygotowany – lecz nie na podobną nikczemność. … Raczej należało bić się do śmierci, niż oddychać hańbą.

A kiedy sam Stanisław August potwierdził w liście swoje przystąpienie do Targowicy, odpisał:

Wielki Boże, czemu doczekałem się tego dnia nieszczęśliwego! Mógłbyś […] Najjaśniejszy Panie, wybrać raczej chwalebny zgon!

Zrobił to jednak w prywatnym liście; odmówił też, po wahaniach, udziału w niespełnionych planach porwania króla przez zwolenników reformy Rzeczypospolitej. Zachowywał się zawsze jednoznacznie: uważał, że Rosja jest dla Polski największym zagrożeniem i do śmierci się jej przeciwstawiał; Napoleon był więc jedynym naturalnym sprzymierzeńcem. Odmówił naleganiom stryja, by do niego przyjechał, do Grodna, a później do Petersburga. Wziął, choć zaskoczony za granicą, udział w Insurekcji Kościuszkowskiej. Bliskie pokrewieństwo z upadającym królem spowodowało jednak, że lata 1793-1809 spędził oblewany pomyjami nieufności, kalumnii i podejrzeń. Fakt, że po śmierci Stanisława Augusta stał się jego jedynym spadkobiercą – w praktyce oznaczało to lata borykania się z wierzycielami i władzami zaborczymi – jeszcze głębiej go pogrążał.

Wysoka pozycja społeczna księcia Józefa budziła zazdrość. Jego własna prostolinijność i wielkoduszność sprawiały, że był przez zawistnych niszczony jak zwierzę innego gatunku. Podejrzenia i oskarżenia czyniono publicznie; o uczciwości księcia i jego niezłomnej wierności Ojczyźnie świadczą decyzje i deklaracje, które składał prywatnie – jak w przypadku listów do króla. Żadne zarzuty dwulicowości, udziału w intrygach, chęci własnej kariery, tchórzostwa i zdrady nie znajdują potwierdzenia w dokumentach. Podejrzewany był niemal do końca i wszyscy o tym wiedzieli. Kuszony był również do końca, potajemnie, wielokrotnie, przez wszystkie trzy stolice rozbiorcze, które chciały kupić jego poparcie obietnicami wysokich stanowisk. W 1813 robiły to zgodnie Berlin, Petersburg i Wiedeń; ale dopiero wiele lat po śmierci księcia Askenazy i inni historycy  znaleźli dokumenty świadczące, że Poniatowski, dotrzymując sekretu, zawsze i jednoznacznie odmawiał. Prawie do ostatniej chwili nie był go całkiem pewien Napoleon (cóż, sądził go według siebie…) – ale potem, już na św. Helenie, pierwszy przyznał księciu miarę nie tylko marszałkowską ale i królewską.

Książę Józef Poniatowski w bitwie pod Lipskiem. Obraz przypisywany Januaremu Suchodolskiemu, fot. PAP.
Książę Józef Poniatowski w bitwie pod Lipskiem. Obraz przypisywany Januaremu Suchodolskiemu, fot. PAP.

Pisał liczne listy; wyłania się z nich, obraz człowieka raczej skromnego, bez cienia snobizmu, prawdomównego, świadomego własnych niedoskonałości, uczciwego, gotowego na wszelkie ofiary i wyrzeczenia w imię honoru osobistego i narodowego.

Użyłem słowa „honor”. Współcześni historycy polscy często traktują to pojęcie jak parzący kartofel, wyjęty z polnego ogniska. Przypisanie komuś, że się honorem kierował, wymaga usprawiedliwienia, jak gdyby zachowanie takie było nieco wstydliwą, sentymentalną czy egocentryczną słabością. Może się czasem wydawać, że tylko niemieccy członkowie spisku von Stauffenberga, którzy sami przyznawali się do zdrady stanu (i zawisali na rzeźnickich hakach), by osłonić innych, nie muszą się ze swojego poczucia honoru tłumaczyć. Tak więc i pułkownik-minister Józef Beck, który podjął racjonalną decyzję odrzucenia obu totalitaryzmów, powinien był się powstrzymać od wypowiedzenia tego żenującego dla polityka słowa. Podobny kłopot z księciem Józefem. Zdarzyło mu się parę razy połączyć dwa porządki: wyboru drogi najlepszej, a zwykle po prostu najmniej dla Polaków historycznie szkodliwej – i drogi honoru, który z konsekwencjami praktycznymi się nie liczy. Połączyć odwagę Rolanda z mądrością równie przecież honorowego Oliwiera. Za każdym razem pociągało to za sobą osobiste i śmiertelne ryzyko; własnego bezpieczeństwa, o zaszczytach i pieniądzach nie mówiąc, nigdy pod uwagę nie brał. I zdobywał skarb w życiu zbiorowym bezcenny: zaufanie.

Książę Józef nie był zazdrosny; na przykład, mimo wszystkich różnic między nimi, zawsze popierał w wojsku Kościuszkę. Był dobrym (choć skłonnym do zaniedbań w kwatermistrzostwa) organizatorem militarnym. Kochał wojsko; jego pobłażliwość dla żołnierzy w ich poza-frontowym życiu irytowała nawet Francuzów. Chwalić się nie lubił; pisząc raporty z frontu wyróżniał towarzyszy broni, nigdy siebie. O jego upartej odwadze wiemy od świadków, bo sam o tym nigdy nie wspominał. Ani o tym, że potrafił podrywać żołnierzy do boju, przełamywać ich strach i niepewność w wolę walki i w ten sposób odwracać przebieg bitew. Jak to zwięźle ujął Fredro w swoim zapomnianym arcydziele, jakim jest Trzy po trzy:

Na dzielnym koniu, dzielny jeździec, nieugiętego męstwa, świetnego honoru, pięknej postaci, wąs czarny, czapka na bakier, był ideałem polskiego wodza. Gdyby był nad brzegiem piekła krzyknął: za mną dzieci! w piekło skoczono by za nim.

Był wybitnym dowódcą; jeśli błądził, to zwykle w niedocenianiu własnych możliwości taktycznych; był znacznie bardziej odważny, niż pewny siebie. Przed potwarzami nie umiał i zwykle nie chciał się bronić. Dopiero bitwa pod Raszynem, która tylko dzięki niemu nie zakończyła się bezładnym odwrotem, ukazała go narodowi w jednoznacznym świetle i politycznym i moralnym. Stryj-król już nie żył, a Książę stanął do boju o Warszawę przeciwko dawnym austriackim towarzyszom broni. I tak wytrwał przez cztery lata, w nieustannej pracy i walce. Pod Lipskiem, w obliczu klęski Napoleona – który jedyny mógł pomóc w zachowaniu niepodległego wojska polskiego – powtarzał: Il fautmourir en brave, „trzeba umrzeć mężnie”.

W pamięci i wyobraźni zbiorowej narodu książę Józef utrwalił się w dwu postaciach: skaczącego do Elstery ułana  i spiżowego wodza na koniu.

Zginął śmiertelnie raniony (zapewne przez cofających się Francuzów…) w błotnych rozlewiskach rzeki. Przez pokolenia dziesiątki tysięcy Polaków oglądało obrazy jego śmierci – świadome daremności tej bohaterskiej ofiary. Chwila była wzniosła, gest teatralny – i bezowocny. Wizerunki budziły podziw i szacunek – ale nie nadzieję; pewnie dlatego cenzura oleodruków nie tępiła. Z perspektywy lat można pomyśleć: nie wiele zaznał szczęścia w życiu, ale zginął w odpowiedniej chwili. Jakże marny byłby jego los, gdyby przeżył! Jeszcze jednego uczestnika emigracyjnych złudzeń, swarów i rozczarowań? Poddanego Austrii, Prus albo Rosji?

Ledwie przez Thornswaldena wykonany pomnik księcia stał się – zamiast niego! – tułaczem. Pierwszy odlew, przekazanygenerał gubernatorowi Paskiewiczowi, do 1898 przeleżał w magazynach twierdzy Modlin, a potem do 1921 ozdabiał ogrody Paskiewiczów pod Homlem. Rzeźbiarz przedstawił Poniatowskiego na wzór Marka Aureliusza z rzymskiego Kapitolu. Książę ma twarz człowieka o skupionej uwadze, w prawej dłoni trzyma poziomo krótki miecz, w pozycji wyrażającej gotowość do służby. Spiżowy posąg postaci tak dramatycznie złożonej, której prawdziwą wielkość poznać można dopiero w zbliżeniu, pod lupą badaczy, jest całkiem jednolity, nie ma plam, pęknięć czy rysów. Jest jak jego wzór: książę Józef, spoistym stopem, choć z tylu składników złożonym.

Ponad wiek lat później, już w Niepodległej, mówił o nim Piłsudski (nieskory do pochwał):

…zostało wielkie imię, któremu obecnie pomniki stawiają, czyniąc go ojcem honoru i ojcem ojczyzny.

Oto wódz Polaków, którzy chcieli się wybić na niepodległość – na pewno najświetniejszy przez całe 123 lata porozbiorowe. Czy nie przed JEGO pomnikiem powinniśmy zaczynać pochody do Belwederu? Dwaj panowie JP są siebie godni; łączyło ich znacznie więcej, niż inicjały i wąsy.




