Mówi Pan pięknie po polsku, bez akcentu, ze zdziwieniem dowiedziałam się, że nie ma Pan polskich korzeni. Jak się zaczęła nauka polskiego?
Matheus Moreira Pena:
Zacząłem się uczyć polskiego w 2016 roku. Byłem wtedy na pierwszym roku studiów filologii włoskiej. Z ciekawości, postanowiłem się zapisać na przedmiot poświęcony kulturze polskiej. To właśnie w ramach tych zajęć wszedłem w kontakt z językiem polskim po raz pierwszy. Zajęcia były prowadzone w języku portugalskim, ale często mieliśmy okazję na przykład słuchać polskich piosenek. Na początku uczyłem się samodzielnie. Wypożyczyłem parę podręczników z biblioteki uniwersyteckiej i oglądałem filmiki w internecie na temat wymowy i gramatyki języka polskiego. Ten język zafascynował mnie na tyle, że na drugim semestrze postanowiłem się zapisać na zajęcia językowe wydziału polonistyki. Wtedy to już stało się dla mnie jasne, że zmienię kierunek studiów z filologii włoskiej na polską, co ostatecznie zrobiłem pod koniec pierwszego roku studiów. Studia polonistyczne ukończyłem w 2022 roku.
W domu mówił Pan po portugalsku, jak zrodziła sie chęć nauczenie innych języków?
Początki mojej pasji do nauki języków obcych wiążą się z graniem w wideo gry. Będąc jeszcze dzieckiem, dostałem konsolę PS1 i często grałem w różne gry po angielsku. Za tamtych czasów prawie wszystkie gry były dostępne tylko po angielsku. Bardzo lubiłem grać w gry i rozmawiać na ten temat z kolegami w szkole. Nieznajomość angielskiego jednak czasami przeszkadzała w wykonywaniu postępów w grach. To ostatecznie mnie zmotywowało do nauki języka angielskiego. Uważam, że to dość pospolite zjawisko wśród moich rówieśników. Miałem sporo kolegów w szkole, którym udało się opanować język angielski na całkiem dobrym poziomie właśnie dzięki grom i miłości do nich. Jakiś czas później, kiedy miałem wtedy około 14 lat, zaczęły mnie interesować piosenki i literatura rosyjska, więc postanowiłem podjąć się nauki tego języka. A kiedy już miałem około 16-17 lat poznałem grecką muzykę i gatunek rembetiko, który tak mnie zafascynował, że kupiłem duży słownik i zacząłem się samodzielnie uczyć języka greckiego w domu po szkole. Więc można tak powiedzieć, że języki obce od zawsze wzbudzały moją ciekawość.
Jakie języki Pan zna?
Język obcy, którym najlepiej się posługuję to język polski. Ale też znam angielski, rosyjski, grecki (współczesny) i węgierski na poziomie podstawowym.
Studiował Pan na Uniwersytecie w Kurytybie?
Tak jest. Ukończyłem polonistykę w Kurytybie. To jedyne miasto w całej Ameryce Południowej, w którym można studiować filologię polską. Spora część moich kolegów ze studiów obecnie prowadzi zajęcia językowe lub zajmuje się tłumaczeniami, tak jak ja. Warto zaznaczyć, że nie jestem jedyną osobą o innych korzeniach, która wybrała te studia. Mam wielu kolegów, którzy nie mają pochodzenia polskiego, a świetnie mówią po polsku.
Po studiach spędził Pan w sumie 7 miesięcy w Polsce – na stypendium w Katowicach i w …?
W 2017 roku spędziłem miesiąc w Cieszynie, w letniej szkole języka polskiego Uniwersytetu Śląskiego. A w 2018 roku pojechałem do Katowic w ramach Erasmusa i tam mieszkałem i studiowałem przez semestr.
Jak się Panu podobali ludzie i kraj?
Bardzo dobrze mi się mieszkało w Polsce. Polska to bardzo bezpieczny kraj w porównaniu z Brazylią. Komunikacja miejska w Polsce, na przykład, jest na zupełnie innym poziomie, niż w moim kraju. Też lubię fakt, że różnice między porami roku są bardzo wyraźne w Polsce. Mam takie wrażenia, że podział na cztery pory roku nie sprawdza się zbyt dobrze w przypadku Brazylii. A tak a propos ludzi, chyba nikogo nie zaskoczę stwierdzeniem, że Brazylijczycy i Polacy trochę różnią się od siebie. Polacy z reguły są bardziej zamknięci w sobie, niż Brazylijczycy i potrzebują więcej czasu, aby się z kimś spoufalić. Trudniej przełamać pierwsze lody, kiedy kogoś poznajemy w Polsce, niż w Brazylii. Ale też pamiętam, że niemal za każdym razem, jak już się nawiązywały rozmowy i Polacy dowiadywali się skąd jestem, to chętnie ze mną rozmawiali. Z moich doświadczeń wynika, że Polacy bardzo to doceniają, kiedy widzą, że ktoś naprawdę stara się nauczyć ich języka. I znowu nikogo tutaj chyba nie zaskoczę, jak powiem, że istnieją pewne różnice kulturowe pomiędzy tymi dwiema kulturami. Z brazylijskiego punktu widzenia, Polacy mogą się wydawać zbyt bezpośredni w komunikacji interpersonalnej. Na przykład kiedy ktoś zaprasza nas Brazylijczyków, z reguły odpowiadamy coś w stylu “fajnie, jesteśmy umówieni!” albo “ok, sprawdzę i dam ci znać!” (słynne vou ver e te aviso) zamiast odmówić od razu. Moim zdaniem tak się zachowujemy, bo po prostu nie chcemy zepsuć atmosfery i sprawić, aby tej drugiej osobie było niemiło. Z reguły się pisze do tej osoby dzień lub dwa przed umówionym terminem, aby potwierdzić, że będziemy albo, żeby dać znać, że nie damy rady tam przyjść. Mówienie “nie” wprost zdecydowanie nie przychodzi nam łatwo, a odniosłem takie wrażenia, że Polacy z reguły świetnie z tym sobie radzą. Wiadomo, że to też działa w drugą stronę, więc wyobrażam to sobie, jakie to może być mylące i frustrujące dla Polaków mieszkających w Brazylii.
Czy jest coś, za czym pan tęsknił podczas swojego pobytu w Polsce?
Bardzo tęskniłem za dobrą kawą i kulturą picia kawy. Brazylia jest największym producentem kawy na świecie, dlatego dobra kawa kosztuje w miarę tanio u nas. Picie herbaty nie jest tak popularne jak w Polsce. Podczas wizyt, nikt nie zadaje sakramentalnego pytania “Kawa czy herbata?”, bo u nas króluje kawa. Różnice przejawiają się również w sposobach przygotowania kawy. Będąc gościem w Polsce, jest wysokie prawdopodobieństwo, że jak ktoś zaproponuje ci kawę, to ma na myśli rozpuszczalną lub sypaną kawę. W Brazylii byłoby to raczej nie do pomyślenia.
Czy jest jakiś aspekt życia w Polsce, za którym Pan tęskni mieszkając w Brazylii?
Tęsknię za kolegami, których tam poznałem. Też tęsknię za tym, że język polski był wszędzie obecny i że miałem okazję go poćwiczyć na każdym kroku. Bardzo dobrze mi się mieszkało w Polsce, mam nadzieję, że kiedyś wrócę do tego kraju.
Kiedy zaczął Pan mówić i czytać po polsku?
W 2016 roku. Od samego początku nauki starałem się czytać i pomału poznawać literaturę polską.
Przetłumaczył Pan trzy książki na język portugalski: „Demon ruchu i inne opowiadania” Stefana Grabińskiego, „Znani i nieznani. Polacy światu” – książka i wystawa, „Pożegnanie z Marią i inne opowiadania” Tadeusza Borowskiego.Kto jest Pana ulubionym polskim autorem? (zob. przypis)
Bardzo lubię twórczość Sławomira Mrożka. Mam tu na myśli zarówno sztuki, jak i opowiadania.
Kto jest Pana ulubionym niepolskim autorem?
Lubię wiersze Kawafisa i prozę Istvána Örkény’ego.
Czy znajduje Pan podobieństwa w wymowie języka polskiego i portugalskiego? Gubi się akcent, który np. w języku angielskim Polacy często zachowują, nie mogą się go pozbyć?
Nie wiem, z moich doświadczeń wynika, że Brazylijczycy też mają trudności w opanowaniu zawiłości wymowy polskiej, tyle, że mamy inne problemy, niż na przykład Anglicy lub Amerykanie. Brazylijska odmiana języka portugalskiego obfituje w samogłoski, a język polski zaś w spółgłoski. A co za tym idzie, zbitki spółgłoskowe obecne w języku polskim często sprawiają nam dużo trudności.
Czy język polski i portugalski mają podobne brzmienia samogłosek?
Tak i nie. Z jednej strony, owszem, mamy nosowe samogłoski w języku portugalskim, co może ułatwić proces nauki. Ale z drugiej wymowa głoski Y nie przychodzi nam zbyt łatwo. Czasami też się zdarza, że przekładamy pewne cechy fonetyki brazylijskiej odmiany portugalskiego na język polski. Chyba najlepszym przykładem tego jest dźwięk, jaki reprezentuje litera E. W języku portugalskim litera E przedstawia dwie różne głoski. Są nimi /ɛ/ i /e/. W języku polskim zaś tej literze przypisuje się przeważnie wymowa /ε/. Brazylijczycy nieraz mają tendencję, aby wymawiać tę głoskę inaczej, niż Polacy. A ta “brazylijska” wymowa często bywa odbierana przez Polaków jako /ɨ/, a tę głoskę reprezentuje w języku polskim litera y. Brzmi to wszystko bardzo skomplikowanie, więc podam parę przykładów jak to wygląda w praktyce.
Słowo “przelatuje” zostaje odbierane jako “przylatuje”, “przejedzie” jak “przyjedzie”, “przebić” jak “przybić” i tak dalej. Ale ogólnie rzecz biorąc, to nie samogłoski sprawiają nam ból głowy podczas nauki języka polskiego, a raczej spółgłoski. Kolejną typową dla nas cechą jest miękka wymowa spółgłosek w końcu wyrazów. Brazylijczycy często wymawiają słowo “internet”, tak jakby było ono napisane “interneci”, albo “hot-dog” jak “hoci-dogi”.
A co jest dla pana najtrudniejsze w nauce języka polskiego?
Aspekty czasownikowe w połączeniu z przedrostkami. Wiele osób panicznie boi się siedmiu polskich przypadków gramatycznych, ale moim zdaniem odmiana przez przypadki nie jest taka straszna, jak ją malują. Sądzę, że różnice między aspektem dokonanym i niedokonanym oraz to, jak prefiksy zmieniają znaczenia czasowników i tworzą nowe pary aspektowe stanowi o wiele większe wyzwanie, niż nauka odmiany polskiej.
Mam tu na myśli pary czasowników typu robić\zrobić, zarabiać\zarobić, podrabiać\podrobić. Wszystkie te czasowniki mają rdzeń “to do”, ale ostatnie drugie pary już mają zupełnie inne znaczenie “to earn”, “to falsify”. Mało tego, że przedrostki zmieniają znaczenie czasowników, to jeszcze powstają formy typu “podrabiać”, “zarabiać”, w których rdzeń “robić” ulega zmianie na “rabiać” w formach niedokonanych. Trudno się w tym wszystkim połapać.
Co chciałby Pan w życiu osiągnąć… czym chciałby się Pan zajmować?
Na razie nie mam jakichś konkretnie wytyczonych celów. Bardzo podoba mi się fakt, że na codzień mogę zajmować się tym, co najbardziej w życiu lubię (czyli języki obce). Jeszcze bardziej mnie cieszy, że jestem w stanie zobaczyć owoce mojej pracy w postaci przekładów książek, które się ukazują w druku czy w postaci postępów uczniów w nauce. Mam takie wrażenia, że dopóki będę w stanie tak robić, to życie będzie dobrze się układać.
*
Przypis:Stefan Grabiński (1887-1936) – polski pisarz, przedstawiciel nurtu grozy w polskiej literaturze międzywojennej. Klasyk noweli fantastycznej, twórca horroru określany czasem mianem „polskiego Edgara Poe”.
Zobacz też:
Jestem trochę Polakiem, ponieważ jestem wielojęzyczny
Z Marco Americo Lucchesim, brazylijskim poetą, naukowcem, eseistą, tłumaczem – rozmawia Aleksandra Ziółkowska-Boehm.
Pasją Marco Americo Lucchesi jest poezja. Tłumaczył na język portugalski poetów takich jak: Nagib Mahfuz z Egiptu, Umberto Eco i Mario Luzi z Włoch, Paolo Dall’ Oglio z Syrii. Lucchesi pięknie promuje poezję polską w Brazylii. Gdy był redaktorem naczelnym „Poesia Sempre”, pisma Biblioteki Narodowej w Rio de Janeiro, w roku 2008 (Poesia Sempre, numer 30, rok 15 / 2008), ukazał się numer specjalny poświęcony właśnie polskiej poezji. Prowadził wykłady z literatury w Niemczech, we Włoszech, Francji. Jego książki zostały przetłumaczone na wiele języków: od angielskiego po urdu i bangla. W języku polskim w tłumaczeniu Henryka Siewierskiego ukazał się jego tomik zatytułowany 21 wierszy (Tesseractum, 2021).
Aleksandra Ziółkowska-Boehm: Urodził się Pan w 1963 roku w Rio de Janeiro. Jak Pana włoska rodzina pochodząca z Toskanii znalazła się w Brazylii? W jakim języku mówiono w domu?
Marco Americo Lucchesi: Moja rodzina pochodzi z prowincji Lucca, z małego miasteczka Massarosa, położonego między morzem, górami i jeziorem Massacciuccoli. Miasteczko to kochał i często odwiedzał Giacomo Puccini. Moi rodzice znali się od dzieciństwa. Tak się złożyło, że podczas II wojny światowej nasze miasteczko zostało wyzwolone przez wojsko brazylijskie i w ten sposób również dalsze dzieje naszej rodziny zostały związane z Brazylią. Przede wszystkim dlatego, że mój ojciec otrzymał propozycję pracy w branży komunikacyjnej. Moja babcia ze strony matki również przybyła do Brazylii. Miał to być pobyt tymczasowy, ale w końcu ich prochy spoczęły na ziemi brazylijskiej. Na ziemi, która jest teraz dla mnie ziemią świętą. To wspomnienie przywołuje wiersz Miłosza: stare kobiety w kościele, ich straconą młodość, ich piękno, ich kruchość! W domu mówiliśmy po włosku, zaś po portugalsku tylko w szkole. Dlatego kiedy mówię po włosku, ludzie od razu rozpoznają mój toskański akcent.
Szkołę i studia (magisterium i doktorat z literatury, habilitacja z historii) kończył Pan w Brazylii. Jak Pan wspomina okres studiów?
Jako skok w świetliste głębiny! Jeszcze przed studiami na uniwersytecie pożerałem książki. Od dwunastego roku życia moi nauczyciele byli dla mnie oknem na świat. Oknem – ale nie przykładem. Czułem się jednakowoż nieraz samotny i starałem się zachować moją niezależność pomiędzy umiarem i belcanto. Historia przemawiała do mnie przez Heraklita, a literatura przez Parmenidesa. I jeden, i drugi byli dla mnie ważni. Nawiasem mówiąc, obecność klasyków, muzyki, pianina, Dantego jest esencją śródziemnomorskiego joie de vivre. Do dziś wysoko cenię historię filozofii i nie potrafię obyć się bez perspektywy przeszłego czasu.
Skąd u Pana pasja i zapał do znajomości języków obcych? Czyta Pan i porozumiewa się w językach: porugalskim, włoskim, niemieckim, francuskim, angielskim…
I w jeszcze kilku innych. Być może to kwestia genów: mój dziadek ze strony ojca był poliglotą. Ponieważ jestem wielojęzyczny, to być może jestem także trochę Polakiem. Żartuję – moja znajomość języka polskiego jest tylko pasywna, niemniej podczas spotkania w Stowarzyszeniu Polskich Pisarzy i brazylijskiej Akademii Literatury udało mi się wygłosić krótkie przemówienie po polsku. Nauka języków obcych to nałóg, którego nie potrafię się pozbyć. Ale teraz już uczę się mniej intensywnie, bo zaangażowałem się w wiele projektów literackich i muzycznych. Być może to wszystko wynika z mojego dwujęzycznego pochodzenia i wychowania, a także z tego, że wyznając miłość, czynię to w dwóch językach. Pewnego razu, odwiedzając więźniów, poznałem Rumuna i mówiliśmy po rumuńsku. Na pożegnanie uściskal mnie serdecznie, bowiem tam, w więzieniu, stał się, jak mówił, sierotą własnego języka. Nigdy nie zapomnę tego spotkania! Słowa potrafią być aniołami lub demonami, zależnie od naszego wyboru. Jak zaczęła się Pana nauka języka polskiego?
Mój pierwszy kontakt z językiem polskim zawdzięczam znajomym, Józefowi Lutkowi i jego żonie. Byłem bardzo młody, gdy zacząłem uczyć się tego niezwykłego „spotkania” spółgłosek i osobliwego nosowego dzwięku. Dźwięku, który pozwala odkryć, jak starodawny on jest wśród języków słowiańskich. No i oczywiście postać Jana Pawła II, która mi otworzyła inne horyzonty. Nauka rosyjskiego z kolei pomogła mi pogłębić i rozszerzyć słownictwo. Przede wszystkim zostałem oszołomiony wielkością poezji Mickiewicza, Różewicza, Herberta i Miłosza. Szczególnie zaś powieściami i dramaturgią Gombrowicza. Oczywiście również i wielu innych pisarzy, ale wspominam tu tych, którzy zaprowadzili mnie do księgarni w Paryżu. No a potem był Assimil i moja pierwsza podróż do Krakowa. Jakże pamiętna!
To z wczesnej nauki gry na fortepianie, śpiewu, języków obcych wyniósł Pan tak głębokie i szczególne przygotowanie do „wejścia w dorosłość”?
Języki obce pozwalają zrozumieć świat i umożliwiają opowiedzenie o jego pięknie, jego tajemnicy, nadziei i okrucieństwie. Język jako taki jest filozoficznym sposobem na to, by zrozumieć wszystko, co nieuchwytne. Jest dla mnie, powiedziałbym, wokalnym tembrem, akcentem, cegłą wieży, której już nie ma. Z tego punktu widzenia langue i parole może też być odebrane jako śpiew chóralny. Głosząc takie prawdy, mam na myśli utwory Gombrowicza czy „Wesele”, ale także dzieła Brunona Schulza. Każdy język jest poetyckim systemem samym w sobie. Każdy język zasługuje na swojego poetę. Obecnie tłumaczę tureckiego poetę Yunus Emre ze słownika osmanli.. Zachwycam się wspaniałymi, dźwięcznymi głoskami: jak ü, jak polskie ł i nosowy dźwięk ą! Tajemnice orkiestry – dla mnie boskiej.
Do głosek dochodzi muzyka.
Jak wspomniałem, to drugi z moich nałogów. Zawsze uwielbiałem grać na pianinie. Nie jestem wirtuozem, ale staram się grać jak najlepiej i codziennie ćwiczę. Śpiewanie jest również moją wielką pasją. Codziennie śpiewam moje ulubione arie i inne pieśni operowe, które znam na pamięć. To wszystko krąży w moich żyłach. Innym moim przyjacielem obok pianina jest teleskop. Bowiem: studiuj gwiazdy i pentagram, albo czytaj gwiazdy w pentagramie Cycerona, muzykę w niebieskich globach. Jednak w rzeczywistości chodzi o sprawy o wiele prostsze… Mój ojciec był bardziej „geometryczny”, a moja mama bardziej „liryczna”. Jakże wielką radość przeżywam wciąż ulokowany pomiędzy – z jednej strony gwiaździstym niebem, a z drugiej czarnymi klawiszami…
Rozmawiała Aleksandra Ziółkowska- Boehm.
Wywiad ukazał sie [w:]: ODRA, Wrocław, grudzień 2022 str. 72-73.
Zobacz też:
Brazylia. Część II (1990).
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Zygmunt Wojski
W Rio de Janeiro w kościele w dzielnicy Botafogo odbywały się w co drugą niedzielę msze polskie. Poznałem tam starszą siostrę Heli Biłoganowej, Sarę, z którą kiedyś po mszy wybrałem się na targ na placu Świętego Krzysztofa (São Cristóvão). Wiedziałem o tym, że zjeżdżają tam z północnego wschodu Brazylii ludowi poeci, którzy sprzedają książeczki ze swoimi wierszami, zawieszone na sznurze. Jest to tak zwana literatura de cordel, czyli „literatura sznurkowa”. Gdy tylko pojawiliśmy się na targu, usłyszeliśmy improwizowany śpiew ludowego poety o wyglądzie patriarchy:
Oto idzie, mili moi,
dama, Helena z Troi,
a tuż za nią kroczy do nas
pan, on ma coś z profesora.
To było o nas dwojgu! Niedaleko znajduje się Quinta da Boa Vista (Folwark z Pięknym Widokiem), a w nim, Pałac Świętego Krzysztofa z początku XIX w. Była to rezydencja króla portugalskiego Jana VI, a potem obu cesarzy Brazylii, Piotra I i II. Teraz jest tam muzeum kultury Indian brazylijskich (ceramika z wyspy Marajó, przy ujściu Amazonki), zbiory minerałów i owadów. I to jest właśnie to Muzeum Narodowe, które tak niedawno spłonęło.
Dzięki Sarze niejaki Moisés (Mojżesz) obwiózł mnie samochodem po obrzeżach Rio de Janeiro. Byliśmy w Puszczy Tijuca i na punkcie widokowym św. Marty zwanym po portugalsku Mirante de Dona Marta, skąd niezapomniany widok na południową część miasta, Głowę Cukru i zatokęBotafogo oraz duży fragment oceanu. Jednak najwspanialszy jest widok na miasto i okolice z góry Corcovado, u stóp posągu Chrystusa Odkupiciela, który mierzy 37 m wysokości. Pojechałem tam późnym popołudniem kolejką. To, co zobaczyłem, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Taka kumulacja piękna, jak nigdzie! Jest tam wszystko: ocean, wyrastające z niego czarne, obłe skały zwane morros, nieprawdopodobnie urozmaicony układ południowych dzielnic miasta, podzielonych tymi czarnymi skałami i wielkie jezioro Laguna Rodrigo de Freitas pośrodku. Potem zachód słońca i wreszcie rozbłysły światła, cudo!!! Siedziałem na tej górze ponad dwie godziny i bez przerwy szczypałem się, by uwierzyć, że to, co widzę nie jest jakimś fantastycznym kolorowym snem. Widok z Głowy Cukru też jest piękny, ale robi mniejsze wrażenie. Chyba dlatego, że na Corcovado jest się bliżej miasta i wszystko widać jak na dłoni.
Do Petrópolis pojechałem w towarzystwie poznanej w 1987 r. na Kubie Heleny Gryner, której też zawdzięczam kontakt z Zakładem Filologii i Lingwistyki Uniwersytetu Federalnego. Pochodzący z Sandomierza jej ojciec mieszkał właśnie w Petrópolis, mieście położonym w górach Serra da Estrela, na wysokości 845 m i oddalonym 68 km od Rio. To tu cesarz Piotr II wybudował w XIX w. letnią rezydencję, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Cesarskie z eksponatami związanymi z życiem obu cesarzy. Najważniejszym jest słynna korona cesarska Piotra II. Także obrazy Pedro Américo (“Mowa tronowa”) i Symplicjusza Rodriguesa de Sá (portret Piotra I). Ponadto, sprzęty, meble, dokumenty. Wybudowana w połowie XIX w. droga bita między Rio de Janeiro a Petrópolis była pierwszą tego rodzaju drogą w Brazylii, a samo miasto wybudowali sprowadzeni z Niemiec osiedleńcy. W neogotyckiej katedrze z 1935 mauzoleum Piotra II.
