Kostaryka, Nikaragua i Zachodnia Panama, 1998 r.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Wtorek, 20 stycznia 1998 r. O siódmej rano odlatuję z Berlina do Amsterdamu, a o 10.30 z Amsterdamu do San José w Kostaryce, gdzie ląduję o 17.10. Skłębiony tłum przed kontrolą dokumentów. Widzę w pewnym momencie, że zwinnie wkręca się w ten tłum od strony miasta nieciekawa blondynka w okularach. Szuka, aż wreszcie trafia na mnie.  Jedziemy do hotelu „Kekoldi” za… $ 30! Z lotniska do miasta daleko. W hotelu dziwnie cienkie ściany i uginające się podłogi, istny domek z kart. A przede wszystkim stanowczo za drogo.

Środa, 21 stycznia. Znajoma z lotniska na moją prośbę wymienia mi w banku 50 dolarów (ona ma tam konto i nie płaci podatku). Przenoszę się do hotelu „Diplomat” w centrum za $ 18. Potem Ambasada Panamy. Składam wniosek wizowy. KLM: rezerwacja powrotu do Amsterdamu ze stolicy Panamy, na niedzielę, 15 lutego. W barze w centrum stwierdzam brak w portfelu równowartości 23 dolarów… „Ktoś” sobie dorabia do pensji najwidoczniej: za wymianę bez podatku, napiwek w wysokości 23 dolarów i to „pobrany” samowolnie.

Czwartek, 22 stycznia. W Ambasadzie RP zostawiam dużą walizkę, wszak jutro jadę do Nikaragui, tak już mam dosyć KostarykiSan José (340 tysięcy mieszkańców) jest zdecydowanie brzydkim miastem, zupełnie pozbawionym zabytków, brudnym, zaśmieconym, bez własnej osobowości. Po południu dwa muzea w San José: Muzeum Złota i Muzeum Narodowe. Bardzo ciekawe zbiory złotych ozdób prekolumbijskich w kształcie drapieżników, ptaków, gadów (jaszczurki), insektów oraz wspaniałej prekolumbijskiej ceramiki. Kupuję w Tica Bus bilet autobusowy na jutro do Granady w Nikaragui. Odległość ponad 400 km.

Piątek, 23 stycznia. Ruszam o 8.30 i w autobusie poznaję sympatyczną Japonkę zaopatrzoną w nadzwyczajny przewodnik japoński  po tanich hotelach w Ameryce Środkowej. Zna taki tani hotelik w Granadzie i obiecuje mnie tam zaprowadzić. To, co się dzieje na granicy kostarykańsko – nikaraguańskiej bardziej przypomina jakiś film z gatunku horroru, niż rzeczywistość. Kolejki są niesamowicie długie z jednej i z drugiej strony granicy. Bałagan nieludzki, czekanie wydaje się nie mieć końca i to częściowo na piekącym słońcu! Przekraczanie granicy trwa kilka godzin! Wreszcie wieczorem Granada, cicha, spokojna, piękne brązowe parterowe kamieniczki, kościoły i  w kolonialnym domu hotelik o nazwie „Hospedaje Cabrera” za … 4 dolary! Pokoje wychodzą na wewnętrzne patio, gdzie na środku prysznice i toalety. W pokojach tylko łóżko, szafka nocna i wiatrak. Towarzystwo międzynarodowe, przesympatyczne: Anglicy, Niemcy, Szwedzi, Argentynki… Nareszcie jestem w swoim żywiole!

Sobota, 24 stycznia. I oto w całej krasie piękne kolonialne miasto zwane „Wielką Sułtanką” (La Gran Sultana), ze względu na swoje podobieństwo do andaluzyjskiej Granady (105 tysięcy mieszkańców). Zwiedzam kościoły i Muzeum w Centrum Kulturalnym w  dawnym Klasztorze Św. Franciszka, początek XVI w. Na dziedzińcu stoi około dwudziestu posągów indiańskich znalezionych w XIX wieku przez Jezuitów na wyspie Zapatera i innych mniejszych wyspach na pobliskim jeziorze Nicaragua. Są to postaci siedzące, wykonane z ciemnego bazaltowego kamienia, tak zwane idole z „alter ego”, gdyż mają na głowach płazy, gady, drapieżne ptaki, jaguary. Wykonane dość schematycznie, można by rzec nieco topornie. W każdym razie jest to najcenniejsze znalezisko z najbliższych okolic Granady. Posągi pochodzą z  IX wieku naszej ery i należą prawdopodobnie do kultury Chorotegów.

Wśród kościołów kolonialnych należy wymienić w pierwszej kolejności kościół Matki Boskiej Łaskawej z XVI w. i Matki Boskiej z Guadalupe z początku XVII w. Zarówno katedra, jak i tak zwany kościół Xalteva (nazwa dawnej osady indiańskiej istniejącej na tym miejscu) uległy znacznym modyfikacjom w trakcie kolejnych rekonstrukcji i obecnie nie noszą już typowych cech kolonialnych. Natomiast liczne  parterowe kamieniczki zachowały swój dawny wygląd, zwłaszcza długie okapy dachów nad ulicami, drzwi, nieliczne okna z kratami i pięknie toczonymi w drewnie balaskami, wewnętrzne dziedzińce wypełnione bujną zielenią i kwiatami. W mieście jest kilka obszernych, zadrzewionych placów z fontannami.

Niedziela, 25 stycznia. Jadę autobusem do León, drugiego po Granadzie najstarszego miasta Nikaragui (184 tysiące mieszkańców). Odległość 140 km. Przesiadka na przedmieściach Managui, stolicy kraju i ni stąd ni zowąd jakiś wojskowy, śmiejąc się niezbyt mądrze, pyta, co ja mam w plecaku! Takiego pytania na ulicy jeszcze nikt mi nie zadawał! Kategorycznie odmówiłem odpowiedzi.

Obecne León jest w swej najstarszej części osiemnastowieczne. Założone w XVI wieku starsze miasto znajdowało się 25 km stamtąd, nad jeziorem Managua. Wobec groźby wybuchu wulkanu Momotombo (1258 m) i trzęsień ziemi, rajcy miejscy postanowili przenieść je w obecne miejsce. Przy dużym placu z pomnikami lwów (león to po hiszpańsku lew) króluje duża, lecz niska katedra z XVIII w., ale z późniejszymi uzupełnieniami i z grobem wielkiego poety, wynalazcy literackiego modernizmu w języku hiszpańskim, o nazwisku Rubén Darío (1867-1916). Na płycie nagrobnej wielki biały lew. Osiągnąłem w ten sposób jeden z głównych celów tej podróży: odbyłem pielgrzymkę do grobu poety.

Kilka ulic zachowało charakter kolonialny, w tym przede wszystkim Calle Central (Główna Ulica), zamknięta osiemnastowiecznym, kolorowym kościołem Kalwarii, stojącym na wzgórzu. Bliżej katedry stare mury kościoła Matki Boskiej Łaskawej, niedawno odnowione, a dalej od centrum chyba najładniejszy kościół kolonialny, kościół Rekolekcji z piękną trójkątną żółtą fasadą, bogato zdobioną, o wyraźnych wpływach meksykańskich. Podobnie jak w Granadzie, tutaj też wewnętrzne dziedzińce  ukwiecone i pełne zieleni. Najwspanialszy kolonialny dom to długie Kolegium Matki Boskiej Wniebowzięcia (Colegio de la Asunción), z lampionami pod dachem i kilkoma wejściami od strony ulicy. Młody człowiek opowiada mi w barze, jak wyglądały dyktatorskie rządy procastrowskich sandynistów po obaleniu Somozy. Skóra cierpnie!

Poniedziałek, 26 stycznia. Wczesnym popołudniem odpływa z Granady nabity turystami i tubylcami statek płynący na wyspę Ometepe i dalej, aż na koniec jeziora Nicaragua do miejscowości San Carlos. Świeci piękne słońce i wieje dość mocny wiatr. Rozmawiam z turystami ze Szwecji i z Izraela. Wszyscy w dobrych humorach. Podróż do słynnej wyspy trwa 6 godzin. Do Puerto de Gracia dopływamy już w nocy. Stamtąd dowożą nas do hotelu w największej na wyspie miejscowości Altagracia.

Wtorek, 27 stycznia. Jestem strasznie przeziębiony, mam gorączkę i mocny ból głowy. Dwie miłe Niemki (pielęgniarki ze Stuttgartu, jak się potem okazuje), mieszkające w tym samym hotelu, obok mnie, dają mi różne pastylki i dbają o mnie. Leżę cały dzień w łóżku i próbuję się kurować. Pogoda wspaniała.

W środę, 28 stycznia, czuję się już nieco lepiej i po południu wybieram się do miasta, skąd do miejscowości Pull (San Marcos de Pull), gdzie oglądam starą ceramikę indiańską. Potem przez dość suchy las do plaży o nazwie Playa de San Antonio. Rozfalowane ogromne jezioro o czekoladowej wodzie. Przy nim wąziutki pas kamieni. W drodze powrotnej widzę na wielkim drzewie nad ścieżką kilka małp kapucynek z zainteresowaniem przyglądającym się mojej osobie. Trochę boję się przechodzić pod nimi, bo małpy bywają nieobliczalne. Jakoś je spłoszyłem i przeszedłem bez kłopotów. W kościele w Altagracia grób księdza Władysława Chwalbińskiego, zmarłego tutaj w roku 1963.

Tymczasem moje Niemki wróciły straszliwie zmordowane z wyprawy na szczyt wulkanu Concepción (1610 m), dokąd wybrały się o świcie w towarzystwie miejscowego indiańskiego przewodnika. Oświadczyły mi, że nigdy jeszcze nie brały udziału w tak męczącej wycieczce. Ten wulkan ma bardzo strome zbocza, żadnych ścieżek dla turystów, pełno głębokich żlebów. Łatwo sobie  wyobrazić, że wejście nań musi być wyjątkowo trudne. Na drugim końcu wyspy jest wulkan Maderas (1394 m), na który podobno łatwiej się wspiąć. Oba te wulkany połączone są wąskim przesmykiem i tworzą tę  wyspę otoczoną niewielkimi płaskimi terenami. Wyspa przypomina swoim kształtem takiego dziwnego motyla z bardzo wypukłymi skrzydłami, a jej nazwa w języku náhuatl oznacza „dwie góry”.

Czwartek, 29 stycznia. Dziś w planie słynne petroglify. Trasa wiedzie od Altagracia przez Balgües do hacjendy Magdalena na zboczach wulkanu Maderas. W istocie, co kawałek głaz z wyrytymi spiralami, kołami, rozmaitymi figurami geometrycznymi, a nawet schematycznymi postaciami ludzi i zwierząt. Takich miejsc na wyspie jest więcej i dzięki temu zyskała sobie miano wyspy „spiral i kół”. Petroglify są, obok posągów z „alter ego”, kolejnym świadectwem obecności Chorotegów i uchodzą za ich kamienną biblię. Ścieżka wznosi się łagodnie i otwiera się widok na to wewnętrzne nikaraguańskie „morze”  i zielone brzegi wyspy. Oglądam te petroglify w towarzystwie turysty z Argentyny. Im wyżej, tym więcej ozdobionych ciekawymi rytami głazów.

Piątek, 30 stycznia. Powrót do Granady. Najpierw dojazd do drugiej największej na wyspie miejscowości, Moyogalpa, skąd promem do San Jorge. Tym razem przeprawa trwa tylko godzinę. Z San Jorge do Rivas i stamtąd do Granady. Dzisiaj ostatni nocleg w moim hoteliku u państwa Cabrera.

Sobota, 31 stycznia. Powrót do Kostaryki, niestety, tą samą drogą, którą już jechałem, a więc przez Peñas Blancas. Tym razem jednak przeprawa przez granicę odbywa się nieco sprawniej. W San José lokuję się w jeszcze tańszym hotelu w samym centrum, za 10 dolarów.

W niedzielę, 1 lutego, wycieczka do kolonialnego kościółka Franciszkanów św. Józefa z XVIII w., w Orosi, 32 km na południowy wschód od stolicy. Biały, skromny, niewielki, z jedną niską wieżą, jest jedynym w Kostaryce kościołem kolonialnym. W drodze powrotnej w Cartago bazylika Matki Boskiej od Aniołów (Basílica de Nuestra Señora de los Ángeles) z 1912 r., dość duża neobarokowa budowla z licznymi kopułami i białymi posągami aniołów.

Poniedziałek, 2 lutego. Wiza za 45 dolarów w Ambasadzie Panamy. W Ambasadzie RP, na szczęście, nie ma mojej „przyjaciółki”. Rozmawiam z bardzo miłym sekretarzem i odbieram walizkę. Pan sekretarz twierdzi, że będę pierwszym Polakiem, który jutro przekroczy granicę kostarykańsko – panamską na rzece Sixaola. Takie powziąłem stanowcze postanowienie po doświadczeniu na granicy Kostaryki i Nikaragui. Okazało się potem, że w stu procentach słuszne.

Po południu podróż autobusem do Puerto Viejo, nad Morzem Karaibskim. Odległość 210 km. Obok mnie siedzi starsza Mulatka i wiezie w torbie jakąś straszną – na szczęście bezbarwną – maź, która rozlewa się po podłodze. Fatalnie ubrudził mi się plecak. Zjeżdżamy ostro w dół z wysokości 1160 m, na jakiej leży San José, mijając słynny Park Narodowy Irazú. Przed Puerto Limón robi się płasko. Wielka równina nadmorska. Cel osiągam w nocy. Puerto Viejo to miejscowość tłumnie odwiedzana przez turystów z całego świata. Natychmiast podbiega do mnie  chłopak oferując tanie miejsce w jakiejś „kabinie” nad samym morzem. Zatrzymuję się w małym „ruchomym” hotelu (drewniane podłogi i tutaj uginają się i trzeszczą) za 10 dolarów.                                                                 

Wtorek, 3 lutego. Rano, w piekącym już słońcu, wyczekuję bardzo długo na autobus do Sixaoli przy granicy z Panamą. Już zaczynam wątpić, gdy wreszcie nadjeżdża.       

Przejazd do Sixaoli (to podobno tylko 40 km!) trwa całą wieczność!!! Droga straszna, szutrowa, kamienista, pełna głębokich dziur i wybojów. Kurz wdziera się całymi tonami przez okna autobusu. Po drodze wielkie plantacje bananów. Nie wiem, ale myślę, że to trwało ze trzy godziny. Makabra!!! Wreszcie Sixaola, absolutna dziura zabita deskami, bałagan niesamowity, rozgrzebane koczowisko. Podbiega mały chłopiec i wydziera mi walizkę z ręki, mimo moich wyjaśnień, że nie mam pieniędzy, by mu zapłacić. Uparł się i już jesteśmy na wysokim, rozpadającym się moście nad rzeką Sixaola. Po jego przejściu budka z grubą Murzynką wewnątrz: to panamski punkt kontroli granicznej i jestem jedynym turystą! Bez czekania, kulturalnie i błyskawicznie zostałem obsłużony i już jestem w Panamie, cały szczęśliwy, że mam za sobą tę koszmarną pod każdym względem Kostarykę! Kawa i zaraz potem taksówką po wspaniałej asfaltowej drodze z Guabito do Changuinola.