Co z tą Polską?

zycie-z-polska-okladka2

Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Lubię czytać rozmowy z interesującymi ludźmi. Dają mi niemałe wyobrażenie o rozmówcy, jak dalece umie odpowiedzieć krótko, prosto, wprost, czy pokrętnie. Nie ma niedyskretnych pytań, są tylko niedyskretne odpowiedzi, mawiał Churchill. Ciekawi mnie nie tylko rozmówca, ale i zadający pytania. Zdarza się, że rozmawiający przy okazji wywiadu pokazuje także własną osobę i poglądy, promuje siebie. Wolę, gdy pytania skupiają się na rozmówcy, pokazują jego pasję i opinie. W innym przypadku, jest to zapis dyskusji, i jest to zupełnie inna forma literacka niż wywiad, i inne oczekiwania. Wywiady, jak powiedział mi Radek Sikorski (który jako student na uniwersytecie w Oksfordzie dorabiał wywiadami do stypendium) mają dwa życia – pierwsze, gdy informują na bieżąco i drugie, po 10-20 latach, gdy stają się świadectwem epoki.

Nakładem ambitnego warszawskiego wydawnictwa Nowy Świat ukazała się książka Andrzeja Bernata i Pawła Kozłowskiego „Życie z Polską”. Zawiera czternaście wywiadów z wybitnymi ludźmi nauki. Przeprowadzający rozmowy, Andrzej Bernat i Paweł Kozłowski są tacy, jak lubię, z zamysłu jakby wyciszeni, skierowani w całości na swojego rozmówcę. Są świetnie przygotowani, pełni erudycji i jednocześnie taktowni. Jest to książka mądra i zmusza do refleksji, do zastanowienia się, zrewidowania czasami ustalonych już poglądów, do przemyśleń. Nic dziwnego, elita intelektualna, wielcy mędrcy mówią nam o czasach im i nam współczesnych. Zastanawiają się… co z tą Polską?… Co było, co jest, i co będzie?

Rozmówcy oscylują pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, zadają pytania, jaka może być przyszłość. CEZARY WODZIŃSKI, filozof, mówi, że rzeczywistość jest zawsze kłopotliwa. Zawsze nie schematyczna, zawsze wieloznaczna i trudna.

Jeżeli chodzi o przeszłość, to jak powiedział JAKUB KARPIŃSKI, socjolog i badacz najnowszej historii Polski (zmarły w 2003 roku):

…kiedy badamy przeszłość, pojawiają się kwestie jej oceny, ale ocena jest słowem wieloznacznym. (…) Opisując staramy się na ogół zebrać fakty, które pomagają w wyjaśnieniu, w zrozumieniu zdarzeń. (…) Opis pokazuje, że komuniści nadzorowali niemal wszelkie dziedziny życia, dbali o swoją władzę i o interesy ZSRR,  zmierzali do celów związanych ze swoją ideologią. (…) Zawsze można argumentować, że ktoś inny byłby gorszy. I zwykle można kogoś takiego wskazać.

Jeżeli chodzi o lata komunizmu, Karpiński zwrócił uwagę, że nazewnictwo w tych czasach było „patriotyczno-ojczyźniane, nie komunistyczne”. I tak, w Moskwie działał Związek Patriotów Polskich, władza nazywała siebie narodową, powstał Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, itd. Karpiński stwierdza, że:

członek partii otrzymywał jakby polisę ubezpieczeniowa, płacąc za nią gotowością do posłuszeństwa i legitymowania władzy, ofiarowywał podległość i aprobatę, a w zamian otrzymywał większe możliwości kariery i w pewnym stopniu był chroniony.

Badacz podkreśla jednak, że były różne dziedziny, i należały do nich np. w pewnym okresie nauki społeczne, w których człowiek bezpartyjny mógł zrobić więcej, bo trudniej było na niego wywierać naciski. Wielu bezpartyjnych nie podporządkowując się ideologii, osiągało wartościowe rezultaty. Jakość ich pracy osłabiała dotkliwe cechy ustroju. Dobra robota w nauce, oświacie, kulturze była antykomunistyczna.

Podobnie zauważył JAN BŁOŃSKI, mówiąc że w kinie Wajda ział wręcz antykomunizmem i uchodziło mu to na sucho: działał przez pejzaż, ludzkie twarze, stereotypy zachowań… A jak cenzura miała skonfiskować pejzaż? Także to, co robił – równolegle do Swinarskiego – w teatrze, miało wyraźny rezonans wolnościowy.

Jan Błoński, krytyk, historyk literatury, eseista, tłumacz, stwierdził także, że po zmianach odbudowa literatury okazała się znacznie powolniejsza i trudniejsza, niż sobie to wyobrażano. Wcześniej w gruncie rzeczy ciągłość rozwoju literackiego utrzymywali (z konieczności niedoskonale) emigranci. Nie tylko Gombrowicz, Miłosz, czyli najwięksi. I nie tylko ci, którzy się z Polską fizycznie nie rozstawali; także ci, którzy do niej wracali, jak Kuncewiczowa, Wańkowicz.

Karpiński wypowiedział się ciekawie na temat obecnych sporów publicznych, które są tak liczne i jakby oburzają wielu:

W społeczeństwach demokratycznych spory traktuje się jako naturalne. U nas tę konieczność nie zawsze się rozumie, w czym miały udział środki masowego przekazu, piętnujące kłótnie i niepotrzebną wielość partii politycznych. Niedostateczne okazuje się zrozumienie dla pluralizmu.

Jeżeli chodzi o współczesność, JERZY JEDLICKI, historyk idei uważa, że demokracja jest ze swej natury systemem bardziej niż inne przejrzystym i ujawnia wszystkie nieprawości. Afery, korupcja, agresywność to są niestety normalne zjawiska towarzyszące początkom ustroju demokratycznego. Trzeba długiego czasu, by bardziej cywilizowane normy służby publicznej i partyjnej rywalizacji osadziły się głęboko w ludzkiej świadomości i zachowaniu.

Cały wywiad z Jerzym Jedlickim jest niezwykle interesujący.  Zauważył on, że Polska od kilku wieków znajduje się w sytuacji peryferyjnej i sądzi, że przez długi czas w niej pozostanie.

Sytuację peryferyjną – mówi Jedlicki – cechuje to, że od jakiegoś ośrodka cywilizacji więcej się przyjmuje, aniżeli oddaje. Chodzi o wzorce kultury, religie, pojęcia polityczne, technologie, obyczaje, style sztuki, literatury, budownictwa. Cechą sytuacji peryferyjnej jest również słabe wzajemne oddziaływanie między poszczególnymi peryferiami. One cały czas orientują się na centrum.

Historyk  zwraca uwagę, że ogólnie nie uważa się, iż może być coś wartościowego i wartego uwagi u sąsiadów, Polak szuka w księgarni rzeczy tłumaczonych z nauki i literatury zachodniej albo polskich. Podobnie jest ze stosunkiem sąsiadów do naszej kultury. Polski bilans wymiany z Zachodem był i jest stale ujemny. Najbliższy wyrównania był w końcu piętnastego wieku. Jedna rzecz się zmieniła – to, że Polska jest już peryferią nie tyle Europy, co Ameryki. Jedlicki uważa, że gdy w Europie zacznie się wzmagać reakcja na hegemonię amerykańskiej kultury i zamerykanizowane masowej kultury Zachodu, to Polska może się znaleźć w głównym nurcie oporu, a nie na poboczu. Jednocześnie stwierdza:

Zachodnia cywilizacja stworzyła rzeczy wspaniałe, na których trzeba i warto się wzorować, dotyczy to choćby instytucji naukowych, inwencji wynalazczej, idei demokracji. Ale niepokój, jeśli nie przerażenie, wywołuje nasza skłonność do zupełnie bezmyślnego zapożyczania byle czego. To małpowanie dotyczy nawet architektury: to, co się w tej dziedzinie dzieje obecnie w Warszawie budzi zgrozę.

Jedlicki uważa, że mamy kilkunastu wybitnych intelektualistów, którzy mają coś ważnego do powiedzenia o współczesności, o tym, co dzieje się w tej chwili z cywilizacją, ze światem (wymienił Miłosza, Lema, Kapuścińskiego, Kołakowskiego i wspomniał także ogólnie bez nazwisk kilku osób z kręgu katolickiego). Filozof z sympatia śledzi postawę Andrzeja Wajdy, aby ratować naszą polską kulturę.

Jedlicki stwierdza, że Polacy stracili szansę rozwoju gospodarczego, oświaty i instytucji publicznych, bo stracili wiek dziewiętnasty przez tragiczne skutki nieobliczalnych – jak mówi – powstań narodowych. Jak mówi, była to polityka samobójcza, narzucana przez garstkę szlachetnych, ale niezbyt odpowiedzialnych ludzi i konsekwencje dla polityki, gospodarki i kultury narodowej były katastrofalne. Zmarnowano całe pokolenia młodzieży, bowiem źle gospodarowaliśmy polską inteligencją. Po każdym z powstań kraj cofał się kilkadziesiąt lat. Zaborcy w odwecie zamykali szkoły, uniwersytety. Wywozili biblioteki i archiwa.

Co do peryferyjności, to pojęcie to nie oznacza – mówi Jedlicki – jakiegoś zasklepienia czy parafiańszczyzny, określa jedynie kierunek oddziaływań. Kulturze peryferyjnej brakuje siły ekspansji, ale nie oznacza, że jej wytwory i przemyślenia nie mogą mieć wartości uniwersalnych. Polska literatura i wizja historii są wciąż, z nielicznymi wyjątkami, dostrzegane w znikomym stopniu. Czy są za mało odważne, za bardzo w sobie zamknięte, czy po prostu lekceważone – nie umiem odpowiedzieć – konkluduje Jedlicki.