Znajomy polski ksiądz Janek, zwany też po portugalsku Joãozinho (Jaś), zwolennik teologii wyzwolenia, zawiózł mnie samochodem do miasteczka Cachoeiras de Macacu, 99 km na północny zachód od Rio de Janeiro. Zostałem tam dwa dni u młodego polskiego księdza, który obsługiwał nie tylko miejscowych parafian z miasteczka, ale także wiernych w całej okolicy. Było wówczas pochmurno i wilgotno, nieciekawie. Mimo to obejrzałem znajdujące się nad miasteczkiem wodospady rzeki Macacu i pojechałem z księdzem jego dżipem do odległej wioski, gdzie w drewnianej kaplicy miał odprawić mszę. Padał rzęsisty deszcz, a polna droga pełna była kałuż, wybojów i błota. Tylko dżipem można było tam dojechać. Zgodnie z przewidywaniami księdza nikt nie pojawił się na mszy. Mieli świetną wymówkę: przecież padał deszcz, a oni nie mogą zmoknąć. To fakt, że mieszkańcy tropików unikają zmoknięcia jak ognia, o czym miałem okazję przekonać się kilkakrotnie.
Pojechaliśmy więc do pewnej parafianki, Mulatki, która właśnie przystała do jakiejś sekty protestanckiej. Oboje z mężem przyjęli nas bardzo gościnnie częstując kolacją (był to całkiem smaczny pieczony kurczak z ryżem). Ksiądz spokojnie powiedział: „Musi Pani wybrać, zdecydować się, albo być katoliczką, albo protestantką”. Na co ona: „Ale dlaczego? Przecież mogę być i katoliczką i protestantką. Zupełnie mi z tym dobrze”. Potem odbyło się spotkanie księdza z miejscowymi dziećmi (już było po deszczu). Ksiądz, rysując na tablicy dużą rybę, rzekł: „Oto ptaszek”, ale dzieci nie dały się nabrać.
Sporo słyszałem o kolonialnym mieście Ouro Preto (Czarne Złoto) w stanie Minas Gerais. Na początku nazywało się Vila Rica. W okresie kolonii, głównie w XVIII w., wzbogaciło się bardzo na wydobywanym tam złocie i diamentach i stąd jego bogactwo architektoniczne, głównie w aspekcie sakralnym. Nie przewidziałem jednego, a mianowicie faktu, że stan Minas Gerais jest położony na wysokim płaskowyżu (Ouro Preto ma wysokość 1179 m) i że nocą może być tam bardzo zimno. Już w autobusie włożyłem na siebie wszystko, co miałem, w tym nawet wciągnąłem szorty na spodnie, co na ulicach Ouro Preto wywołało sensację. Wycieczki szkolne wołały za mną: „Patrzcie, moda à la Ouro Preto!”
Odległość od Rio de Janeiro wynosi 384 km. Miasto leży w głębokiej dolinie na wzgórzach, stąd uliczki są strome, a liczne kościoły zbudowane wysoko. Samych zabytkowych kościołów jest tu ponad dziesięć, plus pałac, gdzie dawniej był ratusz i więzienie, a obecnie Muzeum Powstania w Minas Gerais z 1789 r. (Inconfidência Mineira), które to powstanie pod wodzą Tiradentesa dało początek walce o niepodległość Brazylii. W Muzeum pamiątki po powstańcach, a także obrazy i inne dzieła sztuki, w tym dzieła takich artystów jak Aleijadinho (jego projekty architektoniczne), Mistrz Ataíde, João Nepomuceno Correia e Castro, partytura Salve Regina Lobo de Mesquity, ex-vota ludowe.
Najwspanialsze są jednak liczne kościoły, na ogół o dwóch niskich wieżach nad frontonem ozdobionym nad wejściem głównym barokowymi płaskorzeźbami. Taki jest kościół Świętego Franciszka z Asyżu, XVIII w., gdzie cała architektura to dzieło Aleijadinha (1738-1814), a malowidła na sklepieniu przedstawiające Matkę Boską w otoczeniu aniołów-muzyków wykonał Mistrz Ataíde (1762-1830). Obaj są największymi artystami Minas Gerais.
Prawie cały dzień biegałem po mieście, a po południu pojechałem jeszcze do miasta Mariana (dawniej Vila do Carmo), 12 km od Ouro Preto, też na pofalowanym terenie, z licznymi kościołami na wzgórzach. Mariana była pierwszą stolicą stanu Minas Gerais. Tu także wydobywano w dużych ilościach złoto i diamenty. Osiemnastowieczny kościół Świętego Franciszka z Asyżu jest w stylu rokoko, późniejszej odmianie baroku. I tutaj Aleijadinho był głównym architektem i budowniczym, a Mistrz Ataíde, pochowany niedaleko wejścia głównego, autorem malowideł. W katedrze Matki Boskiej Wniebowzięcia wspaniałe niemieckie organy z początku XVIII w. Katedra w Mariana ma, w odróżnieniu od kościołów w Ouro Preto, bardziej strzeliste i kryte dachówką wieżyczki w ścianie frontowej. Cała zabudowa miasta jest zabytkowa, w stylu baroku kolonialnego. Domy są barwne, na ulicach stylowe latarnie.
Na plażę Copacabana w Rio de Janeiro jeździłem parokrotnie, ale zawsze były tam bardzo wysokie fale i o ile z wejściem do wody nie było większych problemów, o tyle dopłynięcie do brzegu z powrotem i wyjście z wody wymagało sporego wysiłku.
Zdarzyło mi się, że fala nakryła mnie, zawinęła pod siebie i wyszedłem z morza ledwie żywy. Nie jest to w żadnym razie plaża bezpieczna, zresztą pozostałe plaże nad otwartym oceanem (Ipanema, Leblon, São Conrado) też nie. To są plaże do opalania się lub do gry w piłkę, nie do kąpieli. Mają rzeczywiście bardzo szeroki pas stosunkowo czystego białego piachu.
Kolejna daleka podróż zawiodła mnie do trzeciego (po São Paulo i Rio de Janeiro) miasta Brazylii, pierwszej stolicy tego kraju, Salvadoru, który przez dłuższy czas był nazywany Bahia, jako że leży nad Zatoką Wszystkich Świętych. Jest stolicą regionu Nordeste, czyli Północnego Wschodu. Podróż autobusem wzdłuż wybrzeża Atlantyku trwała długo: musiałem pokonać niebagatelną odległość 1674 km. Miasto jest prawie trzymilionowe, a jego mieszkańcy to przede wszystkim potomkowie czarnych niewolników afrykańskich. Niewielka część miasta leży przy porcie, a więc nisko, a znacznie większa część na górnym tarasie, z którego można zjechać na dół windą Lacerda (1873). Zamieszkałem najpierw u wykładowcy fizyki, Polaka, o nazwisku Keller, a po kilku dniach przeniosłem się do jego kolegi, Edmunda Ratajczyka, też Polaka i także wykładowcy fizyki na tamtejszym Uniwersytecie. Najciekawszą częścią miasta okazało się dla mnie Pelourinho (Pręgierz, czy raczej Plac wokół Pręgierza), gdzie Muzeum Miejskie i dom pisarza Jorge Amado (1912-2001), a niżej, stare, kolorowe kościoły kolonialne. Najwspanialszy jest kościół Świętego Franciszka XVIII, o arcybogatych złoceniach i ogromnej obfitości ozdób: floresów, aniołów, ptaków, gzymsów, wolut. Oprócz tego, wspaniałe niebieskie portugalskie kafelki ze scenami biblijnymi i napisami o treści moralizatorskiej. Malowidła wykonał brat zakonny Frei Jerônimo da Graça.
Któregoś wieczora wybrałem się tam do fryzjera, licząc na to, że właśnie w tej plebejskiej dzielnicy będzie taniej. Poszedłem na sam koniec długiej ulicy i znalazłem. Fryzjer był Murzynem, jego klientela także czarnoskóra, a atmosfera niesłychanie przyjemna. Gdy wracałem, grupki Murzynów przed domami patrzyły na mnie z niedowierzaniem. Pewno myśleli, że to zjawa. Na chodnikach spali żebracy z ręką zastygłą w proszalnym żebraczym geście. Gdy znalazłem się na placu, z pobliskiej kawiarni dobiegły mnie wdzięczne tony samby. Stanąłem, by posłuchać. Podszedł do mnie młody Murzyn i zapytał, czy nie mam ochoty na piwo. Na co ja: „owszem, ale ty stawiasz, bo ja nie mam pieniędzy!” Zgodził się, zaprosił, ale bezskutecznie próbował potem namówić mnie na capoeirę (rytualną walkę) w jakimś, jego zdaniem, „renomowanym” lokalu. Wykręciłem się od całkowitej akceptacji, tłumacząc mu, że muszę naradzić się z moimi gospodarzami. Przyjaciółka Edmunda, miejscowa Mulatka, wyjaśniła mi w domu, że to jakieś wyjątkowo podejrzane i niebezpieczne miejsce…
Miałem w tym mieście wieczne problemy z rozpoznaniem miejsca, gdzie powinienem wysiąść z autobusu koło domu Edmunda. Nieprawdopodobny labirynt! Którejś niedzieli pojechałem z moimi Polakami i wymienioną wyżej Mulatką na wyspę Itaparica, znaną z malowniczych plaż. Pamiętam, że szliśmy długo plażą, robiąc co jakiś czas przerwę na kąpiel. Młody polski ksiądz obwiózł mnie potem po okolicy samochodem. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża aż za latarnię morską Itapuã, zatrzymując się w co ciekawszych miejscach. Widzieliśmy ładną i pustą plażę o tej samej nazwie i jeziorko zwane Lagoa do Abaeté, o ciemnej wodzie i bardzo białym piachu na plaży.
Byłem, a jakże, w Zakładzie Lingwistyki i Filologii miejscowego uniwersytetu federalnego i uzyskałem sporo publikacji. Pani, z którą pertraktowałem, nazywa się Suzana Cardoso. Wykładów nie udało się załatwić wobec trudnej sytuacji finansowej uczelni.
Niestety, pod koniec pobytu w Salvadorze poczułem się źle. Bolał mnie kręgosłup i przed samym powrotem, tym razem via Minas Gerais, miła polska zakonnica zrobiła mi zastrzyk przeciwbólowy, ale jego dobroczynne efekty nie wystarczyły na całą bardzo długą podróż. Dosłownie wyłem z bólu, gdy autobus wpadał na jakieś wyboje na drodze, a było ich dużo. Muszę przyznać, że współpasażerowie, biedna kolorowa ludność, bardzo mi współczuli i pytali, czy wezwać lekarza, czy mi pomóc w jakiś inny sposób. Po powrocie, nieoceniona Maria Aparecida Soares poszła ze mną do Szpitala Klinicznego na wyspie Fundão, gdzie wpakowano mnie do takiego rozgrzanego walca, z którego wystawała mi tylko głowa. Dostałem jakieś leki i w końcu bóle ustąpiły.
Druga Brazylijka poznana na Kubie w 1987 r., Mariluci, zaprosiła mnie pod koniec pobytu w Rio na kolację. Na ścianach w jej mieszkaniu dostrzegłem piękne ryciny jakiegoś kolonialnego miasteczka. Okazało się, że jest to Paraty, w stanie Rio de Janeiro przy samej granicy ze stanem São Paulo. Nigdy o nim nie słyszałem, ale coś mi mówiło, że powinienem je zobaczyć. Pojechałem i zachwyciłem się. Mała kolonialna mieścina, ale zadbana, nad wielką zatoką usianą wysepkami, o nazwie Baía da Ilha Grande. “Kocie łby” na ulicach, domy z portugalskimi oknami zwanymi janelas de guilhotina (okna-gilotyny), gdyż otwierają się poprzez podniesienie dolnej połowy do góry albo też górnej do dołu, kolorowo, pięknie. I kilka kościołów. Najbardziej znany, nad samym morzem, to kościół Świętej Rity de Cássia, z początku XVIII w. Z tego samego okresu kościół Matki Boskiej Różańcowej i Świętego Benedykta. Paraty było w okresie kolonialnym najważniejszym w Brazylii portem eksportu złota do Portugalii. Miasteczko powstało już w pierwszej połowie XVI w. Położenie jest czarowne: między zatoką i całkiem wyniosłymi górami o nazwie Serra da Bocaina. Jedyny minus – Paraty to inwazja turystów. Tłumy!
Pod koniec października 1990 r. przeniosłem się z akademika do księdza Zdzisława Malczewskiego. Przynajmniej pod koniec pobytu w Brazylii mieszkałem jak Bóg przykazał, w czystym, porządnym domu w dzielnicy Botafogo. Był to wieżowiec i mieszkanie znajdowało się dość wysoko. Miałem stamtąd blisko do Ogrodu Botanicznego, gdzie byłem dwukrotnie, raz w towarzystwie Marii Aparecidy. Z tej wizyty pamiętam aleję bardzo wysokich palm cesarskich (na Kubie zwą się palmami królewskimi) i elegancką fontannę w samym centrum. Dość blisko jest też Muzeum Rui Barbosy (1849-1923), prawnika, polityka, dyplomaty, pisarza i filologa. Mieści się w bardzo eleganckim pałacu, w cienistym ogrodzie tropikalnym. Całkiem niedaleko, Muzeum Heitora Villi Lobosa (1887-1959), wybitnego kompozytora, skromniejsze, ale pałacyk także mieści się w uroczym ogrodzie. Wreszcie Muzeum Indian, też w dziewiętnastowiecznym pałacu w Botafogo, z ogrodem. Wewnątrz, zdjęcia i eksponaty głównie dotyczące Indian Guaraní i Xingu. Oprócz tego, sklep z rzemiosłem artystycznym Indian (korale, wisiorki, ozdoby z piór papuzich). Pojechałem wówczas także statkiem na wyspę Paquetá, daleko w głąb zatoki Guanabara. Uroczy zakątek, dość spokojny i pełen kwitnących akacji tropikalnych. W skażonej, niestety, brązowej wodzie zatoki, wielkie, dekoracyjne głazy.
Ostatnia moja podróż w czasie pobytu w Brazylii to wyjazd do Kurytyby, miasta założonego już w XVII wieku, położonego 852 km na południowy zachód od Rio de Janeiro. 1.800.000 mieszkańców. Znajduje się na wyżynie parańskiej, na wysokości 945 m, w odległości 110 km od Oceanu Atlantyckiego. W związku z wysokim położeniem klimat jest znacznie chłodniejszy, niż w Rio de Janeiro i Salvadorze. Zabudowa miejska pochodzi z XIX i XX wieku, a duży procent mieszkańców to imigranci z Europy: Niemcy, Włosi, Ukraińcy i Polacy. Są tam parki tych narodowości, między innymi Park Papieża, gdzie polskie chaty wiejskie. Miasto jest nowoczesne. Jego trzy podstawowe wizytówki to Muzeum im. Oscara Niemeyera (architektura, design, sztuka nowoczesna) 2002 r., Druciana Opera (Ópera de Arame) 1992 r. oraz Ogród Botaniczny ( Jardim Botânico) 1991 r., z nowoczesną szklarnią.
Zatrzymałem się pod Kurytybą, w Pinhais, u pana Mariana Kawki, autora najlepszych słowników portugalsko-polskiego i polsko-portugalskiego. 6 listopada 1990 r. miałem wykład w Zakładzie Nowoczesnych Filologii Obcych Parańskiego Uniwersytetu Federalnego. Przyszło mnóstwo tamtejszych Polaków i była ożywiona dyskusja. Pan Mariano Kawka zawiózł mnie też do osady Araucária, 27 km od Kurytyby. Miasteczko leży na wysokości 857 m, nad rzeką Iguaçu. Odwiedziliśmy tam miejscowych Polaków, pana Romana Wachowicza (1907-1991) i tęgiego pana, z którymi zwiedzaliśmy założone w 1980 r. Muzeum Tingüi – Cuera, gdzie zgromadzono narzędzia rolnicze i przedmioty codziennego użytku. Muzeum leży na terenie Parku Cachoeira, założonego w 1982 r., gdzie poza tym Wioska Solidarności, z pierwszymi polskimi chatami zbudowanymi z pni araukarii, czyli tutejszej sosny. Mają one ponad 100 lat. Ponadto, w Parku Cachoeira kaplica, stodoła, chlew, sieczkarnia. Pan Roman Wachowicz sprezentował mi portugalską wersję swojej książki o Polakach z miasteczka Araucária. Tłumaczył ją na portugalski pan Mariano Kawka. Pan Wachowicz, już wówczas mocno starszy mężczyzna, zmarł kilka miesięcy po mojej wizycie. W 1995 utworzono w osadzie Park im. Romana Wachowicza, gdzie kapliczka Świętego Michała i pomnik imigrantów polskich.
Ktoś (chyba był to zamieszkały od dawna w Rio de Janeiro i żonaty także z Polką, panią Otylią, pan Stefan Kucharski) odwiózł mnie w niedzielę, 11 listopada, na lotnisko na wyspie Gubernatora i po ponad dwóch miesiącach spędzonych w Brazylii, około południa odleciałem do Buenos Aires.
__________
Fotografie pochodzą z serwisu Flickr
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Zygmunt Wojski
Mniej więcej w połowie lipca 1990 zjawiłem się w Madrycie. Miałem hiszpańskie stypendium badawcze, a głównym terenem mych badań miały być Wyspy Kanaryjskie. Po dwóch tygodniach poleciałem na Teneryfę, gdzie na lotnisku czekali na mnie kanaryjska lingwistka María de los Ángeles Álvarez Martínez i jej mąż. Odległość z lotniska do stolicy wyspy, Santa Cruz, jest znaczna, około 60 km. Nagie, strome, kamieniste zbocza po lewej nie nastrajały zbyt optymistycznie. W jakimś barze w stolicy wyspy, Santa Cruz, zjadłem kanapkę i zostałem odwieziony do akademika koło La Laguna, miasta uniwersyteckiego, gdzie później pracowałem w bibliotece. Uniwersytet w La Laguna powstał w 1701 roku i jest najstarszą uczelnią na Wyspach. Klimatyzacji w bibliotece nie było, a upał panował nieznośny. Wczesne poranki spędzałem pracując, a popołudnia przeznaczałem na kąpiel i zwiedzanie.
Santa Cruz nie wydało mi się zbyt ciekawym miastem. Na Placu Hiszpanii wysoki obelisk z pomnikiem patronki Wysp Kanaryjskich, Matki Boskiej Gromnicznej (la Candelaria). Klatka schodowa domu, gdzie rezyduje rząd kanaryjski, starannie wykonana z sosny kanaryjskiej, zwanej tutaj tea. Materiał ten wykorzystany jest obficie na wyspie w starych kościołach, gdzie wszystkie wspaniałe sufity, belki są właśnie z tego drewna. Na tej suchej wyspie Ogród Botaniczny, tak zwane Palmetum, jakiś karłowaty. Czuje się, że te wszystkie rośliny łakną wody. Bardzo interesujące natomiast jest Muzeum Przyrody i Człowieka (Museo de la Naturaleza y del Hombre), gdzie są mumie Guanczów, pierwotnych mieszkańców archipelagu, ich ceramika, sprzęty i wiele cennych informacji na ten temat.
Znacznie ciekawsza pod względem zabytków jest La Laguna, dawna stolica Teneryfy. Katedra z XIX wieku i kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, z XVI wieku, a także XVI-wieczna świątynia Najświętszego Chrystusa, to najcenniejsze zabytki sakralne. Ta ostatnia świątynia ma ciekawą kamienną dzwonnicę, zaś katedra, barokowy, misternie rzeźbiony ołtarz Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nuestra Señora de los Remedios). Ładny jest Plac Adelantado (Dowódcy), wysadzany drzewami, z ozdobnymi latarniami, a dziedziniec budynku Rady Konsultacyjnej Wysp Kanaryjskich otoczony jest mauretańskimi balkonami z sosny kanaryjskiej. W dziewiętnastowiecznym, masywnym pałacu Salazara, siedziba arcybiskupstwa. Zaintrygowały mnie rosnące obficie na starych dachach mięsiste rośliny zwane tutaj verodes (Senecio kleinia). Są to niewysokie sukulenty, których nigdzie więcej nie widziałem.
Poza Laguną najciekawszym miastem jest La Orotava, już u stóp najwyższego szczytu Hiszpanii, wulkanu El Teide, 3718 m. Najwspanialszy kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia pochodzi z końca XVIII wieku. Ma szeroką fasadę i jak w większości budowli sakralnych wykorzystano tu miejscowy kamień wulkaniczny, głównie bazalt. Niezwykle interesujący jest Dom z Balkonami (Casa de los Balcones) z XVII wieku, z jednym długim balkonem na najwyższym piętrze i pięcioma małymi poniżej, a wszystkie balkony są drewniane i bardzo przypominają domy peruwiańskie. Wzornictwo ozdób ma styl mauretański. Na placu Fernanda Fuentesa, obok kościoła Świętego Jana spod Drzewa Farrobo, pomnik wenezuelskiego polityka, Rómulo Betancourta (1908-1981), którego ojciec pochodził właśnie z Orotawy. Poza tym, neoklasyczny ratusz z XIX wieku, kościół Św. Augustyna z XVII wieku, z pięknie rzeźbionym w drewnie sufitem, zwanym artesonado. W 1882 r. wybudowano w Ogrodach Zwycięstwa mauzoleum masońskie dla Ósmego Markiza de la Quinta Roja, Diego de Ponte y Castillo. W końcu pochowano go na cmentarzu, a mauzoleum stoi od początku puste.
Urocze jest miasteczko Icod de los Vinos, na wybrzeżu północnym, z tysiącletnim drzewem smoczym (drago milenario) i placem de la Pila, z fontanną. Interesujący kolonialny kościół Świętego Marka z XVI w., z bogatym wnętrzem. Dalej na zachód, Garachico, z ciekawą starą częścią miasteczka, klasztorem Franciszkanów z XVII wieku, naturalnymi basenami w oceanie i wspaniałymi formacjami skalnymi, w tym „oknem skalnym” nad oceanem i wynurzającą się z morskich odmętów wysoką skałą, zwaną Roque de Garachico.
Około 20 km na południe od Santa Cruz, Candelaria z potężnym klasztorem Dominikanów i kościołem patronki Wysp Kanaryjskich, Matki Boskiej Gromnicznej, z 1959 r.. Na placu przed kościołem 9 posągów królów Guanczów (menceyes).
Wiele obiecywałem sobie po wyprawie na El Teide, aliści dwugodzinne oczekiwanie w kolejce do wyciągu, a potem zła widoczność na samym szczycie (chmury poniżej) osłabiły wrażenia z tej wyprawy. Najbardziej podobały mi się doliny u stóp góry (Cañadas del Teide), usiane malowniczymi ostańcami skalnymi koloru ochry.
Olśnił mnie zupełnie Masyw Anaga w północno wschodniej części wyspy. Poszarpane, urwiste szczyty, wąziutkie drogi nad przepaściami i wszechobecny tutaj las laurowy (laurisilva). Widoki niezapomniane, znacznie bardziej malownicze, niż w rejonie El Teide.
Obok Masywu Anaga stawiam maleńką wysepkę La Gomera, której krajobrazy to po prostu przepiękna baśń. Rzeźba terenu jest nieprawdopodobnie urozmaicona i zmienia się nieustannie. Stożki skał, ostańce, głębokie doliny, właściwie nie ma tam płaskich terenów. No i słynny laurowy las na zboczach góry Garajonay, 1487 m. Jedynym minusem było to, że zorganizowana wycieczka trwała tak krótko i że tak długa była podróż z Teneryfy na wysepkę La Gomera.