To pierwszy etap mojej podróży do miasta David na zachodzie Panamy. Razem: 206 km. Drugi przemierzam autobusem, czy zbiorową taksówką (już nie pamiętam) do miasta Almirante, a stamtąd przez całą wielką Zatokę Chiriquí, łodzią motorową, klucząc wśród wysp i wysepek aż do stolicy prowincji Bocas del Toro, miasta  Chiriquí Grande.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.

 

 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

Brazylia. Część II (1990).

 




Teneryfa i Brazylia. Część I (1990 r.).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Mniej więcej w połowie lipca 1990 zjawiłem się w Madrycie. Miałem hiszpańskie stypendium badawcze, a głównym terenem mych badań miały być Wyspy Kanaryjskie. Po dwóch tygodniach poleciałem na Teneryfę, gdzie na lotnisku czekali na mnie kanaryjska lingwistka María de los Ángeles Álvarez Martínez i jej mąż. Odległość z lotniska do stolicy wyspy, Santa Cruz, jest znaczna, około 60 km. Nagie, strome, kamieniste zbocza po lewej nie nastrajały zbyt optymistycznie. W jakimś barze w stolicy wyspy, Santa Cruz, zjadłem kanapkę i zostałem odwieziony do akademika koło La Laguna, miasta uniwersyteckiego, gdzie później pracowałem w bibliotece. Uniwersytet w La Laguna powstał w 1701 roku i jest najstarszą uczelnią na Wyspach. Klimatyzacji w bibliotece nie było, a upał panował nieznośny. Wczesne poranki spędzałem pracując, a popołudnia przeznaczałem na kąpiel i zwiedzanie.

Santa Cruz nie wydało mi się zbyt ciekawym miastem. Na Placu Hiszpanii wysoki obelisk z pomnikiem patronki Wysp Kanaryjskich, Matki Boskiej Gromnicznej (la Candelaria). Klatka schodowa domu, gdzie rezyduje rząd kanaryjski, starannie wykonana z sosny kanaryjskiej, zwanej tutaj tea. Materiał ten wykorzystany jest obficie na wyspie w starych kościołach, gdzie wszystkie wspaniałe sufity, belki są właśnie z tego drewna. Na tej suchej wyspie Ogród Botaniczny, tak zwane Palmetum,  jakiś karłowaty. Czuje się, że te wszystkie rośliny łakną wody. Bardzo interesujące natomiast jest Muzeum Przyrody i Człowieka (Museo de la Naturaleza y del Hombre), gdzie są mumie Guanczów, pierwotnych mieszkańców archipelagu, ich ceramika, sprzęty i wiele cennych informacji na ten temat.

Znacznie ciekawsza pod względem zabytków jest La Laguna, dawna stolica Teneryfy. Katedra z XIX wieku i kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, z XVI wieku, a także XVI-wieczna świątynia Najświętszego Chrystusa, to najcenniejsze zabytki sakralne. Ta ostatnia świątynia ma ciekawą kamienną dzwonnicę, zaś katedra, barokowy, misternie rzeźbiony ołtarz Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nuestra Señora de los Remedios). Ładny jest Plac Adelantado (Dowódcy), wysadzany drzewami, z ozdobnymi latarniami, a dziedziniec budynku Rady Konsultacyjnej Wysp Kanaryjskich otoczony jest mauretańskimi balkonami z sosny kanaryjskiej. W dziewiętnastowiecznym, masywnym pałacu Salazara, siedziba arcybiskupstwa. Zaintrygowały mnie rosnące obficie na starych dachach mięsiste rośliny zwane tutaj verodes (Senecio kleinia). Są to niewysokie sukulenty, których nigdzie więcej nie widziałem.

Poza Laguną najciekawszym miastem jest La Orotava, już u stóp najwyższego szczytu Hiszpanii, wulkanu El Teide, 3718 m. Najwspanialszy kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia pochodzi z końca XVIII wieku. Ma szeroką fasadę i jak w większości budowli sakralnych wykorzystano tu miejscowy kamień wulkaniczny, głównie bazalt. Niezwykle interesujący jest Dom z Balkonami (Casa de los Balcones) z XVII wieku, z jednym długim balkonem na najwyższym piętrze i pięcioma małymi  poniżej,   a  wszystkie  balkony są  drewniane i  bardzo  przypominają domy peruwiańskie. Wzornictwo ozdób ma styl mauretański. Na placu Fernanda Fuentesa, obok kościoła Świętego Jana spod Drzewa Farrobo, pomnik wenezuelskiego polityka, Rómulo Betancourta (1908-1981), którego ojciec pochodził właśnie z Orotawy. Poza tym, neoklasyczny ratusz z XIX wieku, kościół Św. Augustyna z XVII wieku, z pięknie rzeźbionym w drewnie sufitem, zwanym artesonado. W 1882 r. wybudowano  w Ogrodach Zwycięstwa mauzoleum masońskie dla Ósmego Markiza de la Quinta Roja, Diego de Ponte y Castillo. W końcu pochowano go na cmentarzu, a mauzoleum stoi od początku puste.

Urocze jest miasteczko Icod de los Vinos, na wybrzeżu północnym, z tysiącletnim drzewem smoczym (drago milenario) i placem de la Pila, z fontanną. Interesujący kolonialny kościół Świętego Marka z XVI w., z bogatym wnętrzem. Dalej na zachód, Garachico, z ciekawą starą częścią miasteczka, klasztorem Franciszkanów z XVII wieku, naturalnymi basenami w oceanie i wspaniałymi formacjami skalnymi, w tym „oknem skalnym” nad oceanem i wynurzającą się z morskich odmętów wysoką skałą, zwaną Roque de Garachico.

Około 20 km na południe od Santa Cruz, Candelaria z potężnym klasztorem Dominikanów i kościołem patronki Wysp Kanaryjskich, Matki Boskiej Gromnicznej, z 1959 r.. Na placu przed kościołem 9 posągów królów Guanczów (menceyes).

Wiele obiecywałem sobie po wyprawie na El Teide, aliści dwugodzinne oczekiwanie w kolejce do wyciągu, a potem zła widoczność na samym szczycie (chmury poniżej) osłabiły wrażenia z tej wyprawy. Najbardziej podobały mi się doliny u stóp góry (Cañadas del Teide), usiane malowniczymi ostańcami skalnymi koloru ochry.

Olśnił mnie zupełnie Masyw Anaga w północno wschodniej części wyspy. Poszarpane, urwiste szczyty, wąziutkie drogi nad przepaściami i wszechobecny tutaj las laurowy (laurisilva). Widoki niezapomniane, znacznie bardziej malownicze, niż w rejonie El Teide.

Obok Masywu Anaga stawiam maleńką wysepkę La Gomera, której krajobrazy to po prostu przepiękna baśń. Rzeźba terenu jest nieprawdopodobnie urozmaicona i zmienia się nieustannie. Stożki skał, ostańce, głębokie doliny, właściwie nie ma tam płaskich terenów. No i słynny laurowy las na zboczach góry Garajonay, 1487 m. Jedynym minusem było to, że zorganizowana wycieczka trwała tak krótko i że tak długa była podróż z Teneryfy na wysepkę La Gomera.

***

Po powrocie do Madrytu w pierwszych dniach września 1990 roku odleciałem do Rio de Janeiro samolotem urugwajskich linii lotniczych „Pluna”. Bilet na tę linię był „aż” o 10 dolarów tańszy, niż na „British Airways” i to zadecydowało. Mniej więcej w połowie lotu samolot jął się tak niebywale huśtać spadając w jakieś arcy głębokie dziury powietrzne, że byłem prawie pewny, że to mój ostatni lot i że za chwilę runiemy na dno oceanu. Nie wiem, jakim cudem rano wylądowaliśmy na brazylijskim lotnisku w Recife (był tam postój techniczny), a za parę godzin w Rio de Janeiro! Po lotnisku chodził z moim listem w ręku Czesław Biłogan ze swoim zięciem, o ile się nie mylę i zawieźli mnie do proletariackiej dzielnicy małych kolorowych domków Cascadura w północnej części miasta, gdzie w domu czekała żona Czesława, Hela. Zostałem u nich tydzień. Pamiętam, że tuż po moim przyjeździe wypiliśmy we trójkę całą skrzynkę brazylijskiego piwa marki „Bohemia”.

Nazajutrz młody czarnoskóry sąsiad Państwa Biłoganów usiłował wyjaśnić mi, jak mam dojechać autobusami na Wyspę Fundão, gdzie znajduje się Wydział Filologii Uniwersytetu Federalnego. Był to iście dynamiczny pokaz ustnej odmiany brazylijskiej portugalszczyzny, z którego nie za wiele zrozumiałem, ale jednak dojechałem do celu. Jazda autobusami była nieskończenie długa, a widoki mijanych dzielnic (Madureira i kilka innych) wyjątkowo egzotyczne dla Europejczyka: architektura straszna, bez ładu ni składu, domki byle jak sklecone i z byle czego, mnóstwo sklepów i sklepików, kramów i kramików, jednym słowem z estetyką nie miało to wszystko nic wspólnego.

Na uczelni pertraktowałem z paniami profesorkami Martą Scherre i Sebastianą Melo do Amaral z Zakładu Lingwistyki i Filologii. Omówiliśmy plan mojego pobytu, ustaliliśmy daty moich wykładów, a oprócz tego, obecna podczas rozmowy zaawansowana studentka obu pań, niejaka Evanilda, zwana Ivą, zaproponowała, abym zamieszkał w akademiku (alojamento), gdyż obok niej jest wolny pokój. Poza tym załatwiłem zaświadczenie upoważniające mnie do korzystania ze stołówek w akademiku i na uczelni (bandejão). Pojawiła się też profesorka filozofii czy socjologii, Maria Aparecida Soares. Kilka lat spędziła na studiach w Moskwie i była entuzjastką lewicy. Zaproponowała mi kolację u siebie, w bardzo eleganckiej dzielnicy Cosme Velho, niedaleko dolnej stacji kolejki na górę Corcovado.

Jadąc tam samochodem uświadomiłem sobie, jak ogromnym miastem jest Rio. To są przestrzenie nie do wyobrażenia dla Europejczyka. Maria Aparecida, gdy się dowiedziała, że ja mieszkam w Cascadura, a więc na północy, odrzekła, że wprawdzie sama nigdy tam nie była, ale dla mnie to znakomicie, bo poznam prawdziwe Rio… Właśnie wtedy pokazała mi pobliski uroczy placyk zwany Largo do Boticário (Plac Aptekarza). Typowy plac kolonialny z kolorowymi kamieniczkami w stylu barokowym, oryginalnym brukiem zwanym pé-de-moleque (brazylijski odpowiednik polskich „kocich łbów”), zamieszkany przez artystów, niesłychanie malowniczy, choć bardzo zaniedbany w ostatnich latach.

Wracałem do Cascadura nocą, najpierw autobusem, a potem pociągiem ze stacji Central do Brasil, gdzie istne mrowisko ludzkie, nieprzebrane, kłębiące się tłumy. W pociągu, znanym z działalności mnóstwa złodziei, rozłożyłem szeroko wielki plan miasta i bezskutecznie  usiłowałem  dowiedzieć się od  siedzącego  obok  Murzyna, gdzie mam wysiąść. On tylko się uśmiechał i coś mówił, ale tak szybko i niewyraźnie, że nie mogłem go zrozumieć. Stanąłem więc przy drzwiach wypatrując napisu i wysiadłem całkiem intuicyjnie. Na szczęście, trafiłem „bez pudła” do zielonego domku Państwa Biłoganów.

Nazajutrz udałem się tym samym pociągiem do centrum miasta. Najpierw centrum handlowe przy alejach Presidente Vargas i Rio Branco. Bezosobowe drapacze chmur. Na końcu alei Prezydenta Vargasa wielki kościół Matki Boskiej Gromnicznej (Nossa Senhora da Candelária), XVIII-XIX w. Ciekawie zaczęło się dopiero na ulicy do Ouvidor (Sędziego), gdzie „kocie łby” i resztka klimatu kolonialnego: domy z niewielkimi żelaznymi balkonami, metalowe „parawany” oddzielające poszczególne „włości”, latarnie zawieszone nad środkiem jezdni, jakoś spokojniej. Niedaleko, na wzgórzu, niesłychanie interesujący kościół Świętego Benedykta, XVI w., typowy portugalski barok kolonialny z ogromną ilością złoceń. Przy Alei Prezydenta António Carlosa, Pałac Cesarski (Palácio Imperial), XVIII w., który był rezydencją obu cesarzy Brazylii. Dalej, przy alei Rio Branco, nieco w głębi po prawej stronie, nowa, zupełnie nieciekawa katedra w kształcie wielkiego namiotu, 1979 r. Na końcu alei piękny, eklektyczny gmach Teatru Miejskiego (1906-1909) z ciekawym, eleganckim wnętrzem oraz Muzeum Sztuk Pięknych, 1938 r. w ogromnym, eleganckim gmachu. Wewnątrz malowidła takich artystów jak Almeida Júnior, Belmiro de Almeida, Delfim da Câmara, José Correia de Lima, Manuel da Cunha, Meirelles, Niemiec Johann Moritz Rugendas oraz Francuzi Nicolas Antoine Taunay, Jules de Sinety i przede wszystkim Jean-Baptiste Debret, którzy z pasją malowali sceny i krajobrazy Brazylii.

Gdy chodzi o krajobrazy miejskie pięknie zaczyna wyglądać miasto poczynając od dzielnicy Flamengo (Flamingów lub Flamanda) w kierunku południowym. Otwiera się widok na wielką zatokę Guanabara i Głowę Cukru, monolitową czarną skałę wyrastającą prosto z wód morskich, o 395 m wysokości. W głębi lądu eleganckie dzielnice Laranjeiras, Cosme Velho, Catete, a dalej na południe, Botafogo nad zatoką w kształcie ogromnej podkowy. Za Botafogo, już nad otwartym oceanem, dzielnice Copacabana, Ipanema, Leblon i São Conrado (Świętego Konrada). Między Copacabaną a Ipanemą, w głębi lądu, wielkie jezioro Lagoa Rodrigo de Freitas. Góra Corcovado, 710 m, znajduje się na terenie Parku Narodowego Tijuca, w sąsiedztwie dzielnicy Cosme Velho. Gdy posuwamy się od centrum w kierunku Flamengo, najpierw mijamy obszerny plac ze wzgórzem, na którym kościół Matki Boskiej Chwalebnej na Wzgórzu (Nossa Senhora da Glória do Outeiro), XVIII w.. Za tym kościołem, Plac Siekiery (Largo do Machado), a za nim, dzielnica Catete.

Cofnijmy się ku centrum,  za którym,  po lewej stronie,  na wzgórzu, dzielnica  Świętej  Teresy (bairro de Santa Teresa). To do niej wzdłuż akweduktu da Carioca (1723 r., 270 m długości) wiedzie jedyna w mieście linia tramwajowa, której stacja początkowa znajduje się na ulicy Lélio Gama, w pobliżu placu Carioca. To przy tym placu, na wzgórzu Świętego Antoniego, znajduje się chyba najbardziej ozdobiony złoceniami barokowy kościół kolonialny w Rio de Janeiro, a mianowicie, kościół Świętego Franciszka od Pokuty (São Francisco da Penitência), XVIII, dzieło braci Manuela i Franciszka Ksawerego de Brito, z wpływami brazylijskiego artysty Aleijadinho.