HENRYK DOMAŃSKI, socjolog, badacz struktury społecznej mówi, że największe oparcie dla demokracji stanowi u nas inteligencja. Jest nośnikiem takich wartości, jak tolerancja obyczajowa, brak przesądów.

NORMAN DAVIES – historyk i pisarz brytyjski zwrócił uwagę, że w Polsce cechą wyraźnie zauważalną jest świadomość własnej kultury. Mówi, że:

Polacy na punkcie kategorii narodowej mają obsesję. Z czasem staną się ważne inne problemy (…) Musimy zdać sobie sprawę, że żyjemy w świecie, w którym konsekwencje naszego zachowania są o wiele większe niż kiedyś. Jesteśmy zaś tymi samymi grzesznikami jak zawsze. Jednak w cywilizacji broni nuklearnej każda mała głupota może prowadzić dosłownie do końca świata. Nasza odpowiedzialność dzisiaj jest o wiele większa, gdyż skutki są większe.

Davies mówi, że będąc Brytyjczykiem, inaczej musi pisać o polskiej historii dla czytelników z Ameryki Północnej, gdzie nawet wybitni intelektualiści z trudem by przytoczyli trzy fakty z przeszłości Polski, inaczej dla czytelników zachodnioeuropejskich, i jeszcze inaczej dla Polaków.

Polska jest mikrokosmosem prądów ogólnoeuropejskich – przypomina wybitny historyk. Wszystkie prądy, czy to cywilizacyjne, czy też polityczne lub wojskowe, przez jej tereny przebiegały i zostawiały po sobie bogate ślady. Renesans i Oświecenie, romantyzm, prądy kulturalne XX wieku, chrześcijaństwo łacińskie i prawosławne, judaizm i nawet islam, konflikty narodowościowe, dwudziestowieczny totalitaryzm, wojna i zagłada – wszystko się tutaj zdarzyło.

Przywołuje lata sześćdziesiąte, gdy jako doktorant Uniwersytetu Jagiellońskiego był świadkiem różnych mądrych dyskusji, jako przybysz z zagranicy zadawał wciąż pytanie:  – Co z tą Polska będzie? Wacław Felczak odpowiedział mu – Proszę pana, przetrwamy, Polacy umieją przetrwać.

Dzisiaj mamy potwierdzenie owej wiary wspaniałych Polaków. Polska przetrwała i jest wolna – konkluduje historyk.

ZBIGNIEW BRZEZIŃSKI, wybitny politolog, socjolog zauważył, że:

każdy europejski naród jest mocno przeświadczony o swojej szczególnej, wyjątkowej moralnej i historycznej wyższości i czuje się urażony, kiedy inni nie wykazują należytego uznania. W ciągu dwudziestego wieku Europa popełniła przewlekle samobójstwo. Ten historyczny fakt nie został jeszcze przetrawiony, a szczególnie świadomość tego, że to nie-Europejczycy rozwiązują europejskie dylematy. Wynikająca stąd ambiwalencja europejskiej postawy wobec Ameryki jest bardzo widoczna: z jednej strony poczucie zależności i oparcia, ale jednocześnie z drugiej uraza i złość.

Zabawnie odpowiedział na pytanie:

– Czy kraje takie jak Polska czy Czechy, które były ofiarami totalitaryzmów i które pielęgnowały w swoje kulturze idee wolności, mogą wnieść w sposób partnerski w jednoczącą się Europę swoje ideały i owego ducha optymizmu? – Myślę, że już w samym pytaniu widoczny jest duży wpływ samochwalczych mitów.

TOMASZ ŁUBIEŃSKI pisarz, dramaturg, tłumacz mówi, że:

wybrany przez nas kierunek „na Zachód” niekoniecznie musi się sprawdzać w Europie. Może być bliższy modelowi amerykańskiemu. Niestety, jeżeli chodzi o stosunek do pracy, nadal dzielą nas oceany.

Mało jest u nas ruchu umysłowego wokół spraw ważnych – stwierdza pisarz – trochę zapominamy, że inni inaczej nas widzą niż my siebie. To trudna rzecz dla takiego średniego kraju jak Polska, z jednej strony utrzymać się w ramach pewnej skromności, a z drugiej zaznaczyć swoją obecność. Występują postawy albo agresywno-paternalistyczne w odniesieniu do sąsiadów, albo narzekające – Zachód nas zdradził, zawiódł, rozczarował. itd . Obie są nietwórcze i niebezpieczne. Według uproszczonej psychologii Zachodu jeżeli komuś się źle powodzi, to znaczy, że na to zasłużył. Tego nie rozumiemy, ciągle się skarżąc.

Jak wiadomo, mówi Łubieński, są narody w dużo gorszej od naszej sytuacji, również w Europie. Straciliśmy ten wątpliwy przywilej bycia najbardziej nieszczęśliwymi. W Polsce nie ma dyskusji ideowych. Jeżeli już zaistnieje jakaś polemika, to albo traktowana jest jako osobista wycieczka, albo jako atak na konkretną partię polityczną. Kategorie uczciwości intelektualnej funkcjonują bardzo słabo.

Nie spotkałem się w ciągu ostatniego dziesięciolecia z przypadkiem- stwierdza dramaturg – żeby ktoś przyznał rację przeciwnikowi politycznemu. Zawsze atakiem odpowiada się na atak.

Łubieński obawia się, że stracimy naszą szansę i staniemy się tylko takim gorszym Zachodem o niższym standardzie, który nikogo nie będzie interesował. Pewna ilość obywateli cieszy się z wolności i z niej korzysta. Jednak dla znacznej części społeczeństwa korzyści z niej płynące nie są wcale oczywiste. Ci ludzie dotkliwie odczuwają brak bezpieczeństwa socjalnego i publicznego, nie widzą przed sobą żadnych perspektyw.

BRONISŁAW ŁAGOWSKI, filozof, badacz myśli politycznej zauważa, że polskie społeczeństwo jest ubogie w instytucje, nie przestrzega zasad gry i nie szanuje uniwersalnych zasad, które niby przyjmuje. Podobnie jak Łubieński, stwierdza, że Polska jest krajem normalnym trochę skorumpowanym i byle jako rządzonym państwem, i że chyba taka jest polska norma.

Okazuje się – mówi filozof – że wolność polityczną zaprowadzić jest stosunkowo łatwo, ale jak zapewnić sobie wolność cywilną. Od chuligana, łobuza, bandyty, złodzieja, oszusta?

Dalej ciągnie swoja myśl:

Z ideą postępu wiązało się przekonanie o możliwościach powszechnego szczęścia, takie naiwne przekonanie. Nie w tym rzecz, że taki stan jest niemożliwy, lecz że w tym przekonaniu tkwi błąd moralny. Powszechne szczęście doprowadziłoby do degradacji moralnej. Szczęśliwi mogą być tylko niektórzy i tylko w pewnych chwilach. Wszyscy mogą być tylko nasyceni. Trudno uznać nasycenie za wielki cel ludzkości (….) Społeczeństwo demokratyczne dąży do zniesienia wszelkich różnic i nie toleruje przywileju. Tymczasem talent jest olbrzymim, wrodzonym przywilejem. Estetyka społeczeństwa egalitarnego ewoluuje w kierunku pomniejszenia roli talentu, tak by każdy mógł ubiegać się o uznanie jako twórca. I oto mamy kulturę tworzoną przez ludzi, którzy brak talentu rekompensują sobie krzykliwą ekspresyjnością, bluźnierstwem, drażnieniem wrodzonego gustu i tym podobnymi środkami.

Filozof krytykuje działalność naukowców w Polsce, która podobnie jak w innych krajach o zapożyczonej kulturze, polega nie na bezinteresownych badaniach, lecz na spełnianiu warunków awansu. Te warunki określają ci, którzy już awansowali. Łagowski uważa, że bezsprzecznie pozytywnym zjawiskiem są uczelnie prywatne.

Na pytanie: – W jakim ustroju pan by się najlepiej czuł? – odpowiada:

-W takim, gdzie istniałaby klasa wyższa, która w celu zapewnienia swojego bezpieczeństwa i przywilejów utrzymywałaby sprawy aparat strzegący porządku publicznego.

ANTONINA KŁOSKOWSKA, socjolog, powiedziała swoim rozmówcom, że żyjąc w świecie kultury globalnej człowiek może czuć przywiązanie do tej jednej, własnej, najpełniej i najwszechstronniej znanej kultury, z której wyszedł. Takie pełne, różnostronne i emocjonalnie zabarwione przyswojenie kultury nazwała narodową walencją kulturową.

Przyswojenie przynajmniej częściowe kultury innej niż własna, które pani socjolog nazywa biwalencją i poliwalencją, może rozbrajać skrajny nacjonalizm. Ono oczywiście nie usunie konfliktów zrodzonych ze sprzeczności interesów, ale może przeciwdziałać totalizacji nienawiści. Jako motywacja do poznawania kultury innych narodów wydaje się to bardzo ważne.

Ludzie mogą się czuć członkami więcej niż jednego narodu. Profesor Kłoskowska nie spotkała takich przypadków, żeby odnosiło się to do więcej niż dwóch narodów.  Jak przypomina, w przeszłości Polska bardzo dużo zyskiwała przez to, że była różnorodna narodowościowo. Polacy wiele czerpali od Ukrainy i w ogóle ze Wschodu. Czym byłby bez tego na przykład polski romantyzm? Inna sprawa, że to Polacy głównie korzystali. Przejmowało się pewne elementy folkloru i twórczości, ale także wyciągało zdolne jednostki, całe kategorie stanowe, które się polonizowały. Co teraz Ukraińcy, Litwini, Białorusini mają Polakom za złe. Profesor przypomina także duży wkład Żydów i Niemców w rozwój naszej kultury.