***
Po powrocie do Madrytu w pierwszych dniach września 1990 roku odleciałem do Rio de Janeiro samolotem urugwajskich linii lotniczych „Pluna”. Bilet na tę linię był „aż” o 10 dolarów tańszy, niż na „British Airways” i to zadecydowało. Mniej więcej w połowie lotu samolot jął się tak niebywale huśtać spadając w jakieś arcy głębokie dziury powietrzne, że byłem prawie pewny, że to mój ostatni lot i że za chwilę runiemy na dno oceanu. Nie wiem, jakim cudem rano wylądowaliśmy na brazylijskim lotnisku w Recife (był tam postój techniczny), a za parę godzin w Rio de Janeiro! Po lotnisku chodził z moim listem w ręku Czesław Biłogan ze swoim zięciem, o ile się nie mylę i zawieźli mnie do proletariackiej dzielnicy małych kolorowych domków Cascadura w północnej części miasta, gdzie w domu czekała żona Czesława, Hela. Zostałem u nich tydzień. Pamiętam, że tuż po moim przyjeździe wypiliśmy we trójkę całą skrzynkę brazylijskiego piwa marki „Bohemia”.
Nazajutrz młody czarnoskóry sąsiad Państwa Biłoganów usiłował wyjaśnić mi, jak mam dojechać autobusami na Wyspę Fundão, gdzie znajduje się Wydział Filologii Uniwersytetu Federalnego. Był to iście dynamiczny pokaz ustnej odmiany brazylijskiej portugalszczyzny, z którego nie za wiele zrozumiałem, ale jednak dojechałem do celu. Jazda autobusami była nieskończenie długa, a widoki mijanych dzielnic (Madureira i kilka innych) wyjątkowo egzotyczne dla Europejczyka: architektura straszna, bez ładu ni składu, domki byle jak sklecone i z byle czego, mnóstwo sklepów i sklepików, kramów i kramików, jednym słowem z estetyką nie miało to wszystko nic wspólnego.
Na uczelni pertraktowałem z paniami profesorkami Martą Scherre i Sebastianą Melo do Amaral z Zakładu Lingwistyki i Filologii. Omówiliśmy plan mojego pobytu, ustaliliśmy daty moich wykładów, a oprócz tego, obecna podczas rozmowy zaawansowana studentka obu pań, niejaka Evanilda, zwana Ivą, zaproponowała, abym zamieszkał w akademiku (alojamento), gdyż obok niej jest wolny pokój. Poza tym załatwiłem zaświadczenie upoważniające mnie do korzystania ze stołówek w akademiku i na uczelni (bandejão). Pojawiła się też profesorka filozofii czy socjologii, Maria Aparecida Soares. Kilka lat spędziła na studiach w Moskwie i była entuzjastką lewicy. Zaproponowała mi kolację u siebie, w bardzo eleganckiej dzielnicy Cosme Velho, niedaleko dolnej stacji kolejki na górę Corcovado.
Jadąc tam samochodem uświadomiłem sobie, jak ogromnym miastem jest Rio. To są przestrzenie nie do wyobrażenia dla Europejczyka. Maria Aparecida, gdy się dowiedziała, że ja mieszkam w Cascadura, a więc na północy, odrzekła, że wprawdzie sama nigdy tam nie była, ale dla mnie to znakomicie, bo poznam prawdziwe Rio… Właśnie wtedy pokazała mi pobliski uroczy placyk zwany Largo do Boticário (Plac Aptekarza). Typowy plac kolonialny z kolorowymi kamieniczkami w stylu barokowym, oryginalnym brukiem zwanym pé-de-moleque (brazylijski odpowiednik polskich „kocich łbów”), zamieszkany przez artystów, niesłychanie malowniczy, choć bardzo zaniedbany w ostatnich latach.
Wracałem do Cascadura nocą, najpierw autobusem, a potem pociągiem ze stacji Central do Brasil, gdzie istne mrowisko ludzkie, nieprzebrane, kłębiące się tłumy. W pociągu, znanym z działalności mnóstwa złodziei, rozłożyłem szeroko wielki plan miasta i bezskutecznie usiłowałem dowiedzieć się od siedzącego obok Murzyna, gdzie mam wysiąść. On tylko się uśmiechał i coś mówił, ale tak szybko i niewyraźnie, że nie mogłem go zrozumieć. Stanąłem więc przy drzwiach wypatrując napisu i wysiadłem całkiem intuicyjnie. Na szczęście, trafiłem „bez pudła” do zielonego domku Państwa Biłoganów.
Nazajutrz udałem się tym samym pociągiem do centrum miasta. Najpierw centrum handlowe przy alejach Presidente Vargas i Rio Branco. Bezosobowe drapacze chmur. Na końcu alei Prezydenta Vargasa wielki kościół Matki Boskiej Gromnicznej (Nossa Senhora da Candelária), XVIII-XIX w. Ciekawie zaczęło się dopiero na ulicy doOuvidor (Sędziego), gdzie „kocie łby” i resztka klimatu kolonialnego: domy z niewielkimi żelaznymi balkonami, metalowe „parawany” oddzielające poszczególne „włości”, latarnie zawieszone nad środkiem jezdni, jakoś spokojniej. Niedaleko, na wzgórzu, niesłychanie interesujący kościół Świętego Benedykta, XVI w., typowy portugalski barok kolonialny z ogromną ilością złoceń. Przy Alei Prezydenta António Carlosa, Pałac Cesarski (Palácio Imperial), XVIII w., który był rezydencją obu cesarzy Brazylii. Dalej, przy alei Rio Branco, nieco w głębi po prawej stronie, nowa, zupełnie nieciekawa katedra w kształcie wielkiego namiotu, 1979 r. Na końcu alei piękny, eklektyczny gmach Teatru Miejskiego (1906-1909) z ciekawym, eleganckim wnętrzem oraz Muzeum Sztuk Pięknych, 1938 r. w ogromnym, eleganckim gmachu. Wewnątrz malowidła takich artystów jak Almeida Júnior, Belmiro de Almeida, Delfim da Câmara, José Correia de Lima, Manuel da Cunha, Meirelles, Niemiec Johann Moritz Rugendas oraz Francuzi Nicolas Antoine Taunay, Jules de Sinety i przede wszystkim Jean-Baptiste Debret, którzy z pasją malowali sceny i krajobrazy Brazylii.
Gdy chodzi o krajobrazy miejskie pięknie zaczyna wyglądać miasto poczynając od dzielnicy Flamengo (Flamingów lub Flamanda) w kierunku południowym. Otwiera się widok na wielką zatokę Guanabara i Głowę Cukru, monolitową czarną skałę wyrastającą prosto z wód morskich, o 395 m wysokości. W głębi lądu eleganckie dzielnice Laranjeiras, Cosme Velho, Catete, a dalej na południe, Botafogo nad zatoką w kształcie ogromnej podkowy. Za Botafogo, już nad otwartym oceanem, dzielnice Copacabana, Ipanema, Leblon i São Conrado (Świętego Konrada). Między Copacabaną a Ipanemą, w głębi lądu, wielkie jezioro Lagoa Rodrigo de Freitas. GóraCorcovado, 710 m, znajduje się na terenie Parku Narodowego Tijuca, w sąsiedztwie dzielnicy Cosme Velho. Gdy posuwamy się od centrum w kierunku Flamengo, najpierw mijamy obszerny plac ze wzgórzem, na którym kościół Matki Boskiej Chwalebnej na Wzgórzu (NossaSenhora da Glória do Outeiro), XVIII w.. Za tym kościołem, Plac Siekiery (Largo doMachado), a za nim, dzielnica Catete.
Cofnijmy się ku centrum, za którym, po lewej stronie, na wzgórzu, dzielnica Świętej Teresy (bairro de Santa Teresa). To do niej wzdłuż akweduktu da Carioca (1723 r., 270 m długości) wiedzie jedyna w mieście linia tramwajowa, której stacja początkowa znajduje się na ulicy Lélio Gama, w pobliżu placu Carioca. To przy tym placu, na wzgórzu Świętego Antoniego, znajduje się chyba najbardziej ozdobiony złoceniami barokowy kościół kolonialny w Rio de Janeiro, a mianowicie, kościół Świętego Franciszka od Pokuty (São Francisco da Penitência), XVIII, dzieło braci Manuela i Franciszka Ksawerego de Brito, z wpływami brazylijskiego artysty Aleijadinho.
Jak już rzekłem, po tygodniu spędzonym w Cascadura przeniosłem się do akademika na Wyspie Fundão. Mój pokoik był między pokojami Evanildy i uroczej Mulatki Tani, wspólna łazienka naprzeciwko. Szczerze powiem, że odwykłem od tak spartańskich warunków, ale nie miałem wyjścia. O stołówce lepiej nie mówić, ale nie skromne wyżywienie najbardziej mi przeszkadzało, lecz warunki sanitarne, brak higieny i hałas. Często wieczorem było bardzo głośno u moich sąsiadek. Na korytarzach mijało się odchody kotów przygarniętych przez studentów.
Na Uniwersytecie Federalnym, poza moimi czterema wykładami, miałem też inne zajęcia. Chodziłem mianowicie na wykłady o współczesnej poezji brazylijskiej oraz o różnicach między brazylijskim a europejskim wariantem portugalszczyzny. Te ostatnie prowadził wybitny specjalista w tej dziedzinie, francuski lingwista Paul Teyssier (1915-2002), autor między innymi Historii języka portugalskiego. Ilekroć wracałem z centrum lub z dzielnic południowych, a było to na ogół późnym wieczorem, wysiadałem z autobusu koło Szpitala Klinicznego i stamtąd gnałem po ciemku przez pusty, niezabudowany teren, mijając po drodze skrzyżowanie, na którym liczni w mieście wyznawcy afro-brazylijskiej religii macumby stawiali talerze z potrawami dla swoich bogów. Widziałem też pod mostami zapalone przez nich świece.
Raz wybrałem się w towarzystwie Evanildy i Tani na plażę Świętego Konrada, na samym końcu południowej części miasta, a innym razem Evanilda zorganizowała specjalnie dla mnie wyprawę w góry na terenie Parku Narodowego Tijuca. Naszym celem było zdobycie szczytu Bico do Papagaio (Papuzi Dziób), 890 m. Było nas około 15 osób, w tym jedno szczupłe dziewczę, które wołało na mnie „ Zigue-zague”, czyli zygzak. Na skraju Lasu Tijuca malowniczy wodospad Cachoeira da Floresta da Tijuca, potem suchy las, na ogół dość rzadki, z potężnymi drzewami, w tym puchowce i stromy ostatni odcinek. Gdy ostro podchodziliśmy pod górę i odsłonił się widok na góry i wybrzeże oceanu zwane Barra da Tijuca, Evanilda dostała ataku histerii, usiadła u stóp trzydziestometrowej skały na szczycie i uderzyła w głośny szloch. Okazało się, że ma lęk wysokości… Niestety, nie spotkaliśmy licznych w tym rejonie ostronosów rudych (quatis).
__________
Fotografie pochodzą z serwisu Flickr
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.
Sebastian Woś – ojciec kolonizacji polskiej w Brazylii
Franciszek Sośnik
Urodzony w Siołkowicach Starych Sebastian Woś musiał być człowiekiem odważnym, skoro nie bał się stawić czoła wyzwaniom jakie postawił przed nim los. Urodził się 19 stycznia 1844 roku. Był synem, należącego do najzamożniejszej warstwy rolników, Szymona Wosia i jego żony Jadwigi z domu Kampa. Szkołę podstawową ukończył w swojej miejscowości, a potem uczęszczał do gimnazjum w Opolu. Miał zamiar podjąć studia na Uniwersytecie Wrocławskim, ale groził mu pobór do Wojska Pruskiego, na co nie miał ochoty, więc potajemnie uciekł do Polski i aby zatrzeć za sobą ślady zmienił swoje imię i nazwisko. Od tego czasu „funkcjonował” jako Edmund Saporski. W roku 1867 wyemigrował do Ameryki Południowej. Na początku osiadł w Urugwaju, w Montevideo. Po roku przeniósł się do Brazylii, gdzie zdobył uprawnienia geometry (mierniczego). Przy okazji poznał jak korzystne są warunki osadnictwa kolonizacyjnego dla przybyszów z Niemiec w stanie Santa Catarina. Pamiętał też jakie ciężkie warunki życia mieli jego rodacy w jego rodzinnych Siołkowicach, szczególnie ci należący do najniższych warstw społecznych, którzy nieraz na przednówku przymierali głodem. Postanowił odmienić ich los sprowadzając ich do Brazylii.
W listach do rodziny i krewnych opisywał możliwości osadnictwa w Brazylii i wspaniałe korzyści z tego płynące, namawiając jednocześnie swoich ziomków do wyjazdu. Jednocześnie listem z 4 kwietnia 1869 roku, wraz z przybyłym spod Lwowa księdzem Antonim Zielińskim zwrócili się z prośbą do cesarza Pedro II o wyrażenie zgody na sprowadzenie kolonistów ze Śląska do stanu Parana. 11 maja Sebastian Woś otrzymał pozytywną odpowiedź. Powiadomił Siołkowian o otrzymaniu zgody na ich przybycie do Brazylii i już tego samego roku wywędrowało do Brazylii pierwszych 13 rodzin. Sprzedali wszystkie swoje niewielkie dobra i zakupili bilety kolejowe prawdopodobnie do Hamburga lub Bremy. Stąd statkiem popłynęli do Brazylii. Rząd brazylijski, który propagował sprowadzanie kolonistów z Europy pokrywał koszty związane z podróżą morską. Dopłynęli do portu Itajai i tu spotkała ich bardzo niemiła niespodzianka: jako koloniści, którzy wywędrowali z Prus zostali przez brazylijskich urzędników skierowani do stanu Santa Catarina, gdzie organizowała się kolonizacja niemiecka. Tego Siołkowianie nie chcieli, tym bardziej, że w tym stanie panował klimat niemal tropikalny, do którego absolutnie nie byli przystosowani. Osiedleni w kolonii Brusque, którą wcześniej z powodu trudnych warunków opuścili Irlandczycy, przez dwa lata walczyli z dżunglą, aby zdobyć jakiekolwiek środki do przeżycia.
Sebastian Woś, który czuł się odpowiedzialny za los tych ludzi udał się wraz z księdzem Zielińskim na spotkanie z cesarzem. Zostali przyjęci i uzyskali zgodę na przesiedlenie rodzin z Siołkowic do stanu Parana, co stało się w 1871 roku. Tego też roku Siołkowianie założyli pierwszą osadę kolonialną Pilarsinho (po polsku: „Pielgrzymka”). Klimat w Paranie jest łagodniejszy niż w stanie Santa Catarina, gdyż napływ gorącego i wilgotnego powietrza od strony Atlantyku blokują góry Sierra do Mar (Góry Morskie – takie mniej więcej jak nasze Tatry). Od tego czasu kolejne grupy rodzin z Siołkowic i z całej okolicy, wypływały za ocean, by tam budować swoją przyszłość. Pod koniec XIX wieku nastąpiła fala emigracji z terenów Polski, najpierw z Królestwa Kongresowego, potem z Galicji, nowosądecczyzny i innych terenów. Łącznie przybyło ponad pięćdziesiąt tysięcy osób. Nowi koloniści korzystali z pomocy i doświadczeń swych poprzedników ze Śląska, którym dalej pomagał Sebastian Woś i w dowód wdzięczności dla niego sami zaczęli nazywać go: „Ojcem emigracji polskiej do Brazylii”.
Pisarz i oficer legionów Mieczysław Lepecki tak opisuje Wosia-Saporskiego:
Miał długie wąsy noszone na staropolską, sarmacką modę, ale w sumie był niepozorny. Miał liczne potomstwo z małżeństwa z Brazylijką. Mieszkał w pięknej willi z ogrodem. Pisał swój pamiętnik, który przekazał do archiwum polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Był bardzo uczciwy, bezinteresowny, zawsze gotów do pomocy rodakom i był wielkim polskim patriotą. To prawdziwy ojciec kolonizacji polskiej w Paranie. Nic dziwnego, ze miał honorowe członkostwo Polskiego Towarzystwa im. Tadeusza Kościuszki w Kurytybie oraz Polskiego Towarzystwa Łączność i Zgoda, których był współzałożycielem. W 1892 roku Saporski założył „Gazetę Polską” w Brazylii. Nie dorobił się żadnego majątku, choć zapewne miał okazję. Żył tylko sprawami polskimi, nie interesowały go pieniądze. Nic dziwnego, że Polonia Parany postawiła mu w 1953 roku, 21 lat po jego śmierci pomnik w Abranches. Jego twórcy napisali na pomniku: „Zorganizował emigrację polską, rozsłaniając jej horyzonty nowej Ojczyzny- Brazylii. Hołd i wdzięczność tym, co poszli jego śladem”.
I jeszcze kilka uwag dotyczących Sebastiana Wosia, czyli Edmunda Saporskiego.
– Od 1912 roku jako pierwszy Polak pełnił funkcję posła do parlamentu stanowego.
– W 1924 roku został przez Rząd Polski odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
– Zmarł 6 grudnia 1933 roku i pochowano go na cmentarzu municypalnym w Kurytybie.
– Polska osada Abranches podobnie jak Pilarsinho są dziś dzielnicami stolicy stanu Parana – Kurytyby.
– W Kurytybie jest ulica: „Rua Edmondo Saporski”
– Pisarz Bolesław Mrówczyński opisał dzieje Siołkowian w Brazylii w swojej bardzo ciekawej trylogii. Poszczególne tomy noszą tytuły: „Bitwa o Pilarsinho”, „Osada nad Srebrnym Potokiem” i „Tętniący step”.
– W 1996 roku w Siołkowicach miała miejsce wielka uroczystość związana z obchodami 125 rocznicy osadnictwa w Brazylii. Przybyło ponad 40 gości z Brazylii, potomków emigrantów.
W obecności wicepremiera Mirosława Pietrewicza, Ministra Oświaty prof. Andrzeja Stelmachowskiego, biskupa Jana Kopca, oficjeli z Ambasady Brazylii, przedstawicieli władz wojewódzkich i gminnych oraz wielu mieszkańców Siołkowic odsłonięto okolicznościową tablicę pamiątkową na budynku szkoły.
– Wraz z delegacją brazylijską przybył też do Siołkowic wnuk Sebastiana Wosia, z wykształcenia prawnik, Edmundo Leinig Leinig Saporski. Zabrał ze sobą grudki ziemi z ogrodu przy domu rodzinnym Sebastiana Wosia oraz z cmentarza w Siołkowicach, by posypać nimi w Kurytybie grób swojego wielkiego dziadka.
Ciekawe, czy opuszczając Siołkowice Sebastian Woś zdawał sobie sprawę, jak wiele się za jego przyczyną wydarzy. Wydaje się, że nie, co wcale nie umniejsza jego dokonań. Z pewnością zasłużył na to, by znaleźć się w gronie wielkich i ważnych ludzi jakich wydała nasza ziemia…
Uroczystość wręczenia Nagrody Literackiej Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie trzem pisarzom z Brazylii – prof. Henrykowi Siewierskiemu, Tomaszowi Łychowskiemu i księdzu Zdzisławowi Malczewskiemu, za propagowanie kultury polskiej w Brazylii i na świecie.
Ogrody Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego w Warszawie, 4 czerwca 2017 r.
Laureaci Nagrody Literackiej 2016 Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie
Prof. dr Henryk Siewierski – absolwent i doktor Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 1981-1985 prowadził wykłady z języka i kultury polskiej na Uniwersytecie Lizbońskim. W roku 1985 objął stanowisko profesora literatury na Universidade de Brasilia oraz dyrektora wydawnictwa tego uniwersytetu. W roku 2011 utworzył na tej uczelni Katedrę Cypriana Norwida, której zadaniem jest propagowanie literatury i kultury polskiej w Brazylii. Publikując eseje na temat polskich pisarzy i poetów, popularyzuje tam znajomość literatury polskiej, jej wielkość i różnorodność. Autor około stu artykułów i esejów literackich, głównie w języku portugalskim, a także szeregu książek, m.in. Spotkanie narodów (Paris 1984), Jak dostałem Brazylię w prezencie (Kraków 1998), Historia da literatura Polonesa (Brasilia 2000), Outra linqua. Poemas (2007, 2012), Architektura słowa i inne szkice o Norwidzie (Kraków 2012). Ostatnio wydał Szkice brazylijskie (Warszawa 2016). Henryk Sierwierski jest tłumaczem dzieł pisarzy i poetów polskich na język portugalski (Schulz, Norwid, Różewicz, Szymborska). Na język polski przetłumaczył m.in. wiersze Fernanda Pessoi.
Podczas uroczystości wręczenia Nagrody Literackiej Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, laudację wygłosiła Nina Taylor-Terlecka.
Tomasz Łychowski – poeta, tłumacz, malarz. Urodził się w Angoli, w Afryce Portugalskiej. W roku 1938 przyjechał wraz z rodzicami do Polski. Kiedy wybuchła II wojna światowa, obydwoje rodzice włączyli się do konspiracji, wkrótce cała rodzina dostała się w ręce gestapo i została osadzona na Pawiaku, ale przeżyła. W roku 1949 Tomasz w wieku 14 lat wyjechał z rodzicami do Brazylii. Przyszły poeta ukończył studia w języku angielskim w brazylijskiej filli uczelni Cambridge. Pracował w oświacie i szkolnictwie wyższym, opracowywał programy nauczania, prowadził wykłady. Współpracował z czasopismem „Aproximacoes” (Zbliżenia), wydawanym przez prof. H. Siewierskiego. Pisał także do pism polonijnych w Kurytybie i w Argentynie. Wielką pasją Tomasza Łychowskiego jest obok poezji malarstwo. Swoje obrazy pokazywał na wystawach w Ameryce Południowej, w Polsce i w Londynie. Wydał tomiki wierszy w językach portugalskim, angielskim i polskim, m.in. Glimpses/Vislumbres (1996), Voices/Vozes (1998), Encontros/Spotkania (2006), Skrzydła/Asas (2008), Recomeco (2014), a w 2010 r. autobiograficzny tom prozy Moja droga na księżyc. Tłumaczy poezję Hartwig, Krynickiego, Lipskiej dla czasopisma Brazylijskiej Akademii Literatury.
Podczas uroczystości Tomasz Łychowski czytał swoje wiersze po polsku, a jego syn Rodrigo Łychowski po portugalsku. Laudację wygłosiła Aleksandra Ziółkowska-Boehm.
Ksiądz dr Zdzisław Malczewski TChr – urodził się w Nowym Brzesku k. Krakowa. W roku 1969 wstąpił do Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej. Święcenia kapłańskie w 1976 roku. Po uzyskaniu doktoratu na Uniwersytecie Poznańskim w roku 1979 przybył do Brazylii w celu realizacji misji zgromadzenia. W latach 1999-2009 był redaktorem naczelnym studiów polsko-brazylijskich „Projeções”, drukowanych w języku portugalskim w Kurytybie, a także założycielem półrocznika „Polonicus”, pisma rozsyłanego na brazylijskie wyższe uczelnie i do wielu ośrodków kultury. W czerwcu 2009 roku objął funkcję rektora Polskiej Misji Katolickiej i rozpoczął wydawanie biuletynu „Echo Polskiej Misji katolickiej w Brazylii”, który jest tam jedynym pismem wydawanym w języku polskim. Ksiądz Malczewski jest korespondentem Radia Watykańskiego, a także autorem książek Obecność Polaków i Polonii w Rio de Janeiro (Lublin 1995), Słownik biograficzny Polonii brazylijskiej (Warszawa 2000), Polonii brazylijskiej obraz własny. Zapiski emigranta, 1979-2006 (Kurytyba 2007).
Ksiądz dr Zdzisław Malczewski nie mógł wziąć udziału w uroczystości. Laudację wygłosiła Aleksandra Ziółkowska-Boehm.
O przyznaniu Nagrody Literackiej Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie zadecydowało jury w składzie: Andrzej Krzeczunowicz, prezes ZPPnO; prof. Beata Dorosz, IBL PAN; ks. prof. Janusz Ihnatowicz, Houston, USA; ks. prof. Bonifacy Miązek, Wiedeń; dr Nina Taylor-Terlecka, Oxford; dr Aleksandra Ziółkowska-Boehm, Wilmington, USA.