Jak już rzekłem, po tygodniu spędzonym w Cascadura przeniosłem się do akademika na Wyspie Fundão. Mój pokoik był między pokojami Evanildy i uroczej Mulatki Tani, wspólna łazienka naprzeciwko. Szczerze powiem, że odwykłem od tak spartańskich warunków, ale nie miałem wyjścia. O stołówce lepiej nie mówić, ale nie skromne wyżywienie najbardziej mi przeszkadzało, lecz warunki sanitarne, brak higieny i hałas. Często wieczorem było bardzo głośno u moich sąsiadek. Na korytarzach mijało się odchody kotów przygarniętych przez studentów.

Na Uniwersytecie Federalnym, poza moimi czterema wykładami, miałem też inne zajęcia. Chodziłem mianowicie na wykłady o współczesnej poezji brazylijskiej oraz o różnicach między brazylijskim a europejskim wariantem portugalszczyzny. Te ostatnie prowadził wybitny specjalista w tej dziedzinie, francuski lingwista Paul Teyssier (1915-2002), autor między innymi Historii języka portugalskiego. Ilekroć wracałem z  centrum lub z dzielnic południowych, a było to na ogół późnym wieczorem, wysiadałem z autobusu koło Szpitala Klinicznego i stamtąd gnałem po ciemku przez  pusty, niezabudowany teren, mijając po drodze skrzyżowanie, na którym liczni w mieście wyznawcy afro-brazylijskiej religii macumby stawiali talerze z potrawami dla swoich bogów. Widziałem też pod mostami zapalone przez nich świece.

Raz wybrałem się w towarzystwie Evanildy i Tani na plażę Świętego Konrada, na samym końcu południowej części miasta, a innym razem Evanilda zorganizowała specjalnie dla mnie wyprawę w góry na terenie Parku Narodowego Tijuca. Naszym celem było zdobycie szczytu Bico do Papagaio (Papuzi Dziób), 890 m. Było nas około 15 osób, w tym jedno szczupłe dziewczę, które wołało na mnie „ Zigue-zague”, czyli zygzak. Na skraju Lasu Tijuca malowniczy wodospad Cachoeira da Floresta da Tijuca, potem suchy las, na ogół dość rzadki, z potężnymi drzewami, w tym puchowce i stromy ostatni odcinek. Gdy ostro podchodziliśmy pod górę i odsłonił się widok na góry i wybrzeże oceanu zwane Barra da Tijuca, Evanilda dostała ataku histerii, usiadła u stóp trzydziestometrowej skały na szczycie i uderzyła w głośny szloch. Okazało się, że ma lęk wysokości… Niestety, nie spotkaliśmy licznych w tym rejonie ostronosów rudych (quatis).

 

 __________

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

http://www.cultureave.com/trzecia-i-czwarta-podroz-na-kube-1987-i-1989/




Trzecia i czwarta podróż na Kubę, 1987 i 1989.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Dzięki kontaktom na Kongresie Lingwistyki w Lipsku (w 1986) dostałem zaproszenie na Konferencję Lingwistyczno-Literacką w Santiago de Cuba, w styczniu-lutym 1987 r. Zaświadczenie z LOT-u w Madrycie z 1977 r. przydało się i tym razem: kubańskie linie lotnicze Cubana de Aviación w Madrycie ponownie wyraziły zgodę na wydanie mi gratisowego biletu na trasie Madryt-Hawana-Madryt. Mało tego. Zostałem bardzo gościnnie przyjęty w biurze na tyłach budynku „Plaza de España” i poczęstowany wyborną, aromatyczną kawą po kubańsku przez urodziwą Mulatkę.

Leciałem przez Montreal, gdzie był ponad godzinny postój. Pamiętam, że wziąłem z samolotu koc, by się nim nakryć po wyjściu na zewnątrz, gdzie leżał śnieg. Okazało się to niepotrzebne, gdyż wyszliśmy przez rękaw bezpośrednio do wnętrza budynku.

W Hawanie natomiast tropikalny upał. Zamieszkałem w hotelu „Nacional”. Prześcieradło na łóżku za krótkie: pokrywało tylko dwie trzecie powierzchni łóżka. Na dodatek, znikła z mojego pokoju hiszpańska, podarowana przez Conchitę w Madrycie, bardzo elegancka torba plastikowa na buty. Zrobiłem raban i torbę przyniesiono. U fryzjera czekałem strasznie długo na ostrzyżenie. Obsługa poruszała się jak muchy w smole, najwolniej, jak tylko można! Lilette dała mi w Madrycie torbę wypełnioną kredkami, ołówkami, długopisami, zeszytami dla znajomego księdza Hiszpana. Odszukałem go w dzielnicy El Cerro i nie pamiętam, czy od razu, czy po powrocie z Santiago, pojechałem z nim, jego kolegą i właścicielką mocno zdezelowanego, starego samochodu na plażę do Santa María del Mar, jakieś 30 km na wschód od Hawany. Kąpiel wspaniała, ale wiedziałem, że cała trójka poświęciła się, aby spełnić moje życzenie. Właściwie wszystkie domy w Hawanie były odrapane, walące się, ale te w El Cerro, tak często malowane ongiś przez René Portocarrero (1912-1985), przedstawiały wyjątkowo żałosny wygląd. Całkowita ruina!

Do Santiago de Cuba lecę samolotem. Tam hotel „Balcón del Caribe”, pięknie położony nad skalistym klifem Morza Karaibskiego, niedaleko fortecy El Morro. Dość skomplikowane i długie dojazdy na Uniwersytet, ale podczas Konferencji wszystko układa mi się znakomicie.

Mój wykład na temat hiszpańszczyzny argentyńskiej zrobił prawdziwą furorę: był przerywany brawami, a na zakończenie była długa owacja na stojąco!!! Podbiłem serca ładnych dziewcząt, w tym Marceli z Pinar del Río (mężatki!), a na zakończenie, na wieczorku pożegnalnym, dostałem tak zwany „mak sympatii” dla najsympatyczniejszego uczestnika Konferencji. Tak, to szczera prawda, moi drodzy! Był to czerwony hibiskus. Helmut z Ratyzbony uznał, że to ja, jako osoba z najdalszego kraju, powinienem podziękować organizatorom, co też zrobiłem. W czasie pobytu w Santiago odwiedziłem kilkakrotnie moich tamtejszych przyjaciół sprzed lat: Esperanzę Loynaz i Miguela Cabralesa, którego ciotka uznała, że jestem wypisz, wymaluj jak Papież! Dla tych kolorowych ludzi, podejrzewam, wszyscy biali Europejczycy są do siebie bardzo podobni…

Byłem na jednej ze szmaragdowych  plaż  niedaleko  Santiago i  podczas  pływania  zobaczyłem  na  skałach  całą kolonię opuncji,  a  przecież  Zosia Orzeszkowska (pracowała w kaktusiarni Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Wrocławskiego)  przykazała  mi,  że  mam  jej  przywieźć kaktus!  Postanowiłem nie odkładać tego na później i wyrwałem jedną taką opuncję, która w szklarni Ogrodu Botanicznego we Wrocławiu bardzo się rozrosła. Była na niej karteczka z moim nazwiskiem i datą przywiezienia. Ale o Zosi pamiętałem przez cały pobyt, bo przy tylu przeprowadzkach nieszczęsna roślina kłuła mnie bezlitośnie!

Na sam koniec poleciałem samolotem w najbardziej tropikalny zakątek wyspy, do miasta Baracoa, na południowym wschodzie, u stóp góry Yunque (589 m), w kształcie wielkiego kowadła, niedaleko ujścia szerokiej rzeki Toa do Oceanu Atlantyckiego. Uwielbiam tę okolicę. Roślinność jest tam bardziej bujna, soczysta i zielona, niż gdziekolwiek indziej, a to ze względu na częste i obfite opady. Towarzyszył mi w tej podróży młody lingwista kubański, który całkiem nieźle mówił po rumuńsku, jako że był przedtem stypendystą w Rumunii. Mieliśmy tam przeprowadzić ankiety na temat uprawy kakao (to tam jest najwięcej plantacji kakao na całej wyspie) i produkcji czekolady (jest tam także fabryka czekolady). Pamiętam, że lało upiornie wieczorem, gdy rozmawialiśmy z pracownikiem plantacji kakao. Nazajutrz byliśmy w fabryce czekolady i dostaliśmy po dwie duże i grube tabliczki przepysznej, aromatycznej czekolady. Był też zgrzyt w hotelu, bo tym razem znikły mi papierosy, ale znowu narobiłem rabanu i na szczęście je odzyskałem. Sprzątacz „wyjął” je spod łóżka…

Z Santiago pojechałem autobusem do Cienfuegos. Podróż trwała całą noc. W środku nocy autobus zepsuł się i staliśmy na szosie, gdzieś w prowincji Camagüey, ponad dwie godziny. Pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem zabawiałem  w tym czasie współpasażerów opowieściami o moich podróżach. W Cienfuegos byłem zaproszony przez Instytut Politechniczny. Mimo gigantycznego spóźnienia moi gospodarze cierpliwie czekali na dworcu autobusowym. Zupełnie już nie pamiętam, w jakim hotelu mnie ulokowali, ale owszem, pamiętam, że w pokoju była hucząca klimatyzacja i nie było żadnego okna… Byliśmy nad zatoką Cienfuegos, a na drugi dzień w miasteczku Trinidad i na plaży Ancón. Trinidad, kiedyś najpiękniejsze miasto kolonialne na Kubie, niedawno odnowione, odmalowane prezentowało się atrakcyjnie, natomiast na plaży w Ancón cały pawilon kąpielowy zardzewiały i w ruinie. Na dodatek, jakiś młodzian nie dawał  mi spokoju i bezustannie prosił mnie o torbę, którą miałem na kąpielówki. Powtarzał jak zdarta płyta: „Podaruj mi torbę” (Regálame la jaba).

Ostatniego dnia pojechaliśmy przez Camajuaní, gdzie były wielkie eklektyczne domy z portalami, do Remedios, miasteczka po drugiej stronie wyspy, już nad Oceanem Atlantyckim. Słynie ono z kolonialnego kościoła pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, o złoconym ołtarzu i z wielu starych domów z przestronnymi portalami w stylu kolonialnym. Od dwóch towarzyszących mi młodych pracownic Instytutu Politechnicznego dostałem sporo książek na temat sztuki kolonialnej na Kubie. Bardzo mi się potem przydały w pracy.

W Hawanie  miałem  czas,  by skontaktować  się  z moimi znajomymi. Byli to Jorge, Ángel Luis i moja dawna “sympatia” Lourdes. Spacerowałem z nimi po Starej Hawanie, odwiedziłem w domu Ángela Luisa i poznałem jego uroczą mamę, a z Jorgem pojechałem do dzielnicy Marianao, gdzie kiedyś mieszkała Kati. Okazało się, że już tam nie mieszka. Z niemałym trudem dotarliśmy do budynku w Vedado, gdzie  mieszkał teraz jej ojciec i dowiedzieliśmy się od niego, że Kati jest od kilku lat w Madrycie. Prosił mnie bardzo, bym zawiózł jej całą dużą teczkę z cennymi drobiazgami, wśród których najbardziej wartościowa była jakaś biała hinduska miniatura z kości słoniowej. Oczywiście, spełniłem jego prośbę.

Lourdes zaprosiła mnie na spotkanie towarzyskie do kolegi, gdzieś w Alei Paseo. Byli tam oprócz niej i gospodarzy między innymi Augusto, Heriberto i Juanito, jej koledzy ze studiów na wydziale architektury Uniwersytetu Hawańskiego. Atmosfera była bardzo wesoła i sympatyczna. Augusto podarował mi pięknego żółto-różowego kajmana uplecionego z  liści palmowych. Wciąż dekoruje mój duży pokój. Byłem także na spacerach indywidualnych po Starej Hawanie, między innymi, na opisywanym przez Carpentiera placu z kolonialnym kościołem Świętego Chrystusa Dobrej Podróży (Santo Cristo del Buen Viaje, XVII). Odwiedziłem także mój dawny „akademik” na ulicy F w Vedado.

 ***

Dwa lata później, w 1989, znowu dostałem zaproszenie na kolejną Konferencję Lingwistyczno-Literacką do Santiago de Cuba. Tym razem uczelnia opłaciła mi przelot, ale tylko w jedną stronę, w drugą musiałem sobie opłacić sam. Odlatywałem z Pragi, dokąd pojechałem pociągiem z Wrocławia kilka dni wcześniej. Miałem je spędzić u czeskiego lingwisty, Vladimira Konečnego. Nie było go na dworcu. Telefon nie odpowiadał. Wobec tego zadzwoniłem do czeskiej lingwistki Jany Kulovej. Odebrała jej matka mówiąc, że Jana jest już na Kubie i że ona mnie „vubec” nie rozumie. Telefon do profesora Dubskiego i… dowiaduję się, że Vladimir od tygodnia nie żyje. Zmarł w tajemniczych okolicznościach w pracy, w wydawnictwie „Naše Vojsko”. Pozostaje więc zamieszkać u Jany. Profesor Dubský załatwił to z jej matką, a ja musiałem pędzić, aby zdążyć przed jej wyjściem, bo wracała do siebie, do Pilzna. Jakoś zdążyłem w  ostatniej chwili. Po jej wyjściu usiadłem na skraju łóżka i przesiedziałem tak w jednej pozycji ponad dwie godziny… Dwa dni później spotkałem się na obiedzie z prof. Dubskim. Bardzo to był poczciwy człowiek, bardzo mi życzliwy, zresztą autor najlepszej z trzech recenzji mojej pracy doktorskiej na temat hiszpańszczyzny na obszarach Równin Wenezuelskich.

W Santiago de Cuba tym razem ulokowano mnie w jakimś akademiku w centrum miasta. Jedzenie fatalne, na blaszanych tackach! W wyniku rozmowy z Mercedes Cathcart, główną organizatorką Konferencji, przenoszę się do jednego z  „domków dyplomatycznych”, w zupełnie odludnym miejscu nad zatoką. Wydostanie  się stamtąd graniczy z cudem, bo prawie nie ma autobusów. Odwiedza mnie tam Marcela,  jej koleżanka  i  jakiś  absztyfikant  tej  koleżanki.  Dziewczyny  chcą mnie udusić z radości, gdy im daję  męskie dezodoranty… Absolutne wygnanie! Walczę nadal i wreszcie  przenoszę  się  do  tego  wspaniałego hotelu  „Balcón  del  Caribe” sprzed dwóch lat. Nareszcie! Ale nie było to bynajmniej łatwe.