Tak przyjemnie było być Polakiem w 1989 roku, konkluduje Kłoskowska. Natomiast teraz nastąpiło znaczne rozczarowanie, gdyż większość spodziewała się pięknej, przyjemnej i łatwej przyszłości, rzeczywistość zaś okazała się trudniejsza, co na pewno osłabiło poczucie dumy narodowej.

Jest też faktem, że elementy narodowej kultury po części rozmywają się w ogromnym napływie popularnej kultury masowej. Kiedyś Antonina Kłoskowska jej broniła, bo odcięcie od kultury masowej było wtedy odcięciem od Zachodu i instrumentem narzucania niewoli. Ale już w trzecim wydaniu swojej książki o kulturze masowej zaczęła przed nią ostrzegać. Kultura masowa jest atrakcyjna, łatwa, pełna blichtru, sensacyjna i seksowna i zagraża nawet naszej własnej popularnej produkcji kulturowej i jej odbiorowi wśród naszych kręgów.

Zapytana, czym dla niej jest polskość, pani profesor odpowiedziała:

Polskość jest dla mnie zespołem wartości. Każda polska wieś, miasta takie jak Kraków czy Warszawa są dla mnie esencja polskości. Odnosi się to również do języka, w którym mogę się swobodnie porozumieć i wyrażać co myślę. Nie pragnę do końca określać, co jest dla mnie polskością. Dlatego, że wartości innych kultur są również bardzo mi bliskie. Polskość jest ważna, ale nie można być w niej zamkniętym. Czułabym się niesłychanie zubożona bez tamtych wartości. Na tym polega poliwalencja (…).Po zrobieniu doktoratu moi koledzy i ja recytowaliśmy fragment Fausta, kiedy on mówi, że nauka prowadzi do rozczarowań i zawodu, że jest nicością, a jednocześnie jest czymś, czego się wiecznie szuka.

ANDRZEJ WALICKI filozof i historyk idei, swoim rozmówcom zwraca uwagę na inny temat. Przypomina, że był rusycystą, więc perspektywa rosyjska niesłychanie mocno w jego pracach tkwi. Uważa, że co najwyżej tylko największe ekscesy stalinizmu w Polsce mogą być porównywalne z tym zniewoleniem i unikatowym okropieństwem ustroju totalitarnego, z jakim ludzie sowieccy mieli do czynienia znacznie dłużej. Dlatego obecnie Walicki jest mniej wyczulony na przewiny i usprawiedliwienia tych czy innych osób, które działały w sytuacji, kiedy to zło było znacznie bardziej zrelatywizowane.

Można się śmiać – mówi uczony – ze wszystkich, którzy twierdzili, że wstąpiwszy do partii spełniają role Wallenrodów i zbawiają Polskę. Ale nie można przesadzać w przeciwnym kierunku, nie można zakładać skrajności. Że ktoś, kto wstąpił do partii w czasach Gierka, chciał w Polsce budować komunizm.

Najlepszych przedstawicieli polskiej inteligencji Walicki ocenia bardzo wysoko i z przykrością, jak mówi, stwierdza, że będąc w Ameryce nie napotkał tam takich ludzi. Intelektualiści amerykańscy są tak zajęci swoimi karierami i sprawami ściśle zawodowymi, że znacznie ustępują szerokością sądu, taką wszechstronnością być może XIX wieczną.

ANDRZEJ PACZKOWSKI, historyk, badacz dziejów PRL, zauważa, że trudno wyłączyć sferę doświadczeń osobistych w badaniach dziejów najnowszych. Sfera wolności, która po 1989 roku została dana, albo odzyskana, i o której się przedtem marzyło, albo o nią walczyło, o której się nie myślało, ale jak przyszła, to się z niej korzysta, dotyczy bardzo wielu ludzi. To, co się stało, jest dla niego triumfem. Jest tym, o co mu chodziło.

JERZY SZACKI, historyk idei podkreśla, że podstawowym postulatem przyzwoitych liberałów jest, żeby państwo było ograniczone; żeby robiło tylko to, co jest absolutnie niezbędne, nie starając się regulować całego życia społecznego. W krajach podzielonych religijnie, etnicznie, politycznie, itd., jak np. Stany Zjednoczone, przyjęcie takiego punktu widzenia było całkowicie naturalne. Są różni ludzie, są rozmaite filozofie i recepty na życie, i nikt nie ma podstaw, aby twierdzić, że tylko on ma racje. Trzeba zapewnić wszystkim obywatelom maksimum praw i możliwość pokojowego współżycia. Państwo musi być neutralne, gdyż inaczej stałoby się źródłem konfliktów i niepokoju.

Ale jest zupełnie oczywiste, że o ile państwo może i powinno być neutralne, o tyle żaden człowiek z osobna, także liberał, neutralny nie jest. Pojedynczemu liberałowi zupełnie nie jest wszystko jedno, która religia jest słuszna, a która nie, i czy w ogóle religia jest słuszna, czy też jej odrzucenie. Ale sądzi on, że są inne tereny poza państwem, gdzie poszczególne systemy wartości mogą zdobywać poparcie społeczne. I właśnie to w skrócie określa jako społeczeństwo obywatelskie.

Profesor Szacki mówi, że z biegiem lat zrobił się bardzo proamerykański. Wprowadził jednak zastrzeżenie, że niekoniecznie oznacza to uznanie dla amerykańskiego liberalizmu, gdyż w Stanach to słowo oznacza coś innego. Dużo rzeczy sympatycznych znalazłoby się w Anglii, w Szwajcarii. W Niemczech, mniej już we Francji, zauważa historyk.

Jedną z głównych czynności intelektualistów – stwierdza Szacki, była zawsze samokrytyka i wykazywanie, że nie stoją na wysokości zadania, że są oderwani od tego, czym żyje naród, itd. Intelektualiści zawsze zajmowali się analizą swojej sytuacji pod tym kątem i wzajemnie się oskarżali o to, że swoich czasów i swojego społeczeństwa nie rozumieją.

Nie mam zbyt wygórowanych wyobrażeń o możliwościach intelektualistów i ich misji w społeczeństwie. To nawet bardzo niedobrze, jeśli wyobrażają sobie oni, że to właśnie do nich należy wskazywanie drogi. Oni są od komentowania – konkluduje profesor Szacki.

Polecam książkę Andrzeja Bernata i Pawła Kozłowskiego „Życie z Polską” wszystkim myślącym z troską o kraju. Zostawi wrażenie, pobudzi twórczo i wzbogaci o cenne przemyślenia.

Andrzej Bernat, Paweł Kozłowski „Życie z Polską”, Wyd.Nowy Świat, Warszawa 2004 r., 214 stron, zdjęcia.

Tekst ukazał się w „Przeglądzie Polskim” – dodatku „Nowego Dziennika” (Nowy Jork, 9 września 2005), „Teraz” (Filadelfia, maj 2005), „Liście oceanicznym” – dodatku ”Gazety” (Toronto, maj 2005). Mimo upływu lat wciąż jest aktualny.




Poza gniazdem. Polskie emigrantki w Kanadzie.

Kaszuby, Ontario, Kanada.
Kaszuby, Ontario, Kanada.

Anna Maria Jarochowska

Kanadyjski  kraj pionierów, do którego  płynęła większość polskich żon i  narzeczonych   w  początkach  XX wieku  był przede  wszystkim krajem  mężczyzn. To  oni  stanowili  dominującą  większość mieszkańców  nowo  zakładanych  miast i miasteczek,  oni w  pojedynkę lub grupami  przybywali  z  Kanady wschodniej i  ze  Stanów  Zjednoczonych,  aby robić  biznes,  zakładać  przedsiębiorstwa, organizować  administrację miejską,  otwierać  nowe tereny pod osadnictwo,  pracować  w  kopalniach,  w transporcie,  w obozach drwali… Oni  nadawali  styl  pracy, ogólną atmosferę podniecenia  możliwościami  zrobienia dużych pieniędzy  w  krótkim  czasie,  oni  otwierali  nowe  tereny  i  budowali  koleje.  Oni  też nadawali  charakter   rozrywce  istniejącej wówczas  w   Kanadzie zachodniej.  Dla  nich  powstawały saloons, pubs  i  bars  jak  grzyby po  deszczu, gdzie wyszynk legalnego i nielegalnego  alkoholu i burdy  pijackie należały do  zwykłych widoków,  a  spotkanie  pijanych   na ulicach  nie było rzadkością.  Poza  pracą  pito  często i  dużo i  to  było najczęstszą rozrywką  po miastach i  osiedlach. W  saloons i  barach  było  także sporo  kobiet  lekkiego prowadzenia,  kwitła  specyficzna  prostytucja,  typowa  dla  pionierskich obszarów  Ameryki  północnej.  Sam  fakt, że  było znacznie  więcej mężczyzn niż  kobiet  i  że tysiące samotnych młodych  mężczyzn nieustannie wędrowało  po kraju, w  którym ciężka praca  fizyczna przeplatała się z okresami  wolnego  czasu, świąt,  lub  bezrobocia sprzyjał rozwojowi  prostytucji. Kanada  na  zachód od  Winnipegu  długo  była jeszcze  tak  dzika  i pionierska,  że wielu   mężczyzn  miesiącami,  a nawet zdarzało się – latami, nie widziało białych kobiet w miejskim  stroju. Nagłe  pojawienie się  sylwetki  kobiecej w obowiązkowym  kapeluszu  i  w rękawiczkach wzbudzało więc sensację.