Spotkaniu towarzyszył koncert muzyki brazylijskiej zatytułowany „Brasis: o Sonho »À fl or da pele«”. Wystąpili: Sérgio Silva – gitara klasyczna, Piotr Pisarewicz – bas i Tadeusz Stasiak – gitara klasyczna.
Po części oficjalnej można było porozmawiać przy lampce wina oraz obejrzeć wystawę poświęconą brazylijskiemu poecie polskiego pochodzenia Paolo Leminskiemu „Powróciło moje polskie serce”.
Brazylia, Argentyna, Urugwaj
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
W deszczowy późny wieczór 25 listopada 1995 pani Ermelinda Maria Pereira wiezie mnie na lotnisko w Lizbonie. Leje straszliwie i zimno. Za to nazajutrz w Rio de Janeiro piękny, słoneczny poranek, gorąco, oczywiście. Witają mnie Luitgarde i jej mąż. Jedziemy do nich, do pięknej, eleganckiej dzielnicy w południowej części miasta, Laranjeiras (Gaj Pomarańczowy). Mieszkanko Luitgardy ciasne. Gospodyni ma wielką ochotę na długą konwersację, a ja po dwóch godzinach ze zmęczenia spadam z krzesła. Wreszcie odpoczywam w dusznym, zagraconym do niemożliwości pokoju jej syna. Nade mną wisi pod sufitem rower górski. Zastanawiam się, czy nie spadnie mi na głowę w którymś momencie… Zmęczenie jest tak upiorne, że nie mogę zmrużyć oka. Na szczęście, wieczorem idziemy do Nireu, brata Luitgardy, na sąsiednią ulicę. Zamieszkam u niego, wysoko, w facjatce z balkonem. Gospodarze ostrzegają, abym nie kręcił się po balkonie, bo może mnie trafić jakaś błędna kula z faweli za skalistym wzgórzem. Jestem szczęśliwy, bo mam tu własną łazienkę, a poza tym, przy otwartym na oścież balkonie, temperatura jest nawet znośna.
Za parę dni (29 i 30 listopada) mam na Uniwersytecie Stanowym cykl trzech wykładów. Zorganizowała je Luitgarde i nawet mi za nie zapłacono. Na wykładzie o dialektach portugalskich zaszczycił mnie swoją obecnością wybitny językoznawca brazylijski, urodzony w 1928 w Recife prof. Evanildo Cavalcante Bechara (brał też udział w dyskusji!!!). Po wykładzie o sztuce polskiej Luitgarde zaprosiła mnie na obiad do restauracji uniwersyteckiej, gdzie ujrzała w przeciwległym rogu wielkiej sali swojego znajomego profesora o imieniu Ricardo. Huknęła do niego potężnym i przeciągłym „Ricaaaardo!!!”, a do mnie rzekła bez najmniejszej żenady, wręcz z nieukrywanym zadowoleniem: „Nie jesteśmy w Polsce!”.
Któregoś dnia (chyba jeszcze przed wykładami) skorzystałem z propozycji Nireu, aby towarzyszyć mu w podróży do miasta Vassouras, 116 km na północny wschód od Rio de Janeiro. Nireu jechał tam na jakieś sympozjum naukowe, a ja miałem obejrzeć to niewielkie miasto, położone na wysokości 436 m. Leży w dolinie rzeki Paraíba i jego okolice słyną z uprawy kawy, stąd na obrzeżach miasta kilka wielkich gospodarstw (fazendas cafeiras) nastawionych na produkcję kawy. Przy nich stare, stylowe siedziby ich właścicieli. Są to eleganckie, jednopiętrowe pałace lub wysokie parterowe dwory. Samo centrum miasteczka stanowi piękny, wysadzany palmami królewskimi, bardzo obszerny plac, który łagodnie opada od stojącego na szczycie dwuwieżowego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia (1858). Pozostałe budowle, w tym zarówno ratusz, jak i Pałac Miejski, także pochodzą z tego okresu.
Zarezerwowałem wykupione w Lizbonie po bardzo promocyjnej cenie bilety lotnicze na sześć przelotów na terenie Brazylii i w sobotę, 2 grudnia, ruszyłem autobusem do São Paulo, a potem dalej, aż do Assis. Po drodze pamiętam tylko, że mijałem wybitnie brzydką sylwetkę Bazyliki Matki Boskiej „Ukazanej” (Aparecida), patronki Brazylii, w niewielkim miasteczku w głębi stanu São Paulo. Podróż zajęła mi cały dzień, gdyż do São Paulo jest 429 km i niemal drugie tyle z São Paulo do Assis. Zwłaszcza ten drugi odcinek dłużył mi się niemożliwie. Na dworcu autobusowym w Assis para zgarbionych staruszków: Rafael i Balbina. Mój Boże! A 28 lat temu byli tacy młodzi i pełni życia, weseli i dowcipni! Zamieszkałem w hotelu „Onix”, z basenem na tarasie pierwszego piętra. Nazajutrz, w niedzielę, 3 grudnia, zostałem zaproszony na obiad do Rafaela i Balbiny w ich domu-fortecy, otoczonym wysokim murem. Rafael przygotował nawet nasze zdjęcia z Hiszpanii z lat 1967-68. Mieli straszne przeżycia z synem, który ciężko chorował i bardzo są zgnębieni tym faktem. Uciekła z nich cała radość życia. Stali się parą zgorzkniałych starców. Wielka szkoda! W Assis nie ma właściwie nic ciekawego. Miasto jest nowe, ulice wspinają się i opadają faliście po czerwonych wzgórzach. Ziemia tu, podobnie jak w argentyńskiej prowincji Misiones, jest ceglasto czerwona. W poniedziałek, 4 grudnia, mój wykład o hiszpańszczyźnie argentyńskiej, potem obiad w jakiejś pizzerii. Byłem też na próbie chóru studenckiego, który, pod kierunkiem Balbiny, śpiewa hiszpańskie pieśni.
We wtorek, 5 grudnia, wczesnym rankiem jadę do São Paulo, gdzie na dworcu autobusowym czeka na mnie profesorka Lilette na Uniwersytecie w Montpellier, pani Diva Damato. Miła i dystyngowana pani, która od razu mnie rozpoznała w tłumie, choć nigdy przedtem się nie widzieliśmy. Zostawiam bagaże w hotelu i idziemy na obiad do restauracji, gdzie cena zależy od wagi potraw. Przyzwoicie, smacznie i tanio. Pani Diva ma jakieś zobowiązania i po obiedzie żegnam się z nią. Jadę zwiedzić słynne Muzeum Sztuki przy Avenida Paulista: nowoczesny budynek wsparty na czterech czerwonych filarach. Potem spacer tą znaną aleją, ale robi się późno, więc wsiadam do metra i podjeżdżam w stronę Placu Katedralnego. Odległości niesamowite! Dziwnym trafem zjawiłem się na tyłach Katedry Metropolitalnej XIX, gdzie podejrzana dzielnica swawolnych pań. Obszerny skwer. Nagle susami biegnie ku mnie wielki Murzyn i łapie za rękę z radzieckim zegarkiem, chcąc go ściągnąć, a ja tymczasem panicznie boję się, że mi wyrwie zawieszoną na ramieniu płócienną torbę z biletami, dokumentami, pieniędzmi! Podbiega drugi Murzyn i obaj szarpią się ze mną. Zupełnie nie wiem, jak mi się udało im wyrwać i nie stracić niczego, ale strachu najadłem się co niemiara. Bądź co bądź pierwszy i jak dotąd jedyny raz w życiu zostałem właśnie wtedy napadnięty…
Środa, 6 grudnia. Samolot do Recife – 2672 km – miał odlecieć o 9.30 rano, ale ma gigantyczne opóźnienie. Odleci około godziny 16-tej. Zawiadamiam telefonicznie żonę Antônia Barrosa, szwagra Luitgardy, o spóźnieniu. Dostajemy obiad na koszt linii lotniczych, a oprócz tego załatwiam sobie, także na ich koszt, taksówkę do miasta w obie strony. Bardzo sympatyczny kierowca gna ze mną do kolejnego muzeum, tym razem Muzeum Sztuki Nowoczesnej w parku Ibirapuera. Pożeramy ogromne odległości. Z lotniska to bardzo daleko i z trudem zdążyłem z powrotem na samolot. Pod wieczór ląduję w Recife, gdzie czeka Antônio Barros. Zatrzymam się u nich w bloku, w pokoju jednej z dwóch córek. Mało wygodnie, niestety, ale cóż!
Tego samego wieczora jedziemy do pobliskiej Olindy. To tylko 6 km. O tym mieście marzyłem od dawna. Kilka kościołów obejrzanych wewnątrz i w jednym z nich koncert, na którym zostajemy. Nazajutrz Antônio ma załatwić jakieś sprawy w Igarassu, Goiana i João Pessoa, więc korzystam z jego zaproszenia i jadę razem z nim. Cóż za wspaniałe kościoły w Igarassu! Przede wszystkim najstarszy w całej Brazylii funkcjonujący do dziś kościół Świętych Kosmy i Damiana z 1535 oraz kościół i klasztor Św. Antoniego, wybudowany pod koniec XVI, z przepięknym frontonem o trzech oknach na piętrze i trzech łukach na dole. Wewnątrz pinakoteka. Trzecim ważnym kościołem jest kościół Najświętszego Serca Jezusa, największy z nich, o szerokiej, pełnej okien fasadzie. Stoi tuż obok kościoła Św. Kosmy i Damiana. I to wszystko tonie w tropikalnej, bujnej niezwykle zieleni, wszędzie całe gęste gaje palm kokosowych. Tropik w najczystszym wydaniu! Ulice w starym centrum zachowały dawny autentyczny bruk, zwany pé-de-moleque (stopa malca). W Goiana kościół Matki Boskiej Różańcowej XVIII nieco skromniejszy. Godnym zwiedzenia jest także kościół Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII-XVIII. Jednak absolutną perłą jest kościół Św. Franciszka w mieście João Pessoa, z końca XVIII. Przepiękna fasada z łukami wypełnionymi rzeźbionymi balaskami, a wewnątrz portugalskie kafelki, pokryte złotem rzeźby w stylu rokoko, malowidła. Wraz z przyległym doń klasztorem Św. Antoniego stanowi największy zespół barokowy na świecie.
Piątek, 8 grudnia. Cały dzień spędzam na zwiedzaniu miasta Recife (3,5 miliona mieszkańców). Bazylika i klasztor Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII: meble z XIX, rzeźby pokryte białym złotem. Kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia od Żołnierzy, XVIII: fronton barokowy, rzeźby pozłacane, ambona w stylu z epoki Jana V, malowidła przedstawiające pierwszą ze zwycięskich bitew pod Guararapos w 1648 przeciwko Holendrom. Kościół Matki Boskiej Różańcowej Ludzi Czarnych, XVII: obrazy z XVIII. Kościół Trzeciego Zakonu Franciszkańskiego i klasztor Franciszkański Św. Antoniego, XVII: barokowy, malowidła na kopule z XVIII, złota kaplica z XVII, jej ściany wykładane palisandrem i cedrem. Kościół Najświętszego Sakramentu, XVIII: fasada w stylu manuelińskim, ołtarze barokowe i neoklasyczne. Kościół Św. Piotra od Kleryków, XVIII, dominuje nad placem zwanym Dziedzińcem Św. Piotra, otoczonym niskimi kolonialnymi kamieniczkami. Na suficie barokowe malowidło przedstawiające powołanie kościoła. W Muzeum Człowieka Północnego Wschodu (Museu do Homem do Nordeste) eksponaty związane z antropologią regionu, uprawą trzciny cukrowej, rzemiosłem artystycznym, folklorem, literaturą „sznurkową”, instrumentami kultów afro-brazylijskich i niewolnictwem.
Sobota, 9 grudnia. Rano wyjazd na plażę Porto de Galinhas, 75 km na południe od Recife. Ładna, ale nie tak piękna jak Las Cuevas Beach na Trinidadzie, Chichiriviche w Wenezueli, czy Bahía Villa Concha w Kolumbii. Niezbyt ciekawe domki ukryte wśród palm kokosowych. Mnóstwo łodzi żaglowych. W drodze powrotnej, jeszcze przed Recife, Jaboatão dos Guararapes i kościół Matki Boskiej od Przyjemności, wzniesiony w drugiej połowie XVII na miejscu słynnych bitew pod Montes Guararapes w 1648 i 1649, w których wojsko portugalsko-brazylijskie pokonało znacznie liczniejsze oddziały Holendrów. Jest to jedyny w stanie Pernambuco kościół o fasadzie wykładanej całkowicie portugalskimi kafelkami. Na miejscu bitew stoją małe armatki na drewnianych wózkach.
Po południu, w palącym słońcu oglądam kościoły w Olindzie. To nic, że słońce tak piecze. Sceneria jest przepiękna: usytuowane na wyniosłym wzgórzu miasteczko spogląda ku turkusowym wodom oceanu w dole, a wieże licznych kościołów wyrastają z gęstwy niezwykle bujnej, ciemnozielonej roślinności. Czyż może być coś wspanialszego? A powietrze, jego świetlistość są tu nadzwyczajne! Za najpiękniejszy uchodzi w Olindzie klasztor Św. Franciszka z końca XVI, a w nim kaplica Świętych Rocha i Anny, kościół Matki Boskiej Śnieżnej i kaplica Św. Franciszka. W tej pierwszej kaplicy, ściany pokryte kafelkami portugalskimi i rzeźby aniołów. W kaplicy Św. Franciszka także kafelki portugalskie. Wspaniały jest klasztor Św. Benedykta (Mosteiro de São Bento), o kilka lat starszy od poprzedniego, z pięknym ołtarzem głównym i ambonami (to zwyczaj portugalski: w prawie każdym kościele są po dwie ambony, jedna naprzeciwko drugiej) rzeźbionymi w drewnie. Oglądam jeszcze klasztor Jezuitów i katedrę z tarasem widokowym na klasztor Św. Franciszka, Św. Piotra i kościół Matki Boskiej z Góry Karmel. Na koniec, kościół Matki Boskiej Opiekunki z pierwszej połowy XVI. Znakomicie wybrali sobie to miejsce mnisi i księża portugalscy w XVI wieku. Zaiste trudno o piękniejsze miejsce na ziemi!
W niedzielę, 10 grudnia, tuż po północy przylatuję do miasta Belém do Pará (2089 km) i … nikt na mnie na lotnisku nie czeka! Nie widzę nikogo z moim nazwiskiem w ręku. Wypalam papierosy jeden po drugim. W krótkim czasie wypaliłem prawie całą ich paczkę. Trafiam na czarnoskórego taksówkarza, który próbuje mnie pocieszyć mówiąc, że gdy skończy pracę, zajmie się mną i na pewno mi pomoże. Około godziny czwartej nad ranem zabiera mnie do hotelu „Terminal”. Okropny! Klimatyzacja huczy jak w fabryce, a mimo to gorąco. O spaniu nie ma mowy. Zjeżdżam do recepcji, by zmienić pokój i oto pojawia się mój taksówkarz, który inteligentnie zapisał sobie moje nazwisko i znalazł je w recepcji hotelu „Novotel”! Jestem mu bardzo wdzięczny. Jedziemy więc do „Novotelu”. Po krótkim spaniu i śniadaniu bezskuteczna próba kontaktu z wykładowcami z miejscowego uniwersytetu. Indianin z Rondônii w oryginalnym, naturalnym wielce stroju na pocztówce w hotelowym kiosku. Wczesnym popołudniem jadę autobusem do starego centrum Belém. Miasto ma ponad 2 miliony mieszkańców. Upał niemiłosierny – 35 stopni! Nad ogromną czekoladową rzeką Guamá, południową odnogą Amazonki, słynny targ Ver-o-Pêso, ale już sjesta, pusto i parę osób śpi, inne jedzą jakieś tłuste potrawy. Zapach unoszący się znad kramów nie zachęca do dalszego spaceru.
Portugalska forteca z 1616, zwana Fortem Szopkowym (Forte do Presépio), a obecnie Fortem Zamkowym (Forte do Castelo), niska, z działami wycelowanymi w kierunku Amazonki. Dalej, kilka dość ładnych kolorowych kamieniczek i plac z wielkimi drzewami mangowymi. Tych drzew jest w mieście tyle, że zasłużyło z pewnością na miano „miasta mangowców”.
Kościół Św. Aleksandra w rusztowaniach, a katedra zamknięta. Na placu przed kościołem Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII, artystyczne strącanie owoców mango: mężczyzna rzuca kamieniem uwiązanym na sznurku, po czym przyciąga go do siebie strącając owoce z wysokich konarów potężnego drzewa. Koszary Marynarki, biały Pałac Lauro Sodré i niebieski Pałac Antônia Lemosa pochodzą z drugiej połowy XIX, a styl, w jakim je wybudowano, zwie się w Brazylii cesarskim stylem brazylijskim lub późnym stylem neoklasycznym. Budynek prefektury też w tym samym stylu. Jeszcze parę ładnych kamieniczek wykładanych kafelkami, mały, skromny kościółek Św. Jana(XVIII), kościół Matki Boskiej Łaskawej, XVII i oto całe stare miasto. Na placu przed obu pałacami, wśród mangowców, pomnik „dzielnego” generała Hilário Maximiliano Antunes Gurjão, który urodził się w Belém do Pará w 1820, a umarł w 1869 na skutek ran odniesionych w „chwalebnej” bitwie pod Itororó w czasie wojny z Paragwajem.
Autobusem do nowego centrum i Bazylika Nazaretańska, 1909, kopia rzymskiej Bazyliki Św. Pawła za Murami. Sufity z miejscowego cedru, a ambony, ołtarze i posadzki marmurowe. Wszędzie złocenia i brązy, ogromne bogactwo tej udanej imitacji. Potem Plac Batista Campos, mały park w środku miasta. Mangowce, palmy, bambusy, rzeczki, kamienne i drewniane mostki, „średniowieczna” baszta. Na pobliskim Placu Republiki, zwanym także Placem Prochowym, neoklasyczny gmach Teatru Pokoju (Teatro da Paz), koniec XIX. Greckie kolumny, medaliony z popiersiami, posągi. Nieprawdopodobne bogactwo osiągnięte dzięki „boomowi” kauczukowemu. Imitacja opery paryskiej. I kolejny przykład lokalnej pretensjonalności: Pałacyk Bolonia (Palacete Bolonha), smukła kamienica upstrzona wieżyczkami, basztami, kolumnami o głowicach niczym wielkie baranie rogi obwieszone winogronami. Obok, Centrum Izraelskie w całkiem ładnej willi i restauracja żydowska „Dania domowe” (Comida caseira). Niedaleko stąd w jakiejś taniej knajpce jem pizzę czy kanapkę, podczas gdy WSZYSCY obecni nie odrywają oczu od telewizora. Trwa jakiś mecz i w momencie, gdy strzelają gola, rozlega się piekielne, wręcz opętańcze wycie zgromadzonych tam zagorzałych kibiców. W życiu czegoś takiego nie słyszałem i nie chciałbym za nic w świecie ponownie usłyszeć. To było nieludzkie, zupełnie jakby poddawano ich wszystkich naraz jakimś nieprawdopodobnie wymyślnym torturom, jakby smażono ich żywcem. To się nie da opisać!!!
Poniedziałek, 11 grudnia. Po śniadaniu kolejna nieudana próba skontaktowania się z uniwersytetem. Autobusem na Wyspę Mosqueiro. Wjazd na wyspę przez most, który łukiem spina ją z lądem. Suchy las i drugi brzeg wyspy. Uderzają weń spore fale kawowej zatoki Marajó. Na piasku czarne głazy. Ładne plaże i wille letniskowe nad zatoką. Na końcu długiego mola statek, którym wracam do Belém. W dali małe i wielkie wyspy porośnięte tropikalnym lasem. Potem ciąg przemysłowo-portowych osiedli po lewej. I nagle wyrasta na horyzoncie Belém niczym Nowy Jork. Las wieżowców jest doprawdy imponujący. Wstąpiłem jeszcze do Kolegium Salezjańskiego na rozmowę z ojcem dyrektorem. Jestem umówiony na jutro z polskim zakonnikiem ojcem Tadeu o godzinie ósmej rano.
Wtorek, 12 grudnia. Ojciec Tadeu okazuje się miłym 85-letnim staruszkiem. Spędził 60 lat w Brazylii i czasem woli mówić po portugalsku. Już mu się trochę plącze polszczyzna. Niestety, nie zna nikogo w São Luís, dokąd wybieram się już jutro wieczorem. Ksiądz dyrektor wypytuje o uniwersytet i postanawia pojechać tam ze mną. Przedtem oglądam nieco zaniedbane wnętrze kościoła Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII, z bardzo ciekawym ołtarzem głównym: anioły, piękne posągi świętych. Później, wnętrze Katedry (XVIII) z lampionami i złoceniami w stylu opery paryskiej.
Wizyta na uniwersytecie pozytywna. Rekompensują mi częściowo straty materialne i fundują bilet autobusowy do São Luís. Dowiaduję się też, że w hotelu mam opłacone wszystkie posiłki, sic! A ja się pętałem w niedzielę i wczoraj po jakichś barach i pizzeriach!!! Podczas obiadu w hotelu zjawia się prof. Anna Cristina Bentes da Silva, czyli osoba, która miała być na lotnisku. Twierdzi, że ona nie mogła i prosiła koleżankę, aby po mnie wyjechała, a teraz nie wie, dlaczego tamta tego nie zrobiła… Powiem tak: milusińskie Brazylijeczki, nie ma co!!! Teraz wychodzi ze skóry, aby być miła, ale tego, co ja przeżyłem w tym Belém do Pará z jej winy nie da się, niestety, NICZYM zrekompensować. Wiezie mnie na dworzec autobusowy (Terminal Rodoviário), gdzie kupuję bilet na jutro do São Luís. Potem Muzeum imienia Emilia Goeldiego (Museu Paraense Emílio Goeldi). To cały kompleks. Zwiedzam najpierw tak zwany ogród zoo-botaniczny, w którym: liście victoria-regia, tutejsze palmy açaí (Euterpe oleracea, po polsku euterpa warzywna), których owoce są tu ulubionym przysmakiem, drzewa kauczukowe, gigantyczne puchowce, palmy oleiste, pumy, jaguary nakrapiane i czarne, węże elektryczne, manaty, żółto-zielone papugi, anakondy, węże boa, ibisy szkarłatne, harpie, czarne kajmany, ogromne trzymetrowe ryby pirarucu (Arapaima gigas). Dalej, akwarium, gdzie 36 sekcji z rybami charakterystycznymi dla Amazonii. Wreszcie, stała wystawa z eksponatami dotyczącymi nauk o Ziemi, botaniki, zoologii, antropologii i archeologii: wspaniałe urny, naczynia, wazy, pochówki wśród kawałków muszli na sąsiedniej wyspie Marajó – niezwykle ciekawe!
O godzinie 19-tej, w wielkim audytorium Centrum Filologii i Sztuki na Uniwersytecie Federalnym Stanu Pará dwugodzinny wykład: “Nauczanie języków romańskich w Polsce”. Tłum studentów, mnóstwo pytań i bardzo długa dyskusja. Potem Cristina zaprasza na kolację w restauracji „Lá, em casa” (Tu, w domu). Piękna sceneria pod konarami rozłożystych akacji tropikalnych, oplątanych wielkimi liśćmi filodendronów, niczym w hawańskiej „Tropicanie”. Cała gama typowych dla regionu potraw: açaí – bordowa galaretka z owoców tutejszej palmy o tej samej nazwie (po polsku zwie się enterpa warzywna), kaczka w żółtym sosie tucupí (sos z manioku), liście manioku z puré z czarnej fasoli, amazońska ryba pirarucu, inna ryba amazońska zwana filhote (Brachyplatystoma filamentosum), jambú – liście rośliny o nazwie naukowej Acmella oleracea, które podaje się wraz z maniokowym sosem tucupí, a na deser lody z brązowych owalnych owoców cupuaçu (Theobroma grandiflorum), o białym miąższu.