Dość często spotykam się z Esperanzą. Raz pojechaliśmy razem na plażę. Była u mnie na obiedzie w hotelu i na spotkaniu z Mercedes Cathcart i jeszcze jedną profesorką. Bardzo liczyła na przyjazd do Polski. Niestety, mimo zaproszenia od rektora Uniwersytetu Wrocławskiego, w końcu nie wypuścili jej. Z Miguelem Cabralesem tym razem widuję się rzadziej. Raz wszyscy uczestnicy Konferencji jadą na długą wycieczkę na plażę, z przygodami, bo gdzieś tam nie chcą nas wpuścić. Mam znowu wykład i referat. Kiedyś wieczorem wstąpiłem do Casa de Trova (dom, w którym koncertują zespoły muzyczne i pojedynczy artyści). Grał akurat tercet, dwaj starsi panowie i starsza otyła Mulatka, która akompaniowała sobie na takim trójkącie uderzając weń patyczkiem. Śpiewała przy tym cudownie! Innym razem w prawie pustej sali koncertowej Kubańskiego Komitetu Przyjaźni z Narodami śpiewała śliczna szczupła wówczas Mulatka o nazwisku Linda Mirabal. To był słowiczy sopran z ogromnym wdziękiem śpiewający po niemiecku pieśni Schumanna i Schuberta. Dzisiaj jest znaną śpiewaczką operową.

Któregoś dnia odwiedziłem znajomą, ładną Murzynkę. Zrobiło się późno i zostałem u niej na noc. Mieszkała z mężem i dziećmi w wysokim wieżowcu. Ale nie będę opowiadał o higienie tam panującej, a raczej jej zupełnym braku…. Rano, gdy chcę wsiąść do autobusu, cała chmara pionierów w czerwonych chustach rzuca się do środka i zajmuje wszystkie miejsca siedzące. Musiałem wydać rozkaz zwolnienia mi miejsca przez jakiegoś smarkacza, aby nie stać. Zwolnił mi je, ale jego koledzy wygwizdali mnie i nazwali bezczelnym!!! Oto skutki socjalistycznego wychowania młodzieży! 

W Hawanie spędzam pierwszą noc w istnym kołchozie: w jednym pokoju śpi trzech czy czterech facetów. Nazajutrz, w obecności mojego przyjaciela Jorgego, staczam prawdziwy bój (Jorge powiedział potem, że broniłem się jak kot leżący na grzbiecie i zawzięcie przebierający łapkami!) i osiągam swój cel: przenoszę się do hotelu „Nacional”, ale tylko na kilka dni, w ciągu których odwiedzam Ángela Luisa i jadę z Lourdes i jej dziećmi do ogrodu botanicznego, daleko za miasto.

Odwiedzam też poetkę Dulce María Loynaz (1902-1997) w jej wielkim domu w dzielnicy Vedado, gdzie mieszka w towarzystwie całej sfory drobnych psów. Miała wówczas 87 lat, ale błyskotliwość umysłową nadzwyczajną. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Elegancka wielka dama. Trzy lata później (1992) została laureatką literackiej nagrody im. Cervantesa w Hiszpanii.

Walizkę zostawiam u kubańskiego lingwisty Sergia Valdésa, w dzielnicy Nuevo Vedado i jadę autobusem do Pinar del Río, by odwiedzić Marcelę, a potem pojechać do pięknej Doliny Viñales, którą, oczywiście, znam, ale marzę o tym, by spokojnie sobie po niej powędrować. Jazda autobusem niesamowita.  Zrobiło się nagle zimno, nadszedł  jakiś zimny front znad Alaski, a w podłodze autobusu dziury na wylot. Jakiś staruszek próbuje je zatkać gazetami! Okno otwiera się bezustannie. W końcu siadam przy samym oknie i  cały czas trzymam je, by się nie otwierało. Po  czterech chyba godzinach takiej jazdy  autobus dociera do celu. Na dworcu autobusowym w Pinar del Río czeka Marcela z mężem. Wiozą mnie do znajomych, bo oni nie mają w domu dodatkowego łóżka dla mnie, a ci znajomi i owszem. Kupił je ich syn w Odessie, gdzie podczas pobytu stypendialnego sprzątał ulice w nocy, aby na to łóżko zarobić. Niezbyt wygodnie śpi się na tym łożu i tną komary, a więc spanie średnie.

Nazajutrz dowiaduję się, że Marcela dostała telegram i musi jechać do Hawany na jakąś konferencję w charakterze tłumaczki z angielskiego. Jej mąż taksówkarz wiezie mnie w kierunku Doliny Viñales. W hotelu “nie ma miejsc”, więc jedziemy dalej i na parkingu spotykamy jego kolegę, też taksówkarza, który wiezie francuskiego turystę. Wdaję się w rozmowę z tym Francuzem i oferuję mu swoje usługi tłumacza w zamian za podwiezienie do hotelu, gdzie według niego na mur beton będzie miejsce. Amerykański samochód z lat czterdziestych, z wielką mewą na masce, toczy się z wolna. Podróż trwa i trwa, a jeszcze wstępujemy do jakiejś kuzynki taksówkarza. Tam kawa i owoce. Gdy wreszcie dotarliśmy do owego hotelu, „miejsc nie ma”. Taksówkarz dalej nie chce jechać i żąda od Francuza zapłaty w kubańskich pesach. Ten ma tylko dolary, których taksówkarz nie chce wziąć, bo tak oficjalnie nie wolno. Ostra wymiana zdań. Otacza nas wieniec gapiów. Francuz niczego nie rozumie, jest zdenerwowany. Wreszcie to ja bezzwrotnie pożyczam pieniądze i wsiadamy do kolejnej taksówki, która wiezie nas do miejscowości wypoczynkowej Soroa, dokąd dojeżdżamy pod wieczór.

W Soroa ta sama historia: „miejsc nie ma”. Gdy wyszliśmy na zewnątrz jest już noc. Czekamy na autobus do San Cristóbal. Rozbolało mnie gardło i jestem wściekły, czego nie ukrywam przed wartownikiem. Głośno wylewam swe żale przysięgając, że nigdy więcej nie przyjadę na Kubę. W pewnym momencie wartownik znika i po jakimś czasie woła z recepcji w moim kierunku: „Towarzysze! Jest pokój. Chodźcie!” I tak tylko dzięki temu wartownikowi udało nam się zanocować w Soroa. Rano spacerujemy po parku i w pewnym momencie dwóch policjantów po cywilnemu zatrzymuje nas ostrzegając, żeby Francuz nigdy więcej nie próbował wymieniać dolarów wśród pensjonariuszy (okazuje się, że to robił i ktoś na niego doniósł policji). Same przyjemności! Wczesnym popołudniem docieramy do miasteczka Candelaria, skąd przedpotopową taksówką w bardzo wolnym tempie już pod wieczór dojeżdżamy do Hawany. O spacerze po Dolinie Viñales nie było mowy. Cały poprzedni dzień straciłem na poszukiwanie noclegu.

Tego samego dnia około północy Sergio Valdés odwozi mnie na lotnisko. Wracam do Pragi, a po nocy spędzonej w hotelu w Kladnie, 25 km od Pragi, nazajutrz lecę do Warszawy, skąd pociągiem do Wrocławia. To była moja ostatnia za panowania Castro podróż na Kubę.

___________

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

 

Poprzednia część Dziennika z podróży:

http://www.cultureave.com/pozniejsze-podroze-po-hiszpanii-1987-1989-1995-1998-2001/

 




Późniejsze podróże po Hiszpanii (1987, 1989, 1995, 1998, 2001)

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Chyba w 1987 r. wybrałem się w Pireneje aragońskie. Moją bazą było miasto Jaca położone u ich stóp. Zamieszkałem w pustym, w czasie wakacji, wielkim budynku seminarium duchownego, które obecnie jest opuszczone i zyskało sobie miano „sierocińca”. W samym mieście jest pokaźnych rozmiarów katedra romańska z XI w. z pięknie zdobionymi absydami i wielką pięciokątną fortecą z basztami i fosą, z XVI w. Stosunkowo blisko, z jednej strony przytulony do skały romański klasztor Świętego Jana pod Skałą (San Juan de la Peña), XI-XII w. Robi wielkie wrażenie, zwłaszcza częściowo zachowany wirydarz z pięknymi kolumnami, pod wielką nagą skałą.

Upał panował ogromny. Jeździłem wszędzie auto-stopem i któregoś dnia wybrałem się do cudownej doliny Ordesa, obrzeżonej wysoko nad lasem ogromnymi skałami, nieprawdopodobnie malowniczej. Wysoko znajduje się słynny Wyłom Rolanda (Brecha de Rolando), który, jak głosi legenda, po klęsce pod Roncevaux, rzucił tak mocno swoją szpadę o skałę, że utworzył się tam właśnie ten wyłom, 40 m szerokości i 100 m wysokości. Było już dosyć późno. Piąłem się wciąż uparcie pod górę. Żywego ducha! Wreszcie zrobiło się ciemno i jakąś dróżką dotarłem do miejsca, gdzie biwakowało dwóch młodych turystów. Siedzieli przy ognisku obok namiotu. Okazali się bardzo gościnni i przygarnęli mnie na noc. Rano wróciłem do miasta Jaca. Wracałem przez stolicę prowincji, Hueskę, miasto położone na południe od Jaki. Tam, gotycka katedra z pięknym portalem, XIII w.

Kolejna podróż zawiodła mnie na teren prowincji La Rioja, gdzie, według znawców, produkuje się najlepsze w Hiszpanii czerwone wino wytrawne. Moim głównym celem był klasztor Świętego Millana de la Cogolla (Monasterio de San Millán de la Cogolla, XVI), gdzie znajduje się kodeks nr 60 z pierwszymi frazami w języku romańskim nawarro-aragońskim, zapisanymi na marginesie kodeksu na początku XI wieku. Klasztor, zwany Eskurialem krainy la Rioja, leży na wysokości prawie 800 m, w dolinie otoczonej górami. Bezcenny jest ręcznie napisany kodeks (kopia komentarza do Apokalipsy według Świętego Jana), zwany Beato de San Millán z X wieku, z pięknymi miniaturami. W podziemiach grobowiec Świętego Millana i Siedmiu Infantów z Lary, a w muzeum miniatura z kości słoniowej, gdzie święty przedstawiony jest w otoczeniu swoich uczniów.

Już na równinie, na szlaku jakubowym, Santo Domingo de la Calzada, z późno romańską katedrą z XI w. Na pamiątkę legendy o kurze, która zagdakała, choć była już upieczona, w kościele klatka z żywą kurą i kogutem. Ciekawe romańskie kapitele kolumn. W pobliżu, Nájera, z Klasztorem Matki Boskiej Królewskiej, XVI w. (Monasterio de Santa María la Real), gdzie interesujący wirydarz i grobowiec Blanki, królowej Nawarry (1385-1441).

Na północnym zachodzie prowincji Soria, przy granicy z prowincją Burgos, leżą góry zwane Sierra de Urbión, skaliste, prawie pozbawione roślinności. Najwyższy szczyt, Urbión,  ma  2228  m  wysokości. To ziemia  bohatera  poematu  Antonia  Machado, Alvargonzáleza.  To  tu  jego synowie  zabili go,  aby  posiąść  włości ojca,  a potem wrzucili ciało do Czarnego Stawu „bez dna”. Ten Czarny Staw (Laguna Negra) leży u stóp gór.

Woda ma rzeczywiście czarny odcień. Ku zdumieniu turystów natychmiast wszedłem do stawu, by trochę popływać w krystalicznie czystej wodzie. Kąpiel była boska! Potem wszedłem wysoko, na samą grań. Widoki przepiękne. W dole widać było Zmarznięty Staw  (Laguna Helada). Po zejściu z gór zrobiło się późno i bardzo długo czekałem na jakiś samochód na skrzyżowaniu. Wreszcie postanowiłem iść pieszo do najbliższej miejscowości, 12 km stamtąd. Gdy byłem w najciemniejszym miejscu na drodze, która akurat tam przecina las, ku mojemu zdumieniu zatrzymał się samochód. W środku młode urocze małżeństwo z przodu i z tyłu dwie córeczki. Ta młodsza, widząc moją torbę z napisem „British Airways”, zapytała, czy jestem z Anglii. Gdy odpowiedziałem, że z Polski, ona na to: „I z Polski pan tak idzie pieszo?”

Wyjątkowo malownicza jest dolina górnego Tagu, w prowincjach Guadalajara i Cuenca. Wąska tutaj rzeka przypomina szeroki, usiany głazami górski potok i wije się w głębokim kanionie o bardzo wysokich czerwonych, urwistych klifach. Jego zbocza pokrywa gęsty sosnowy las, nad którym krążą sępy płowe (buitre leonado, Gyps fulvus). Pospolitym tutaj motylem jest jasno zielonkawy Actias isabelae. W miejscach, gdzie rzeka jest szersza, drzewa nad nią rosnące są liściaste. Woda w Tagu jest krystalicznie czysta, o turkusowo-szmaragdowym odcieniu. Kąpiel w rzece to ogromna przyjemność. Mój madrycki przyjaciel Sixto zawiózł mnie wtedy jeszcze (na moją prośbę, bo pamiętałem, że moja żona była tam z naszymi dziewczynkami) do źródeł rzeki Cuervo. Cudowne to miejsce, gdzie woda wypływa spod porośniętych zielonym mchem skał tworząc mnóstwo małych wodospadów i zamieniając się u stóp skał w rwący potok, początek rzeki Cuervo.

Od dawna moja hiszpańska znajoma Conchita z zachwytem opowiadała mi o romańskich kościołach w Katalonii. Postanowiłem je w końcu zobaczyć. Najpierw jednak pojechałem do Figueras, by zwiedzić Teatr-Muzeum Salvadora Dalí i gotycki kościół Św. Piotra (San Pere), XIV w. Muzeum Salvadora Dalí jest także w Cadaqués, małym miasteczku malowniczo położonym nad Morzem Śródziemnym, nad niewielką zatoką na wybrzeżu zwanym Costa Brava, którego część północną, prawie do samej granicy francuskiej miałem okazję obejrzeć. Jest piękne, a woda w morzu wyjątkowo przejrzysta.

Pierwszym miasteczkiem w głębi lądu, z cudownym ufortyfikowanym mostem (X w.), skręcającym pod kątem nad rzeczką Fluviá, było Besalú. Wspaniałe! Z tego samego okresu pochodzi romański klasztor Św. Piotra, bogato ozdobiony romańskimi kapitelami, cudownymi portalami i płaskorzeźbami (lwy). W pobliżu – Olot, wulkany, ich niewyraźne stożki porośnięte zielenią, a wewnątrz, płaskie kratery. Bardziej na południe, już w prowincji Barcelona, urocze miasteczko Rupit,  pośród wielkich skał, otoczone trapezoidalnymi skalistymi górami na wschód od gór Cabrera. Widoki na wzgórza nadzwyczajne! Przypominają Dziki Zachód.

Gdy chodzi o sztukę romańską absolutnym skarbem jest Ripoll i jego klasztor Matki Boskiej (Santa María de Ripoll), IX w. Portyk główny ozdobiony ogromną ilością rzeźb i płaskorzeźb romańskich ze scenami biblijnymi, niestety dość zniszczonych (mimo osłonięcia zewnętrzną galerią z łukami). Sam klasztor jest obszerny, posiada dwukondygnacyjny wirydarz z kolumnami o bogato zdobionych kapitelach.                       

                                      

W Camprodón, tuż przy granicy z Francją, krajobraz jest już wysokogórski. Miasteczko leży w dolinie u zbiegu rzek Ter i Ritort. Najwspanialszym jego elementem architektonicznym jest wspinający się i opadający most o wielkim łuku nad rzeką Ter (XII w.). Romański klasztor Św. Piotra pochodzi z X wieku.