http://www.dreamstime.com/royalty-free-stock-image-old-map-america-canada-image11694146

Przybywające  imigrantki  nie liczyły się. Nie tylko były  biedne i natychmiast  zabierane przez  mężów do  przygotowanych domów, niezależnie od tego,  czy to  były istotnie domy  czy też  ziemianki. Nie znały  języka, były niepewne siebie,  dziwacznie,  nie po  kanadyjsku  ubrane i  nie znały lokalnego  savoir  vivre. (…) Samotni imigranci zabiegali o żony w rozmaity  sposób.  Najczęściej  pisali  listy do  dziewcząt znanych im  jeszcze w Starym Kraju proponując sponsorowanie ich przyjazdów i  małżeństwo.  Tak  powstało znane w ówczesnej  Kanadzie i  Europie określenie mail  order bride (narzeczona z  przesyłki pocztowej), która  często mało, a nawet wcale nie znając swego narzeczonego natychmiast  po  przybyciu  do Kanady  brała z  nim  ślub i wyruszała na jego „farmę”. Ile było nieporozumień, ile niedobranych małżeństw i zawiedzionych nadziei wynikających z tej formuły małżeńskiej, nikt nie dociekał. Podobnie jak nikt nie pytał kobiety,  świeżo  przybyłej z polskiej  wsi, stającej przed dugout (ziemianką), która odtąd miała być jej domem;  czy w tym  prymitywie poradzi sobie z  życiem i wychowaniem dzieci. Wiadomo jednak, że niektóre kobiety  nigdy nie potrafiły się otrząsnąć z pierwszego szoku i razem z  mężem pracować nad wspólną przyszłością. Związane z obcym sobie mężczyzną, w obcym i przerażająco prymitywnym buszu, miesiącami zupełnie samotne w swoich lepiankach  czasami uciekały same nie wiedząc dokąd, czasami  po prostu marły z głodu i wycieńczenia. (…) Przedmiotem łowów małżeńskich była każda dziewczyna, które  pokazała się w preriach. Wielu mężczyzn uważało, że córki osadników  preriowych były lepszym  materiałem na żony, ponieważ znały już pionierskie dugouts, sodhouses, shacks,  shanties  i  bunkers  i potrafiły sobie radzić z  niejedną robotą nieznaną, a  nawet niewyobrażalną w  Polsce. (…) Pierre  Berton  cytuje  jako  przykład  rozmowę  między zamożną i  wykształconą  Angielką Ellą  a Constance  Sykes, wystarczająco  ekscentryczną,  aby   z  ciekawości próbować przekonać się  jak  się naprawdę  żyje kobietom  na preriach  kanadyjskich. Już podczas podróży  statkiem  do  Kanady  Ella Sykes dowiadywała  się  o  trudnościach ich  życia.  Jedna  z bogatych  farmerek powracających z wizyty w  Starym  Kraju, opowiedziała jej swoją  historię:

Pamiętam, że pytałam go o kolor tapety w  naszej sypialni, ponieważ chciałam dobrać odpowiedni  zestaw  w łazience. On  to pytanie wtedy  zbył, ale nigdy nie zapomnę moich uczuć,  kiedy zobaczyłam,  że nasz dom  to po prostu jednoizbowa  drewniana chałupa  kurtyną  podzielona na dwie części i oczywiście  bez   żadnej  tapety. To  był straszny  szok dla mnie. Ale teraz, kiedy jesteście bogaci, twoje życie  jest znacznie łatwiejsze – zapytała panna Sykes. Odpowiedź zdumiała ją. – Miałam mniej  roboty kiedy zaczynałam moje  małżeńskie życie jako  biedna kobieta aniżeli  mam teraz. Mówi się,  że pasją  farmera jest ciągłe dokupowanie ziemi. Oni  są temu  gotowi wszystko poświęcić i dom i jego komfort nic dla nich nie znaczą. Mój mąż kupuje każdy akr, który może dostać i oczywiście zatrudnia najętych robotników do pracy na roli. A im więcej jest robotników,  tym  więcej  roboty   ma  kobieta…

W  lecie 1940 r.,  jako pierwsza przybyła do Kanady grupa  18 polskich kobiet i  dzieci złożona z rodzin  najwyższych  oficerów polskich sił zbrojnych oraz kilku dyplomatów. W krótkich  odstępach  czasu podążyły za nią dalsze grupy uchodźców polskich, zawsze związane z generalicją i polskimi elitami.  Wszyscy oni otrzymali pozwolenia na tymczasowy pobyt w Kanadzie, aż do zakończenia wojny,  po czym rząd kanadyjski oczekiwał ich powrotu do Polski. (…) W pierwszych dniach po przybyciu do Montrealu grupa nowo przybyłych Polek z dziećmi dowiedziała się, że zgodnie z zasadą „pomóż sam sobie, a Bóg ci pomoże” w  Kanadzie nie czeka na  nie żadna zorganizowana pomoc, i że po krótkim pobycie u zakonnic na przedmieściu Montrealu, muszą sobie same  znaleźć mieszkanie i pracę zapewniającą im  przeżycie pierwszej  kanadyjskiej  zimy. Na szczęście bogate żony montrealskich notabli prawie natychmiast zainteresowały się egzotycznymi uchodźcami z Europy, których mężowie  tak  dzielnie  walczą u boku W. Brytanii i Kanadyjski  Narodowy Komitet do Spraw Uchodźców zawiązany jeszcze w 1938 r., w celu niesienia pomocy Czechom, Słowakom, a przede wszystkim Żydom uciekającym  przed  Hitlerem, zajął się z kolei Polkami. Komitet był charytatywną organizacją pozarządową założoną i finansowaną przez bogatych montrealskich przedsiębiorców i  handlowców i  dawał upust energii bogatym  Kanadyjkom, którym presja społeczna owego czasu nie pozwalała  na żadne zajęcie poza domem oprócz działalności charytatywnej. Właśnie ten Komitet znalazł rozwiązanie problemu dachu nad głową w postaci wielkiego, pięknego niezamieszkałego domu w Westmount, wówczas najbogatszego z miast konurbacji Montreal. (…)

Po zakończeniu wojny, w  maju 1945 roku,  polscy uchodźcy  wojenni w  Kanadzie i  Stanach  Zjednoczonych z  dnia na dzień przekształcili się w pierwszą masową polską emigrację polityczną na kontynencie północno amerykańskim. (…) Imigranci napływający do Kanady dzielili się regionalnie na dwie grupy. Przedstawiciele polskiego świata politycznego, intelektualnego i  artystycznego, arystokracja oraz  liczni  ziemianie, którzy  mieli  już  przyjaciół lub krewnych w Kanadzie wschodniej starali się pozostać w ich pobliżu, a szczególnie w Montrealu lub Toronto. Natomiast zdemobilizowani  żołnierze i oficerowie  bez  prywatnych sponsorów kierowani  byli przez władze kanadyjskie do prowincji  zachodnich. Stąd  wytworzyły się dwie grupy o różnych doświadczeniach imigracyjnych i o  różnej  dynamice życia. (…) Maria A.  Jabłońska, matka znanego kanadyjskiego pianisty, Marka  Jabłońskiego (urodzonego w  Polsce na  początku  wojny)  tak  zaczyna opowieść o  początkach  życia ich rodziny w  Kanadzie:

Wylądowaliśmy w  Kanadzie w  1949 roku i zaraz jechaliśmy prosto do Edmonton,  gdzie przyjaciel mego męża załatwił nam  pracę jako  pomoc na farmie. Oboje z  mężem  mieliśmy  wykształcenie uniwersyteckie, ale tutaj  to nic nie znaczyło. W tamtych  czasach nie było możliwe uzyskanie imigracyjnej wizy kanadyjskiej bez podpisania kontraktu  pracy na farmie albo w  przypadku kobiet – służącej. Nawet trzy doktoraty nic by w tym  zakresie nie zmieniły. Wprost przeciwnie, mogłyby się przyczynić do zrujnowania szansy otrzymania wizy. Dlatego najlepiej było udawać zwykłego robotnika. Kanada nie  chciała przyjmować ludzi wykształconych poza jej  granicami, więc  lepiej było nie przyznawać  się do wyższego  wykształcenia. Po kilku  latach nagle  przepisy  zostały zmienione i głoszono potrzebę ludzi wykwalifikowanych w każdym rodzaju  profesji  i  zawodu. Niestety dla nas ta zmiana przyszła za późno. Granice wieku przy przyjmowaniu  do pracy w specjalności mego męża były ustalone i on  był już  za stary. Niemniej byliśmy  szczęśliwi, że  nie potrzebowaliśmy już  pracować dla naszego  farmera.