Środa, 13 grudnia. Rano do księdza dyrektora Kolegium Salezjańskiego. Załatwia mi w São Luís nocleg w Ośrodku Wychowawczym im. Św. Józefa Robotnika, prowadzonym przez Biedne Sługi Boskiej Opatrzności (Centro Educacional São José Operário, Pobres Servos da Divina Providência). Potem muzeum w Palácio Lauro Sodré (białym pałacu) – trochę mebli, kryształów, dość skromnie. Znacznie ciekawsze jest muzeum w niebieskim Palácio Antônio Lemos: meble, obrazy, rzeźby w stylu retro, stiuki, marmury, Salon Zielony, Szlachecki i Różowy. Kościół Matki Boskiej Różańcowej z Caupina, zamknięty, z zewnątrz skromny, drzewa rosną na dachu. Kościół Św. Anny większy niż poprzedni, ale odrapany i skromny na zewnątrz. W środku ciekawa górna część ołtarza głównego z posągami aniołów. Kościół Matki Boskiej Łaskawej z 1640, dość ciekawy na zewnątrz – ładny fronton z dwiema wieżami po bokach, wewnątrz pozbawiony ciekawszych elementów. Właściwie prawie wszystkie kościoły w Belém do Pará są zaniedbane (na dachu często rosną drzewka i inne rośliny), fasady odrapane, z wyjątkiem katedry i Bazyliki Nazaretańskiej. Po kolacji Cristina odwozi mnie na dworzec autobusowy. Odległość do São Luís 806 km. Jadę całą noc.
Czwartek, 14 grudnia. Rano rozległe lasy palmowe, bawoły, krowy. Droga fatalna: chyba dwa razy autobus przejeżdża jakieś rzeki w bród. Z dworca autobusowego w São Luís telefonuję do Ojca Adelmo, który niedługo potem zawozi mnie na miejsce. W moim pokoiku po ścianach spacerują tłumnie jaszczurki i czarne gąsienice. Po obiedzie w stołówce, autobusem do miasta, odległość 25 km. Miasto bardzo ciekawe, pełne starych domów kolonialnych (niektóre ich zespoły pięknie odrestaurowane). Stare brukowane uliczki opadają i wspinają się. Niektóre z nich (Rua do Giz, Rua da Palma) w górnej części mają strome i długie schody. Sporo kamienic wykładanych niebieskimi kafelkami. Pięknie położony pałac gubernatora (Palácio dos Leões), otoczony palmami i posążkami lwów, na wzgórzu nad morzem. Katedra pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej pochodzi z XVII, ale była kilkakrotnie przebudowywana, co nie wyszło jej na dobre. Cafua das Mercês to mały jednopiętrowy niebieski domek z wąziutkimi oknami. To tu odbywała się licytacja przybyłych do São Luís niewolników afrykańskich. Ciekawszy od katedry jest kościół Wygnania (Igreja do Desterro), z początku XVII. Uchodzi za najstarszy kościół w mieście i jedyny w całej Brazylii kościół katolicki o cechach bizantyjskich. W istocie, ma okrągłą kopułę i rzadkie w świątyniach katolickich duże ozdoby we frontonie, w kształcie odwróconych serc.
W Klasztorze Matki Boskiej Łaskawej, wielkim różowym budynku z 1645, mieści się stworzona przez byłego prezydenta José Sarneya, który stąd pochodził, Fundacja Pamięci Republikańskiej. W tym muzeum zgromadzono obrazy, medale, pamiątki, prezenty od głów państw, karykatury, rekwizyty folklorystyczne, oryginały takich znanych dzieł jak Espumas flutuantes (Płynąca piana) brazylijskiego poety Castro Alvesa, Sermões (Kazania) Ojca Antônio Vieira, oryginały dzieł Eça de Queirós, Jorge Amado i Camilo Castelo Branco. Powrót autobusem do Cidade Operária (Miasta Robotniczego) w potwornym tłoku. Pasażerowie wchodzą do autobusu całym wielkim stadem, wszyscy naraz, rozpychają się niemożliwie, uderzają w plecy i ani pół słowa „przepraszam”. W takim tłoku jeszcze nigdy nie jechałem.
Piątek, 15 grudnia. Ojciec Reinaldo wiezie mnie do miasta. Jego najwłaściwsze centrum to Plac João Lisboa, inaczej zwany Placem Matki Boskiej z Góry Karmel (Praça de João Lisboa, Largo do Carmo ). W istocie kościół pod tym wezwaniem stoi właśnie przy tym placu. Skromny, bez ciekawszych ozdób, z zamalowanym wewnątrz starym drewnianym sufitem. Sklep-wystawa: rekwizyty do regionalnego tańca ludowego z tego regionu (Maranhão). Taniec zwie się Bumba-Meu-Boi (co można by przetłumaczyć: wstawaj, mój wole!). Biorą w nim udział ludzie i fantastyczne zwierzęta, a zasadniczy jego wątek to śmierć i zmartwychwstanie wołu. Poza tym w sklepie rękopisy z XVI i XVII wieku.
Po południu lot do Brasílii via Teresina (Maranhão), 2028 km. Przylatuję około godz. 17.30 (tu różnica jednej godziny). Jonas czeka na lotnisku i jedziemy do niego, do miasta Taguatinga, 19 km stąd. Poznaję jego rodziców i siostrę Simone. Lokuję się w małym domku, gdzie będę mieszkał sam. Sympatycznie. Wieczorem jedziemy do Brasílii wraz z byłą sympatią Jonasa, śliczną Aline. Pięknie śpiewa po polsku „Taki śmieszny jesteś pod oknem” i romanse cygańskie po rosyjsku. Wypiliśmy morze piwa w „Beirute”, najstarszym barze stolicy.
Sobota, 16 grudnia. Zwiedzanie stolicy. Nowoczesne miasto wybudowane w latach 50-tych XX na Środkowym Płaskowyżu. Od 1960 stolica Brazylii. Obecnie ma ponad 2,5 miliona mieszkańców. Dużą część budynków projektował Oscar Niemeyer. Miasto ma kształt samolotu i dostosowane jest do ukształtowania terenu i leżącego w pobliżu jeziora Paranoá. Znajdujący się nad nim Park Miejski jest największym parkiem miejskim na świecie. Wieża telewizyjna ma 224 m wysokości. Z tarasu widokowego na wysokości 75 m panorama tak zwanego Plano Piloto, czyli całego miasta w kształcie samolotu. Memoriał prezydenta Kubitschka, który w kwietniu 1960 dokonał inauguracji miasta: fotografie, prezenty, pamiątki, medale i w miejscu, gdzie grób prezydenta, przyćmione światło, półmrok. Teatr Narodowy Cláudio Santoro wygląda jak olbrzymi stadion. Katedra Metropolitalna jest okrągła. Tworzy ją 16 filarów na bazie koła. W intensywnie oświetlonym wnętrzu unoszą się trzy anioły, a na zewnątrz, stoją posągi czterech ewangelistów i dzwonnica.
Najciekawszy jest Plac Trzech Władz (Praça dos Três Poderes): Pałac Planalto (Urząd Prezydenta, władza wykonawcza), Pałac Najwyższego Trybunału Federalnego (władza sądownicza) i Kongres Narodowy (władza ustawodawcza). Tuż przy nich Panteon Ojczyzny (Panteão da Pátria). Pięknie prezentuje się rezydencja Prezydenta, Pałac Jutrzni (Palácioda Alvorada), na półwyspie wrzynającym się w jezioro, otoczony basenem, z dwiema nowoczesnymi rzeźbami kobiet przeglądającymi się w lustrze wody. Pałac Sprawiedliwości, oszklony, z wodnymi zasłonami spadającymi wzdłuż fasady, jest otoczony ogrodami i znajduje się tuż przy najszerszej na świecie alei, zwanej Osią Monumentalną. Pałac Itamaraty, zwany także Pałacem Łuków, o łagodnych liniach, zdaje się płynąć nad lustrem otaczającej go wody i ogrodami Burle Marxa. Jest siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Charakterystyczny dla miasta jest pomnik Dwóch Pionierów (Monumento de Dois Candangos), symbol dwóch pierwszych osiedleńców w Brasílii.
Uniwersytet także projektował Oscar Niemeyer. Jest długi, biegnie łukiem długości jednego kilometra. Pośrodku, między budynkami, kolorowy ogród: palmy, bugenwille i inne krzewy. Pomnik Johna Lennona i ciekawa bryła Biblioteki Uniwersyteckiej. Przy budynku rektoratu dziedziniec, którego połowę stanowi dekoracyjny basen. Wyrastają z niego palmy z koronami wystającymi nad ażurowym dachem.
Niedziela, 17 grudnia. Wyjazd do Pirenópolis, 170 km na zachód od Brasílii. Po drodze widoki wyżyny centralnej (planalto) i niewysokich szczytów na horyzoncie (Serra dos Pireneus). Cały ten region zwie się Chapada dos Veadeiros (Równina Łowców Jeleni). Ciemnozielony pejzaż, wspaniałe świeże powietrze. Około 30 km przed Pirenópolis ładna, szeroka kaskada o nazwie Salto de Corumbá. Jonas z ojcem jedzą potrawę z młodej kukurydzy nadziewanej mięsem, pamonha. Bardzo smaczna. W małej knajpce o nazwie Restaurante de Dona Cida, za drewnianym mostkiem na Rio das Almas, jemy znakomity obiad. Bogactwo sałatek (quiabo, czyli quimbombó: Abolmeschus esculentus i gorzkie jiló: Solanum gilo). Jeden z kelnerów nazywa się Konski, ale nie mówi po polsku.
Kościół Matki Boskiej Różańcowej, 1728, patronki miasta, stoi na wzgórzu. Z zewnątrz odrapany, walący się, z dwiema ładnymi wieżyczkami. W środku prawie pusty. Tylko kolebkowe drewniane sklepienie z ciekawym malowidłem przedstawiającym Matkę Boską. Przeważa jaskrawa czerwień i błękit. Po obu stronach łuku tęczowego dwie ciekawe rzeźby aniołów grających na trąbach. Powyżej kościoła, na Rua Nova, pojawiają się ładne kolonialne, na ogół parterowe domy, niektóre z portugalskimi oknami „gilotynowymi”. W całym mieście sporo palm królewskich. Muzeum Rodziny Pompeu, XVIII, gdzie mieściła się pierwsza drukarnia, zamknięte. Na Rua Direita najwięcej pięknych kolonialnych parterowych kamieniczek, zwanych tutaj casarões. W nowej willi, Museu das Cavalhadas, czyli Muzeum Konnych Walk Maurów i Chrześcijan, tradycji pochodzącej z epoki Karola Wielkiego. Dwa małe pokoiki, a w nich: czerwone stroje Maurów i niebieskie Chrześcijan (kapy, hełmy), maski wyobrażające woły i jaguary. W tych maskach w okresie Zielonych Świątek przemierzają miasto przebierańcy na koniach lub pieszo. Maski mają odstraszać złe duchy. Świętowanie i przemarsze zaczynają się 9 dni przed niedzielą zielonoświątkową, a kończą dwa dni po niej. Apogeum przypada na samą niedzielę zielonoświątkową.
W sklepie z pamiątkami przy Rua do Bonfim kupuję maskę jaguara (onça pintada) do mojej kolekcji. Kościół Naszego Pana Dobrej Śmierci (Nosso Senhor do Bonfim, z 1750), mały, z dwiema zgrabnymi wieżyczkami. Dokładnie z tego samego roku pochodzi niepozorny kościół Matki Boskiej z Góry Karmel, z potrójną fasadą. Obok mostu zwanego Meia Ponte, siedziba radców miejskich (Câmara de Vereadores).
Poniedziałek, 18 grudnia. Dalszy ciąg zwiedzania stolicy. Najpierw jezioro Paranoá, a nad nim mangowce, wysokonogie ptaki quero-quero, zwane w Urugwaju tero: Vanellus chilensis, białe czaple. Klub jachtowy po przeciwnej stronie. Potem Ambasada Polska, Pałac Jaburu – siedziba wiceprezydenta. Nazwa oznacza wielkiego białego ptaka z czarną głową i szyją, takiego gigantycznego bociana (Jabiru mycteria ); w Wenezueli zwie się garzón soldado. Mały, drewniany kościółek z niskimi wieżyczkami i pasem rozetek pod dachem, najstarszy w Brasílii. Zbudowany dla jej budowniczych w latach 50-tych XX. Wewnątrz świątyni Don Bosco piękne niebieskie i różowe witraże tworzą przyjemny półmrok. Ten święty włoski miał przewidzieć w 1883 powstanie tego miasta: „Między 15 a 20 równoleżnikiem, w miejscu, gdzie utworzy się jezioro, narodzi się wielka cywilizacja. To tu będzie ziemia obiecana”.
Świątynia Dobrej Woli (Templo da Boa Vontade) ma kształt piramidy o siedmiu bokach. Na jej wierzchołku umieszczono największy kryształ znaleziony w Brazylii („piramidy są zdolne do uchwycenia i skoncentrowania w sobie pozytywnej energii”). Jest to ogólnobrazylijska siedziba tak zwanego Legionu Dobrej Woli i ze względu na swą charakterystykę ekumeniczną przyciąga wiernych różnych religii. Stanowi najczęściej odwiedzany obiekt w mieście. Galeria Sztuki Świątyni Dobrej Woli to marmurowa ściana z wypisaną na niej filozofią Ideału Dobrej Woli, autorstwa założyciela świątyni, Alzira Zarura (1914-1979). Parlamundi – Światowy Parlament Braterstwa Ekumenicznego. Mieści w sobie Międzynarodowe Forum Posiedzeń: dwa audytoria, Salę Plenarną im. José de Paiva Netto (przewodniczącego Legionu Dobrej Woli), Skrzydło Studentów z biblioteką, stołami do studiów, komputerami, Salon reprezentacyjny i restaurację. Ten zespół architektoniczny tworzy jeden rząd: obok siebie stoją Parlamundi, siedziba Legionu Dobrej Woli w Brasílii i Świątynia Dobrej Woli.
Jonas i jego ojciec przywożą mnie w ostatniej chwili na lotnisko w Brasílii. Lot do Kurytyby dość krótki, 1366 km. Gdy z wózkiem wyładowanym bagażami stoję przy wyjściu z budynku lotniska, mijają mnie obojętnie Don Quijote, czyli Paulo Filipake (Filipiak) i Sancho Panza, czyli ksiądz Jerzy Morkis. Błądzą po budynku lotniska, aż decyduję się im ujawnić. W hotelu, gdzie mieszkał we wrześniu Dembicz z żoną jedna doba 60 reali. To nie na moją kieszeń. Telefonują do konsula, pana Marka Makowskiego, który radzi skontaktować się z Siostrą Fabiolą z Zakonu Sióstr Rodziny Marii. Na szczęście, Siostra Fabiola godzi się mnie przygarnąć. Piwo w hotelu, a potem u Filipiaka. W klasztorze miła Siostra Fabiola lokuje mnie w apartamencie za ołtarzem. Śniadania będę jadł w klasztorze, a pozostałe posiłki w polskim klubie União Juventus, co załatwi mi Paulo Filipiak.
Wtorek, 19 grudnia. Rano Siostra Fabiola wiezie mnie do Konsulatu Polskiego. Konsul radzi jechać na nagrania albo do Colônia Murici (ksiądz Józef Bestwina) – gorszy wariant, albo do Santana, 500 km na południowy zachód od Kurytyby (ksiądz Daniel Niemiec), lepszy wariant. Pierogi i placki kartoflane na obiad w União Juventus. Wieczorem kolacja u przemiłych Państwa Kawków. Dostaję w prezencie polską wersję przewodnika po stanie Paraná, w tłumaczeniu pana Kawki. Piękne fotografie.
Środa, 20 grudnia. Z Siostra Fabiolą na dworzec autobusowy, skąd autobusem do União da Vitória. 4 godziny męczącej jazdy. Czekam jeszcze godzinę na autobus do Santana, gdzie zjawiam się o 17-tej. Na przystanku siostra polskiego pochodzenia. Kawa plus tutejszy sernik. Piękna okolica: zielone wzgórza i wyniosłe „piniory” (araukarie). W dolinie rozproszone domostwa. Prawie wszyscy mówią po polsku. Około 19-tej przyjeżdża ksiądz Daniel Niemiec, w długiej, białej sutannie. Przemiły, przystojny człowiek. Po kolacji nagranie u Zyka (Zygmunta Gajasa), 3 km stamtąd. Jego rodzice mówią ładną, staranną polszczyzną. Przy wyjściu wielka biało-czarna żaba (sapo, Dedrobates tinctorius).
Czwartek, 21 grudnia. O 7.30 wyjazd do Cruz Machado. Im bliżej celu, tym ładniejsze widoki: piękne doliny, a na horyzoncie malownicze góry. Nagrania z Zygmuntem Lipińskim, z babcią Iwańczukową (ponad 90 lat) i jej córką, Luisą Iwańczuk Marchal (52 lata) oraz z panią Władzią Domiańską-Otto (90 lat). Język pani Luisy oraz pani Władzi niesłychanie ciekawy i malowniczy. U pani Władzi ptaki w klatkach. Wracam do Santany i po kolacji video kasety z uroczystości lokalnych: dożynki, tańce i śpiewy ludowe. Teraz dowiaduję się, że ksiądz Daniel Niemiec umarł w 2006 (urodził się w Krzyszkowicach, powiat myślenicki, w 1924 r. ).
Brazylijscy parafianie wybudowali mu piękna kaplicę, gdzie został pochowany. Istnieje też plac jego imienia.
Piątek, 22 grudnia. U pana Wróblewskiego oglądam maszyny do suszenia (sapecadores) i przeróbki yerby mate. Ciekawa rozmowa z Franciszkiem Kazimierzem Szymankiem z Rio do Banho. Po obiedzie powrót do Kurytyby. Na dworcu autobusowym nie ma Siostry Fabioli. Piekło! Tłum, spaliny, zgiełk. Na gapę autobusem do klasztoru Sióstr Rodziny Marii (Irmãs da Sagrada Família de Maria).
Sobota, 23 grudnia. Po śniadaniu czytam i piszę pamiętnik. Z prof. Reginą Przybycień idziemy na obiad do restauracji włoskiej „Mezza Notte”. Bystra, inteligentna i miła ta pani Regina. Zna świetnie angielski. Chce robić badania porównawcze nad literaturą emigracyjną polską w Brazylii i w Stanach Zjednoczonych. Talerz pełen różności: palmito, salami włoskie, różne sery, a potem lasagne. Po obiedzie Park im. Jana Pawła II i skansen polskiego budownictwa ludowego w Paranie. W sklepie u pani Danuty kupuję drewniany wazonik dla żony Nireu. Pisanki drogie. Potężny deszcz. Jedziemy do garsoniery pani Reginy. Oglądam zdjęcia z pobytu Miodunki w Brazylii i pomagam pani Reginie wypełnić formularze w sprawie stypendium w Instytucie Badań Polonijnych w Krakowie. Przychodzi młody grubas Rogélio Piasecki. Był w Krakowie 10 lat i pod koniec pobytu założył prywatne biuro turystyczne. Jego ojciec polskiego pochodzenia, a matka, według jego własnych słów, „kundel” ( vira-latas ). Pijemy cachaçę i whisky.
Niedziela, 24 grudnia. Rano Mariano Kawka wiezie mnie do Colônia Murici, 25-30 km na południowy wschód od Kurytyby. O 10-tej msza polska, którą odprawia ksiądz Turbański, historyk polonijny, badacz organizacji kościelnych w Brazylii i Argentynie, 80-letni, dobrze wyglądający i bystry, dowcipny staruszek. W głównej nawie kościoła stacje Drogi Krzyżowej z napisami po polsku, a w bocznym ołtarzu Matka Boska Częstochowska. Po mszy obiad już z udziałem bardzo miłego i życzliwego księdza Józefa Bestwiny. Po obiedzie Mariano Kawka wraca do swojego Pinhais, a ja z księdzem Bestwiną jadę do małej, drewnianej kaplicy w Antinha, u stóp Serra do Mar, 18 km od Colônia Murici. Pagórkowaty, pofalowany krajobraz: araukarie, zagony kapusty, pola kukurydzy, pasące się konie… Msza z udziałem Polaków, ale większość to miejscowi Brazylijczycy. Ksiądz wita mnie specjalnie pod koniec mszy. Śliczna Marysia, już zamężna blondyneczka, miejscowa nauczycielka.
Odwiedzamy 80-letniego Adolfa Greboge (Grzybosia). On z żoną i córki mówią po polsku. Przy stole gęsty rój much. Żeberka, tłusta kiełbasa, ciasto, kawa. Tradycja uroczystej wieczerzy wigilijnej nie istnieje. Adolfo pokazuje mi całe obejście: kuźnię, oborę, stodołę, sad. Na jednym z drzew, przy samym pniu, zwiędłe czarne kulki. To resztki tych wspaniałych soczystych owoców jabuticaba (Myrcia cauliflora), które jadłem nazajutrz na obiedzie u sióstr: czarne, lśniące kulki, w środku biały miąższ i jedna, dwie drobne pestki.
Pasterka – missa do Galo – o 22-ej. Bardzo ładna i uroczysta. Chór starszych Polaków śpiewa polskie i brazylijskie kolędy (w tym tę najbardziej znaną Noitelinda, noite bela… – O, śliczna, prześliczna nocy…). Te brazylijskie śpiewają wszyscy. Araukarie pełnią rolę choinek. Po pasterce szampan, orzechy włoskie, migdały. Miła bardzo niespodzianka: świąteczne, gwiazdkowe prezenty od księdza Bestwiny – skarpetki i pudełko czekoladek „Nestle” (przekazałem je pani Kawczynie i jej córce). W telewizji bardzo zmęczony papież.
Poniedziałek, 25 grudnia. Przed ósmą rano jadę z księdzem Bestwiną do Malhada, 12 km od Colônia Murici. Tam o ósmej msza w dość dużym kościele. Pod koniec znów ksiądz pięknie mnie wita, a ja dziękuję po portugalsku. Po mszy nagrania rozmów z jej uczestnikami, ale kłopoty techniczne z nagrywaniem. Duszno, parno, deszcz wisi w powietrzu. W drodze powrotnej zdjęcia różowych kwiatów datury (trombeteira, trombetas do Juízo Final) na szpalerze krzewów u cabocla (metyskiego wieśniaka) w czarnym kapeluszu. Przed obiadem u sióstr dzielimy się opłatkiem. Dopiero w Boże Narodzenie! „Oni nie bardzo wiedzą, co zrobić z tym opłatkiem”, jak mówią obaj księża. Kolędy po polsku i portugalsku. Miły nastrój, świetny obiad. Od siostry Brazylijki, która dyrygowała śpiewaniem na pasterce, dostaję w prezencie taśmę z kolędami brazylijskimi. Około 14-tej odjazd do Kurytyby. Duszno straszliwie. O 18.10 pan Kawka wiezie mnie na lotnisko. Ledwie przyjechaliśmy, leje jak z cebra. Siedzimy w samochodzie dobre pół godziny. Piwo w restauracji na górze.
Na lotnisku w Porto Alegre (z Kurytyby 716 km) dwaj młodzi chłopcy z Centrum Społecznego imienia Ojca João Calábria. Noc, ale po drodze widać wielką rzekę Guaíba, która na południu tworzy ogromne jezioro Lagoa dos Patos. Jedziemy do klasztoru położonego prawie 20 km od lotniska, na przeciwległym końcu wielkiego miasta. Pokoik skromny, z prysznicem, ale WC na końcu korytarza.