W kierunku Barcelony spore miasto Vic z dobrze zachowaną Świątynią Rzymską (Templo Romano), II wiek. W katedrze (XIV w.) romańska krypta.

W roku 2001 miałem okazję zwiedzić w Pałacu Narodowym w Barcelonie dział sztuki romańskiej Państwowego Muzeum Sztuki. Skarby nadzwyczajne!      

Najpiękniejsze są freski romańskie z kościołów położonych u stóp Pirenejów, w prowincjach Lérida i Gerona, ale także w prowincji Barcelona. Z prowincji Lérida pochodzą fresk z kościoła w miejscowości Baltarga (XI w.), ze sceną z Ostatniej Wieczerzy, symetryczny fresk z antependium ołtarza w diecezji Urgell, przedstawiający Pantokratora i po obu jego stronach, apostołów oraz najwspanialszy fresk z prezbiterium kościoła w Taüll z Pantokratorem w otoczeniu Ewangelistów i Serafinów  (XII w.).  Fresk, który zdobił antependium ołtarza w Sant Sadurní lub Sant Serní (Świętego Saturnina) w miejscowości Tavèrnoles w prowincji Barcelona przedstawia rząd smukłych postaci biskupów, dość podobnych do siebie i usytuowanych w jednakowej odległości (XI w.). Niepowtarzalna jest wspaniała barwna polichromia tych fresków, z wyraźną przewagą jaskrawej czerwieni. Wspaniale prezentuje się rzeźba Chrystusa na Krzyżu (XII w.), pochodząca z kolekcji rodziny Batlló. Twarz Chrystusa nie wyraża żadnego bólu, jest pogodna, szaty barwne, znakomicie zachowane ich kolory.

Obejrzałem wówczas także dział katalońskiej sztuki gotyckiej i zakupiłem reprodukcję anonimowych malowideł z XIII w. zdobiących niegdyś antependium ołtarza w kościele w Mosoll (prowincja Gerona). Malowidło przedstawia pięć scen: 1. pokłon Trzech Króli, 2. Świętą Rodzinę, 3. Zwiastowanie, 4. Prezentację Dzieciątka, 5. Zaśnięcie Matki Boskiej. I tu przeważa czerwień w połączeniu z czernią. Dość naiwnie wyobrażone są konie z oczami znacznie poniżej ich właściwego miejsca.

Niesłychanie  ciekawym  miastem,   gdy  idzie  o sztukę romańską,   jest  położona na zachodzie Hiszpanii Zamora. W mieście i okolicy znajduje się największa ilość kościołów romańskich na terenie całego Półwyspu Iberyjskiego. Największa jest katedra z XII w., z ogromną kopułą pokrytą łuskami i otoczoną kolumnami o ciekawych głowicach. Kościół Świętego Klaudiusza z Ogrodu Oliwnego (San Claudio de Olivares) jest także z XII wieku  i słynie z wyjątkowo pięknych i dobrze zachowanych głowic kolumn. Z kolei kościół Marii Magdaleny (XII-XIII w.) ma wspaniały romański portal udekorowany fantazyjnymi liśćmi, węzłami i głowami zwierząt. Kościół Matki Boskiej Nowej (Santa María la Nueva) pochodzi z XII wieku i ciekawa jest jego romańska absyda o smukłych pilastrach. Kamienny długi most na szerokiej tutaj rzece Duero zbudowano w XII i XIII wieku, ale po powodzi odbudowano go w wieku XVI. Gdy chodzi o budowle świeckie wyróżnia się Pałac de los Momos (bogów kpiny i sarkazmu), w stylu renesansowym z elementami gotyku, XV w. Poza tym Pałac pod Sznurem (Palacio del Cordón) z XVI w., który był siedzibą hrabiów Puñonrostro, a obecnie jest w nim muzeum.

Niedaleko Zamory znajduje się niezwykle malownicze otoczone górami Jezioro Sanabria o bardzo przejrzystej wodzie. Oczywiście, musiałem w nim popływać. Rozkosz! Postanowiłem też pojechać stamtąd do pobliskiej wioski portugalskiej Rio de Onor, którą odwiedziłem po raz pierwszy rok wcześniej, w 1986 r. Ani śladu granicy między obu krajami. Pani z portugalskiej knajpki pamiętała mnie sprzed roku.

W tej samej krainie Leonu, bardziej na południe, Valladolid. Duże miasto nad rzeką Pisuerga, dopływem Duero. Zabytków w nim mnóstwo, a oprócz tego piękny park zwany Campo Grande ze starymi drzewami i gęstą roślinnością. Niewątpliwie najwspanialszym zabytkiem jest Kolegium Świętego Grzegorza z XV wieku (Colegio de San Gregorio), z cudowną fasadą, całą pokrytą płaskorzeźbami, w stylu plateresco. Znajduje się tam Państwowe Muzeum Rzeźby, gdzie zgromadzono realistyczne płaskorzeźby i rzeźby sakralne Berruguete, Juana de Juni, Gregorio Fernándeza i Diego de Siloé z XVI i XVII wieku. Ociekające krwią, niezwykle realistycznie przedstawione postaci jakoś nie budzą mojego zachwytu. Za to wewnętrzny dziedziniec jest wspaniały: szerokie łuki wsparte na salomonowych kolumnach, wdzięcznie dziergany fryz nad drugą kondygnacją łuków, a pod nią koronkowa balustrada.

Efektownym obiektem jest też pierwszy w Hiszpanii renesansowy budynek Kolegium Świętego Krzyża (Colegio de Santa Cruz), także z XV w., ozdobiony eleganckimi wieżyczkami. Barokowy Uniwersytet jest z XIV w. Wspaniałym zabytkiem w stylu gotyku izabelińskiego jest kościół Świętego Pawła, z przepiękną fasadą (XV w.). W 1605 r. mieszkał w Valladolid Miguel de Cervantes, stąd jego dom przekształcił się w muzeum pisarza.

W 1995 r. miałem  okazję  znaleźć  się  w  dobrze  mi  znanej  Grenadzie.  Tym  razem przyjrzałem się labiryntowi „arabskich” uliczek, tak podobnych do marokańskich i tunezyjskich. Nowym obiektem było dla mnie muzeum Federica Garcíi Lorki, otwarte stosunkowo niedawno w dzielnicy zwanej Huerta de San Vicente (Ogród Świętego Wincentego). Mały, biały jednopiętrowy domek w ogrodzie. Uroczy, z pamiątkami po poecie. Poszedłem jeszcze na punkt widokowy Świętego Mikołaja (Mirador de San Nicolás) w dzielnicy Albaicín, naprzeciwko Alhambry. Cudowny widok na Alhambrę i w tle góry Sierra Nevada. Miałem okazję przekonać się raz jeszcze jak pięknym miejscem jest Grenada.

 

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria




Podróż do Szwecji, 1967 r.

Teresa Fabijańska-Żurawska

 Z teki globtrotera

Pięć dolarów amerykańskich wykupionych w Narodowym Banku Polskim, wprawdzie za własne pieniądze, ale na specjalne zezwolenie z Ministerstwa Kultury i Sztuki, zielony paszport z literą „S” i prywatne zaproszenie w kieszeni. Lecę samolotem Polskich Linii Lotniczych, na ministerialnym miejscu, prosto za morze, do Sztokholmu. Dreszcze po plecach mi chodzą, emocja ogromna, boć to pierwszy raz do kraju, jak się u nas mawiało, zgniłego kapitalizmu. Jaka ta Szwecja jest? – znana mi dotąd z ponurej raczej literatury i z filmów Ingmara Bergmana.

Kraj Augusta Strindberga, genialnego Frödinga. Dana Andersona, Sjöberga i współczesnego nam Svena Stolpe, pisarza katolickiego, którego kilka książek po polsku wydał przed laty Instytut Wydawniczy PAX. No, dobrze, literatura, sztuka, ale jacy są zwykli ludzie, jak żyją tam, na północy, w odmiennym, zimowym klimacie, w ponurości tak wielu miesięcy w roku, a przecież także w kraju białych nocy i zorzy polarnej.

Odlatywałam trzydziestego czerwca, a więc czekały mnie białe noce. Z duszą na ramieniu wysiadałam z samolotu, cała w lęku, bo może moja depesza nie dotarła, może za późno, może nie zdążą dojechać z Mjölby do Sztokholmu. Jakoś o pieniądze nie martwiłam się, nieświadoma znikomości sumy, którą pozwolono mi wywieźć za pokwitowaniem bankowym na różowym druczku.

Miałam mnóstwo szczęścia, już na lotnisku Arlanda dojrzałam wysoką sylwetkę barona Axela Hermelina, wypatrującego małej ogłupiałej Polki. Radość powitania i spokój w duszy. Jedziemy oplem Olimpią o metalicznym, niebieskim kolorze, ze skórzanymi siedzeniami, bardzo szerokimi i bardzo głębokimi. Ugrzęzłam w miękkościach przyciśnięta pasem bezpieczeństwa. Ruch niesamowity, czteropasmówki pełne mknących aut, a wszystkie na światłach, chociaż było jeszcze jasno. Patrzyłam na migające osiedla podmiejskie, wtopione w zieleń lasów, na światła kolorowe drogowskazów, wreszcie w mieście na barwy ogromnych, ruszających się reklam. Byłam jak w bajce. Siedziałam cichutko, bo mi się wydawało, że śnię i za chwilkę ukaże się moja szara, socjalistyczna ojczyzna, przyciemnawa, i co tu dużo mówić, dość niechlujna.

Wypatrywałam dla przekory i satysfakcji domów odrapanych lub przynajmniej nie tak jasnych, nic z tego, wszystko nowiutkie, jakby dopiero wczoraj wybudowane. Przyjechaliśmy do nowego osiedla domów willowych, gdzie mieszkał syn mojego gospodarza z młodą i śliczną, nowo poślubioną żoną. Przyjęli nas bardzo serdecznie i podjęli kolacją, która u nich, jak we Francji, nazywa się obiadem.

Jadalnia była niewielkim pokojem przy kuchni, stół długi z grubym blatem drewnianym i bez obrusa. Pod naftową, wiszącą lampą stały przepiękne kwiaty ułożone na wzór holenderskich obrazów z siedemnastego stulecia, a więc wszystko, co dało się zerwać w ogrodzie u końca czerwca. Kompozycja była artystyczna, wielobarwna. Każdy z nas dostał podłużną matę, talerz drewniany i serwetkę z obrączką. Wniesiono pieczone ziemniaki w mundurkach i miskę z masłem, w której tkwiły drewniane noże. (Po dzień dzisiejszy takich używam, bo są wspaniałe). Aha, były widelce. Nakłuwaliśmy kartofle i małymi nożykami usuwaliśmy skórkę, a potem drewnianym nożem nakładaliśmy obficie masło. Pycha, zupełnie jak przy ognisku we własnym kraju. A potem wjechał deser – truskawki okazałe, polane suto śmietaną, posypane migdałami i tartą czekoladą. Panowie popijali piwko, panie dostały soczek. Wino czerwone podano w salonie, przy kominku.

Rozmowy dotyczyły Polski, jej zależności politycznej, co gorąco kwestionowałam (idiotka!) tłumacząc, że to nie zabory, że mówimy po polsku, są szkoły polskie, dzieci się uczą po polsku i starannie języka ojczystego. Zadano mi pytanie: co to jest patriotyzm? – z miejsca sugerując, że ojczyzna jest tam, gdzie się mieszka i miewa dobrze. Zaprotestowałam gorąco. Moje drzewa, moje jeziora, moja bieda – to właśnie moja ojczyzna, gdzie wcale nie musi być tak bardzo człowiekowi dobrze, nawet raczej źle, ale TO jest właśnie moja OJCZYZNA. Pokiwali głowami udając, że rozumieją. Kurtuazja szwedzka nakazywała przywołać historię i Katarzynę Jagiellonkę, kobietę odważną i godną podziwu, która dała Szwecji dynastię. Już poczuliśmy się jak w rodzinie. Moja kurtuazja, w domu gospodarzy nakazała mi milczeć o wizytach, jakie przed laty złożyło nam wojsko szwedzkie, zachwycone bogactwem Sarmatów, łupiąc wszystko, co się dało. Do dzisiaj w muzeach szwedzkich najpiękniejsze eksponaty: rzędy końskie, broń, czapraki – to polskie wyroby artystyczne lub z Polski pochodzące. Szwedzi wzięli sobie z Polski także wzór dworu, pałacu szlacheckiego, nie magnackiego, bo u nich nigdy magnaterii nie było: szlachta i dwór królewski. Żyli dużo skromniej niż niejeden szlachcic na zagrodzie, ale poziom życia był stosunkowo wyrównany. Dało to im podstawy do obecnego powszechnego dobrobytu.

W tym bogatym kraju zobaczyłam czerwone, drewniane domy wiejskie lub letniskowe, tzw. dacze, wesołe, błyszczące czystymi szybami dużych okien bez zasłon, wewnątrz proste, z gładkiego, pełnego drewna sprzęty, często lampy naftowe, bo dawały nastrój, podobnie jak kominek. Szwedzi cieszą się uciekając od cywilizacji. Archipelag w pobliżu Sztokholmu skalisty słabo porośnięty sosną, jest ulubionym miejscem spędzania weekendów i wakacji. Woda cudownie czysta, szmaragdowa, ale zimna. Trzeba umieć pływać bardzo dobrze, bo wszędzie są skały, z których skacze się wprost na głębokie wody.

Sam Sztokholm, dzięki wodzie, która wciska się tu i tam dość głęboko w ląd, nie licząc części portowej, jest miastem dostojnym i solidnie zabudowanym, można powiedzieć ładnym i malowniczym, z półwyspami i wyspami okalającymi starszą część. Oczywiście starówka z wąskimi uliczkami o starych brukach, chronionych na pamiątkę. Wysokie, wąskie kamieniczki swymi zdobnymi szczytami przypominają jako żywo, Amsterdam, a także nasz Gdańsk. Piękne położenie ma ratusz miejski, z dwóch stron oblany wodą, z wieżą w narożniku, jest miejscem napływu licznych turystów, ponieważ tu zwiedza się wspaniałe sale do uroczystości nadawania Nagrody Nobla. Największa sala o ścianach wyłożonych mozaiką z małych złotych kosteczek, robi chyba najbardziej szokujące wrażenie. Myślę, że oprócz licznych muzeów, z ich cennymi zbiorami i oczywiście zamku królewskiego, udostępnionego w dużej części (apartamenty Bernadotte’ów) z przeniesionym niedawno Livrustkammaren (Zbrojownią królewską) warto i trzeba koniecznie zobaczyć skansen sztokholmski.

Jest on skrzyżowaniem lunaparku z wesołym miasteczkiem prowincjonalnym, ogrodem zoologicznym, salą koncertową na wolnym powietrzu, warsztatami rzemieślniczymi z ubiegłego wieku i muzeum. Rodziny z dziećmi wybierają się tutaj na cały dzień, by spędzić go atrakcyjnie, każdy według woli i gustu. Organizacja ruchu, informacja i usługi są doskonałe. A zwiedzać można drewniane domy i fermy wiejskie, miejskie, małomiasteczkową zabudowę, np. aptekę z domem farmaceuty, można zobaczyć hutę szkła i nawet na poczekaniu zamówić drobiazg, który zrobią na oczach. Mennica odbije plakietki, a kuźnia wykona np. podkowę na szczęście. Można też zwiedzić dwór szlachecki wraz z zabudową pomocniczych budynków, kościół, spichlerze, świruny i wszelkie inne drewniane cudeńka wiejskiej ciesiołki. Skansen daje obraz dawnego życia. Można powiedzieć, dość prymitywnego i bez wygód cywilizacji, ale wcale nie biednego.