Dla rodzin,  które  zamierzały pozostać w  Quebec’u,  gdzie było dużo  opuszczonych  farm, był też  możliwy wariant osadzenia na opuszczonej  farmie.  Farmy te  położone  zazwyczaj  daleko od  miast, na terenach nie  najwyższej  jakości były przeważnie w ruinie.  Bez  inwentarza  żywego, bez elektryczności i  często  bez wody  bieżącej były tak nieatrakcyjne dla Kanadyjczyków, że rząd umyślił osadzać na nich rodziny emigrantów, którzy byliby obowiązani pracować na nich do pięciu lat zanim gospodarstwo przeszłoby na ich własność z  prawem ewentualnej sprzedaży.  W  ten sposób farma zostawała jako  tako  zagospodarowana, a rząd  federalny zostawał zwolniony z odpowiedzialności za  przeżycie pierwszych lat przez  imigrancką rodzinę. Taką  właśnie  farmę w  Abercorn otrzymała jako środek do życia rodzina hr. Zamoyskich, którzy chociaż w  przedwojennej Polsce mieli  ordynację rolną i  rozległe dobra, ale przecież  nie mieli  pojęcia o  tym  jak  się osobiście pracuje na roli.  Mimo  to na farmie w Abercorn przeżyli  kilka lat zanim zdołali  się przenieść do Montrealu,  gdzie Jadwiga  Zamoyska jako jedna z  pionierek polskiego  sobotniego  szkolnictwa poświęciła  wiele lat swego życia. (…) Z podobnych „okazji” nabycia farmy na własność skorzystali  niektórzy, bardziej profesjonalnie przygotowani ex-wojskowi z Armii Polskiej na Zachodzie,  szczególnie jeśli ich żony były gotowe żyć i pracować na farmie. W Quebec’u na kilku takich farmach rozwinęli  oni gospodarstwa specjalistyczne, inne zostały zamienione w przedsiębiorstwa agroturystyczne. (…) Rotmistrz Janusz Wiązowski  zmienił swoją farmę  w szkołę  hippiczną dla młodzieży quebeckiej. Innym przykładem sukcesu połączenia rolnictwa z turystyką była założona przez  małżeństwo  T.  Lintnerów „gospoda na wsi” –  lodge  dla gości z Montrealu.  W  pięknej okolicy L’Estrie pod  miasteczkiem  Sutton można było spędzić  na niej  weekend  lub dłuższe wakacje. Jeszcze  innym  przykładem była farma  pułkownika Wacława  Makowskiego w okolicy Covey Hills, w nie mniej malowniczej, południowo-zachodniej części Quebec’u. Jeszcze innym przykładem jest osiągnięcie  Władysława  Żebrowskiego, który znalazł swoje miejsce w  Kanadzie nad Pacyfikiem. Zamieszkał on samotnie na górze Whistler położonej w pobliżu Vancouveru.  Przejęty wspaniałym widokiem i doskonałymi  warunkami dla zimowej turystyki namówił kilku znajomych inwestorów do  zagospodarowania części góry Whistler jako ośrodka narciarskiego. Pomysł okazał  się niezwykłym  sukcesem i Whistler stał się znanym międzynarodowym ośrodkiem turystycznym na zachodnim wybrzeżu  Kanady.  (…)

1 kwietnia 1969 rok, emigracja do Kanady.
1 kwietnia 1969 rok, emigracja do Kanady.

Pierwsze  lata powojenne  ciężko  przeżywane  przez polskich  uchodźców   były także trudne  dla polskich artystów, którzy wówczas  przybyli do Kanady. Ale wraz  z gospodarczą  prosperity  i  nową  formułą społeczną,  poprawiała się i dola  artystów imigrantów. (…) W  latach sześćdziesiątych polscy malarze podobnie jak wszyscy inni  „artyści – etnicy”  wyraźnie zmierzali ku lepszemu. Ich  vernisages  były licznie odwiedzane,  częściej wystawiali swoje prace w galeriach i byli opisywani w gazetach.  To samo dotyczyło innych gałęzi sztuki jak ceramika, produkcja kilimów, gobelinów itp. Od chwili kiedy Kanada znalazła własną formułę społeczną i kulturalną,  każda forma artystycznego wyrażania się Kanadyjczyków zarówno jak i neo-Kanadyjczyków  lub  imigrantów, którzy jeszcze nie otrzymali obywatelstwa kanadyjskiego,  była uznana za twórczy wkład w kulturę kanadyjską. Znalazło to swój wyraz w ilości artystów przyjmowanych do Kanady jako emigrantów. (…) Od lat powojennych wykształcone Polki były dla niektórych Kanadyjczyków swoistą atrakcją  seksualną.  Jak  wyraził to pewien wyższy urzędnik  rządowy …jeszcze nigdy nie spałem z kobietą, która ma doktorat i jestem bardzo ciekaw takiego przeżycia…

Fragment książki „Poza gniazdem: wizerunki emigrantki polskiej w Kanadzie w XX wieku”, Polski Instytut Naukowy w Kanadzie 2006.




Polskie dwory i pałace

Dwór polski
Dwór polski

Maciej Rydel

Jedną z charakterystycznych cech polskiego krajobrazu, polskiej historii i kultury  są dwory polskie.

Od  początku państwa polskiego budowano je, najpierw jako obronne gniazda rycerskie, później od połowy XVII wieku jako siedziby właścicieli ziemskich, o charakterze rezydencjonalnym.

Dworami nazywamy  parterowe siedziby właścicieli ziemskich, a więc budowle mniejsze od  zamków i pałaców, a większe od chłopskich chałup. Dwory przez całe wieki były  ośrodkiem gospodarowania na roli, ośrodkiem szlacheckiej kultury i obyczaju, kultywowania tradycji rodowych i walki o polskość.

Charakterystyczne dla Polski jest to, że takich małych siedzib ziemiańskich było stosunkowo dużo, w porównaniu do innych krajów Europy.  W Polsce na przykład w XVIII wieku, odsetek szlachty w społeczeństwie był stosunkowo największy (około 10 %), w porównaniu do innych krajów Europy (ok.3-4 %). Każdy właściciel ziemski (a także tzw. „gołota” czyli szlachta bez ziemi, ale z przywilejami nadanymi przez króla lub sejm)  – starał się wyróżnić prestiżową siedzibą, która by te przywileje unaoczniała.

Za czasów rycerskich dworami nazywano całe obejścia, w których znajdował się dom rycerza  i szereg innych zabudowań mieszkalnych i gospodarskich. Obejścia te w celach obronnych budowano na wzgórzach i otaczano palisadą lub murem i fosą. Niektóre większe budowle tego rodzaju do dziś zachowane, nazywamy zamkami. Mniejsze – dworami obronnymi. I takich zostało już niewiele – kilkadziesiąt sztuk. Najpiękniejsze oglądać możemy w Oporowie koło Kutna, Dębnie w woj. małopolskim (w obydwóch są obecnie muzea), a najstarszy z nich z prze-łomu XIV i  XV wieku – w Wieruszycach koło Bochni.

Od połowy XVII wieku dwory zaczęły zmieniać  charakter  z obronnych na rezydencjonalne. Budowle piętrowe, na planie kwadratu z narożnymi wieżyczkami zmieniały się w parterowe, zbudowane na planie prostokąta. Otoczenie dworu z obronnego założenia z fosą i palisadą zmieniło się na założenie ogrodowe, o funkcjach estetycznych i reprezentacyjnych. Z czasów obronności dworów zostały natomiast  narożne wieżyczki, zamienione na mieszkalne alkierze. W XVIII i XIX wieku rozbudowywano dwory w ten sposób, że dodawano do korpusu dworu boczne alkierze. Dwory alkierzowe są bardzo charakterystyczną cechą polskiej architektury dworskiej.

Do ostatniej dekady XVIII wieku artystyczny wyraz architektoniczny wywodził się z baroku, później wśród architektury dworów zapanował neoklasycyzm. Najbardziej dziś popularne dwory, kojarzące się każdemu Polakowi z „typowym polskim dworkiem”, to takie, które mają portyk dwu- lub czterokolumnowy  na osi elewacji frontowej.  „Typowy polski dworek” leży na wzniesieniu, zawsze otoczony parkiem, jest parterowy, dobrze by miał czterospadowy dach łamany kryty gontem i był zbudowany z modrzewiowych bali „na zrąb”. Koniecznie musi być zorientowany „na godzinę jedenastą”  i  stać frontem do drogi (nie bokiem).  Do dworu powinna prowadzić aleja, a przed dworem niewielki gazon tworzyć ma dziedziniec honorowy (tzw. „cour d’ honneur„).

Taki wizerunek dworu bliski jest każdemu Polakowi.  Takich dworów stosunkowo najwięcej się jeszcze ostało (dziewiętnastowiecznych około 500).

Dworek Wincentego Pola w Lublinie.
Dworek Wincentego Pola w Lublinie.

Neoklasycystyczne dwory, zwłaszcza murowane, będące częściowo naśladownictwem większych założeń pałacowych, budowano w zasadzie do pierwszej wojny  światowej.  Ten styl  budowania po I wojnie kontynuowano w postaci tzw. „stylu dworkowego” i występował on do 1939 roku.

6 września 1944 r  komuniści wydali tzw. dekret PKWN o reformie rolnej.  Na jego mocy wywłaszczono i usunięto siłą wszystkich właścicieli ziemskich, formalnie tych posiadających co najmniej 50 hektarów ziemi, a w rzeczywistości wszystkich. Zostało w całej Polsce w rękach prywatnych ok. 30 tzw. ”resztówek” czyli dworów, które nie były ośrodkami gospodarki rolnej (domy letnie, miejskie i podmiejskie).

Ziemię rozdano małorolnym chłopom i robotnikom rolnym. Dwory stały się mieszkaniami przypadkowych ludzi, częściowo przeznaczono je na szkoły, biura spółdzielni produkcyjnych i państwowych gospodarstw rolnych. Część dworów zniszczono jako „relikty obszarnictwa i wrogiego ustroju” lub zostały rozebrane przez miejscową ludność by nie było gdzie założyć kołchozu.

Jaki jest dzisiaj stan  zabytkowych rezydencji wiejskich w Polsce ?

Parterowych dworów wybudowanych do 1939 roku, które zachowały przynajmniej zewnętrzny charakter zabytku, jest w Polsce około 3 tysięcy. Z punktu widzenia ich kondycji, ok. 2 tysięcy jest w stanie daleko posuniętej dewastacji, lub pozostały tylko zewnętrzne mury. Należą one najczęściej do Agencji Rolnej Skarbu Państwa, gminy lub miejscowej spółdzielni rolnej. Wiele z nich stoi pustych.

Pozostałe tysiąc dworów to szkoły, wiejskie ośrodki zdrowia lub mieszkania przypadkowych lokatorów. Ich stan można nazwać złym, ale nie beznadziejnym.

Tu i ówdzie uchowały się jeszcze zabytkowe elementy wnętrz: piece, kominki, stolarka.

Około 80 dworów w Polsce należy do osób prywatnych,  w tym, jak wcześniej zaznaczyłem, 30 do byłych właścicieli, sprzed II wojny światowej. Pozostałe 50 to dwory kupione po 1990 roku i  odremontowane na prywatne mieszkania. W około 30 dworach są muzea biograficzne (np. Sienkiewicza w Oblęgorku koło Kielc,   Kraszewskiego w Romanowie (lubelskie), Konopnickiej w Żarnowcu (podkarpackie), Wybickiego w Będominie (pomorskie) lub lokalne muzea, w tym pokazujące wnętrze dworskie, np. w Ożarowie k. Wielunia, w Koszutach (wielkopolskie)  lub Tubądzinie.  Około 30 obiektów dworskich to pensjonaty, hotele i ośrodki konferencyjne, należące do firm lub osób prywatnych.

Dwór w Koszutach.
Dwór w Koszutach.

Trochę inna jest sytuacja obiektów większych – pałaców. Ani jeden nie został w posiadaniu przedwojennych właścicieli po 1945 roku. Wszystkich brutalnie wyrzucono z ich posiadłości.

Po roku 1990 kilka z nich wróciło do prawowitych właścicieli. Pozostałe czekają na ustawę reprywatyzacyjną.  Pałace pełnią rolę biur gospodarstw rolnych, szkół, mieszkań prywatnych (zwykle kilka rodzin w jednym pałacu)  lub muzeów. Większość z nich jest zdewastowana  i pusta.

Funkcjonuje w całym kraju ok. 150 obiektów – pełniących lub mogących pełnić rolę konferencyjno-reprezentacyjne. Drugie tyle można do tych celów przystosować, ratując przed niechybną zagładą.

Część jest w posiadaniu firm z przeznaczeniem na własne ośrodki szkoleniowe.  Narodowy Bank Polski ma  Starą Wieś w województwie mazowieckim, pałac po Radziwiłłach; BGŻ ma Leszno pod Warszawą – pałac Bersonów, Wytwórnia  Sprzętu Komunikacyjnego w Mielcu ma zamek Reyów w Przecławiu  (podkarpackie), Petrochemia Płocka ma pałacyk w Srebrnej.

Część obiektów jest w posiadaniu instytucji budżetowych. A więc muzea: Malbork, Nieborów, Łańcut. Kozłówka, Gołuchów, Rogalin itp. Kilka pałaców mają  uczelnie wyższe: Uniwersytet Jagielloński ma dwór w Modlnicy, Politechnika Krakowska pałacyk w Janowicach na południe od Tarnowa, Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie ma dwór w Dłużewie w siedleckim, SGGW  ma dwór w Kociszewie (radomskie).  Związek Literatów Polskich posiada dwór w Oborach pod Warszawą,  Urząd Rady Ministrów ma pałace w Jadwisinie i Małej Wsi, Ministerstwo Kultury pałac w Radziejowicach.  Do instytucji administracji centralnej należy jeszcze kilka rezydencji.  Polska Akademia Nauk posiada kilka obiektów, np. pałace w Jabłonnej koło Warszawy, Będlewie (wielkopolskie) i dwór w Mogilanach (małopolskie).

Przepiękny klasycystyczny pałac w Lubostroniu należy do wojewody  kujawsko-pomorskiego i jest na dobrej drodze by stać się rezydencją na światowym poziomie, po ostatnio przeprowadzonym  remoncie.

W ostatnich latach uratowano szereg obiektów, które wydzierżawiły firmy i osoby prywatne prowadząc tam komercyjną działalność hotelowo – wypoczynkowo – konferencyjną.  Do nich zaliczyć można dwa pałace koło Koszalina: Krąg i Strzekęcinio, pałac w Rzucewie koło Pucka), dwór w Woli Zręczyckiej (mało-polskie) czy  pałac w Kraskowie (dolnośląskie).

Dworej w malwach, olej na płótnie, Jacek Łącki.
Dworej w malwach, olej na płótnie, Jacek Łącki.

Wymienione wyżej rezydencje oferują usługi na stosunkowo wysokim poziomie, ale niestety należą do mniejszości.  Zdecydowana większość spośród wspomnianych 150 pałaców i zamków, przeznaczonych na cele hotelowo-konferencyjne, mimo ładnego obiektu i pięknego położenia świadczy jeszcze niski poziom usług i zdecydowanie wymaga doinwestowania.

W Polsce niszczeją piękne obiekty zabytkowe, w takich miejscach za jakie w Europie zachodniej inwestorzy zapłaciliby masę pieniędzy. Wystarczy stwierdzić, że na Mazurach nie ma praktycznie ani jednego czynnego na wysokim poziomie obiektu zabytkowego, który latem mógłby pełnić funkcje ośrodka wypoczynkowego, a poza letnim sezonem ośrodka konferencyjnego, jeśli nie liczyć neogotyckiego pałacu w  Karnitach  i zespołu poklasztornego w Wigrach (suwalskie). A obiektów zabytkowych, które mogłyby być przygotowane dla bardzo wymagających gości jest tam co najmniej kilkanaście. Nad czystymi jeziorami, w pięknej okolicy, z pałacami w 200 letnich parkach. Żeby wymienić tylko pięknie położony  pałac w Sztynorcie  nad kompleksem jezior  Mamry, Dargin, Kisajno, Niegocin lub niszczejące  pałace  w Drogoszach, Sorkwitach i Gładyszach.

Obiekty konferencyjne, które odwiedziłem,  mające bardzo wysoki standard i dobrze przygotowane do obsługi wymagających gości, nowocześnie prowadzone i dobrze reklamowane – nie mają  trudności z zapełnieniem miejsc przez cały rok.  Niewątpliwie wymagania klientów będą rosły, a zabytkowe pałace, zamki i dwory zasługują na to, by zapewnić im godziwą egzystencję  i trwanie w nowych warunkach.

Zainwestowanie w pałace i dwory w celu przeistoczenia ich w ośrodki konferencyjno – wypoczynkowe jest niewątpliwie jednym z głównych sposobów na uratowanie tych obiektów, które straciły rację bytu jako ośrodki gospodarki rolnej i siedziby rodowe.  Nawet po powrocie w ręce prawowitych właścicieli, zdecydowanej większości nie będzie stać na to by je wyremontować i w nich zamieszkać.

Jest jednak jedna zasadnicza kwestia. Wszystkie te obiekty – dwory i  pałace, najpierw muszą mieć „czyste konto” od strony własnościowej, co w większości oznacza oddanie ich potomkom  prawowitych przedwojennych właścicieli.  Na  razie mają oni prawo pierwokupu tych obiektów wraz z otaczającym je parkiem. Zasadniczym krokiem w kierunku jasnej sytuacji własnościowej będzie ustawa reprywatyzacyjna.




Zbyt daleko, żeby się przejmować? – Wywiad z Nicholasem Kristofem.

Wywiad na prawach wyłączności z Nicholasem Kristofem, dziennikarzem z New York Timesa, dwukrotnym laureatem Nagrody Pulitzera, wyróżnionym w 2016 r. nagrodą „Spirit of Jan Karski Award”.

Bożena U. Zaremba

Nicolas Kristof podczas pracy reporterskiej.
Nicolas Kristof podczas pracy reporterskiej.

Bożena U. Zaremba: Znane powiedzenie, że śmierć jednostki jest tragedią, ale śmierć miliona to tylko statystyka, jest dzisiaj szczególnie aktualne. W jednym ze swoich ostatnich artykułów porównał Pan syryjską dziewczynkę do Anny Frank, tak jakby chciał Pan nadać kryzysowi w Syrii ,,twarz”. Uważa Pan, że ,,twarz” jest niezbędna, żeby ludzie zareagowali?

Nicholas Kristof: Myślę, że tak. W moich artykułach, szczególnie z Darfuru, byłem tak sfrustrowany brakiem reakcji, że zacząłem zgłębiać prace psychologów społecznych, szczególnie profesora Paula Slovica. Badał on przyczyny ludzkiej empatii i jeden z jego wniosków był taki, że czujemy współczucie nie do grup ludzi, ale do jednostek i reagujemy bardziej na historię jednostki. Doprowadziło mnie to do stworzenia „klucza” do empatii w stosunku do światowych problemów. I tego klucza staram się używać w moich artykułach i książkach.

BUZ: Myśli Pan, że wojna w Syrii i kryzys uchodźczy są teraz najbardziej palącą kwestią?

NK: Jest wiele naglących spraw i nie lubię, kiedy wymaga się ode mnie ich wartościowania, jednak na pewno jest to jeden z głównych problemów. Na całym świecie jest ponad 60 milionów uchodźców i migrantów; wojna w Syrii pochłonęła do tej pory około 470 tysięcy ofiar i liczba ta wciąż rośnie. Niestety, jest wiele innych globalnych problemów, które nas zajmują i które szczególnie leżą mi na sercu – ocieplenie klimatu, rozwijający się konflikt w Sudanie Południowym, prawa kobiet czy wyzysk w celach seksualnych.

BUZ: Czyż nie jest to przytłaczające? W innym artykule stwierdził Pan, że bardziej przejmujemy się śmiercią psa niż człowieka. Czy całkowicie utraciliśmy już zdolność współczucia? Wydaje się, że znajdujemy się w kryzysie, także, jeżeli chodzi i o tę kwestię.

NK: Ludzie rzeczywiście czują się przytłoczeni skalą globalnych problemów, z którymi musimy się dzisiaj zmierzyć, jednak myślę, że ma to związek z tendencją do zdystansowania się do cierpienia na dużą skalę. Każda pojedyncza reakcja na tragedię jest tylko kroplą w morzu potrzeb, jednak twierdzę, że każda pojedyncza kropla ma znaczenie. Być może nie jesteśmy w stanie pomóc 60 milionom przesiedlonych ludzi, ale z łatwością możemy pomóc jednej rodzinie, która straciła swój dom i walczy o przetrwanie. Z punktu widzenia tej rodziny jej przypadek jest do rozwiązania. Najlepszym przykładem jest historia mojej własnej rodziny.

BUZ: Pański ojciec był uchodźcą, prawda?

NK: Zgadza się. Został przyjęty do USA, [jako uchodźca] w 1951 r., co całkowicie odmieniło jego los. A także mój własny. Prawdziwe nazwisko mojego ojca brzmiało Krzysztofowicz. Razem ze swoją rodziną, mój ojciec działał [podczas II wojny światowej] w polskim podziemiu, na szlaku kurierskim. Mojego krewnego Niemcy złapali na gorącym uczynku z mikrofilmami, w naszym majątku przy granicy polsko-rumuńskiej. Inni członkowie mojej rodziny byli pojmani po polskiej stronie i zostali przewiezieni do Auschwitz, gdzie zostali zamordowani. Natomiast mój ojciec wraz kilkoma osobami został schwytany w Rumunii, gdzie Niemcy mieli silne wpływy, ale nie mieli pełnej kontroli. Moja rodzina zapłaciła dużą łapówkę, aby go wypuszczono, ale jeden kuzyn pozostał w więzieniu do czasu, aż Rumunia przeszła na drugą stronę. Kiedy świętował koniec wojny [podczas mszy] w kościele, Sowieci aresztowali go, bo podejrzewali, że jest szpiegiem polskiego wolnego rządu. Był za bardzo prozachodni. Zesłano go na Syberię, gdzie zmarł w gułagu. Zobaczyłem, więc, jakie koszty poniosła moja własna rodzina w związku z działaniami wojennymi.

BUZ: Czy te doświadczenia miały wpływ na Pańskie poglądy?

NK: Niewątpliwie. Historia mojego ojca na pewno pomogła ukształtować mój pogląd w sprawie uchodźców i uwrażliwiła mnie na ich tragiczne losy. To jeden z powodów, dlaczego tak żarliwie zajmuję się tą kwestią.

BUZ: Jakie według Pana są obowiązki dziennikarza? Zdać raport czy może coś więcej? Podnosić świadomość społeczną, wpływać na opinię czy pobudzać do działania?

NK: Myślę, że wielu z nas zostało dziennikarzami w nadziei, że nasz głos będzie się liczyć. Wydaje mi się, że kiedy tylko informujemy o życiu celebrytów czy o bieżących wydarzeniach politycznych tracimy ważną część tego, czym powinno być dziennikarstwo. Dziennikarstwo może świetnie wpisać zapomniane kwestie do codziennej agendy; kiedy jakaś kwestia nie przykuwa wystarczającej uwagi, możemy ją naświetlić. Można by więc powiedzieć, że zajmujemy się ,,biznesem oświetleniowym”.

BUZ: Czy czuje się Pan w obowiązku w ten właśnie sposób podchodzić do swojego dziennikarstwa?

NK: Tak, chociaż poświęcenie uwagi danej kwestii nie gwarantuje, że pociągnie to za sobą jakieś działanie, czego doświadczył Jan Karski. Ale na pewno jest to niezbędny krok.

BUZ: Informacja o traktowaniu Żydów w czasie II wojny światowej pojawiła się na ostatniej stronie New York Timesa i niektórzy ludzie twierdzą, że jeśli Facebook istniałby w czasie wojny, to Holokaust nigdy nie miałby miejsca. Podpisuje się Pan pod tym stwierdzeniem?

NK: Byłbym ostrożny w formułowaniu takich stwierdzeń – pół miliona Syryjczyków zostało zabitych i mimo, że mamy Facebooka, świat praktycznie pominął to milczeniem. Zgadzam się z tym, że media społecznościowe, zdjęcia i nagrania przybliżają nam cierpienia z odległych krajów, przez co trochę trudniej je zignorować, jednak, jako ludzie mamy niezwykłą zdolność do odwracania wzroku w sytuacji, gdy naprawdę nie wiemy, co zrobić, kiedy pojawiają się ofiary. Mówimy wtedy, że „to są Żydzi” albo „to są Syryjczycy” – „oni są od nas odmienni”. Więc być może media społecznościowe pomogłyby w czasie II wojny światowej, ale nie podejrzewam, żeby końcowy efekt był znacząco inny.

BUZ: Podobno zainspirował Pan Melindę i Billa Gatesa do skoncentrowania się w ich pracy charytatywnej na światowych problemach zdrowia publicznego. Co uważa Pan jak dotąd za największe osiągnięcie swojego dziennikarstwa w zachęcaniu ludzi do działania?

NK: Jest kilka takich spraw, na które pomogłem (wraz z innymi) zwrócić więcej uwagi i coś zmienić. Jedną z nich jest Darfur, inną handel kobietami na całym świecie, a także prawdopodobnie zdrowie reprodukcyjne, a szczególnie problem przetoki pochwowej. W każdym z tych przykładów ofiary przyciągają coraz więcej zainteresowania i środków.

BUZ: Napisał Pan wiele książek, między innymi ,,China Wakes” ,,Half the Sky” i ,,A Path Appears” razem ze swoją żoną Sheryl WuDunn. Wyobrażam sobie, że współpraca ze współmałżonkiem może być wyzwaniem.

NK: Ludzie często pytają, jak nam się udaje razem pisać książki i dalej być małżeństwem [śmiech]. Prawda jest taka, że jeżeli ma się troje dzieci i jest się w stanie razem je wychowywać, wtedy napisanie razem książki to bułka z masłem [śmiech]. Sheryl jest naprawdę wspaniałą pisarką i świetnie redaguje teksty.

BUZ: W jakich okolicznościach po raz pierwszy usłyszał Pan o Karskim?

NK: Miałem bardzo mgliste pojęcie o Karskim, ale książka Samanthy Power ,,A Problem from Hell”, w której jest mowa o Karskim, uświadomiła mi, czego dokonał. Zaangażowanie w polskie podziemie rodziny mojego ojca w pewien sposób też mnie do niego zbliżyło.

BUZ: Dlaczego jest on tak ważną postacią?

NK: Z powodu spraw, którymi zajmował się przez całe życie i z którymi my również cały czas musimy się mierzyć:, w jaki sposób my, jako społeczeństwo reagujemy na prześladowania i cierpienie w odległych krańcach świata. Są takie niezwykłe postaci w polskim ruchu oporu, jak Jan Karski i Witold Pilecki, których dokonania są po prostu zadziwiające. Oni poświęcili tak dużo i starali się wykrzyczeć całemu światu „Zwróć uwagę!” Ale świat pozostał niewzruszony. Dzisiaj mamy innych „Karskich”, którzy próbują robić to samo, wyeksponować pewne problemy, co sprawia, że Jan Karski jest ciągle aktualny.

BUZ: W co Karski byłby dzisiaj zaangażowany gdyby żył? O co by się troszczył?

NK: Myślę, że kryzys uchodźczy zajmowałby wysoką pozycję na liście spraw, którymi by się zajmował. Od czasów II wojny światowej nie widzieliśmy tak wielu ludzi w stanie desperacji, opuszczających swoje domy, ryzykujących swoje życie w nadziei na poprawę losu. I znowu nikt nie działa dostatecznie zdecydowanie, aby odpowiedzieć na ich potrzeby. Chodzi mi nie tyko o ich przyjęcie, ale również o poradzenie sobie z przyczynami, przez które ci ludzie tracą swoje domy, co koniec końców jest odpowiednią drogą do rozwiązania ich problemów.

BUZ: Myśli Pan, że popularyzacja spuścizny Karskiego może pomóc rozwiązać dzisiejsze problemy i konflikty?

NK: Tak, myślę, że historia Karskiego jest tak uniwersalna, że także dzisiaj ukazuje nam właściwe wzorce postępowania. Karski jest niezwykłym przykładem odwagi i determinacji, więc może służyć, jako inspiracja nie tylko do empatii, ale także do podjęcia akcji w imieniu tych, którzy tego potrzebują.

Uroczystość wręczenia „The Spirit of Jan Karski Award” odbyła się we wtorek, 1 listopada o 18:30 w The New School w Nowym Jorku.

http://www.jankarski.net