Wtorek, 26 grudnia. Na śniadanie ciasto, kawa, banany i… mango! Brat Noivar odwozi mnie na lotnisko w towarzystwie jakiegoś Mulata z Bahia. Po drodze kaplica Matki Boskiej Jasnogórskiej (Capela Nossa Senhora do Monte Claro) i krótka, lecz treściwa rozmowa z księdzem Leonem Lisiewiczem. Ustalamy datę mojego przybycia do Porto Alegre w drodze powrotnej na 17 stycznia. Przyjedzie po mnie na dworzec autobusowy taksówką. Odległość do Uruguaiana to zaledwie 634 km. Podczas lotu (jest to ostatni odcinek mojego Brasil-Pass) postój w Urugwaju, na lotnisku w Rivera: jakaś zupełna dziura pośród z lekka pofalowanej, zielonej równiny. Tu i ówdzie małe kępy drzew, jeziorka, pasące się bydło. Z lotniska w Uruguaiana stopem (de carona) do miasta. Długo czekam na autobus „circular” do argentyńskiego Paso de Los Libres w prowincji Corrientes, po tamtej stronie rzeki Uruguay. Obserwuję bardzo malownicze stroje trzech gaúchos: brązowe buty z cholewami, brązowe lub niebieskie bufiaste spodnie bombachas, nabijane metalowymi, srebrnymi ozdobami rastras, czyli szerokie pasy, niebieskie koszule, niebieskie lub różowe chustki zawiązane „po harcersku” na szyi, czarne kapelusze ze sznurkiem z tyłu lub pod brodą – piękny, elegancki strój! Niestety, nie udało mi się zrobić zdjęcia!
Rozklekotanym, starym autobusem powolny objazd tego przygranicznego miasta: sklepy, sklepiki, neogotyckie kościoły, małe, dwukołowe wózki (fretes) ciągnione przez konie. Przejazd przez most na rzece Uruguay, Presidente Getúlio Vargas – Presidente Justo. Jak mi się wydaje, nie ma kontroli dokumentów. Wysiadam przy dworcu autobusowym (terminal de ómnibus) w Paso de Los Libres. Ten pierwszy kontakt z “moją” Argentyną sprawia bardzo złe wrażenie. Brud, żebrzący nachalnie mali sprzedawcy herbatników i cukierków – Indianie Guaraní z prowincji Corrientes, o bardzo śniadej cerze i przy tym bardzo brudni. W knajpce przy dworcu przez ponad pół godziny kucharka nie zdążyła przyrządzić omletu, a byłem jedynym klientem! O godz. 14-tej telefon do księdza Kudleka z Pyskowic, z prośbą, by w Posadas wyjechał po mnie na dworzec autobusowy. Odjeżdżam o 16-tej. Obsługa autobusu niegrzeczna (fatalnie traktują bagaż i rzucają go do bagażnika), a wewnątrz ziąb. Nie skutkują moje wielokrotne prośby o zmniejszenie klimatyzacji. Po drodze brzydkie miasteczka z tymi domami – pudełkami, o opadających z jednej strony dachach. Wokół brud i błoto. Na barach napisy: Minutas (szybkie, barowe posiłki) i Picolé (płynne lody, zamrażane potem w zamrażalniku). Inny napis często się pojawiający to Gomerías, czyli wulkanizacja. Jedyna rzecz godna uwagi: triumfalna biała brama przy wjeździe do miasteczka Yapeyú, gdzie dom (casa histórica), w którym w 1778 urodził się generał José de San Martín.
Plener prowincji Corrientes to najbardziej płaska i bezkresna równina, jaką można sobie wyobrazić, z małymi kępami drzew od czasu do czasu. Rzadziej mokradła (bañados ) i czaplarnie (criaderos de garzas) w najbardziej wilgotnych miejscach. Te bardziej suche wzdłuż szosy (calzada) okrutnie wypalone wraz z wielkimi drzewami. Stada bydła i koni. Autobus zatrzymuje się przy każdym prawie domostwie, przy każdej polnej drodze prowadzącej w głąb pampy. Objeżdża dokładnie wszystkie miasteczka: Yapeyú, La Cruz, Alvear, Santo Tomé, Virasoro. W Apóstoles mignął mi wielki napis: Grabovieski.
Parę minut po 22-ej wreszcie Posadas, po sześciogodzinnej podróży. Ksiądz Kudlek nie ma dla mnie locum. Po ponad godzinnych poszukiwaniach śpię u Francisco Tarnowskiego, wiceprezesa Wspólnoty Polskiej (Comunidad Polaca), przy calle Florencio Sánchez 3456. Dowiaduję się od niego, że nauka języka polskiego nikogo nie interesuje i że de facto w Polskim Klubie w Posadas nie ma żadnej działalności. Pan Dzidek Styczyński umarł tydzień temu, a wdowa po nim, Karola Szychowska, od prawie dwóch lat jest sparaliżowana i porusza się na wózku inwalidzkim. Zaiste hiobowe wieści! Takie zmiany po pięciu zaledwie latach!
Środa, 27 grudnia. Wcześnie rano budzi mnie hałas rozmów i trzask narzędzi. Francisco Tarnowski i jego robotnik budują chodnik (veredę) z cementu na podwórku. Po skromnym śniadaniu piszę pamiętnik. To, co wczoraj zobaczyłem i o czym się dowiedziałem, napawa mnie smutkiem. Żona Tarnowskiego, Dora Rodríguez, jest dla mnie dość miła. Ułatwiła mi kontakt z Tamarą Buss, która właśnie telefonowała. Jej ojciec, przemiły staruszek, umarł w kwietniu tego roku…
Po południu z córką Dory w centrum Posadas. Wymieniam pieniądze, zwiedzamy plac przed Zarządem Prowincji (Casa de Gobierno). Budynek Zarządu Prowincji to różowy, parterowy pałacyk z kolumnami. Nowa katedra niezbyt ciekawa. Na Placu San Martína jego pomnik na koniu, obok, wielki budynek prywatnego Instytutu im. Ojca Montoya (Instituto Padre Montoya), gdzie studia poświęcone Indianom Guaraní. Kupuję bilet do Esperanza na jutro, na godz. 5.15. Wieczorem rozmowa z Bernardo Federico Neumannem. Uczy sztuk plastycznych na Universidad de Misiones. Trochę milszy wydał mi się ten Tarnowski, niż na początku.
Czwartek, 28 grudnia. Tarnowscy budzą mnie o 4.50. Budzik nie zadzwonił, albo byłem tak śmiertelnie znużony, że nie słyszałem. Pakuję się w popłochu. Remise (cóż to za słowo!), czyli tania taksówka, już czeka. Wysiadam z niej, a autobus już rusza! Podróż trwa do 10.10, czyli pięć godzin. Oglądam krajobraz: Fátima, San Ignacio Miní, Gobernador Roca, Jardín de América, Puerto Rico, Eldorado… i przysypiam często gęsto.
Po przyjeździe do Esperanza bezskutecznie usiłuję skontaktować się telefonicznie z Tamarą. Mąż jednej z pań niemiecko-szwajcarskiego pochodzenia w pobliskim biurze wiezie mnie do Tamary. Nie ma nikogo i sąsiedzi nic nie wiedzą. Jedziemy na czakrę Bussów. Rozpoznaję drogę na szosie przed Wandą. Zajeżdżamy i moim oczom ukazuje się straszny widok: pogorzelisko, zgliszcza ze sterczącym kominem pośrodku, oto, co zostało z pięknego wiejskiego domu Bussów. Spłonął doszczętnie pod koniec sierpnia tego roku, a pani Marta Bussowa, matka Tamary, w ostatniej chwili zdążyła wyskoczyć przez okno na rzucone przedtem kołdry i poduszki. Spłonęło wszystko. Ocalały tylko budynki gospodarcze i mały domek na prawo od bramy z dużymi literami R(einchold) B(uss).
Podziwiam pogodę ducha Tamary i jej matki, które serdecznie mnie witają. W całym domku unosi się zapach gotowanej kiszonej kapusty, którą niedługo potem jemy na obiad z jakąś kiełbasą i kluskami. Po obiedzie, wstrząśnięty, wysłuchuję opowieści Tamary. Po kąpieli próbuję spać, ale po dwóch godzinach budzę się zlany potem. Pani Bussowa zaprasza na kawę i ciasto. Wręczam jej opoczyński bieżnik i serwetki. Tamara i jej antypatyczny mąż niemiecko-paragwajskiego pochodzenia wypuszczają krowy na pastwisko. Mają teraz 80 sztuk. 27 ukradli im niedawno. Na horyzoncie piękna misjoneńska dżungla. Jedziemy do polskich sióstr do Wandy (Zakon Dominikanek Misyjnych, z główną siedzibą w Zielonce pod Warszawą). Miła rozmowa z siostrą Asuntą i z młodszą Maksimilianą. Jutro o 17-tej u nich wieczór kolęd. Zapraszają. Ich sąsiad, pan Kazimierz, odwozi mnie do opuszczonego domostwa Bussów. Mówi po polsku, ale po tutejszemu, z trudnościami. Nauczył się od matki. Mówi, że mąż Tamary to drań i że rodzina chciała upiec panią Bussową, żeby otrzymać spadek. Ona boi się tu spać, śpi u syna. Nie dziwię się jej. Cisza wokół bezmierna, z cykaniem insektów, przerywana wyciem nocnego ptaka urutaú, szczekaniem psów i podejrzanymi trzaskami. Z duszą na obu ramionach idę spać.
Piątek, 29 grudnia. Przed obiadem rozmowa z panem Jeleniem i jego żoną pochodzącą z Cerro Azul, w tej samej prowincji Misiones. Mieszkają tuż koło najstarszego, drewnianego kościółka w Wandzie, gdzie ksiądz Zimny odprawiał msze. Obiad z panią Bussową, córką Tamary Letycją i służącą Metyską guarańską. Po obiedzie, za ogrodzeniem mignęła mi saracura (Aramides saracura), duży brązowo-szary ptak o wysokich, czerwonych nogach i czerwonych oczach. Nagranie u pani Jejerowej z Firków, spod Włodzimierza Wołyńskiego. Potem wieczór kolęd u sióstr w Wandzie. Jest Konertowa i Krzynówkowa, między innymi. Razem około 25 osób. Pełno ciast, musujący napój alkoholowy z ananasów i sidra. Umawiam się na jutro z panem Stefanem Firką i jego młodszym bratem. Pan Stefan z żoną odwożą mnie na Bussowe pustkowie.
Sobota, 30 grudnia. Rano pan Stefan Firka wiezie mnie do pana Jana Welcza. Nagrywam w jego wielkim domu na skraju Wandy. Później przychodzi jego żona, Maria Kisiel spod Grodna. Przed 12-tą na obiad do państwa Firków. Żona pana Stefana, pani Wanda Orzeł, urodziła się w Puerto Wanda w 1939. Mają ośmioro dzieci. Ich domek stoi nad rzeką Tupicuá, wśród wielkich sosen kanadyjskich. Po obiedzie straszny upał i modorra, maksymalne znużenie. Nagranie nieudane, niestety! A szkoda, bo pani Wanda ciekawie opowiadała o zabijaniu węży, a pan Stefan, o muzeum zoologicznym pana Chudego w Lanusach i w Parku Regionalnym Uruguaí. Ładnie opisywali mi niektóre zwierzęta, na przykład, „mrówkowiada”. O zmierzchu spacer nad Tupicuá. Teraz, po kąpieli, siedzę i piszę, a pot leje się ze mnie ciurkiem (o godz. 22.10 !!!).
Niedziela, 31 grudnia. Całe przedpołudnie przesiedziałem u pani Bussowej i dopiero po sjeście poobiedniej jedziemy wszyscy do państwa Korżaków do Wandy. Pochodzą ze wsi Babice pod Biłgorajem i są Ukraińcami (ona jest siostrą Konertowej). Mówią dobrze po polsku. Pani Korżakowa prawie cały czas prowadzi dialog po polsku z panią Bussową. Nie wiedziałem, że doña Marta aż tak dobrze radzi sobie po polsku. Mnóstwo jadła i napojów: kanapki, pizza z jakimś pomarańczowym smalcem, whisky, piwo bezalkoholowe i sidra. W tej chwili odleciał z krzykiem urutaú, który przedtem smętnie zawodził: „Oj, joj, joj, joj, joj, jak mnie boli!” (wymawiać śpiewnie i wolno). Przyznam, że takie zawodzenie, gdy się siedzi w pustym domu o godz. 21. 45, brzmi nieco niepokojąco… Otóż ptak ten nie odleciał i nadal zawodzi niemal ludzkim głosem!
Śpiewaliśmy u państwa Korżaków po polsku, rosyjsku i ukraińsku. Było miło. Kupuję bilet na pojutrze do Bujnesu (Buenos Aires). Wyjazd o 13-tej z Wandy. W Bujnesie będę około 8-ej rano następnego dnia, czyli we wtorek, 3 stycznia. Podwożą mnie do pana Władysława Firki, gdzie spędzę wesoło i przyjemnie cały wieczór sylwestrowy, aż do drugiej nad ranem. Pani Firkowa wita mnie serdecznie. Podziwiam piękny, duży dom i ogród z ciekawą roślinnością: catalpa bignonioides o szerokich, wielkich liściach, kamelie, filodendrony, tung z orzechami. Poznaję całą urodziwą rodzinę: czterech synów z żonami i dziećmi i niezamężną córkę. Bardzo kulturalnie i miło. Piwo, wino białe, sidra, świetne ciastka (masitas). Śpiewam, tańczę, wygłupiam się. Tylko pan Ladislao dotrzymuje mi kroku. Rysio i jego śliczna morocha (brunetka), cóż za piękna para! Oboje, a także Rubén interesują się polskim kinem i dużo o nim wiedzą. Niestety, straszne nieszczęście miało miejsce kilka lat później: Rysio i jego żona zginęli w wypadku samochodowym. Tragedia nie do opisania!
O północy straszny huk, strzały, sztuczne ognie, rakiety. Dzieci budzą się z płaczem, psy wystraszone nie wiedzą, co się dzieje… A ja myślałem naiwnie, że w takiej Wandzie będzie spokojnie. Pan Władysław odwozi mnie na Bussowe pustkowie i umawiamy się na ósmą rano nazajutrz na wycieczkę do wodospadów Iguazú.
Poniedziałek, 1 stycznia 1996. Pan Władysław przyjechał bardzo punktualnie, ale ja jeszcze piorę w łazience. W efekcie wyjeżdżamy o 8.30 i za pół godziny jesteśmy w Parku Narodowym Iguazú. To tylko 35 km. Już jest gorąco. Idziemy ścieżką górną – jako tako, ale na dolnej, koło wodospadu Dwie Siostry ( Dos Hermanas ), zaczyna się upał nie do zniesienia: koszula do wyżęcia. Zdejmuję i chodzę już do końca bez koszuli. Fotografuję. Przy punkcie widokowym z palmami na pierwszym planie, stadko 4-5 ostronosów (coatíes), śliczne zwierzątka, na wpół oswojone. Zaczyna się najciekawsza partia: wodospady Bozzetti i San Martín. Pył wodny. Ogromne zwały wody. Kupiłem kartkę dla Ojca Augustyna Zimnego i papierosy „Particulares”. Nad nami piękna niebiesko-żółta urraca (Cyanocorax chrysops) odpędzana przez dwa szare ptaki z ich terenu. Przedtem, na górnej ścieżce, śmignął nad potokiem cudowny niebieski ptak z długim ogonem, zwany bailarín azul (Chiroxiphia caudata), czyli “niebieski tancerz” i trzy wrzeszczące zielone papugi. Obsypane ognistymi kwiatami tropikalne akacje, zwane w Argentynie chivatos i ambay (Cecropia adenopus), który na Kubie zwie się yagruma, o wielkich palczastych, białych u dołu liściach, filodendron oplatający wokół pień jakiegoś drzewa, to okazy flory, które zwróciły moją uwagę.
Odjeżdżamy tuż przed godziną 13-tą, a więc byliśmy przy wodospadach prawie cztery godziny. Wystarczy. Dziś upał przeszedł samego siebie. Rozpalonym samochodem, rozpaloną szosą jedziemy przez rozgotowaną w słońcu puszczę misjoneńską do Puerto Libertad, tuż przed Wandą. Aleją ovenii (Hovenia dulcis) dojeżdżamy do pełnej wirów Parany. Po paragwajskiej stronie domki na wysokim brzegu. To Puerto Irala. Na czystej – o dziwo! – wodzie tej bardzo głębokiej rzeki (ponad 80 m) kolebią się małe stateczki, które przewożą ludzi z Argentyny do Paragwaju i vice-versa. Jeszcze pod górę bardzo kiepską drogą i docieramy do „capilla histórica” (historycznej kaplicy) z cudowną Matką Boską z Itatí, patronką Corrientes, przy drzwiach głównych. Ociekam potem i mój podziw dla ludzi, którzy tu przyjechali z Europy, żeby wyrąbać kawał puszczy i mieszkać w tym piekle, osiąga swoje apogeum. Pod wieczór spacer z panią Martą Bussową do domu jej syna Dago (Dagoberta), lekarza w Eldorado. Ona tam chodzi spać.
Wtorek, 2 stycznia 1996. Podróż do Bujnesu – 17 godzin. Odległość: 1370 km. Postoje: San Ignacio Miní, Paso de Los Libres (kolacja: kotlet panierowany z cielęciny, puré z kartofli, piwo), Concordia.
Środa, 3 stycznia. Przyjeżdżam do Bujnesu o 8.30 rano. Za godzinę pojawia się pan Franio i taksówką jedziemy do niego na ulicę Sarmiento. Gorąco strasznie. Nie mogę zasnąć mimo zmęczenia. Po południu do Akademii (żargonu) Lunfardo. José Gobello zaprasza na jutro na kolację, w towarzystwie Amerykanina Simona Colliera, autora monumentalnej monografii o tangu, za jedyne 96 dolarów! Spacer do Avenida de Mayo i potem aż do Różowego Domu (Casa Rosada), na Plaza de Mayo, gdzie gwałtowna burza i ulewa wpędzają mnie do metra.
Czwartek, 4 stycznia. Rano Ambasada RP. Rozmowa z Leszkiem Hyjkiem i z Czubą. Kawa. Stiuki w hallu. Instytut San Martína (Instituto Sanmartiniano), kopia Grand- Bourg pod Paryżem, gdzie San Martín mieszkał pod koniec życia. Plac Chile z pomnikami O’Higginsa, Gabrieli Mistral i Pabla Nerudy. Ponownie stado pięknych psów prowadzonych przez młode dziewczę. Obiad u pana Frania w towarzystwie pani Ireny Żelazek, która opowiada o swojej wycieczce do wodospadów Iguazú. Spacer ulicą Suipacha w stronę Muzeum sztuki Hispanoamerykańskiej im. Isaaca Fernándeza Blanco. Stylowy, neokolonialny pałac z mauretańskim drewnianym balkonem i eleganckim portalem z salomonowymi kolumnami, wybudowany w latach 20-tych XX (architekt Martín Noel). Potem do Alei 9 Lipca i metrem do Academia Porteña del Lunfardo, gdzie Simon Collier już czeka. Sześć kwadr ulicą Santiago del Estero i oto Ristorante Italiano „Rosano”,gdzie znakomite czerwone wino i twardy befsztyk. Gadu, gadu o Menemie i Evicie. Gobello spotkał się z nią, gdy była już chora i cadavérica (o trupim wyglądzie), ale zrobiła na nim ogromne wrażenie. Pieszo do pana Frania. Potężny kawał.
Piątek, 5 stycznia. Wymieniam pieniądze w rejonie ulicy San Martín. W Buquebus w alei Córdoba informuję się co do rozkładu jazdy statków do Urugwaju. Chcę płynąć w niedzielę, 14 stycznia, o 8.45. Bulwar południowy nad La Platą (Costanera Sur i fontanna Nereidy (Las Nereidas), z pięknymi rzeźbami, których autorką jest Lola Mora. Autobusem 4 do Constitución, a stamtąd na Plac Włoski (Plaza Italia) z romantycznym pomnikiem Garibaldiego na koniu. W Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów na ulicy Serrano 1818, prezes pan Franio. Rozmowa z panem Spałą z Łodzi. Bliżej Placu Włoskiego, w kawiarni Domu Polskiego, pan Stachura i pan Zygmunt Borkowski, który właśnie wrócił z Polski.
Sobota, 6 stycznia. Autobusem 68 do dzielnicy Belgrano, za Plaza Italia. Przy ulicy Juramento 2291 Muzeum Sztuki Hiszpańskiej im. Enrique Larreta (Museo de Arte Español Enrique Larreta) w pałacyku w stylu neokolonialnym z drugiej połowy XIX. Zamknięte w styczniu. Na nic próby nakłonienia stróża, by mi pozwolił je obejrzeć. Po drugiej stronie ulicy, Muzeum Sarmiento (Casa Histórica Museo de Sarmiento) w domu z kolumnami i wieżą zegarową, w remoncie. Ulicą Anchorena do Las Heras. Przecinam Aleję Wyzwoliciela (Av. Libertador) i po raz drugi zwiedzam Muzeum Motywów Argentyńskich im. José Hernándeza (Museo de Motivos Argentinos José Hernández): srebrne noże, naczynia do picia mate i sztuka ludowa – poncza, ceramika, wyposażenie sklepików wiejskich.
Aleją Wyzwoliciela do Placu Urugwaju, gdzie pomnik Artigasa w ponczo. Muzeum Sztuk Pięknych, Paseo de Las Recoletas. Centrum Kulturalne z wystawą jakichś wydumanych awangardowych malowideł (cronopios). Dalej, piękna kolonialna Bazylika Matki Boskiej z Kolumny (Basílica del Pilar), XVIII. Ogromne drzewo ombú (Phytolacca dioica), “Café de la Paix”, mimy, pierroty. Ulicą Quintana. Kupuję La novela de Perón Tomása Eloya Martíneza. Juncal 1224, czyli adres występujący w słynnym tangu „W półmroku” (A media luz) – nowa, nieciekawa wielopiętrowa budowla. Aleja Santa Fé, Talcahuano, Corrientes – na rogu wspaniała księgarnia „Fausto”. Dalej ulicą Talcahuano i restauracja „Los Teatros” pod nr 324: cudowna, wielka, ściany obwieszone portretami aktorów argentyńskich z I połowy XX: Lola Membrives, Adolfo Vacarezza… I jeden, dwa stoliki zajęte na całą wielką salę. Tak jest wszędzie. Piękne lokale świecą pustkami. Przed Corrientes, wzdłuż Talcahuano, wielki skwer na tyłach Teatro Colón, który zwiedzam w środku – niesłychanie elegancki, wręcz wytworny, kolumna z pomnikiem generała Juana Lavalle (1797-1841) i Pałac Sprawiedliwości. Restauracja „Pichuco” (na cześć słynnego bandoneonisty Aníbala Troilo), przy Talcahuano 250, już nie istnieje.
Niedziela, 7 stycznia. Msza o 11-tej w kościele polskim pod wezwaniem Matki Boskiej z Guadalupe, na ulicy Mansilla. Pan Franio należy do chóru, który śpiewa kolędy po polsku. Mszę odprawia Doctor Faustus, czyli ksiądz Ksawery Solecki. Jest pan Grabia-Jałbrzykowski. Po mszy spacerkiem do Stowarzyszenia „Ognisko Polskie” (Hogar Polaco) na ulicy Gorriti 3972, gdzie obiad z opłatkiem. Długie dzielenie się, potem ryba – łosoś à la karp po grecku, świetna, bitki wołowe, lody, kawa, ciastka, wino argentyńskie czerwone i białe, dużo piwa. Wracam spocony i krańcowo zmęczony. Śpię prawie 12 godzin!