*  *  *

Śniadanie podano w ogrodzie. Wisząca kanapa pod baldachimem, stół
i ogrodowe meble. Sery różnych gatunków, nie krojone, leżały na deseczkach, dżem owocowy, kawa z termosu, mleko w dzbanku. Zachwycił mnie chleb. Nie miał kształtu bochna, chociaż był okrągły. Płaskie krążki, grubości około połowy centymetra i średnicy prawie półmetrowej, dziurkowany, gęsto posypany białym makiem lub siemieniem lnianym. Bardzo mi smakował.

Jedziemy do Tyresö. Pałac – rezydencja szlachecka na południowy wschód od Sztokholmu, położony jest nad fiordem. Zwiedzamy powozownię pałacową z bardzo ciekawymi karetami z siedemnastego wieku. Sceneria do bajki. Ogromna powozownia o kilku salach, całkowicie nie odkurzana. Pył pokrył wszystko na szaro, a pajęczyny zasnuły gęsto wszelkie kąty i połączyły się w wymyślnych zawijasach z lampy, sufitu, bud powozowych, łapiąc nas i omotując nasze głowy i ręce.

– Czas nagli, więc siadamy do samochodu i jedziemy z powrotem do Sztokholmu oglądać królewskie karety paradne w Livrustkammaren, wówczas jeszcze w gmachu Nordiskamuseet. U wejścia wita nas urocza pani w wieku średnim, bardzo elegancka i zaprasza na ekspozycję. Pani ta, dowiedziawszy się, że jestem Polką, zaczęła mówić po polsku, ale Polką nie była, po prostu poliglotka w charakterze hostessy. Nigdzie więcej nie spotkałam się z takim stanowiskiem w muzeach. Trzeba przyznać, że było to bardzo miłe. Pełna zachwytu i podziwu dla wspaniałych karoc z ubiegłych wieków i sposobu ich konserwacji, zapragnęłam zobaczyć dzisiejszą, użytkową stajnię i powozownię oraz apartamenty Bernadottów w zamku królewskim. Była właśnie uroczysta zmiana warty z orkiestrą i popisami. Wieczorem pałac Drottningham (też do zwiedzania). Wnętrza urocze, ale tylko wtedy dostępne, gdy nie ma rodziny królewskiej i drewniany teatrzyk, bez światła elektrycznego, nie zmieniany od osiemnastego wieku. Właśnie dawano operę kameralną Mozarta „Cosi fan Tutte”, przygotowaną gościnnie przez zespół z Berlina Zachodniego. Poziom królewski, fotele dla dworu, służba w strojach z epoki witała trzymając w rękach wieloświecowe, barokowe kandelabry. Do oglądania wystawiono w foyer kostiumy teatralne i rekwizyty z osiemnastego wieku. Poczułam się jak dama dworu z tamtej epoki mając u boku uroczego barona w muszce.

*  *  *

Opuszczamy stolicę udając się do Mjölby, odległego o 240 km na zachód. Po drodze mała rezydencja królewska w Tülgarden, położona na cyplu półwyspu wciskającego się między wyspy i wysepki. Krajobraz z tarasu rozległy i bardzo malowniczy. Wewnątrz pałacu dekoracja na ścianach w stylu Gustawa III, w jednym gabinecie podłoga pokryta rokokowym malowidłem na płótnie, inne intarsjowane w figury, co jest wyjątkowe. Oprowadzała mnie zażenowana swym wakacyjnym strojem, pierwsza dama dworu, jak się okazało żona marszałka. Pałac otoczony jest parkiem przechodzącym w las. Tam szukaliśmy grobu koni królewskich Gustawa VI tak, tak – to u nich normalne!

Im bliżej byliśmy celu, tym rozmowy schodziły z nurtu profesjonalnego na towarzyski. Najwyraźniej byłam przygotowywana do wizyty, jaką mieliśmy zapowiedzianą na wieczór. Słyszę, że Szwedki wkładają na wieczór długie suknie, złote pantofelki, kolie z brylantów. Odpowiadam, że nie mam długiej sukni wieczorowej, ani złotych pantofli, ani kolii z brylantów – czyż więc mogę być zaproszona? – Na to otrzymałam szeroki uśmiech i skinienie głową.

Była to pamiętna dla mnie wizyta w domu pisarza szwedzkiego, Svena Stolpe, znanego również w Polsce z książek o św. Brygidzie, która żyła w epoce gotyku (1303–1373). Założyła w miejscowości Vadstena klasztor wraz z kościołem, istniejący do dzisiaj. Zachowały się w nim szaty liturgiczne, ornaty z jej czasów.

Vadstena jest maleńkim miasteczkiem, ogromnie interesującym. Oprócz wymienionych zabytków sakralnych, znajduje się tam ponure zamczysko z 1545 roku – rezydencja króla Gustawa Wazy, z czterema bastejami w narożach – otoczone wodą sztucznie doprowadzą z jeziora Watter, nad którym leży Vadstena. Ze wzruszeniem oglądałam średniowieczny szpital dla ubogich – mały dom murowany z czerwonej cegły, o jednym piętrze, z wykusikiem i z okiennicami. Kiedyś przecież w każdym mieście takie istniały, zawsze na uboczu, a często poza murami obronnymi miasta. Dzisiaj nazwalibyśmy je hospicjami.

Jedziemy autostradą Sztokholm – Malmö. Ruch niesamowity, droga nudna, więc zabawiamy się rozmową o Italii i jej urokach, o wyspie Ischia, o małej miejscowości Macerata nie opodal Civitanowa nad Adriatykiem. Jest tam miejskie muzeum bardzo interesujące, posiadające duży i ciekawy zbiór pojazdów konnych. Co jakiś czas mijamy na szosie gumowe przewody położone w poprzek drogi. Pytam, co to takiego i otrzymuję odpowiedź, że są to liczniki rejestrujące liczbę przejechanych samochodów. Test na wytrzymałość nawierzchni? – nie bardzo zrozumiałam.

W innym miejscu zainteresowały mnie dodatkowe wybetonowane drogi bardzo starannie utrzymane, które znajdowały się w szczerym polu lub w pobliżu lasu. Okazało się, że są to pasy startowe dla wojskowych samolotów. Wszędzie ogromny ład, pola uprawne daleko od szosy, oddzielone zielenią, parkingi, dla kierowców, miejsca odpoczynku. Można odpocząć, zjeść, wypić kawę, umyć się, a nawet wziąć prysznic, nie mówiąc już o podręcznych zakupach.

Nas oczekuje pani Inger i dzieci, więc wypijamy pospiesznie kawę i jedziemy dalej. Na trasie dwa ważne i duże miasta: Norköping i ośrodek uniwersytecki – Linköping. Stąd do Mjölby już niedaleko. Przyjechaliśmy na czas. Szybko szykujemy się na wizytę. Kąpiel w ogromnej, cudownej łazience, makijaż, sukienka raczej wizytowa niż wieczorowa, robiona ręcznie szydełkiem z ciemnoniebieskiej wełny, ażurowa i sztuczna biżuteria ku podniesieniu nastroju. Moja Inger włożyła przez solidarność ze mną też krótką garsonkę, błękitną z białymi dodatkami. Znów samochód i znów droga.

Mała miejscowość nad jeziorem Sömmen nazywa się Maleksander. We dworze, żywo przypominającym nasze klasyczne, osiemnastowieczne pałacyki, mieszkają pp. Stolpe, którzy właśnie tego dnia obchodzili uroczyście swoje srebrne wesele (25 lat małżeństwa). Gości zjechało niemało. Przyjęcie daleko odbiegało od amerykańskich party’s i atmosferą i organizacją. W przedpokoju należało złożyć wizytówki na tacę, którą zabrała natychmiast służąca w białym czepeczku i fartuszku. Po chwili drzwi salonu otworzyły się szeroko i pani domu – dama drobna, szczupła i ujmująca wyszła na powitanie. Podano jakieś mini przekąseczki do drinków i na razie goście stali, witali się, rozmawiali wszyscy ze wszystkimi. Później poproszono do dużej jadalni, gdzie cały pokój wypełniony był długim stołem. Karteczki z nazwiskami wyznaczały każdemu należne mu miejsce. Nazwano mnie „madame la Pologne” i posadzono na miejscu honorowym, po prawej stronie gospodyni. Zaszczyt niewątpliwie, ale jakaż męka, zwłaszcza, że przede mną stało sześć przeróżnych kieliszków, po obu stronach talerza leżały różnorakie sztućce, jakich nie widziałam w swoim życiu, nie wiedziałam do czego mogą służyć. A tu wszystko zaczynało się od mojej skromnej osoby. Podawał służący. Nabierałam i czekałam aż pani domu zacznie. W ten sposób chytrze podpatrywałam co do czego i jak. Przebrnęłam jakoś dzięki serdecznej atmosferze i wielkiemu zainteresowaniu Polską.

W białą noc zaproszono na przejażdżkę po jeziorze i to było cudowne. Potem bawiliśmy się w ogrodzie bulami (ciężkimi kulami), które znałam wcześniej z literatury. Nad ranem Sven Stolpe własnoręcznie przygotował pierwsze śniadanie, bez służby i bez pompy. Piliśmy sznaps, jedliśmy słone śledzie z rodzynkami (brr!), sery na deskach, i słodką szynkę. Gdyby nie było w tym nic niezwykłego, pewnie zapomniałabym.

 




Portugalia (1979-2002). Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po śmierci mamy (15 lipca 1979), pojechałem na kilka dni do Gdańska, do cioci Heli, a potem poleciałem z Warszawy do Madrytu, gdzie moi przyjaciele Lilette i Sixto, widząc jak bardzo byłem przygnębiony, postanowili zabrać mnie do Portugalii. Były z nami ich dzieci, Santos i Christian. Zatrzymaliśmy się po drodze w wiosce Aldea del Obispo, przy granicy z Portugalią, gdzie mieszka rodzina Sixto.


Centrum i wybrzeże od Porto do Lizbony

Nigdy przedtem nie byłem w Portugalii. Od razu zauważyłem, że ten mały kraj jest znacznie gęściej zaludniony, niż Hiszpania. Niedaleko granicy, Guarda, spore miasto na wzgórzu, z gotycką katedrą bez wieży, z XIV, najwyżej położona stolica prowincji w całej Portugalii (1056 m), stosunkowo blisko najwyższych gór, Serra da Estrela (Góry Gwiazdy). Słynie z chłodu. Dalej droga opada stopniowo wijąc się wśród rzadkich lasków sosnowych.

Następny postój to Viseu z przysadzistą dwu wieżową katedrą z XII w., kościołem Karmelitów (Carmo) z XVIII w. i kościołem Miłosierdzia (Misericórdia) z XVIII w. Miasto chlubi się Muzeum Grão Vasco. To tu urodził się ten malarz, którego prawdziwe nazwisko brzmi Vasco Fernandes (1475 – 1542). Muzeum mieści się w pałacu biskupim z XVI w. Nazwę swą zawdzięcza właśnie temu najważniejszemu malarzowi portugalskiemu w XVI wieku. Miasto jest mniejsze, niż Guarda, spokojniejsze. Stare, kamienne domy porośnięte mchem.   

Na środkowym wybrzeżu, u ujścia rzeki Vouga, leży Aveiro, znane przede wszystkim ze swych kolorowo pomalowanych łodzi moliceiros, przewożących dawniej moliço, czyli wodorosty służące do użyźniania gleby. Dzisiaj wożą turystów po ogromnym rozlewisku rzeki. Malowane dzioby tych łodzi przedstawiają często przaśne scenki z napisami typu: „Wrzuć swoje kartofle do mojej bruzdy!” Miasto ma bardzo bogatą historię. To tu, w klasztorze Jezusa z XV w. jest piękny marmurowy nagrobek patronki miasta, Księżniczki Świętej Joanny (1452-1490), z dynastii Avis. Klasztor jest wewnątrz wspaniały. Bogactwo ozdób ogromne! Dziś to siedziba muzeum. Katedra jest skromniejsza (XV w.). Całe Aveiro tonie w kafelkach. Jest ich masa, a chyba najpiękniej ozdobiono nimi dworzec kolejowy. Na mierzei rzeki Vouga wybudowano kolorowe miasteczko Costa Nova do Prado, z drewnianymi domkami rybaków, pomalowanymi oryginalnie w pionowe lub poprzeczne pasy.

Blisko 70 km na północ znajduje się Porto, drugie po Lizbonie największe miasto Portugalii. Leży na wzgórzach nad Douro, stromo opadających ku rzece. Niełatwo jest chodzić po starej części miasta: ulice są strome i stale  podchodzi się pod górę lub schodzi. Głównie po drugiej stronie Douro, w dzielnicy zwanej Vila Nova de Gaia, znajdują się olbrzymie przechowalnie cudownego wina porto. Przywożą je do miasta  z górnej doliny rzeki malownicze stateczki zwane rabelo. Imponująca katedra jest z XIII w., ale najwięcej złoconych rzeźb jest chyba w gotyckim kościele Św. Franciszka z XV w. Najbardziej  charakterystyczną  starą  budowlą  jest Wieża Kleryków (Torre dos Clérigos ), najwyższa i stojąca w najwyższym punkcie miasta (XVIII w.) i dlatego zewsząd widoczna. Ze względu na bardzo głęboką dolinę Douro duże wrażenie robią mosty, zwłaszcza ten żelazny, zaprojektowany przez Eiffel’a. 

Zjazd na południe i Coimbra, stolica Portugalii do połowy XIII w., z najstarszym uniwersytetem w kraju też z XIII wieku. Ten wspaniały uniwersytet znajduje się na samym szczycie wzgórza nad rzeką Mondego. Najpiękniejsza jest założona przez króla Jana V w XVIII w. biblioteka uniwersytecka, zwana na jego cześć “Janową” (Joanina). Cudowne freski pokrywają ściany, bardzo eleganckie półki z księgami sięgają sufitu, pełno złoceń, herbów królewskich, cała utrzymana w stylu rokoko, jednym słowem, najwspanialsza biblioteka, jaką kiedykolwiek widziałem. Nowa Katedra, w stylu manuelińskim (od imienia króla Manuela I), pochodzi z XVI w. i znajduje się niedaleko uniwersytetu. Tamże duże Muzeum Machado de Castro, a niżej, Stara Katedra z XII w., w stylu romańsko-gotyckim, przypomina warownię. Piękny jest wirydarz z romańskimi kolumienkami. W dolnej dzielnicy, kościół Św. Krzyża XVI, potężny, z manuelińską fasadą. Styl manueliński, obecny wszędzie w Portugalii, to niezwykle dekoracyjny styl przejściowy, między gotykiem, a stylem renesansowym, pełen elementów morskich: muszli, poskręcanych lin, gdyż powstał w okresie Wielkich Odkryć Portugalczyków. Wewnątrz kościoła Św. Krzyża nagrobki dwóch pierwszych królów portugalskich, Afonsa Henriquesa i Sancha I.