Poniedziałek, 8 stycznia. O 13.30 na Plaza Constitución metrem, a stamtąd o 14.30 pociągiem do La Platy. Pociąg przedpotopowy: małe okienka, ciasno stojące ławki pokryte brązową skórą, z przesuwanymi do tyłu lub do przodu oparciami. Zaraz za Constitución ponure przedmieścia: małe, brzydkie domy, sklecone z desek i dykty baraki, góry śmieci wszędzie wzdłuż toru i na piaszczystych ulicach. Co jakiś czas przecinamy szerokie kanały-rzeki z czarną wodą, pełne jakichś pływających wysepek. Potem miasteczka: Quilmes, Berazategui, Villa Elisa, City Bell. Równiny jak okiem sięgnąć i pasące się konie i krowy. Dopiero przed 17-tą docieram do imponującego gmachu Muzeum w La Plata, pośród wyschniętego na pieprz parku. Upał straszny. Po drodze do Muzeum dwa piękne pałace po obu stronach wielkiego, przestronnego placu: Zarząd Prowincji (Casa de Gobierno) i ratusz (Municipalidad ). W należącym do miejscowego uniwersytetu Muzeum oglądam szkielety przedpotopowych zwierząt, wypchane zwierzęta i ptaki (głównie amerykańskie): tapir (anta) z ludzkim prąciem pod brzuchem, pancerniki, kapibary (carpinchos), jadowity wąż żararaka urutu (Bothrops alternatus). Po godzinie wychodzę i na schodach, gdzie po obu stronach przedpotopowe lwy-jaguary ze szpadami kłów w paszczach, podbiega do mnie pan Karczmarczyk, sekretarz Związku Polaków w Berisso, a za nim prezes, Stanisław Wojtaszyk z Krotoszyna. Krótki objazd La Platy – neogotycka katedra z blado czerwonej cegły, w stylu europejskim, ogromna! 10 km od La Platy, Berisso, gdzie w wielkim „galponie” (pawilonie) siedziba Związku Polaków: sztandary, stare fotografie członków baletu „Poznań – Przyjaciel”.
Kolacja: czarne piwo, szynka, ser, zimne nogi (tłuste!), ogórki, buraczki. Kolędy i La lunita de Tucumán (Księżyc z Tucumán), którą wyśpiewuje głównie zaprzyjaźniony z Polakami García. Nagrywam w sekretariacie z panią Marią Makowiecką, z województwa tarnopolskiego. Śpię tamże na deskach pochlapanych białą farbą i materacu z pościelą, które przytargał pan Karczmarczyk. Bardzo „pokąsali mnie moszkity”, jak nazajutrz stwierdziła pani Makowiecka.
Wtorek, 9 stycznia. Pani Makowiecka przychodzi już o 7.15. Przyrządza mate i kroi ciasto. Idziemy do pani Krystyny i jej męża. Oboje są z Wrocławia. On przyjechał w 1975, a ona w 1984. Przychodzi pani Modlińska-Drągowska z Sokół, z którą krótkie nagranie. Autobusem do Punta Lara. Autobus kluczy po uliczkach Berisso i Ensenady. Wreszcie campingi i dość eleganckie kluby jachtowe nad czekoladową La Platą. Brudny, czarny piach plaży. Mimo to parę odważnych osób opala się na tym czymś, a nawet kąpie się w tym czymś. Nieprzyjemny żar z nieba. W dali na wschodzie 9 statków na redzie.
Autobusem do La Platy. Po drodze, w Ensenada, dziewiętnastowieczny fort Barragán. W barze przy dworcu kanapka z befsztykiem z cielęciny i coca-cola. Wlokę się w upał do Muzeum, by obejrzeć przede wszystkim dział archeologiczny i etnograficzny. Robię dokładne notatki. Siedzę w Muzeum od 13.30 do 18-tej. O 18.45 pociągiem do Bujnesu. Nieco chłodniej. Constitución …
Środa, 10 stycznia. Kupuję bilet na prom do Colonia del Sacramento w Urugwaju, na 8.45 w przyszłą niedzielę, 14 stycznia. Ulicą Maipú do Victory Hotel, gdzie we wrześniu 1973 mieszkałem z Rosario. Teraz pokój ze śniadaniem kosztuje 62 pesos. Plac San Martína i piękny pomnik generała z czerwonego marmuru i brązu. Wielkie ombú. Ulica Florida. Przy Corrientes wsiadam w metro. Po obiedzie ulicą Corrientes w stronę Obelisku. Księgarnie, sklepy muzyczne. Odnajduję taśmę za 11 pesos z Aníbalem Troilo i “Del barrio de las latas” (Z dzielnicy slumsów). Tak, Gobello miał rację: to właśnie to tango tak źle mi się nagrało na spektaklu w „El Viejo Almacén” w 1973. Księgarnia „Gandhi” i cudowne książki. Teatro Municipal San Martín mieści się w bardzo wysokim, oszklonym budynku wzniesionym w latach 1954-1960. La Plaza to kompleks restauracji, kawiarenek, dwie sale widowiskowe, pomosty, ławki, drzewka, między ulicami Corrientes, Montevideo i Sarmiento. Ulicą Montevideo do Plaza del Congreso, gdzie „Myśliciel” Rodina, pomnik Mariano Moreno (1778-1811, przywódca argentyńskiego ruchu niepodległościowego), mnóstwo gołębi, fontanna z basenem, który symbolizuje rzekę La Plata i jej dwa dopływy, Paranę i Urugwaj, pomnik obu Kongresów: Zgromadzenia z 1813, które obaliło niewolnictwo i Kongresu w Tucumán, który ogłosił niepodległość 9 lipca 1816. Republika opiera swą lewą rękę na pługu, symbolu pracy i trzyma w prawej ręce gałązkę wawrzynu, symbolizującą sławę.
Maurowie Dzwonnicy na wieżyczce Kasy Narodowej, replika Maurów z wieży zegarowej w Wenecji. Pałac Kongresu (1908) jest siedzibą władzy ustawodawczej. Wybudowany w stylu grecko-rzymskim (kolumny, kariatydy), wielkie schody, nad wejściem głównym brązowa kwadryga i miedziana kopuła ozdobiona rytami, 85 m wysokości. Dzieło architekta włoskiego Victora Meano. Pomnik Obu Kongresów jest piękny, godny najpiękniejszych miast świata. Niestety, barbarzyńskie napisy w rodzaju: „Anarchia”, „Patrioci = idioci” są wymownym świadectwem moralnego upadku współczesnej Argentyny. Cukiernia „Pod Młynem” ( Confitería del Molino ) to wspaniały niegdyś salon. Wewnątrz witraże i malowidła sufitu w stylu retro (art nouveau). Teraz pusta i brudna. W szklanych gablotach torty i ciastka, jak w jakiejś restauracji dworcowej. Przy dwóch stolikach zaiste mało wytworne towarzystwo popija coca-colę. Upał straszliwy. Małe dzieci kąpią się w żółtej wodzie fontanny. Po lewej stronie, przy schodach prowadzących na pomnik Obu Kongresów, monolit z tablicą z okazji Milenium Polski 966-1966. Na placu, w lewym rogu, znów potężne ombú (niestety, już barbarzyńsko wycięte).
Czwartek, 11 stycznia. Dziś była najkoszmarniejsza noc – 28 stopni i całkowity bezruch powietrza. Obudziłem się zlany potem. Poduszka cała mokra. Pada. O 14.30 metrem do Lacroze. Przed budynkiem dworca kolejowego (kolej prowadzi do Campo de Mayo, na północny zachód od stolicy) biały łuk bramy cmentarza Chacaritas. Pół godziny jazdy pociągiem, bardziej nowoczesnym, niż do La Platy i wysiadam w Pablo Podestá, za Martín Coronado. Pada dość mocno. Klasztor Ojców Bernardynów (tu: Franciszkanów), założony przez Ojca Maciaszka, stąd wśród Polaków nazywany jest Maciaszkowo. Wita mnie bardzo miły ksiądz Piotr Kotyła i zaprasza na podwieczorek z winem. Zwiedzamy szkołę (herby województw polskich, w tym kijowskiego i trockiego) i bibliotekę. Prowadzą szkółkę sobotnią języka polskiego (18 uczniów) plus harcerstwo (około 30 osób). W „Domu Spokojnej Starości” (około 30 osób) nagrywam trzy ciekawe rozmowy: ze Stanisławem Kosińskim, z Michałem Grzegorczykiem i z dr Zbigniewem Neuhoffem – piękna polszczyzna i ciekawe opowieści! Na koniec spotkanie z wesołym, miłym księdzem Wróblem. Zna Misiones, pisze pracę o duszpasterstwie polskim w Argentynie. Po kolacji ksiądz Wróbel odprowadza mnie na stację. Autobusem 71 do pana Frania. Bardzo udane popołudnie i wieczór.
Piątek, 12 stycznia. Mniej udany dzień. Rano elegancki supermarket „Coto”, niedaleko pana Frania. Przy Rivadavia kupuję aluminiowe mate z bombillą, a w sklepie z pamiątkami na calle Azcuénaga ceramiczny inkaski kubek (kero), naczynie z ozdobionej nacięciami tykwy do picia mate (mate burilado) i lalkę – gaucha o bardzo dzikim spojrzeniu.
Po obiedzie poczta, wymiana pieniędzy w Casa Piana na San Martín. Na ulicy Florida, w bardzo szykownej i czystej, o dziwo, Galería Pacífico (local Tatú), kupuję małe, gliniane „presépio” (szopkę) dla Luite, wykonane przez „ludzi z Północy”. Po kąpieli hotel „Alvear Palace Hotel” i spotkanie z Horacio Ferrerem. Niezbyt miłe robi na mnie wrażenie. Siedzimy w hallu hotelowym. Piję w popłochu piwo, robię notatki o Academia Nacional del Tango (Narodowej Akademii Tanga). Bilety na spektakle w „Homero” w dzielnicy Palermo i „Tango Mío” w La Boca po 30 i 50 pesów. Bagatela! Parę lat później przyjechał do Polski ze spektaklem María de Buenos Aires (Maria z Buenos Aires), muzyka Astora Piazzoli, libretto samego Ferrera, który śpiewał także jedną z głównych partii. Ulicą Ayacucho do Corrientes. Po drodze ten wspaniały gmach wodociągów (Aguas Argentinas) przy Av. Córdoba i Ayacucho. Masywny i bardzo ozdobny. Wałęsam się po Corrientes. Ponownie księgarnia „Gandhi”, a potem „Fausto”. Blisko Obelisku sklep muzyczny, elegancki, z piękną muzyką i pokazem tanga w telewizji. Tańczy kilka par: nieprawdopodobnie oplatają się wzajem nogami i drobią w miejscu to jedną, to drugą nogą. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Pan Franio bardzo śmiesznie to naśladował dzisiaj w kuchni, mało nie rozwalił szafki nogą. On nie znosi tanga.
Sobota, 13 stycznia. Ostatni dzień w Bujnesie. Rano leje. Porządkuję nagrania z Martín Coronado. Ostatnia rozmowa z kuzynką. Metrem na Plac Majowy (Plaza de Mayo) i w najbliższej jego okolicy oglądam cały szereg obiektów. A więc pomnik Julio Argentino Roca na koniu, wodza smutnej sławy Ekspedycji na Pustynię (1880), podczas której wytępiono Indian. Jego autorem jest urugwajski rzeźbiarz José Zorrilla de San Martín (1891-1975). – Gmach Czcigodnej Rady Miejskiej (Honorable Concejo Deliberante), 1933. Na wysokiej wieży zegar z kurantem. – Czworobok Świateł (Manzana de las Luces) z Prokuraturą Misji, dawną Salą Reprezentantów i Uniwersytetem. Cały ten Czworobok stanowi Narodowy Zabytek Historyczny. – Cudowny kościół Św. Ignacego, 1713, jezuicki. Jedyna fasada barokowa w Buenos Aires, niezwykle elegancka. Wewnątrz ładne ołtarze. Jeden, z prawej strony, spalony od tyłu. Także posągi dwóch aniołów, stojące obok, spalone od pasa w dół w 1955, za czasów Peróna. W innym bocznym ołtarzu po prawej stronie, rzeźby wykonane przez Indian. Oprowadza mnie kościelny, opowiada o pożarze, zapala światła, a przy wyjściu kategorycznie odmawia przyjęcia zapłaty. Zdumiewające wśród „porteños” (mieszkańców Buenos Aires)!
Elegancki gmach szkoły państwowej (Colegio Nacional), 1908. – Bazylika Św. Franciszka, 1725. W 1911 eklektyczna fasada z nawiązaniem do baroku. Jeden ołtarz boczny z XVIII, reszta z 1911. Ołtarz główny spłonął w 1955. Jego przednią osłonę i wielkie kandelabry wyrzeźbiono i polichromowano w Buenos Aires w XVIII. Wnętrze Kaplicy Św. Rocha (1751) wraz z ołtarzami spalono w 1955. – Muzeum Miasta (Museo de la Ciudad), przy Alsina 412, jednopiętrowy budynek z dawną apteką De la Estrella, 1900. Eksponaty przedstawiają tradycje oraz rozwój architektoniczny i urbanistyczny miasta. – Przy Alsina 463 dom Marii Josefy Ezcurra (1834), szwagierki dyktatora Juana Manuela de Rosas. Obecnie ruina. Ciekawe drewniane ozdoby nad oknami bez szyb. Na dachu krzaki. – Bank Boston, 1924 – nad wejściem ozdoby w stylu plateresco, zainspirowane szpitalem Santa Cruz w Toledo. – Pomnik prezydenta Roque Saenz Peña, 1936, dzieło rzeźbiarza o nazwisku Fioravanti.
Dalej, elegancki Pałac Miejski (Palacio Municipal), 1902, siedziba urzędu administracyjnego miasta. Wybudowany na terenach oferowanych generałowi San Martínowi po jego zwycięskich kampaniach. – Piramida Majowa, 1912. Stoi na środku Placu Majowego, a we wnętrzu skrywa pierwszą Piramidę z roku 1811, którą wykonano w pierwszą rocznicę Rewolucji Majowej z 1810. – Pomnik generała Manuela Belgrano, 1873, twórcy flagi narodowej. – Elegancki, potężny gmach Banku Narodu Argentyńskiego, 1924, w stylu neoklasycznym. – Pomnik Juana de Garay, założyciela miasta w 1580. Postawiony w 1915. – Dom Rządowy (Casa Rosada), 1873. Na tym miejscu stała pierwsza forteca i Dom Wicekrólów. Gmach w stylu włoskim. – Dziedziniec Manewrów Nowej Komory Celnej (Patio de Maniobras de la Aduana Nueva), 1850-1858, dzieło Eduardo Taylora. Wyburzony w 1894, z wyjątkiem parteru, który znalazł się pod Placem Kolumba. W 1983 odkryto Dziedziniec Manewrów, gdzie ładowano towary.
Park im. Kolumba, dawne miejsce Komory Celnej Taylora. Jego półkolisty kształt przypomina dawny kształt budynku. Pośrodku, pomnik Krzysztofa Kolumba, który wskazuje na Wschód, w kierunku Europy. U stóp Kolumba grupa monumentalnych rzeźb postaci o dramatycznym wyrazie twarzy. – Spacer Paseo Colón (Aleją Kolumba) aż do Alei Niepodległości (Independencia). Po drodze wielki gmach Ministerstwa Wojska (Ministerio del Ejército). Na trawniku Diana z Wersalu i inne posągi klasyczne. – Przy Belgrano, Teatro Colonial. Dalej, El Viejo Almacén, przy Independencia y Balcarce: mały, biały domeczek, gdzie w 1973 podziwialiśmy cudownych wykonawców tang: Aníbala Troilo (1914-1975), Edmundo Rivero (1912-1986) i innych. Zapowiadał wówczas Horacio Ferrer. Wydaje się, że ten lokal mocno obniżył loty ostatnimi czasy.
Ładne kamieniczki na calle Chuffra, którą dochodzę do pięknego Pomnika Pracy (Monumento al Trabajo), 1907, dzieła Rogelio Yrurtia (1879-1950) – pochód nagich postaci płci obojga, a z tyłu kilka osób ciągnie uwiązany na linie wielki kamień. Autobusem do Retiro, a stamtąd do Muzeum Sztuki Hispanoamerykańskiej im. Isaaca Fernándeza Blanco, na ulicy Suipacha 1422. Na dziedzińcu, pod gołym niebem, piękny i doskonały aktorsko spektakl „Borges Buenos Aires”, na bazie tekstów i poematów J. L. Borgesa. Trudne teksty, ale świetnie recytowane. Oprócz tego, kapitalnie tańczone tanga i śpiewy (Yo soy morocha argentina). Zaiste, piękny finał pobytu w Buenos Aires. Spod Wieży Anglików autobusem 115 do pana Frania, który już śpi.
Niedziela, 14 stycznia. Rano taksówką do Dársena Sur (Dok Południowy), Pedro de Mendoza róg Brasil. Dwie ogromne kolejki:
a) do uiszczenia opłaty wyjazdowej i oddania bagażu,
b) do kontroli paszportowej i tu okazuje się, że muszę zapłacić aż 50 dolarów za „nielegalne przekroczenie granicy” w Paso de Los Libres i brak pieczątki kontroli granicznej. Płacę z ogromnym bólem serca.
Na pokładzie urugwajskiego promu „Eladia Isabel”, tłumy. Wszyscy się fotografują. Kanałem koło słynnego dźwigu na Riachuelo w La Boca wypływamy na bezkresną, czekoladową La Platę. Maleją na widnokręgu wieżowce Królowej La Platy. Kłębią się w głowie różne myśli na koniec etapu argentyńskiego mojej podróży. Czy wrócę tu jeszcze kiedyś? Chyba będzie trudno. Podróż trwa 3 godziny. Przede mną nieznany zupełnie Urugwaj. U jego brzegów szereg małych wysepek otoczonych czarnymi skałkami. Jakieś smutne te wyspy. I oto zielona, bardzo zadrzewiona Colonia del Sacramento, położona na cyplu. Ulice wznoszą się i opadają na stoku wzgórza. Fragmenty murów obronnych. Z przystani wlokę się z bagażem do miasta. Na głównej ulicy Generała Floresa 440 kupuję bilet do Montevideo, zostawiam bagaż i jem skromny obiad.
Nic prawie nie zostało z obecności Portugalczyków, którzy założyli Colônia do Sacramento w 1680 (Maestre de campo, Don Manuel Lobo). To najstarsze miasto Urugwaju. Dwa skromne domki w stylu portugalskim: Muzeum Portugalskie i Muzeum Kafelków, parę w stylu hiszpańskim. Najbardziej hiszpańskie jest MuseoEspañol. Oryginalny bruk (en cuña). Ruina kościoła Św. Franciszka (1683-1704) przy latarni morskiej i ruina Domu Wicekróla (mury, obramowania drzwi i okien, kamienne łuki i bruk). Polna Brama (Portón de Campo), wzniesiona w 1745, za czasów portugalskiego gubernatora Vasconcellos, most zwodzony nad fosą, ulica Westchnień (calle de Los Suspiros), Dom Nacarello, także z okresu portugalskiego, Archiwum Regionalne – dom pierwotnie portugalski, Bastion Matki Boskiej z Góry Karmel – część murów obronnych. Najstarszy w Urugwaju kościół parafialny, 1680, kamienny; dwie grube kolumny i atrium pochodzą z okresu portugalskiego. W ołtarzu obraz patronki Urugwaju, Matki Boskiej Trzydziestu Trzech (Urugwajczyków, którzy walczyli o niepodległość z generałem Riverą na czele). Wielka monstrancja w ołtarzu głównym i parę starych malowideł i rzeźb.
Przed kościołem i w środku wycieczki, tłumy turystów, którzy przyjeżdżają tu jak do Mekki, choć z punktu widzenia artystycznego nie jest to nadzwyczajne. Większość kamieniczek to bezstylowe domki z płaskim dachem, a te najstarsze, wymienione wyżej, to albo ruiny, albo skromniuśkie domki, często odrestaurowane (Muzeum Kafelków). Wszędzie pozakładano jednakowe żółte lampiony, latarnie na ścianach domów, co w połączeniu z ogromną ilością sklepów z pamiątkami wywołuje pewien specyficzny nastrój. Ludzie przeświadczeni są, że to nadzwyczajne miejsce. Oglądam pięć otwartych muzeów. Miejskie (dom Admirała Browna), którego budynek pochodzi także z okresu portugalskiego, ale w okresie hiszpańskim uległ transformacji. Jest tu wszystko, zbiory typowo amatorskie. Zapamiętałem przedpotopowe pancerniki. Poza tym widziałem Dom Nacarello, Archiwum Regionalne, Muzeum Kafelków (wiszą na ścianach kafelki francuskie, walencjańskie i neapolitańskie z XIX i XX, stosowane w budownictwie w Urugwaju) i Muzeum Indianina na Placu San Martína, z kolekcją kamieni, broni i narzędzi kamiennych głównie Indian Charrúas z Urugwaju. Pan pilnujący tego Muzeum jest cały podniecony faktem, że jestem pierwszym Polakiem, który tam się pojawił. „Może pan wyjść na balkon. Proszę spojrzeć, jakie tu mamy piękne rzeczy!”. Pstrykam dwa zdjęcia, aby mu zrobić przyjemność.
Włóczę się po miasteczku. Ludzie opalają się na kamieniach nad rzeką, a niektórzy nawet się kąpią. Mury obronne, łuk Polnej Bramy, molo koło Bastionu del Carmen, Bastion Bandery, Plac Główny (Plaza Mayor), gdzie Muzeum Miejskie, Archiwum i Muzeum Portugalskie i wreszcie Plac Broni Manuela Lobo przed kościołem parafialnym. Poubierane po bajańsku w obszerne białe suknie białe starsze kobiety tańczą candombe, a przygrywa im na bębnach 3-4 na niebiesko ubranych chłopców, którzy idą za nimi. Wyjazd autobusem do Montevideo o 19-tej. Odległość 180 km. Po drodze lekko pofalowany, zielony krajobraz. Przyjazd na nowoczesny dworzec autobusowy Trzy Krzyże (Terminal Tres Cruces) w Montevideo około godz. 22-ej. Z dworca wlokę się do Ambasady RP. Otwiera mi dość miła pani, która potem przynosi kanapki, pomidory, margarynę, jajka i bułki. Dobrze, że to tylko 10 minut drogi od dworca autobusowego, obok Ospedale Italiano, na ulicy Canning.
Poniedziałek, 15 stycznia. Po śniadaniu schodzę na parter Ambasady i rozmawiam z panią konsul Martą Ziembińską. Przychodzi ambasador, Ryszard Sznepf i zaprasza na kolację wieczorem. Z kierowcą Ambasady, bardzo miłym Luisem Roberto Rodino Medovem do miasta. Bilet na autobus do Porto Alegre. Aleją 18 Lipca do centrum. Dość elegancka ta aleja, ale jakaś szara. Zostawiam torbę do reperacji (rozdarta na promie z Buenos Aires). Plac Niepodległości z potężnym pomnikiem Artigasa. Pomnik Bruno de Zabala, założyciela Montevideo w 1726, na kolejnym placu, mniejszym i ładniejszym. Potem plac z katedrą z 1804, w stylu neoklasycznym, przy niej ładna fontanna. Mercado del Puerto, czyli Targ Portowy, to zespół barów i restauracji z wołowiną z rusztu. Tam jem befsztyk (churrasco) z chlebem i piwem. Niezbyt ciekawe Stare Miasto: sklepy, sklepiki, odrapane kamienice. Bulwarem zwanym La Rambla, dość zaniedbanym, częściowo w remoncie, do małego fortu i kościoła anglikańskiego, kopii świątyni rzymskiej. Na murze nad rzeką La Plata, znacznie tutaj czystszą, niż w Colonia del Sacramento, siedzą pary.