Stary uniwersytet ze swoją obyczajowością nadaje ton miastu. Kwitnie tu romantyczna niezwykle poezja i muzyka, tak zwane “fado coimbrzańskie”. Na obrzeżach miasta jest zakątek zwany “Skałą Tęsknoty” (Penedo da Saudade), gdzie na kamiennych tablicach wyryte poematy, często układane przez tutejszych studentów.    

Niezmiernie szerokie są plaże w Figueira da Foz (ponad pół kilometra szerokości), u ujścia rzeki Mondego do Oceanu Atlantyckiego. Wiatr i zimna woda nie zachęcają bynajmniej do dłuższych kąpieli, ale pobyliśmy tam około dwóch godzin.

Następnie, 88 km na południe od Coimbry miasteczko Alcobaça z wielkim klasztorem cysterskim z XIII w., pod wezwaniem Matki Boskiej. Jest to pierwsza gotycka budowla w Portugalii. Tylko środkowa część – kościół – jest barokowa. Wewnątrz, przepiękne nagrobki króla Piotra I i jego kochanki Inês de Castro (XIV w.), która została zabita  z woli jego ojca. Piotr I był tak bardzo w niej zakochany, że ogłosił ją królową Portugalii po jej śmierci, a oba nagrobki zostały zbudowane jeszcze za jego życia. Sielskość całej scenerii i jednocześnie ogrom tej budowli robią duże wrażenie.

Blisko stąd do Nazaré nad oceanem. Jest to port rybacki i znowu bardzo szeroka plaża u stóp skały ponad stumetrowej wysokości z fortecą Św. Michała na szczycie. Stroje kobiece to krótkie, bufiaste spódnice w ciemnych kolorach z haftowaną jedną listwą, albo całkiem czarne spódnice i bluzki. Te ostatnie oznaczają żałobę.

Batalha leży w głębi lądu przy ruchliwej autostradzie Lizbona – Porto. Znana jest jako miejsce pięknego manuelińskiego klasztoru Matki Boskiej Zwycięskiej (XVI w.), którego budowę rozpoczęto tuż po zwycięskiej bitwie z Hiszpanami pod Aljubarrotą w 1385 r. Zwłaszcza Niedokończone Kaplice (Capelas Imperfeitas) wzbudzają  zachwyt.

Bardziej na wschód, niedaleko brzegów Tagu, znajduje się miasto Tomar, z najwspanialszym zabytkiem, Klasztorem Chrystusa (XII-XVI w.), siedzibą Templariuszy i Zakonu Chrystusowego. Stosunkowo nieduży obiekt ma nieprawdopodobnie piękne elementy. Na zewnątrz, w fasadzie zachodniej, jest słynne okno manuelińskie z obfitością lin okrętowych i globusów wokół niego. Wewnątrz zaś jądrem klasztoru jest tak zwana Charola, czyli oratorium Templariuszy z rotundą Grobu Pańskiego z Jerozolimy, wspaniale ozdobione znakomicie zachowanymi malowidłami z XII wieku. Na dole, w mieście, jest jeszcze ciekawy kościół manueliński Św. Jana Chrzciciela z XV w. oraz synagoga.

Moi przyjaciele zawieźli mnie do węzłowej stacji Entroncamento, skąd pojechałem pociągiem do Lizbony. Oni musieli już wracać do Madrytu. Zatrzymałem się w Lizbonie na tydzień i zwiedziłem najważniejsze miejsca. Urzeka samo położenie miasta na stromych wzgórzach, nad szeroko rozlanym Tagiem, który zwany jest Słomianym Morzem (Mar de Palha). Mury Zamku Św. Jerzego (VIII – XIV w. ) to jeden z najwspanialszych punktów widokowych na miasto. Byłem tam wielokrotnie i mogę przysiąc, że nie ma piękniej położonej stolicy w Europie. Punkty widokowe znajdują się po stronie Zamku i po przeciwnej, w tym najbardziej znany Miradouro São Pedro de Alcântara. U stóp zamku leży Alfama, stara dzielnica o krętych, wąskich uliczkach, wielu zaułkach, małych placykach, na których ludzie smażą sardynki na ruszcie. W niższej części Alfamy, romańska katedra o wyglądzie fortecy (XIII w.), podobna do Starej Katedry w Coimbrze. Z Alfamy schodzi się do Dolnej Dzielnicy Pombalińskiej (Baixa Pombalina), wybudowanej po wielkim trzęsieniu ziemi w 1753 r., w drugiej połowie XVIII w. przez Markiza Pombala (stąd nazwa). Tworzą ją masywne kamienice z eleganckimi sklepami na parterze. Nad samym Tagiem, harmonijny Plac Zamkowy (Terreiro do Paço) z pomnikiem króla Józefa I, autorstwa słynnego rzeźbiarza Machado de Castro. Po przeciwnej stronie głównej Alei Wolności (Avenida da Liberdade), na wysokim wzniesieniu znajduje się Górna Dzielnica (Bairro Alto).

Dwa najbardziej znane zabytki Lizbony są usytuowane w odległej o jakieś 4 km na południe dzielnicy Belém (Betlejem). Jest to stojąca nad samym Tagiem manuelińska Wieża Betlejemska (Torre de Belém, XV w.) oraz olbrzymi klasztor Hieronimitów (Mosteiro dos Jerónimos, XVI w.), także w stylu manuelińskim. Klasztor spełnia rolę panteonu narodowego. Są tu pochowani odkrywca Indii, Vasco da Gama oraz wielki poeta Renesansu, Luís de Camões. W tej samej dzielnicy, Muzeum Karoc (Museu dos Coches), gdzie wyeksponowano pokaźną ilość niesłychanie ozdobnych pojazdów.

O Lizbonie można by wiele pisać. Wciąż powtarzam, że jest to miasto, które się odkrywa, miasto złożone z wielu miasteczek, ukrytych w jej wnętrzu. Ni stąd ni zowąd jakiś cienisty plac z malutkim kościółkiem i zabudową typową dla niewielkich miast, na przykład Plac Amoreiras (Morw), u stóp Akweduktu. Odkrywałem to miasto za każdym razem, a byłem tam w sumie kilkanaście razy. Teraz musiałem już wracać.

***

Przyszły lata „Solidarności” i stanu wojennego. W 1983 i 1984 roku straciłem możliwość przyjazdu do Portugalii, gdyż odmawiano mi kategorycznie wydania paszportu. Kolejna okazja nadarzyła się w 1985 r. Uczestniczyłem wówczas w pierwszym moim wakacyjnym kursie języka portugalskiego i oczywiście, zwiedzałem, poznawałem nowe fascynujące miejsca. Pierwszym był Plac Królewskiego Księcia (Praça do Príncipe Real) z nieprawdopodobnie rozłożystym portugalskim cyprysem  (Cupressus lusitanica) i pięknym widokiem na miasto i Most 25 Kwietnia. To tam znajdował się wówczas Instytut Języka i Kultury Portugalskiej. Schodzące ku Tagowi ulice Misericórdia i Alecrim były zawsze ulubionymi miejscami moich spacerów.

Inne moje ulubione miejsca w Lizbonie to Park Estrela (Jardim da Estrela) i Campo Grande (Wielkie Pole), tuż przy Uniwersytecie Lizbońskim, gdzie odbywały się kolejne kursy letnie języka portugalskiego. Oba parki charakteryzują się wspaniałą subtropikalną roślinnością i to tam szukałem cienia w upalne lizbońskie popołudnia.

Na skraju wielkiego podmiejskiego Parku Monsanto, leżącego na wzgórzu o tej samej nazwie, w miejscu, gdzie zaczyna się dzielnica Benfica, siedemnastowieczny Pałac Markiza de Fronteira, z pięknym francuskim ogrodem ozdobionym posągami i basenami, pełen wspaniałych kafelków przedstawiających pałacowe sceny, ale także lekcje solfeżu, których bohaterami są koty i małpy.

Parę słów na temat dwóch miejsc na środkowym wybrzeżu. Pierwsze to miasteczko Óbidos, otoczone murami z XII w., z potężnym średniowiecznym zamkiem w ich najwyższym punkcie (XII w.). Co prawda, teraz ocean nieco się od miasteczka oddalił, ale kiedyś był to port. Małe kościółki, sklepy z pamiątkami dla turystów, miejsce bardzo zadbane. Drugie to Archipelag Berlenga, składający się z trzech wysp. Leży na wysokości miasta Caldas da Rainha. Morze było bardzo wzburzone tego dnia i mały stateczek w czasie podróży wciąż był zalewany falami. Wyspy są skaliste i stanowią ostoję wszelkich morskich ptaków.

 


Zatadzie

Środkowo wschodnia część Portugalii to Zatadzie (Alentejo), równiny z pojedynczymi wzgórzami, obszar najsłabiej zaludniony w całej Portugalii. Stolicą Górnego Zatadzia jest miasto Évora. Otoczone murami obronnymi, ze Świątynią Rzymską  z II wieku naszej ery, o doskonale zachowanych kolumnach korynckich, w centrum miasta. Dwu wieżowa gotycka katedra z XII w. ma portal z pięknymi rzeźbami apostołów z XIV w., a w manuelińskim kościele Św. Franciszka z XV w. znajduje się Kaplica Kości (Capela dos Ossos), gdzie ściany wyłożone  kośćmi ponad pięciu tysięcy mnichów. Napis nad wejściem głosi: Nós ossos que aqui estamos, pelos vossos esperamos (Nasze kości, które tutaj spoczywają, na wasze kości czekają). Miasto jest nadzwyczaj interesujące.

Jednak najbardziej zafascynowały mnie dwa małe miasteczka w tym regionie: Monsaraz i Marvão. Oba leżą tuż przy granicy z Hiszpanią i wyglądają jak cudowne wyspy wystające z morza płaskiej równiny. Zbudowane są na wysokich, podłużnych wzgórzach i otoczone murami obronnymi. Na jednym krańcu średniowieczny zamek, na drugim wyniosły kościół, a ulica łącząca obie budowle wiedzie grzbietem wzgórza. Domki białe, pobielone wapnem, z wielkimi kwadratowymi kominami. Po trzy, cztery niewielkie kościółki w każdym z miasteczek, kapliczki. Widoki na okolicę cudowne i absolutny spokój. Takie żeglujące po zielonym, płaskim oceanie samotne wyspy. Cudo!!!

W Zatadziu byłem jeszcze w Beja, stolicy Dolnego Zatadzia. Wybrałem się wówczas z moją znajomą jeszcze z kongresu w Lipsku w 1984 r., Virginią Pinelą, do wiejskiej posiadłości jej duńskiego przyjaciela w pobliżu Beja, bardzo blisko doliny Gwadiany. Najbardziej charakterystyczną budowlą w Beja jest wysoka wieża zamkowa z XIV w.. Miasto otoczone jest murami też z XIV w., a wśród zabytków sakralnych wyróżnia się manueliński Klasztor Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, z XVI w., obecnie Muzeum Królowej Eleonory. Przez okno tego klasztoru siostra Mariana Alcofarado (1640-1723) ujrzała oficera francuskiego, markiza de Chamilly, w którym zakochała się na zabój. Do niego właśnie pisała słynne listy.

Kolejne miejsce, które oglądałem w Zatadziu to Vila Viçosa, w dystrykcie Évory, z ogromnym Pałacem Książęcym (Paço Ducal), XVI-XVII w., rezydencją książąt z rodu Bragança. W bliskiej okolicy znajdują się olbrzymie kopalnie marmuru, które też miałem okazję zobaczyć. Są nieprawdopodobnie głębokie: ludzie wyglądają w głębokim dole jak malutkie mróweczki! Aż strach patrzeć!

 

Okolice Lizbony

Niecałe 20 km na zachód od Lizbony jest Sintra, ulubione miejsce Byrona, miasteczko o wspaniałym, chłodniejszym, niż w Lizbonie klimacie, u stóp gór Serra de Sintra. Średniowieczny zamek (Castelo dos Mouros) leży na zboczu góry i wraz z murami obronnymi tworzy system obronny Sintry. W centrum miasteczka Pałac Narodowy (Palácio Nacional, XVI w.) z charakterystycznymi bardzo wysokimi kominami. Wnętrze bardzo bogate i ciekawe: mnóstwo arabskich kafelków! Wysoko w górach kapryśny, wielostylowy, kolorowy jak z bajki Pałac da Pena (Palácio da Pena, z XIX w.). Między Sintrą a Lizboną, nieco bliżej Sintry, Queluz z Pałacem Królewskim z XVIII w. (Palácio Real de Queluz), elegancki bardzo pałac z zadbanym parkiem. Za Sintrą, najbardziej na zachód Europy wysunięty skalisty cypel Cabo da Roca, czyli Przylądek Skalisty. Klifowy brzeg ma tutaj 140 m wysokości. Ogląda się stąd zachody słońca.                                                                

Ok. 40 km na południe od Lizbony, miasto Setúbal, z górującą nad nim Fortecą Św. Filipa (Forte São Filipe, XVI w.), manuelińskim Klasztorem Jezusa (Mosteiro de Jesus) i smukłą kolumną z posągiem romantycznego poety Manuela du Bocage (1765-1805). U stóp pobliskich gór Arrábida (Serra da Arrábida) ciąg uroczych plaż, z których  najbardziej przypadła mi do gustu Praia da Figueirinha (Plaża z Figowym Drzewem), z cudownym, czystym piaskiem i kryształowo czystą wodą. Dalej na zachód, rybacki port Sesimbra, ze średniowiecznym zamkiem Santiago. Na samym wysokim, chłostanym wiatrami przylądku Espichel, niesamowity klasztor  Matki Boskiej z Przylądka Espichel (Nossa Senhora do Cabo Espichel, z XVII w.), odwrócony tyłem do morza. Typowy krzyż portugalski, z długim ramieniem poprzecznym, stoi przed klasztorem.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

 

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria


Poprzednia część:

http://www.cultureave.com/meksyk-i-kuba-1977/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Meksyk i Kuba (1977)

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po miesiącu spędzonym na Kubie, w połowie sierpnia 1977 roku odlot do stolicy Meksyku. Pierwsza noc w jakimś zakazanym hoteliku z potłuczonymi szklanymi drzwiami wejściowymi (polecił mi go pan Rudkowski, znajomy dyrektora Instytutu Romanistyki we Wrocławiu, prof. Heisteina), który znajduje się niedaleko rozległego placu El Zócalo, obecnie zwanego Placem Konstytucji, gdzie ogromna katedra sąsiaduje z Pałacem Narodowym, siedzibą rządu. Ambasada PRL w odległej od centrum dzielnicy El Pedregal. Trafiam na cudownego człowieka, sekretarza Ambasady, pana Jurasza-Mędrzyckiego (jak się potem okazało, studiował architekturę razem z moim bratem Stanisławem). Gdy się dowiaduje, że mam zaproszenie od prof. Juana Miguela Lope Blancha, telefonuje natychmiast na Wydział Filologii Meksykańskiego Uniwersytetu Autonomicznego i w rozmowie z prof. José Guadalupe Moreno de Alba zdobywa dla mnie fantastyczne stypendium badawcze (sic!). Postanawiam zająć się słownictwem dotyczącym kultury materialnej i rzemiosła artystycznego w stanach Michoacán i Oaxaca i przesiaduję w sekcji zbiorów etnograficznych Państwowego Muzeum Archeologii i Historii w stolicy Meksyku.

Najpierw zamieszkałem u pani, u której rezydował parę lat wcześniej znakomity historyk latynoamerykanista, prof. Tadeusz Łepkowski, ale po kilku tygodniach przenoszę się do pustego domu meksykańskiego architekta, Rafaela Lópeza Rangela. On sam mieszkał wówczas z rodziną w mieście Puebla. Mam do dyspozycji cały dom na ulicy Mar Egeo (Morza Egejskiego). Spokój idealny. Z aktorem Ignacio Sotelo (w roku 1965 pracowałem w Warszawie jako tłumacz Teatru Uniwersyteckiego ze stolicy Meksyku) jadę do Teotihuacán, gdzie potężne piramidy Słońca i Księżyca, Aleja Umarłych pośrodku, gigantyczne perspektywy.

Na początku pobytu pojechałem via Querétaro do San Miguel de Allende, zabytkowego miasteczka w stanie Guanajuato, gdzie spotkałem się z poznaną parę dni wcześniej na Kubie Velią, młodą wówczas skrzypaczką meksykańską, byłą stypendystką w Kijowie. Orkiestra, w której grała, odbywała właśnie tournée po tej części Meksyku. Potem pojechaliśmy razem do Guanajuato, gdzie Velia postanowiła mi pokazać muzeum mumii. W klasztorze wyeksponowano znakomicie zachowane ciała osób zmarłych w latach 30. XX wieku. Trupy  dorosłych  podpierają  ścianę, trupy dzieci trzymają się za rączki, a wszystkie mają fatalnie rozwarte usta, co wzmaga makabryczny widok. Po wyjściu stamtąd mamusia z czeredką malców pyta ich, czy podobały   im  się  mumie.   A  one  chórem: Ay,  sí mamá,  muchisisísimo (Oj, tak, mamusiu, baaaardzo!). Pod Guanajuato, w La Valenciana, bardzo ciekawy kościół barokowy w stylu Churriguery (XVIII): fasada jest gęsto usiana ozdobami.

Już po powrocie do stolicy wybrałem się  z Velią do Tuli,  stolicy  Tolteków,  znanej z potężnych posągów atlasów, które niegdyś podtrzymywały nieistniejący obecnie dach świątyni. Chyba dwa razy odwiedziłem Pueblę, trzecie miasto Meksyku. W mieście potężna katedra i wiele innych kościołów, w tym słynna Kaplica Matki Boskiej Różańcowej (XVII) w kościele Św. Dominika (XVI). Miasto, jak żadne inne, ozdobione jest mauretańskimi kafelkami. Zapamiętałem wspaniały widok dwóch wysokich, ośnieżonych szczytów, Popocatépetl (5500 m) i Iztaccihuatl (5230). Objechałem też prowincję Puebla podziwiając Wielką Piramidę i kościół w Cholula (XVI) na jej szczycie oraz nadzwyczaj piękną świątynię Matki Boskiej w Tonantzintla (XVI), zbudowaną przy znacznym udziale artystów indiańskich. Wewnątrz wygląda jak kolorowy porcelanowy klejnocik…

Później była podróż do stanu Michoacán. W mieście Uruapan mieszkali znajomi Rafaela Lópeza Rangela, architekta, u którego mieszkałem w stolicy. To u nich się zatrzymałem. Z najstarszym synem wybrałem się kiedyś na długą wyprawę na jeszcze wciąż dymiący wulkan Paricutín (3170 m), który pojawił się na powierzchni ziemi w 1943.  Matka tego chłopca natomiast zawiozła mnie do Pátzcuaro, na wyspę Janitzio na środku jeziora Pátzcuaro i do piramidy Tzintzuntzán. Ciekawych sieci – w kształcie motyli – używają rybacy na jeziorze. Kwiatem składanym najczęściej na grobach przez Indian Tarasków jest nasza aksamitka, zwana też turkiem (Tagetes). W towarzystwie rodzeństwa byłem też w dwóch wioskach indiańskich: Angahuan i Nahuatzen. W drodze powrotnej do stolicy zatrzymałem się w Morelii, stolicy stanu, gdzie wspaniała barokowa katedra z różowego kamienia (XVIII).

Do Guadalajary pojechałem prosto z Morelii. To największe po stolicy miasto kraju szczyci się imponującą katedrą Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii (XVII). Na przedmieściu Guadalajary leży Tlaquepaque, miasteczko pełne urokliwych zakątków, które słynie  z targów oferujących wyroby rzemiosła artystycznego.

Około 200 km na południowy zachód od stolicy leży Taxco w stanie Guerrero, z barokowym kościołem Świętej Pryscylli (Santa Prisca) z końca XVIII. Fasada jest bardzo podobna do fasady kościoła w La Valenciana, ale o jeszcze większej obfitości ozdób. Bliżej stolicy, w Tepotzotlán (115 km na północny wschód) znajduje się kolegium jezuickie (siedziba Muzeum Wicekrólestwa) i cudowny, barokowy kościół Św. Franciszka Ksawerego (XVII).

Długo jedzie się do miasta Oaxaca, krętą drogą wijącą się wśród nagich górskich zboczy. Miasto leży  w  dolinie. Słynie z targów  indiańskich i  pięknych  zabytków kolonialnych, na ogół osiemnastowiecznych (katedra Matki Boskiej Wniebowzięcia, kościół Św. Dominika). Indian są tłumy. Przeważają Mixtekowie i Zapotekowie, ale plemion jest przynajmniej kilkanaście. 10 km od miasta, 400 m wyżej, znajduje się dawna stolica Zapoteków i Mixteków, Monte Albán. Szereg symetrycznie wzniesionych dość płaskich piramid i jedno obserwatorium astronomiczne. Zapotekowie porzucili Monte Albán w VIII wieku przenosząc się do Mitli, 40 km od Oaxaki. Mitla to wielki pałac ozdobiony szlakami greckimi, rombami i innymi figurami  geometrycznymi. Po drodze, gigantycznych rozmiarów drzewo zwane árbol del Tule lub ahuehuete (Taxodium mucronatum).                                                        

W regionie Mixteca prowadziłem badania nad słownictwem kultury materialnej i rzemiosła artystycznego w dwóch miejscowościach: Huajuapan de León i Tlaxiaco. Ta pierwsza słynie z produkcji kapeluszy wyplatanych z liści palmowych. Podczas próby przeprowadzenia ankiety producent był bardzo podejrzliwy i uznał, że chcę mu skraść patent. Był tak dalece nieufny, że musiałem udać się do innych producentów, braci, którzy wspaniale udzielali mi odpowiedzi na liczne pytania. W Tlaxiaco moją informatorką była niezwykle cierpliwa pani z biblioteki miejskiej.

Stan Chiapas zamieszkany jest przez Majów. Bazą było dla mnie miasto San Cristóbal de las Casas, z katedrą, ciekawym kościołem Św. Dominika i pięknym, cienistym placem w środku miasta. Stamtąd robiłem wypady do trzech wiosek indiańskich: San Juan Chamula, Zinacantán i Tenejapa. Nie obyło się bez przygód. Podczas jazdy odkrytą ciężarówką do San Juan Chamula i później, w kościele, przyczepił się do mnie pijany Indianin. Koło Zinacantán spotkałem dwóch młodych Indian i jeden z nich pożyczył mi do zdjęcia swój strój. Później, gdy zaczął padać deszcz, schowałem się w szałasie indiańskim, czy może raczej w kurnej chacie. Przesiedziałem tam ponad godzinę w towarzystwie pary Indian nie znających ani słowa po hiszpańsku oraz ich malutkiego potomka. Indianka gotowała na ognisku kukurydzę w ogromnym glinianym garnku i mieszała ją ręką. Gdy 1 listopada jechałem do Tenejapy, dotarłem do wioski indiańskiej Nichnantic, gdzie odbywały się bardzo ciekawe obrzędy. Indianie w ciekawych strojach, jakiś udekorowany kolorowymi wstążkami drąg, muzyka, śpiewy. Niestety, kolejny pijany popsuł wszystko. Za wszelką cenę usiłował wyciągnąć ode mnie pieniądze. Pozostali Indianie przerwali swoją ceremonię i to ja, wbrew mojej woli, stałem się największą dla nich atrakcją.

Fatalną drogą szutrową przez dżunglę z San Cristóbal de las Casas do Palenque, jadę cały dzień. Autobus kilkakrotnie pokonuje rzekę w bród. Nazajutrz przyjeżdżam z miasteczka bardzo wcześnie, zanim na terenie ruin Palenque pojawią się tłumy turystów. Pałac Inskrypcji z grobem króla Pakala wewnątrz, grzebienie świątyń Słońca, Krzyża i Liściastego Krzyża, liczne płaskorzeźby, za nimi ściana dżungli robią na mnie wielkie wrażenie. W drodze do Villahermosa zatrzymuję się na krótko w mieście  Campeche,  gdzie  nad  morzem  stara  forteca  hiszpańska  z  narożnymi basztami. W Villahermosa zaduch niemożliwy, wilgotność powietrza sięga zenitu. Pochmurno i deszczowo. W Parku La Venta olbrzymie głowy Olmeków, rzeźby jaguarów, ołtarze. Kluczę błotnistymi ścieżkami, by obejrzeć dokładnie wszystkie rzeźby olmeckie.

Kolejny etap podróży to port Veracruz, skąd widoczna w głębi, na wysepce, forteca hiszpańska San Juan de Ulúa (XVI). 90 km na północny zachód,  Xalapa, miasto znane z przyjemnego klimatu z racji położenia na wysokości 1200-1550 m. Dalej, Papantla, gdzie na wysokim słupie słynny indiański taniec ludzi-ptaków (los voladores de Papantla). Czterech ubranych w charakterystyczne stroje mężczyzn, uwiązanych w pasie liną, rzuca się głowami w dół z obracającego się dookoła kwadratu z pali, na wierzchołku słupa. W tym czasie na środku tego kwadratu muzyk  na flecie i na malutkim bębenku gra żałosną, tęskną melodię, w rytm której liny rozwijają się stopniowo, kręcąc się z wolna wokół słupa. Podobno ten taniec ostatnio, niestety, zanika. Wykonuje się go jeszcze w stanie Puebla. Niedaleko Papantli, stolica Totonaków, El Tajín, ze słynną piramidą z niszami. Totonakowie wytwarzali charakterystyczne gliniane figurki uśmiechniętych tancerek.

Po powrocie do stolicy wybieram się jeszcze do azteckiego Malinalco (115 km na południowy zachód od Miasta Meksyku) w towarzystwie aktorów Benjamína Villanueva i jego żony Carmen z Teatru Uniwersyteckiego. Są też z nami ich dzieci. Oglądamy położone na zboczu góry mroczne pomieszczenia, rodzaj ciemnych jaskiń z wyrzeźbionymi orłami i jaguarami. Odwiedzamy też miejscowość pielgrzymkową Chalma, gdzie tłumy wiernych odwiedzają siedemnastowieczny kościół z cudowną rzeźbą Chrystusa.

Ze Stanów Zjednoczonych przybywa siostra mojego kubańskiego przyjaciela Jorgego, Dalia i jej mąż, Edward Rock. W hotelu wręczają mi walizkę, którą mam przekazać Jorgemu w Hawanie. Edward radzi mi skontaktować się w Méridzie na Jukatanie ze swoim znajomym, pisarzem Rodolfo Ruzem Menéndezem. Z upalnej, tropikalnej Méridy robię wypady do kilku miejsc związanych z przeszłością Majów, głównie dwóch: Uxmal i Chichén Itza. W Uxmal największa jest Piramida Wróżbity (Pirámide del Adivino), a oprócz niej, ozdobiony rombami i wyobrażeniami węży Czworobok Zakonnic (Cuadrilátero de las Monjas), Dom Gubernatora i Dom Żółwi. W Chichén Itza postanawiam spędzić cały dzień. Zabytki zajmują tu sporą przestrzeń po obu stronach drogi dojazdowej. Wielka Piramida Kukulkana, zwana też Zamkiem (El Castillo), Świątynia Wojowników (Templo de los Guerreros), boisko do gry w pelotę, obserwatorium z okrągłą wieżą, wielka, głęboka studnia (Cenote Sagrado), do której wrzucano ofiary z pięknych dziewcząt…

Gdy pod koniec dnia opuszczam teren zabytków,  z parkingu rusza ostatni samochód. Podbiegam i okazuje się, że pasażerowie – małżeństwo franko-kanadyjskie oraz Francuz – jadą do Puerto Juárez, a stamtąd na Wyspę Kobiet (Isla Mujeres). Jadę razem z nimi.  Lokujemy  się  w  dużym  namiocie  przy  plaży.  W namiocie tylko hamaki do spania, pod nimi piasek. Pod osłoną nocy, w strojach naturalnych, rzucamy się we czwórkę w morze. Potem pijemy długo wino, koniak i inne trunki. Jest bardzo wesoło! Kanadyjczyk rozciął sobie w morzu nogę, więc nazajutrz Francuz i ja jedziemy na rafę koralową sami. Do spółki wypożyczamy jedną maskę. Pierwszy wchodzi do morza Francuz,  a ja,  gdy  zobaczyłem  tę  orgię  barw  i  kształtów, zapomniałem o bożym świecie i zamiast pół godziny, spędziłem  zanurzony z głową pod wodą  dwie  i  pół  godziny. Francuz z trudem się na mnie doczekał. Nie widziałem nigdy i nigdzie tak pięknego podwodnego świata!!! Nie ma słów na opisanie tych cudów!!!  

Na lotnisku w Hawanie każą mi otworzyć właśnie tę walizkę dla Jorgego i zabierają z niej dwa lub trzy słoiki z jakąś zupą. Przykro mi bardzo, ale nie udało mi się ubłagać celnika, by tego nie robił. Był nieugięty. Przed samym wyjazdem z Hawany udaje mi się przekonać Jorgego, aby zjawił się w sklepie dyplomatycznym i sam wybrał sobie to, czego najbardziej potrzebuje. Protestował najpierw, ale w końcu pojawił się w sklepie i to jako pierwszy. Gdy tam wszedłem, zobaczyłem, że Jorge nieprzytomnie zgarnia z półek wszystko. Zapomniał o bożym świecie, nie widzi mnie. I tylko słyszę:

Kiełbaski „El País”, mielony czosnek i cebula, mięso, owoce, Boże, jak dawno tego wszystkiego nie widziałem na oczy! Wezmę jeszcze świece i zapałki, bo przecież stale gaszą  światło!

Na wózku ogromna góra towarów. Wydałem wszystkie pieniądze, co do grosza! Miałem problemy z tak zwaną wizą wyjazdową, ale w końcu, po walce w Ministerstwie Oświaty, wreszcie ją dostałem. Nawiasem mówiąc, na komunistycznej Kubie trzeba było wciąż takie walki toczyć, aby cokolwiek pozytywnie załatwić !

W chłodny listopadowy dzień ląduję w Madrycie. W meksykańskim wdzianku z frędzlami i w kapeluszu. Parę dni później przylatuję do Warszawy, a potem pociągiem wracam do Wrocławia.

 

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Poprzednia część:

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/