Na rogach ulic tabliczki (zielone, z białymi napisami) wyjaśniające nazwy ulic: Sarandí, Rincón, Treinta y Tres… Plac z pomnikiem Bruno de Zabala i posągiem nagiej nimfy. Dalej, plac z fontanną i katedrą, w której wnętrzu posążek Matki Boskiej Założenia Miasta (Nuestra Señora de la Fundación ). 24 grudnia 1726 przewodniczyła założeniu miasta i była czczona przez jego mieszkańców. Na prawo od ołtarza głównego ładny leżący posąg Św. Fermina. Jedyna stara brama (Puerta de la Ciudad) prowadzi na Plac Niepodległości z pomnikiem bohatera narodowego nr 1, José Gervasio Artigasa, na różowym marmurowym cokole (autor: Angelo Zanelli, rzeźbiarz włoski, 1923). Przy placu zgrabny Pałac Estéveza, z końca XIX, dawny pałac prezydencki, w stylu manierystycznym, z kolumnadą. Przepycham się zatłoczoną, bardzo długą Aleją 18 Lipca. Stragany wzdłuż obu chodników i tłumy przechodniów utrudniają posuwanie się. Parę dużych księgarń, kina, teatry. Spośród budynków wyróżniają się: Pałac Brazylijski (Palácio do Brasil) i obok kolejny pałac w stylu francuskim – siedziba Muzeum Gauczów (Museo del Gaucho ), wielki, czerwony gmach ratusza (Intendencia ), Biblioteka Narodowa, Uniwersytet, różowy pałacyk – siedziba MSZ.
Plac Szamotaniny (Plaza del Entrevero) z pomnikiem Indian Charrúas walczących z hiszpańskimi konkwistadorami (autor: José Belloni, 1965), Plaza Cagancha z pomnikiem Zwycięstwa (Columna de la Victoria o de la Paz), autor: Giuseppe Livi, 1867, Pomnikiem Gaucza (José Luis Zorrilla de San Martín, 1927) i Obeliskiem, dziełem tego samego artysty, 1938. O 21-ej na kolację ze Sznepfem i Ziembińską-Hyjek do restauracji Balcón del Lobo (Balkon Wilka), koło La Rambla. Po drodze ładny pomnik reformatora oświaty i wychowawcy młodzieży José Pedro Varela (1845-1879), autor: hiszpański rzeźbiarz Miguel Blay, inauguracja 1918. Na kolację ser provolone z ziołami, na ciepło, zapiekane chorizo i soczysty, krwawy antrykot, plus wino stołowe. Niedaleko restauracji w pięknej, neokolonialnej willi Muzeum poety urugwajskiego, ojca rzeźbiarza, Juana Zorrilla de San Martín (1855-1931). Sznepf był w dość dobrym humorze i nawet opowiadał śmieszne dowcipy.
Wtorek, 16 stycznia. Ból głowy, straszliwe zatrucie i zmęczenie. Przekładam wyjazd do Porto Alegre na następny dzień. Z kierowcą Luisem na Cerro (wzgórze nad Montevideo, od którego pochodzi nazwa miasta). Na szczycie wzgórza, 132 m wysokości, forteca hiszpańska, armaty, pomnik Artigasa u stóp fortecy. Rozległy widok na miasto i zatokę, rafinerię – wszystko przyprószone szarą mgiełką. Widać ten najbardziej charakterystyczny budynek z wysoką wieżą przy Placu Niepodległości, zwany Palacio Salvo (Mario Palanti, 1928). Po drodze Parque del Prado i oryginalny pomnik Dyliżansu (José Belloni, 1952) z wielkim konnym zaprzęgiem i przewodnikiem na koniu z przodu. W dzielnicy willowej elegancki pałac z wieżyczkami, dawna siedziba Ambasady Argentyńskiej. Wielki dworzec kolejowy przy calle Paraguay (teraz tylko pociągi towarowe).
W Parku Battle y Ordóñez, blisko Ambasady RP, bardzo ciekawy Pomnik Wozu (José Belloni, 1919): trzy pary wołów ciągną duży dwukołowy wóz, a za nim idzie jeszcze jedna para wołów i jedzie na koniu woźnica. Podobnie jak dyliżans, wóz grzęźnie w błocie i woły muszą maksymalnie się natężać, aby go z błota wyciągnąć. Niedaleko jest jeszcze Pomnik Mistrzów w Piłce Nożnej w 1950. W parku drzewo o białych pięknie pachnących kwiatach.
Po południu Pomnik Szamotaniny (Monumento al Entrevero) i Muzeum Gauczów. Piękne wnętrze i ciekawa ekspozycja: wyroby ze srebra – naczynia do picia mate, strzemiona, przednie ozdoby pasów – rastras; ze skóry – bicze, kule do chwytania bydła i zwierząt, czyli boleadoras, culeros, czyli płaty skóry osłaniające spodnie z tyłu, fartuchy, tabakiery (chuspas), pasy, lassa, kapelusze, duże bicze z krótkim trzonkiem (arreadores), plecionki, paski, osłony siodeł; z metalu – wędzidła, strzemiona, ostrogi, ostrza lanc, pieczęcie do znakowania bydła, lampki oliwne, patelnie, garnki, kociołki, nożyczki do obcinania knotów u świec, lichtarze, guziki Gauczów – imitacja dawnych ozdób ze srebrnych monet, ostrogi w kształcie dzwonów, ostrza noży i stalowe sztylety. Naczynia do picia mate, także w kształcie kielichów (mates de „cáliz” ), pojemniki na yerbę mate i cukiernice (yerberas – azucareras), krowie rogi – naczynia (chifles y chambaos), guziki, pasy, zapalniczki (yesqueros), broń i narzędzia (kule do chwytania zwierząt, desjarretadores – narzędzie do przecinania ścięgna Achillesa zwierzętom, pistolety, lasso), noże, sztylety, uprząż, ostrogi i bicze. Wielkie bogactwo eksponatów.
Ale już spieszę na spotkanie z Antonio Taco Larretą (1922-2015) aktor i reżyser teatralny, w Teatro del Centro na Plaza Cagancha 1164 (próba generalna o 19-tej). To ten plac ze statuą Wolności. Rozmawiamy na stojąco może 10 minut. On myślał, że to Joaquín Constanzo chce z nim rozmawiać. Joaquín Constanzo, były ambasador Urugwaju w Polsce, był prześladowany i więziony za czasów dyktatury wojskowych w latach 70-tych. Potem go rehabilitowali, ale on zamknął się w sobie i odizolował od wszystkich. Marta Grompone wyemigrowała do Szwecji na okres dyktatury, a po powrocie umarła na raka. Taco zaprasza mnie na próbę, ale jestem umówiony na nagranie u pani Haliny Wolskiej, bardzo daleko od centrum. Daje mi swój adres. No nie było to serdeczne spotkanie po 30 latach … Znalazłem go bardzo zgorzkniałym. U pani Haliny sympatycznie. Jej matka do niej: “Halina, daj mi sapaty!” (buty).
Środa, 17 stycznia. W Alei 18 Lipca kupuję taki skórzany futerał na termos i mate. To specjalność urugwajska, nigdzie indziej nie widziałem. Nazywa się matera lub portatermo y mate. Dzisiaj po południu zwiedzam Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej i Kolonialnej (Museo del Arte Precolombino y Colonial), obok ratusza. Zawiera głównie repliki, ale też ciekawe malowidła ze Szkół z La Paz (Escuela Paceña), z Cuzco (Escuela Cuzqueña), z Quito (Escuela Quiteña) i z Potosí (Escuela Potosina) z XVII i XVIII. Ponadto, sztuka Corrientes: 1. metyska ludowa, XVIII i XIX, 2. pochodząca od prototypu europejskiego, XVIII, 3. pochodząca od prototypu włoskiego, XIX. Kopia posągu proroka Joela (oryginał wyrzeźbiony przez Aleijadinho w atrium kościoła Bom Jesus de Matosinhos, w Congonhas do Campo, stan Minas Gerais). Oryginalne rzeźby są wykonane z saponitu, czyli kamienia mydlanego. Stąd stanowcze postanowienie wypadu do Congonhas do Campo, zrealizowane w niedzielę, 28 stycznia, trzy dni przed powrotem do Europy. Co do sztuki prekolumbijskiej, to w większości kopie. Wyjątki: statuetka z drewna polichromowanego (kultura Chancay, Huacho, 150 km na północ od Limy, Peruwiańskie Wybrzeże Środkowe, 1100-1400 n. e.), srebrna ozdoba korony (Trujillo, 1200-1400 n. e. ), podobna do ceramiki Nazca ceramika kultury Casas Grandes (Chihuahua, 1250-1521 n. e. ). Kultury kostarykańskie: 1. Huétar (800-1200 n. e.), 2. Línea Vieja (300-1200 n. e. ) 3. Chorotega lub Nicoya (750-1000 n. e. ).
Przebiegam jeszcze salę rzeźby greckiej i rzymskiej. Mają tu znakomite kopie wszystkich znanych dzieł, między innymi Dianę wersalską ( tę z sarenką), Leokaresa z IV p. n. e. i głowę konia (bogini Selene), z warsztatu Fidiasza z V p. n. e. O godz. 22.00 odjazd z dworca autobusowego Tres Cruces do Porto Alegre.
Czwartek, 18 stycznia. Odległość do Porto Alegre 890 km. Przyjemna podróż. Przed Porto Alegre leje. Zalane tereny, mokro. Na dworcu autobusowym (rodoviária) czekają ksiądz Leon Lisiewicz i Mariusz Niedziółka, obaj bardzo mili i sympatyczni. Jest 9.30 rano. Bilet do Erechim na 20 stycznia. Po śniadaniu wycieczka za miasto, wzdłuż rzeki Guaíba. Monte de Santa Tereza – wspaniały widok na miasto i okolicę. Ksiądz Lisiewicz opowiada legendę o Indiance Obiriti, jednej z dwóch kandydatek na żonę kacyka. Niestety, nie trafiła z łuku do tarczy i nie została jego wybranką. Wobec tego zaczęła płakać, a z jej łez powstała nieistniejąca już rzeczka Ibicuiretã. Plaża nad rzeką Guaíba. Objeżdżamy wzgórze zabudowane eleganckimi willami, zwane Vila de Conceição, z kaplicą.
Po obiedzie niesamowity cmentarz mieszczący się w kilkupiętrowym wieloczłonowym, połączonym korytarzami i schodami „koronkowym” budynku. Zwie się Cemitério São Miguel e Almas (Cmentarz Św. Michała i Dusz). Nieprawdopodobny labirynt! W Parku Araújo de Viana pomniki trzech kompozytorów: Chopina, Bethovena i Carlosa Gomesa (kompozytora brazylijskiego 1836-1896). Miasto liczy 1400 tysięcy mieszkańców. W centrum nowa katedra z 1929, masywna i elegancka, w krypcie osiem gigantycznych głów Indian; Pałac Gubernatora, zwany także Pałacem Piratini, 1921: na pierwszym piętrze malowidła o treści historycznej. Poniżej Placu Marszałka Deodoro, Teatr Św. Piotra i ciemno różowy Dom Quintany, dawny wielki hotel zamieniony na Centrum Kulturalne z dziedzińcem wewnętrznym. Mário Quintana jest poetą brazylijskim urodzonym w stanie Rio Grande do Sul w roku 1906.
Wieczorem pan Mariusz Niedziółka zaprasza księdza Leona i mnie na kolację do Galpão Crioulo (Hangar Kreolski). Od kurzych serduszek z rożna po kiełbaski i ogromne połcie pieczonej wołowiny – churrasco. Pan Mariusz preferuje cupim z garbu krów rasy zebu. Od połowy tej kolacji nie mogę patrzeć na mięso. Na szczęście, na scenie widowisko: folklor gauczowski. Śpiewają i tańczą ogniste tańce w biało-czerwonych strojach. Ale tango argentyńskie to im nie wyszło wcale. Kto to widział, żeby tańczyć tango jak w dyskotece, w takiej odległości jedno od drugiego! Partnerzy muszą cały czas po sobie spływać, wić się po sobie, oplatać się jak najciaśniej.
Piątek, 19 stycznia. Rano pada i to porządnie. Piszę ten pamiętnik. Na obiad z księdzem Leonem do pana Komki Churrascaria &Galeto. Komka. Galeto to kurczak, którego zamówiłem. Po obiedzie w biegu wsiadam do autobusu i jadę sam do centrum. Targ owocowy przy neoklasycznej Hali Targowej (Mercado), 1864. Fryzjer za 5 reali. Muzeum Júlio de Castilhos (1859-1903; dziennikarz i gubernator stanu Rio Grande do Sul), przy Rua Duque de Caxias 1231. Najpierw dział Republiki: kule do chwytania zwierząt (boleadeiras), dzwonki (chocalhos), sandały na podwyższeniu ( tamancos sírios), łyżka do obuwia (calçadeira), ostrogi chilijskie, lufki (piteiras), naramienniki (dragonas), lichtarze (palmatórias). Cesarstwo i Kolonia: narzędzia tortur dla niewolników (żelazne lub drewniane obroże – gargalheiras, łańcuchy, kajdanki – grilhões lub algema, kojec – tronco). Rzeźby z Guarańskich Misji Jezuickich, z pustymi wycięciami z tyłu: Jezus dźwigający Krzyż (Senhor dos Passos), Matka Boska, Św. Franciszek Ksawery, Anioł. Poncza zwane są tutaj pala.
Strażnik namawia mnie na rozmowę z panią dyrektor, Miriam Aloísio Avruch (mąż jest polskim Żydem). Bardzo miła rozmowa. Po wyjściu z Muzeum, centralny plac przed katedrą z wzniesionym w 1913 pomnikiem Júlio de Castilhos. W Teatrze São Pedro, 1858, w foyer koncert Blue Jazz. Grają Francisco Gomes na skrzydłówce (fluegelhorn) i James Liberato na gitarze portugalskiej. Gdy wchodzę, grają akurat „Triste” (Smutny) Toma Jobima, potem Samba de Verão (Letnią sambę) autorstwa Marco i Paulo Sérgio Valle i znowu Toma Jobima i Viniciusa de Morães O morro não tem vez (Skała nie ma alternatywy). Pani Avruch właśnie wychodzi.
Poszedłem w przeciwną stronę i zabłądziłem sromotnie. Jak nigdy! Bardzo się oddaliłem od Hali Targowej (Mercado), ale dzięki temu mogłem sfotografować stary, kamienny most zbudowany przez założycieli miasta, emigrantów z Wysp Azorskich, w 1854 i ich nowoczesny pomnik z żelaza, wyobrażający wielki statek, którym przypłynęli do Brazylii, 1974. Dalej, pomnik na koniu marszałka Osório (Manuel LuísOsório, marquês do Herval), 1808-1877. Zwyciężył w dwóch bitwach w kampanii paragwajskiej, pod Tuiutí w 1866 i pod Avaí w 1868, gdzie odniósł rany. Pięknie zadrzewiony Plac Komory Celnej (Praça da Alfândega). Kawałek ulicą dla pieszych (para pedestres), gdzie sprzedawcy zwijają swoje kramy. Przy Mercado pięknie oświetlony Pałac Piratiní z fontannami dookoła. Gdy wracam do księdza Lisiewicza, zastaję pana Mariusza Niedziółkę. Już obaj mieli telefonować na policję! Ten wspaniały człowiek, ksiądz Leon Lisiewicz, umarł 22 stycznia 2010 roku w wieku 82 lat…
Sobota, 20 stycznia. Całkiem przyjemna podróż do odległego o 330 km Erechim. Z Porto Alegre wyjeżdżam o 9-tej rano, a w Erechim jestem około 15-tej. Po drodze wspinamy się dość wysoko w Passo Fundo, potem Getúlio Vargas i Erechim, zwane dawniej Paiol Grande, czyli Wielka Prochownia. Siostra Consolata (kuzynka Siostry Fabioli z Kurytyby) i Matka przełożona, Włoszka z pochodzenia, czekają na dworcu autobusowym. Pokoik w klasztorze na parterze, dość sympatyczny. Nagranie u pana Józefa Leonarda Ziemnieczaka (José Leonardo Gemnieczak), także z udziałem germanofila z Grudziądza. Poznaję panią Wandę Krepinski Groch, obecną konsul honorową RP i jej rodzinę. Widuję ją wówczas często. Proponuje mi pracę na miejscowym uniwersytecie w charakterze wykładowcy polskiego i hiszpańskiego. Niestety, z winy tamtejszej uczelni, nic z tego w końcu nie wyszło. Samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania: jest stosunkowo nowe, pozbawione zabytków, może z wyjątkiem budynku Prefektury i stylowego „Zameczku” ( Castelinho ), 1915. Czerwona ziemia, długie proste ulice, nieprawdopodobnie rozciągnięte w przestrzeni. Podobne w swej nijakości do opisanego wyżej Assis, w stanie São Paulo.
Niedziela, 21 stycznia. W pobliskim Barão de Cotegipe dwa nagrania: z panią, której nazwiska nie mogę sobie przypomnieć oraz z niesłychanie elokwentnym i ciekawym rozmówcą, moim krajanem z Bolimowa, panem Tadeuszem Trzcińskim. Siedzę u niego całe popołudnie. Poznaję całą bardzo miłą i gościnną rodzinę. Przy domu rosną olbrzymie drzewa. W czasie mojego tam pobytu długa ulewa tropikalna. Pan Tadeusz odwozi mnie do klasztoru w Erechim, ale przedtem zdjęcia całej rodziny z koszyczkami nabytymi u Indian Guaraní.
W poniedziałek, 22 stycznia, Erechim, a we wtorek, 23 stycznia, dwa pobliskie miasteczka: Áurea i Carlos Gomes, gdzie także nagrywam. Wizyta w Áurea u młodego polskiego księdza Czesława Pieli, który sprezentował mi gadający po hiszpańsku zegarek zakupiony w Paragwaju. Oba miasteczka to raczej duże wsie rozrzucone po wzgórzach. Mnóstwo osób polskiego pochodzenia. Z Áurea pochodzi Bernadete Popoaski, późniejsza stypendystka na UJ w Krakowie.
Środa, 24 stycznia. Odjazd do Kurytyby, 481 km, 5 godzin jazdy. Z całą rodziną państwa Kawków nad morze, do Praia de Leste, via Estrada Graciosa. Odległość 100 km. Ta droga przecina piękne, porośnięte gęstą roślinnością, pełne potoków i wodospadów Góry Nadmorskie (Serra do Mar). Nazajutrz, w czwartek, 25 stycznia, plaże Caiobá i Matinhos. Nie specjalnie malownicze. Po południu powrót pociągiem do Kurytyby. Mimo osławionej pięknej trasy z Paranaguá przez Góry Nadmorskie, niewiele widać z tego pociągu z powodu licznych tuneli, zasłaniającego widoki ogona pary z parowozu i ciągłych ostrych zakrętów. Ledwie zdążyłem rzucić okiem na słynny wodospad „Welon Panny Młodej” (Véu da Noiva), już zniknął. Gdzieś w tle widać piękne szczyty, wspaniałą skalistą górę Marumbi, 1539 m. Na dworcu autobusowym w Kurytybie starsza córka państwa Kawków z narzeczonym pomagają mi włożyć bagaż do bagażnika autobusu i w nocy podróż do Rio de Janeiro, 852 km. Mało przyjemna, bo straszny ziąb, klimatyzacja na maksimum: strumień lodowatego powietrza spływa mi na ramię i nie można zmienić miejsca, bo autobus nabity!
Piątek, 26 stycznia. Rano Luitgarde i jej mąż czekają na dworcu autobusowym w Rio de Janeiro. Piękne słońce i Corcovado z Chrystusem Odkupicielem góruje nad miastem. Odpoczywam po podróży, a nazajutrz, w sobotę, 27 stycznia, zwiedzam Quinta da Boa Vista (Pałac z Pięknym Widokiem), początek XIX, dawna rezydencja cesarzy Brazylii, zwana także Pałacem Św. Krzysztofa (Palácio de São Cristóvão). Wewnątrz Muzeum Narodowe. Wśród zbiorów najbardziej zainteresowała mnie dawna ceramika z wyspy Marajó, u ujścia Amazonki, przepiękne wzory geometryczne na polichromowanych naczyniach i urnach grzebalnych. Wieczorem jadę autobusem do Congonhas do Campo, w stanie Minas Gerais. Odległość 355 km. Podróż trwa 5 godzin.
Niedziela, 28 stycznia. Gdy wysiadam z autobusu jeszcze całkiem ciemno i bardzo zimno. Znowu zapomniałem ciepło się ubrać, a na tej wyżynie temperatura jest o wiele niższa, niż nad oceanem w Rio de Janeiro, szczególnie w nocy i rano. Popędziłem najpierw w kierunku innego kościoła na wzgórzu i dopiero później zorientowałem się, że to nie ten. Kościół Jezusa Dobrej Śmierci z Matosinhos – 1757, jest daleko od dworca autobusowego, na wyniosłym wzgórzu. Właśnie za nim wstawało słońce i pięknie rysowała się sylwetka otoczonego palmami kościoła na tle rozpalonego różowością nieba. Wyłaniał się z wolna z mroku nocy i triumfalnie wkraczał w światłość. To było czarujące zjawisko! Tego dnia byłem pierwszą osobą przy tym kościele. Przed nim monumentalne schody z posągami dwunastu proroków wyrzeźbionymi przez Aleijadinho (1730-1814) w szarym saponicie, a niżej, wzdłuż opadającej łagodnie drogi, siedem dużych barokowych kaplic ze stacjami Drogi Krzyżowej. Wszystkie 66 figur w kaplicach w drewnie cedrowym wyrzeźbił także Aleijadinho. Na modłę baroku postaci są ukazane w ruchu, rzeźby polichromowane, barwne, pełne życia. Kolory dobrze się zachowały. Sam kościół wewnątrz także interesujący. Ma bogaty wystrój rokokowy o wpływach włoskich.
Po południu jadę jeszcze do Sabará, z drugiej strony stolicy stanu, Belo Horizonte. Miasteczko znakomicie zachowało klimat kolonialny z XVIII. Najpiękniej wygląda kolorowa ulica Dom Pedro II (dawniej Direita – Prosta). Usytuowane na wzniesieniach kościoły, w tym najwspanialszy Kościół Matki Boskiej z Góry Karmel oraz Kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia to prawdziwe klejnoty brazylijskiego baroku kolonialnego, barwne, wspaniałe! Malowniczą budowlą jest Kaplica Matki Boskiej La O, o ciekawych drewnianych balaskach w oknach frontowych. Pozostałe dwa kościoły barokowe to Kościół Matki Boskiej Łaskawej i Św. Franciszka z Asyżu.
Poniedziałek, 29 stycznia. Biegam w Rio de Janeiro po księgarniach, kioskach z gazetami i rezerwuję bilet do Lizbony w Portugalskich Liniach Lotniczych TAP, zaś we wtorek, 30 stycznia, dalszy ciąg wizyt w księgarniach, głównie książek używanych – sebos (są znacznie tańsze) w okolicy Placu Tiradentes. Przy okazji zwiedzam osiemnastowieczny jezuicki kościół Św. Franciszka z Pauli, wewnątrz neoklasyczny i rokokowy, a także kościół Matki Boskiej z Lampedusy, z 1936, z okazałym wnętrzem i wielkimi żyrandolami. Niesłychanie interesujący jest Portugalski Królewski Gabinet Lektury (Real Gabinete Português de Leitura) z 1887, na zewnątrz w pięknym stylu manuelińskim, a w środku trzy wysokie poziomy drewnianych półek z książkami i ozdobna latarnia w suficie oświetlająca mocnym światłem stoły czytelników. Zgromadzono tu 350 tysięcy tomów i jest to drugie poza Portugalią miejsce na świecie, gdy chodzi o ilość książek portugalskich.
Środa, 31 stycznia. Ponownie podziwiam zbiory Brazylijskiego Muzeum Narodowego w Pałacu Św. Krzysztofa, a wieczorem odlatuję do Lizbony, gdzie spędzam pierwszy dzień lutego. Na lotnisko przyjechała po mnie Carla Sacadura Cabral. Po nieprawdopodobnym, szaleńczym upale w Rio de Janeiro, gdzie przy pakowaniu bagażu pot kapał ze mnie grubymi kroplami, w Lizbonie dygoczę z zimna.
Piątek, 2 lutego 1996. Lot Lizbona – Berlin Tegel, a potem z dworca Berlin Lichtenberg pociągiem do Wrocławia. Nie było mnie w domu od września 1995.
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego: