Poza gniazdem. Polskie emigrantki w Kanadzie.

Kaszuby, Ontario, Kanada.
Kaszuby, Ontario, Kanada.

Anna Maria Jarochowska

Kanadyjski  kraj pionierów, do którego  płynęła większość polskich żon i  narzeczonych   w  początkach  XX wieku  był przede  wszystkim krajem  mężczyzn. To  oni  stanowili  dominującą  większość mieszkańców  nowo  zakładanych  miast i miasteczek,  oni w  pojedynkę lub grupami  przybywali  z  Kanady wschodniej i  ze  Stanów  Zjednoczonych,  aby robić  biznes,  zakładać  przedsiębiorstwa, organizować  administrację miejską,  otwierać  nowe tereny pod osadnictwo,  pracować  w  kopalniach,  w transporcie,  w obozach drwali… Oni  nadawali  styl  pracy, ogólną atmosferę podniecenia  możliwościami  zrobienia dużych pieniędzy  w  krótkim  czasie,  oni  otwierali  nowe  tereny  i  budowali  koleje.  Oni  też nadawali  charakter   rozrywce  istniejącej wówczas  w   Kanadzie zachodniej.  Dla  nich  powstawały saloons, pubs  i  bars  jak  grzyby po  deszczu, gdzie wyszynk legalnego i nielegalnego  alkoholu i burdy  pijackie należały do  zwykłych widoków,  a  spotkanie  pijanych   na ulicach  nie było rzadkością.  Poza  pracą  pito  często i  dużo i  to  było najczęstszą rozrywką  po miastach i  osiedlach. W  saloons i  barach  było  także sporo  kobiet  lekkiego prowadzenia,  kwitła  specyficzna  prostytucja,  typowa  dla  pionierskich obszarów  Ameryki  północnej.  Sam  fakt, że  było znacznie  więcej mężczyzn niż  kobiet  i  że tysiące samotnych młodych  mężczyzn nieustannie wędrowało  po kraju, w  którym ciężka praca  fizyczna przeplatała się z okresami  wolnego  czasu, świąt,  lub  bezrobocia sprzyjał rozwojowi  prostytucji. Kanada  na  zachód od  Winnipegu  długo  była jeszcze  tak  dzika  i pionierska,  że wielu   mężczyzn  miesiącami,  a nawet zdarzało się – latami, nie widziało białych kobiet w miejskim  stroju. Nagłe  pojawienie się  sylwetki  kobiecej w obowiązkowym  kapeluszu  i  w rękawiczkach wzbudzało więc sensację.

http://www.dreamstime.com/royalty-free-stock-image-old-map-america-canada-image11694146

Przybywające  imigrantki  nie liczyły się. Nie tylko były  biedne i natychmiast  zabierane przez  mężów do  przygotowanych domów, niezależnie od tego,  czy to  były istotnie domy  czy też  ziemianki. Nie znały  języka, były niepewne siebie,  dziwacznie,  nie po  kanadyjsku  ubrane i  nie znały lokalnego  savoir  vivre. (…) Samotni imigranci zabiegali o żony w rozmaity  sposób.  Najczęściej  pisali  listy do  dziewcząt znanych im  jeszcze w Starym Kraju proponując sponsorowanie ich przyjazdów i  małżeństwo.  Tak  powstało znane w ówczesnej  Kanadzie i  Europie określenie mail  order bride (narzeczona z  przesyłki pocztowej), która  często mało, a nawet wcale nie znając swego narzeczonego natychmiast  po  przybyciu  do Kanady  brała z  nim  ślub i wyruszała na jego „farmę”. Ile było nieporozumień, ile niedobranych małżeństw i zawiedzionych nadziei wynikających z tej formuły małżeńskiej, nikt nie dociekał. Podobnie jak nikt nie pytał kobiety,  świeżo  przybyłej z polskiej  wsi, stającej przed dugout (ziemianką), która odtąd miała być jej domem;  czy w tym  prymitywie poradzi sobie z  życiem i wychowaniem dzieci. Wiadomo jednak, że niektóre kobiety  nigdy nie potrafiły się otrząsnąć z pierwszego szoku i razem z  mężem pracować nad wspólną przyszłością. Związane z obcym sobie mężczyzną, w obcym i przerażająco prymitywnym buszu, miesiącami zupełnie samotne w swoich lepiankach  czasami uciekały same nie wiedząc dokąd, czasami  po prostu marły z głodu i wycieńczenia. (…) Przedmiotem łowów małżeńskich była każda dziewczyna, które  pokazała się w preriach. Wielu mężczyzn uważało, że córki osadników  preriowych były lepszym  materiałem na żony, ponieważ znały już pionierskie dugouts, sodhouses, shacks,  shanties  i  bunkers  i potrafiły sobie radzić z  niejedną robotą nieznaną, a  nawet niewyobrażalną w  Polsce. (…) Pierre  Berton  cytuje  jako  przykład  rozmowę  między zamożną i  wykształconą  Angielką Ellą  a Constance  Sykes, wystarczająco  ekscentryczną,  aby   z  ciekawości próbować przekonać się  jak  się naprawdę  żyje kobietom  na preriach  kanadyjskich. Już podczas podróży  statkiem  do  Kanady  Ella Sykes dowiadywała  się  o  trudnościach ich  życia.  Jedna  z bogatych  farmerek powracających z wizyty w  Starym  Kraju, opowiedziała jej swoją  historię:

Pamiętam, że pytałam go o kolor tapety w  naszej sypialni, ponieważ chciałam dobrać odpowiedni  zestaw  w łazience. On  to pytanie wtedy  zbył, ale nigdy nie zapomnę moich uczuć,  kiedy zobaczyłam,  że nasz dom  to po prostu jednoizbowa  drewniana chałupa  kurtyną  podzielona na dwie części i oczywiście  bez   żadnej  tapety. To  był straszny  szok dla mnie. Ale teraz, kiedy jesteście bogaci, twoje życie  jest znacznie łatwiejsze – zapytała panna Sykes. Odpowiedź zdumiała ją. – Miałam mniej  roboty kiedy zaczynałam moje  małżeńskie życie jako  biedna kobieta aniżeli  mam teraz. Mówi się,  że pasją  farmera jest ciągłe dokupowanie ziemi. Oni  są temu  gotowi wszystko poświęcić i dom i jego komfort nic dla nich nie znaczą. Mój mąż kupuje każdy akr, który może dostać i oczywiście zatrudnia najętych robotników do pracy na roli. A im więcej jest robotników,  tym  więcej  roboty   ma  kobieta…

W  lecie 1940 r.,  jako pierwsza przybyła do Kanady grupa  18 polskich kobiet i  dzieci złożona z rodzin  najwyższych  oficerów polskich sił zbrojnych oraz kilku dyplomatów. W krótkich  odstępach  czasu podążyły za nią dalsze grupy uchodźców polskich, zawsze związane z generalicją i polskimi elitami.  Wszyscy oni otrzymali pozwolenia na tymczasowy pobyt w Kanadzie, aż do zakończenia wojny,  po czym rząd kanadyjski oczekiwał ich powrotu do Polski. (…) W pierwszych dniach po przybyciu do Montrealu grupa nowo przybyłych Polek z dziećmi dowiedziała się, że zgodnie z zasadą „pomóż sam sobie, a Bóg ci pomoże” w  Kanadzie nie czeka na  nie żadna zorganizowana pomoc, i że po krótkim pobycie u zakonnic na przedmieściu Montrealu, muszą sobie same  znaleźć mieszkanie i pracę zapewniającą im  przeżycie pierwszej  kanadyjskiej  zimy. Na szczęście bogate żony montrealskich notabli prawie natychmiast zainteresowały się egzotycznymi uchodźcami z Europy, których mężowie  tak  dzielnie  walczą u boku W. Brytanii i Kanadyjski  Narodowy Komitet do Spraw Uchodźców zawiązany jeszcze w 1938 r., w celu niesienia pomocy Czechom, Słowakom, a przede wszystkim Żydom uciekającym  przed  Hitlerem, zajął się z kolei Polkami. Komitet był charytatywną organizacją pozarządową założoną i finansowaną przez bogatych montrealskich przedsiębiorców i  handlowców i  dawał upust energii bogatym  Kanadyjkom, którym presja społeczna owego czasu nie pozwalała  na żadne zajęcie poza domem oprócz działalności charytatywnej. Właśnie ten Komitet znalazł rozwiązanie problemu dachu nad głową w postaci wielkiego, pięknego niezamieszkałego domu w Westmount, wówczas najbogatszego z miast konurbacji Montreal. (…)

Po zakończeniu wojny, w  maju 1945 roku,  polscy uchodźcy  wojenni w  Kanadzie i  Stanach  Zjednoczonych z  dnia na dzień przekształcili się w pierwszą masową polską emigrację polityczną na kontynencie północno amerykańskim. (…) Imigranci napływający do Kanady dzielili się regionalnie na dwie grupy. Przedstawiciele polskiego świata politycznego, intelektualnego i  artystycznego, arystokracja oraz  liczni  ziemianie, którzy  mieli  już  przyjaciół lub krewnych w Kanadzie wschodniej starali się pozostać w ich pobliżu, a szczególnie w Montrealu lub Toronto. Natomiast zdemobilizowani  żołnierze i oficerowie  bez  prywatnych sponsorów kierowani  byli przez władze kanadyjskie do prowincji  zachodnich. Stąd  wytworzyły się dwie grupy o różnych doświadczeniach imigracyjnych i o  różnej  dynamice życia. (…) Maria A.  Jabłońska, matka znanego kanadyjskiego pianisty, Marka  Jabłońskiego (urodzonego w  Polsce na  początku  wojny)  tak  zaczyna opowieść o  początkach  życia ich rodziny w  Kanadzie:

Wylądowaliśmy w  Kanadzie w  1949 roku i zaraz jechaliśmy prosto do Edmonton,  gdzie przyjaciel mego męża załatwił nam  pracę jako  pomoc na farmie. Oboje z  mężem  mieliśmy  wykształcenie uniwersyteckie, ale tutaj  to nic nie znaczyło. W tamtych  czasach nie było możliwe uzyskanie imigracyjnej wizy kanadyjskiej bez podpisania kontraktu  pracy na farmie albo w  przypadku kobiet – służącej. Nawet trzy doktoraty nic by w tym  zakresie nie zmieniły. Wprost przeciwnie, mogłyby się przyczynić do zrujnowania szansy otrzymania wizy. Dlatego najlepiej było udawać zwykłego robotnika. Kanada nie  chciała przyjmować ludzi wykształconych poza jej  granicami, więc  lepiej było nie przyznawać  się do wyższego  wykształcenia. Po kilku  latach nagle  przepisy  zostały zmienione i głoszono potrzebę ludzi wykwalifikowanych w każdym rodzaju  profesji  i  zawodu. Niestety dla nas ta zmiana przyszła za późno. Granice wieku przy przyjmowaniu  do pracy w specjalności mego męża były ustalone i on  był już  za stary. Niemniej byliśmy  szczęśliwi, że  nie potrzebowaliśmy już  pracować dla naszego  farmera.

Dla rodzin,  które  zamierzały pozostać w  Quebec’u,  gdzie było dużo  opuszczonych  farm, był też  możliwy wariant osadzenia na opuszczonej  farmie.  Farmy te  położone  zazwyczaj  daleko od  miast, na terenach nie  najwyższej  jakości były przeważnie w ruinie.  Bez  inwentarza  żywego, bez elektryczności i  często  bez wody  bieżącej były tak nieatrakcyjne dla Kanadyjczyków, że rząd umyślił osadzać na nich rodziny emigrantów, którzy byliby obowiązani pracować na nich do pięciu lat zanim gospodarstwo przeszłoby na ich własność z  prawem ewentualnej sprzedaży.  W  ten sposób farma zostawała jako  tako  zagospodarowana, a rząd  federalny zostawał zwolniony z odpowiedzialności za  przeżycie pierwszych lat przez  imigrancką rodzinę. Taką  właśnie  farmę w  Abercorn otrzymała jako środek do życia rodzina hr. Zamoyskich, którzy chociaż w  przedwojennej Polsce mieli  ordynację rolną i  rozległe dobra, ale przecież  nie mieli  pojęcia o  tym  jak  się osobiście pracuje na roli.  Mimo  to na farmie w Abercorn przeżyli  kilka lat zanim zdołali  się przenieść do Montrealu,  gdzie Jadwiga  Zamoyska jako jedna z  pionierek polskiego  sobotniego  szkolnictwa poświęciła  wiele lat swego życia. (…) Z podobnych „okazji” nabycia farmy na własność skorzystali  niektórzy, bardziej profesjonalnie przygotowani ex-wojskowi z Armii Polskiej na Zachodzie,  szczególnie jeśli ich żony były gotowe żyć i pracować na farmie. W Quebec’u na kilku takich farmach rozwinęli  oni gospodarstwa specjalistyczne, inne zostały zamienione w przedsiębiorstwa agroturystyczne. (…) Rotmistrz Janusz Wiązowski  zmienił swoją farmę  w szkołę  hippiczną dla młodzieży quebeckiej. Innym przykładem sukcesu połączenia rolnictwa z turystyką była założona przez  małżeństwo  T.  Lintnerów „gospoda na wsi” –  lodge  dla gości z Montrealu.  W  pięknej okolicy L’Estrie pod  miasteczkiem  Sutton można było spędzić  na niej  weekend  lub dłuższe wakacje. Jeszcze  innym  przykładem była farma  pułkownika Wacława  Makowskiego w okolicy Covey Hills, w nie mniej malowniczej, południowo-zachodniej części Quebec’u. Jeszcze innym przykładem jest osiągnięcie  Władysława  Żebrowskiego, który znalazł swoje miejsce w  Kanadzie nad Pacyfikiem. Zamieszkał on samotnie na górze Whistler położonej w pobliżu Vancouveru.  Przejęty wspaniałym widokiem i doskonałymi  warunkami dla zimowej turystyki namówił kilku znajomych inwestorów do  zagospodarowania części góry Whistler jako ośrodka narciarskiego. Pomysł okazał  się niezwykłym  sukcesem i Whistler stał się znanym międzynarodowym ośrodkiem turystycznym na zachodnim wybrzeżu  Kanady.  (…)

1 kwietnia 1969 rok, emigracja do Kanady.
1 kwietnia 1969 rok, emigracja do Kanady.

Pierwsze  lata powojenne  ciężko  przeżywane  przez polskich  uchodźców   były także trudne  dla polskich artystów, którzy wówczas  przybyli do Kanady. Ale wraz  z gospodarczą  prosperity  i  nową  formułą społeczną,  poprawiała się i dola  artystów imigrantów. (…) W  latach sześćdziesiątych polscy malarze podobnie jak wszyscy inni  „artyści – etnicy”  wyraźnie zmierzali ku lepszemu. Ich  vernisages  były licznie odwiedzane,  częściej wystawiali swoje prace w galeriach i byli opisywani w gazetach.  To samo dotyczyło innych gałęzi sztuki jak ceramika, produkcja kilimów, gobelinów itp. Od chwili kiedy Kanada znalazła własną formułę społeczną i kulturalną,  każda forma artystycznego wyrażania się Kanadyjczyków zarówno jak i neo-Kanadyjczyków  lub  imigrantów, którzy jeszcze nie otrzymali obywatelstwa kanadyjskiego,  była uznana za twórczy wkład w kulturę kanadyjską. Znalazło to swój wyraz w ilości artystów przyjmowanych do Kanady jako emigrantów. (…) Od lat powojennych wykształcone Polki były dla niektórych Kanadyjczyków swoistą atrakcją  seksualną.  Jak  wyraził to pewien wyższy urzędnik  rządowy …jeszcze nigdy nie spałem z kobietą, która ma doktorat i jestem bardzo ciekaw takiego przeżycia…

Fragment książki „Poza gniazdem: wizerunki emigrantki polskiej w Kanadzie w XX wieku”, Polski Instytut Naukowy w Kanadzie 2006.




W dwóch światach jednocześnie

Dariusz Pawlicki

Dobrze pamiętam jak jeszcze niedawno, aby przenieść się w myślach w inne miejsce, odległe o wiele kilometrów, musiałem zamknąć oczy. Dopiero wtedy, gdy wizualna strona świata realnego, jakby przestawała istnieć, mogłem rozpocząć wizytę w owym „innym miejscu”. Przy czym to przenoszenie mogło odbywać się tylko wtedy, gdy stałem, leżałem bądź siedziałem. A obecnie może mieć miejsce także podczas wędrówki. Zmieniło się także i to, że owe wizyty w odległych miejscach, nie ograniczają się tylko do tego, co widzę. Towarzyszą im bowiem doznania słuchowe, dotykowe, zapachowe.

Ale sprawa odwiedzania w taki sposób miejsc przedstawia się teraz jeszcze o tyle inaczej, że są one odległe o tysiące kilometrów. Przebywam przykładowo na Manhattanie. A konkretnie na Morton Street, w środku Greenwich Village, którą zresztą lubię. I będąc tam, przypatruję się ceglanym ścianom domów, okiennicom w niektórych oknach. Następnie chodnikom ułożonym z dużych płyt kamiennych. Ale nagle przenoszę się na bliską mi Suwalszczyznę. Owe przenosiny, odbywają się prawie zawsze bezproblemowo, bez żadnego też okresu przejściowego. Po prostu w następnym momencie mogę znaleźć się, chociażby, na drodze leśnej wiodącej od Gościńca w stronę Przewrocia, a dalej ku Ciemnemu Lasowi nad Czarną Hańczą.

Dom przy Morton St., fot. D. Pawlicki.
Dom przy Morton St., fot. D. Pawlicki.

Idąc po asfaltowej nawierzchni lub płytach kamiennych na wspomnianej Morton Street, odczuwam równocześnie pod butami miękkość piaszczystej drogi, a także, raz po raz, sztywność szyszki, świerkowej lub sosnowej. Pamiętam też wówczas o zwracaniu uwagi na wystające z ziemi grube korzenie. Zwłaszcza w jednym miejscu, gdzie wspomniana droga biegnie nieco w dół, jest ich wiele i są szczególnie grube. A za sprawą kolejnego deszczu, wypłukującego piasek i żwir, ukazują się następne. Przy tym niebo nad Greenwich Village, najczęściej błękitne z pojedynczymi lekkimi obłokami, jest równocześnie niebem nad lasem, przez który wędruję. Ów las znajduje się na północnych obrzeżach rozległej Puszczy Augustowskiej.

Wszystkiego tego, jak wspomniałem, doznaję na jawie. A przy tym moje oczy są otwarte. I wiem, gdzie przebywam ciałem i gdzie przebywam… duszą. No bo jeśli składa się na mnie ciało i dusza, a to pierwsze jest w jednym miejscu, więc w drugim musi być dusza; bo cóż innego?

Łatwość poruszania się po wspomnianym miejscu, jak i po innych na Suwalszczyźnie, wynika z wielokrotnego i długiego przebywania w nich wcześniej. A także, co jest chyba oczywiste, z tęsknoty za nimi. Myślę nawet, że tęsknota, w formie jakiegoś zadośćuczynienia, daje mi w zastępstwie możliwość takiego podróżowania. W zastępstwie, gdyż nie zdarzy się żaden cud, i póki nie przelecę samolotem nad Atlantykiem, kora drzewa, którego dotknę, będzie korą drzewa rosnącego na przykład na Washington Square, a nie nad jeziorem Pogorzelec.

O przenoszeniu się w konkretny punkt na Suwalszczyźnie decyduje nastrój, pragnienie znalezienia się właśnie w nim, a nie gdzie indziej. Ale niekiedy powodem jest, co innego. Może to być na przykład…

Lipcowy dzień był gorący. Czuć też było w powietrzu wstrętną wilgoć. Jeszcze gorzej było, gdy znalazłem się w podziemiach, na ruchliwej stacji metra o nazwie Union Square na Manhattanie. I właśnie wtedy dotarło do mnie wspomnienie styczniowego, wczesnopopołudniowego dnia. Mróz był kilkunastostopniowy, ale nie wiał wiatr.

Ruszyłem z moim kuzynem ku brzegowi jeziora Pogorzelec. Weszliśmy na powierzchnię zamarzniętego jeziora. Jakakolwiek ostrożność w tym wypadku była najzupełniej zbędna, gdyż mieliśmy pod sobą przeszło trzydzieści centymetrów lodu. Śnieg sięgał za kostki i był dziewiczy. Jedynie w kilku miejscach natrafiliśmy na tropy saren, które ze wschodniego brzegu przeszły na przeciwległy.

Biały puch iskrzył się w słońcu. Nad sobą mieliśmy intensywnie niebieskie niebo z nielicznymi obłokami. W oddali, na tle ośnieżonego lasu widać było dwóch wędkarzy. Raz po raz wstawali z siedzisk i stawali przy przeręblach.

Odczuwałem radość, że idę w zimowy dzień, pod pięknym niebem, w temperaturze, którą lubię. A obok podąża mój kuzyn. Nie rozmawiamy, gdyż wszystko jest oczywiste. Wejście do klimatyzowanego wagonu spowodowało, że znad jeziora Pogorzelec skutego lodem powróciłem do Nowego Jorku. I nastąpiło to w oka mgnieniu.

Szczególnie mocno utkwiło mi w pamięci przebywanie w dwóch światach, gdy kilka tygodni temu szedłem przez Ridgewood na Queensie. Przemierzałem bardzo czyste, nie tylko jak na Nowy Jork, ulice, przy których stały jedno-, dwupiętrowe domy. Przed wieloma spośród nich znajdowały się niewielkie ogródki. Rosło tam też wiele drzew. Może właśnie te drzewa sprawiły, że w myślach znalazłem się w zupełnie innym miejscu. Nie, raczej nie one; na Ridgewood jest bardzo wiele klonów. Natomiast tam, gdzie przeniosłem się duszą, zdecydowanie dominują sosny i świerki, zaś klony są nieliczne.

Gremzdowka, fot. D. Pawlicki.
Gremzdówka, fot. D. Pawlicki.

Przestałem odczuwać twardość asfaltowej nawierzchni pod podeszwami, gdy zszedłem z szosy. Dalej powędrowałem leśną drogą w stronę niewielkiego mostu na Gremzdówce. Ziemię pomiędzy pniami drzew pokrywał prawie jednolity kobierzec mchów. W miejscach, gdzie dominowały świerki, las wyglądał bajkowo, ale równocześnie tajemniczo. Wkrótce wyszedłem na otwartą przestrzeń. Przed sobą miałem Gremzdówkę, na której brzegach rosły liczne olchy. A po prawej stronie, spoza drzew i zarośli, przezierał fragment jeziora Miałkiego.

Gdy oparłem się o poręcz mostku, zacząłem wpatrywać się w bystry nurt niewielkiej rzeczki. Za sprawą czystej wody widziałem piaszczyste dno, gęsto upstrzone fragmentami muszli małży i kamieniami rozmaitej wielkości. Raz po raz w polu widzenia pojawiały się ławice drobnych ryb i pojedyncze, polujące na nie okonie. Ale to mogły być też jakieś inne ryby. Nie mogłem im się dokładnie przyjrzeć, gdyż były bardzo ruchliwe. Postaci umieszczonych we wnętrzu niedużej, przeszklonej kapliczki zawieszonej na drzewie, tuż przy moście, nie widziałem wyraźnie. Ale to niewidzenie było spowodowane tym, że ich nie pamiętałem. Na własne oczy widziałem je tylko raz jeden. Ale utkwiła mi w pamięci, mniej więcej, wielkość i kształt brązowej kapliczki. I na jej obserwacji, to moje połączenie z bardzo odległym punktem na Ziemi, urwało się. Doszedłem bowiem do Fresh Poind Road. A panujący tam ruch, na chodnikach i jezdni, wymusił uwagę.

1 sierpnia przemierzałem Brooklyn z południowego-wschodu na północny-zachód. Dzień był gorący – około 34° C w cieniu, ale, na szczęście, wilgotność jak na Nowy Jork latem, była niewielka – 40%. Wysoką temperaturę odczuwało się szczególnie na rozległych, wybetonowanych placach, na które nie rzucały cienia drzewa ani ściany domów. Niewielu napotykałem ludzi, szedłem bowiem przez tereny zajęte przez liczne hurtownie, magazyny, niewielkie fabryki. I zupełnie niespodziewanie, jakiś szczegół dostrzeżony na trasie bądź jakaś myśl, która przemknęła mi wtedy przez głowę, sprawiła, że przeniosłem się w wiadome miejsce. Ale tym razem nie wspominałem tego, co kiedyś się wydarzyło.

Dzień jest chłodny. Kolory liści na drzewach wskazują na początek jesieni. Mam na sobie kurtkę, a pod nią cienki sweter. Jest późne popołudnie i słońce znajduje się już nisko nad Lasem Pogorzelskim. Panuje cisza, jak to na Suwalszczyźnie ma miejsce już na długo przed zmierzchem. Panuje też całkowity bezruch. Ale przede wszystkim jest cicho. Tej ciszy mogę słuchać i słuchać. Takie dźwięki jak chrzęst żwiru pod podeszwami butów, tylko ją podkreślają.

Schodzę z drogi gruntowej prowadzącej z Jeziork do Krasnopola, przechodzę przez łąkę i wdrapuję się na wzgórze. Siadam na grubej gałęzi pod niską sosną pochyloną za sprawą północnego wiatru, który stale tam wieje. On też ustala kierunek fal na jeziorze Głuchym. Te fale rozbijają się u podnóża wzgórza. Dlatego na wąskiej piaszczystej plaży jest zawsze pas piany, szerszy bądź węższy. Odgłosy monotonnych uderzeń dochodzą do mych uszu. Ale poza tym dźwiękiem istnieje wyłącznie cisza. Ze wzgórza widzę samotne gospodarstwa rozrzucone nad brzegami jeziora. Każde z nich jest częściowo skryte pośród starych drzew i usadowione na niewielkim zniesieniu, w jakie obfituje północna Suwalszczyzna.

Robi się coraz chłodniej i jestem zmuszony zapiąć kurtkę pod samą szyję. Ale na… brooklyńskiej ulicy, jak było, tak i jest skwarnie. Dzisiaj jest jeszcze goręcej. Do tego w powietrzu jest chyba wyłącznie wilgoć. Niestety, ale kilka podjętych przeze mnie prób przeniesienia się nad skute lodem jezioro Wigry, spaliło na panewce. To, co zobaczyłem, prezentowało się niewyraźnie, było bardzo rozmyte. Wyróżniłem w tej swoistej mgle jedynie zarysy obu wież kościelnych i wieży zegarowej na Półwyspie Klasztornym. Aby poczuć ulgę, próbowałem wyobrazić sobie owiewające mnie zimne powietrze. Ale i z tego nic nie wyszło. Zdesperowany, próbowałem pójść na całość i, mimo wszystko, wmówić sobie, iż jest bardzo zimno. Po czym ubrałem się, oczywiście w myślach, w sweter. Szybko jednak go zdjąłem, gdyż poczułem jeszcze wyższą temperaturę. Nie miałem już wątpliwości co do tego, że dziś moja dusza nie wyrwie się z Nowego Jorku. Najwidoczniej wilgoć, gdy jest jej nazbyt dużo w powietrzu, sprawia, że staje się ona za ciężka.




Poza gniazdem. Wizerunki emigrantek polskich.

 

Polscy emigranci w USA na początku XX w., fot.  Wikipedia.
Polscy emigranci w USA na początku XX w., fot. Wikipedia.

 

Joanna Sokołowska-Gwizdka: „Poza gniazdem. Wizerunki emigrantki polskiej w Kanadzie w XX wieku”, to źródłowe studium na temat kobiet emigrujących do Kanady. Dlaczego zainteresowała się Pani kobietami na emigracji, a nie np. emigracją z Polski w sensie ogólnym?

Maria Anna Jarochowska
Maria Anna Jarochowska

Maria Anna Jarochowska: Temat kobiet na emigracji  jest  dla  mnie  ciekawszy. Jak  dotąd  mało  kto  interesował  się  tym  jak  one sobie radzą  w  Kanadzie,  jak  dają  sobie radę z  tęsknotą, z problemami  asymilacji. Poza tym, jako  długoletnia  emigrantka  dobrze  poznałam  problemy  emigracji  do  Kanady,  a   każdy   kraj  ma sobie właściwe  problemy.

JSG: W książce oprócz losów kobiet z różnych środowisk i w różnych okresach, naszkicowała Pani bogate tło socjologiczno-polityczne, które wyjaśnia szereg decyzji związanych z poczuciem przynależności do nowego społeczeństwa, czy asymilacją w nowym kraju. Jak długo powstawała tak bogata w różne informacje książka?

MAJ: Mniej więcej 10 lat chociaż, na tematy związane z zagadnieniami ekonomicznymi,  politycznymi, społecznymi,  psychologii  społecznej  i  historii  Kanady  czytałam  już  wiele  lat  wcześniej, podobnie jak  na tematy  emigracji  teoretycznej i praktycznej.

JSG: Doktorat zrobiła Pani z nauk przyrodniczych, skąd zatem wzięło się u Pani zainteresowanie Kanadą i jej mieszkańcami oraz szeroko pojętą problematyką społeczną i psychologiczną?

MAJ:  W czasie pobytu w Polsce zrobiłam magisterium z ekonomii politycznej, doktorat z nauk przyrodniczych, ze specjalizacją z geografii i dyplom z  bibliotekoznawstwa. W zakresie  geografii  specjalizowałam  się  w  kilku  kierunkach:  statystyki  w  geografii i  geografii  kulturalnej, którą następnie już w Kanadzie  rozszerzyłam  o  antropologię społeczną,  To jednak   wymagało  ode  mnie  uzupełnień  z zakresu  historii  Kanady,  socjologii i  psychologii.  Gdybym  się  tego   nie  nauczyła,   nie mogłabym  napisać  „Poza  gniazdem”.

JSG: Za książkę „Kanada. Kraj i Ludzie” otrzymała Pani w 1961 roku stypendium postdoktoranckie z Canada Council, z którego Pani nie skorzystała, gdyż za odmowę zbierania informacji za granicą, nie otrzymała Pani paszportu. Proszę powiedzieć jak znalazła się więc Pani w Kanadzie.

MAJ: W  PRL-u  był  zawsze  bałagan. Prawdopodobnie kiedy parę lat później  składałam  podanie o paszport turystyczny, aby odwiedzić dalekich  krewnych, w urzędzie paszportowym nie połączono mojego nazwiska  z  moim poprzednim  podaniem o paszport. Przypłynęłam więc na paszporcie turystycznym.

JSG: Jakie były Pani doświadczenia, po postawieniu pierwszych kroków na kanadyjskiej ziemi?

MAJ: W Kanadzie parę lat czekało  na  mnie roczne stypendium, przeznaczone na  poznawanie przeze mnie całego kraju. Zatem ruszyłam w drogę, pociągami i  autobusami  zatrzymując się po drodze w różnych uniwersytetach. W Winnipegu dostałam  propozycję  zatrudnienia  na stanowisku  wykładowcy  w  departamencie   geografii  i po  zakończeniu stypendium zaczęłam tam pracować. Z powodu bardzo zimnego  winnipegowskiego klimatu  przeniosłam  się  po kilku  latach  do departamentu  geografii   do  Montrealu  i tam  przez  29 lat,  aż  do przejścia  na emeryturę,  uczyłam  statystyki  w  geografii, geografii  rolnictwa Quebecu, Kanady i świata  oraz geografii  kobiet w różnych  kulturach  świata (kobiety Indii,  Chin, Azji południowo-wschodniej, itp.) Jakieś  10  lat  przed  przejściem na emeryturę zaczęłam formułować swoje zainteresowania emigracją. Musiałam przygotować metodę badań i ustalić osiągalną dla mnie dokumentację.  Po  przejściu na emeryturę  przenieśliśmy się  z  mężem  do  Brytyjskiej Kolumbii,  bo tutaj  klimat  jest   łagodniejszy.

JSG: Czy trudno było Pani, nowej emigrantce, zdobyć pozycję naukową na kanadyjskich Uniwersytetach?

MAJ: Nie, w czasie  kiedy przybyłam do Kanady polityka  imigracyjna  była  bardzo życzliwa  dla imigrantów. Oczywiście  potem  musiałam tak  samo pracować  jak każdy  profesor.

JSG: Czy pogodziła Pani kulturę starego kraju z kulturą nowej ojczyzny?  

MAJ: Tak,  czuję się zintegrowana ze społeczeństwem kanadyjskim, zrozumiałam i zaakceptowałam  kulturę  narodową  kanadyjską, czuję się  członkiem  społeczeństwa, w  którym  się  znajduję,  ale  wyrosłam  w  kulturze  narodowej polskiej i  nadal mam ją  w sobie. Tam przeżyłam wojnę i byłam członkiem społeczeństwa, na którego ciele robiono  eksperymenty komunistyczne. Tego się  nie zapomina. Obchodzi mnie wszystko co  dotyczy  Polski  i Kanady,  ale  mój  dom  jest w  Kanadzie.

JSG: Czy w dobie globalizacji, Internetu, tanich telefonów można mówić o wyobcowaniu na emigracji jako o zjawisku? 

MAJ: Można,  bo  globalizacja,  telefon  i  Internet  nie zastąpią  kontaktów  osobistych  z  rodziną  i  przyjaciółmi,  chociaż  zmniejszają  nacisk  wykorzenienia,  a to  właśnie  wykorzenienie  jest  przyczyną,  że czujemy się  obcy.

 

 

Notka na temat książki:

gniazdo01Do tej pory brak jest opracowań na temat polskich kobiet na emigracji w Kanadzie. Lukę tę zapełnia praca prof. Marii Anny Jarochowskiej.

Posługując się licznymi wypowiedziami emigrantek, omawia ona po kolei cztery wielkie fale emigracji polskiej w okresie od 1900 do 2000 roku na tle ówczesnej kanadyjskiej polityki imigracyjnej, warunków ekonomicznych oraz stosunku społeczeństwa tego kraju do nowo przybywających Polaków. Autorka zarysowuje kolejno postacie wybitnych emigrantek i dziedziny ich działalności.

Praca jest podzielona na trzy zasadnicze części. W pierwszej omawiane są ogólne problemy związane z emigracją. W drugiej przedstawione są trudności związane z osiadaniem emigrantek na ziemi kanadyjskiej i godzenie się z tym faktem, w dużej mierze dzięki działalności społecznej. Trzecia część poświęcona jest ogólnokanadyjskim organizacjom kobiecym, a szczególnie Federacji Polek w Kanadzie.

Uzupełnieniem publikacji jest lista kobiet wyróżnionych rozmaitymi odznaczeniami kanadyjskimi, polskimi, innych państw oraz organizacji polonijnych. Bibliografia oraz indeks ponad 300-tu nazwisk i pseudonimów ułatwiają odnalezienie źródła lub poszukiwanej osoby.

Maria Anna Jarochowska: Poza gniazdem. Wizerunki emigrantki polskiej w Kanadzie w XX w., Polski Instytut Naukowy w Kanadzie – Biblioteka Polska im. Wandy Stachiewicz, 2006 r.

__________________

Wywiad ukazał się w „Liście oceanicznym”, dodatku kulturalnym „Gazety” z Toronto, luty 2007. 




Jest takie miejsce – czyli o Archiwum Emigracji w Toruniu

 

Archiwum Emigracji, Toruń
Archiwum Emigracji, Toruń

Mirosław Adam Supruniuk

Przez dziesiątki lat, w archiwach i bibliotekach zagranicznych oraz w stworzonych na obczyźnie polskich instytucjach i kolekcjach prywatnych gromadzone były zbiory druków, rękopisów, pamiątek i innych materiałów polskich lub związanych z Polską. Jednym z powodów, dla których archiwa emigrantów w przeszłości nie trafiały do Polski była powszechna na obczyźnie wrogość wobec ustroju PRL, która nie oszczędziła instytucji naukowych i muzealnych. Jednocześnie, krajowe instytucje naukowe z reguły nie posiadały dostatecznych funduszów by kupować cenne rękopisy literackie na aukcjach czy od kolekcjonerów, co mogło sprawiać wrażenie zupełnego braku zainteresowania Kraju dorobkiem kulturalnym wychodźstwa. Wszystko to razem wywoływało w społeczności emigracyjnej obawy, których efektem była tendencja do ochrony posiadanych zbiorów w rękach prywatnych, przekazywania ich do placówek polonijnych lub sprzedawania (oddawania) instytucjom zagranicznym. Dlaczego, mimo to, w polskich instytucjach archiwalnych, bibliotecznych i muzealnych na obczyźnie, znajdują się tylko nieliczne archiwa emigrantów i instytucji życia kulturalno-społecznego działających poza Polską – nie sposób powiedzieć. I nie sposób zrozumieć. Być może, wbrew obiegowej opinii, emigracja polska – zarówno twórcy kultury, jak i instytucje emigracji politycznej – nie przywiązywała specjalnej uwagi do zabezpieczania i gromadzenia spuścizn archiwalnych związanych z kulturą polską „w polskich rękach”, skupiając się głównie na opiece nad cennymi dokumentami i pamiątkami wojennymi i wojskowymi instytucji rządowych? Tym samym wiele bardzo ważnych dla kultury polskiej, emigracyjnych spuścizn literackich znalazło się w instytucjach niepolskich, głównie amerykańskich, żeby wymienić tylko zdeponowane w Beinecke Library na Yale University rękopisy Witolda Gombrowicza, Aleksandra Wata, Konstantego A. Jeleńskiego i Czesława Miłosza. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że niemal każda amerykańska instytucja naukowa gromadząca dokumentację europejską posiada rękopiśmienne polonica. Często nierozpoznane i nieuwzględnione w inwentarzach i katalogach.

Od wielu lat instytucje w Polsce starają się pozyskiwać cenne archiwalia emigracyjne znajdujące się w rękach prywatnych na obczyźnie. Większość czyni to z poczucia obowiązku, niektóre z próżności i dla splendoru. Tylko nieliczne są przygotowane do ich „zagospodarowania” naukowego. Ale tylko jedna instytucja w Polsce, od lat konsekwentnie gromadzi wszelkiego rodzaju archiwa i pamiątki emigracyjne (prasę, książki, dokumenty życia społecznego, muzykalia, nagrania filmowe i zbiory sztuki) z myślą o stworzeniu w kraju samodzielnego warsztatu dla badań naukowych. Tą instytucją jest toruńskie Archiwum Emigracji Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.

*

Biblioteka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, największego uniwersytetu w północnej Polsce, od połowy lat 90. kładzie szczególny nacisk na poszukiwanie i dokumentowanie dorobku kultury polskiej na obczyźnie. W tym celu powołano do życia pracownię archiwalno-badawczą pod nazwą Archiwum Emigracji, która gromadzi spuścizny pisarzy, ludzi nauki, publicystów i artystów emigracyjnych, ich księgozbiory, archiwa re­dakcji czasopism, oficyn wydawniczych i ins­ty­tucji kulturalno-społecznych działających na emigracji w XX wieku. W instytucjach bibliotecznych i archiwalnych czy muzeach w Polsce, archiwalia emigracyjne stanowią fragment innych, najczęściej znacznie rozleglejszych i cenniejszych kolekcji rękopiśmiennych i bibliotecznych, i same nie tworzą osobnych zespołów. Archiwum Emigracji jest jedyną w Polsce instytucją naukową gromadzącą różnorodną dokumentację do dziejów emigracji XX wieku w osobnej pracowni.

Archiwum nie powstało w próżni naukowej; uniwersytet toruński od wielu lat prowadził badania poświęcone literaturze emigracyjnej. Nie byłoby jednak Archiwum Emigracji bez przychylności i pomocy wielu wybitnych osobistości polskiego wychodźstwa, których bezinteresowne zaufanie i pierwsze cenne dary umożliwiły start i w szybkim czasie rozwój nowego centrum archiwalno-badawczego. Nie sposób nie wspomnieć dwojga największych Przyjaciół i Dobroczyńców Archiwum: Stefanii Kossowskiej i Jerzego Giedroycia; dzięki ich przychylności i wsparciu w rozmowach z ofiarodawcami, Archiwum Emigracji, w ciągu kilku zaledwie lat, pozyskało ponad 200 różnej wielkości kolekcji archiwalnych, bibliotecznych i artystycznych z całego „polskiego” świata, stając się jednym z najważniejszych ośrodków w Polsce dokumentujących dorobek kulturalny wychodźstwa polskiego w XX wieku. Archiwum Emigracji nie tylko gromadzi archiwalne, artystyczne i biblioteczne zbiory emigracyjne i dotyczące emigracji, dokumentuje relacje i wspomnienia, gromadzi też informacje o emigracyjnych zbiorach w kraju i za granicą oraz informacje o realizowanych pracach badawczych nad emigracją, a ponadto prowadzi własną działalność wydawniczą. To, obok organizowanych wystaw, seminariów naukowych, konferencji również sposób na popularyzowanie proble­mów związanych z emigracją polską.

Najważniejszą i największą kolekcją archiwalną w Archiwum Emigracji jest archiwum tygodnika literackiego „Wiadomości”, założonego i redagowanego w Londynie przez Mieczysława Grydzewskiego, a po jego śmierci w 1970 roku – przez Michała Chmielowca i od 1973 roku przez Stefanię Kossowską. Archiwum „Wiadomości”, liczące kilkadziesiąt tysięcy listów i rękopisów (ale też meble, pamiątki po redaktorach i dzieła sztuki) jest darem Stefanii Kossowskiej i było praprzyczyną powstania toruńskiego ośrodka. Wypada wyraźnie powiedzieć: archiwum „Wiadomości” to najcenniejsza kolekcja archiwalna związana z kulturą polskiej emigracji i nie sposób sobie dzisiaj wyobrazić jakichkolwiek badań bez korzystania ze znajdujących się w nim rękopisów wszystkich polskich pisarzy drugiej połowy XX wieku. Innymi cennymi archiwami instytucji są: archiwum księgarni Libella i Galerie Lambert z Paryża; archiwum Teatru „Syrena” z Londynu oraz zbiór dokumentów wydawnictwa Książnica Polska z Glasgow.

Najważniejszy ilościowo zbiór Archiwum Emigracji stanowią archiwa prywatne, naukowe, polityczne i literackie pisarzy, dziennikarzy, publicys­tów, artystów, ludzi teatru i wybitnych osobistości życia społeczno-kultu­ralnego wychodźstwa polskiego w XX wieku oraz badaczy emigracji z Polski. To one przyciągają do Torunia ponad stu badaczy z całej Polski rocznie. Spośród blisko 150 kolekcji warto zaznaczyć archiwa: Zdzisława Broncla, Michała Chmielowca, Edwarda Chudzyńskiego, Barbary Czaplickiej, Ryszarda Demela, Włodzimierza Drzewienieckiego, Łucji Gliksman, Natana Grossa, Wacława Iwaniuka, Jadwigi Jurkszus-Tomaszewskiej, Stefanii Kossowskiej, Mariana Kościałkowskiego, Jana Kotta, Janusza Kowalewskiego, Witolda Leitgebera, Leo Lipskiego, Róży Nowotarskiej, Zofii Romanowiczowej, Juliusza Sakowskiego, Olgi Scherer, Felicjana Sławoja Składkowskiego, Wiktora Trościanko, Jana Ulatowskiego, Wojciecha Wasiutyńskiego i Tadeusza Wittlina.

Wraz z archiwami i cennymi księ­goz­biorami historycznymi, Archiwum pozyskuje prace graficzne i malarskie, a nawet, choć rzadziej, rzeźbiarskie. Najczęściej są one częścią spuścizn pisarzy, wydawców, ludzi nauki albo fragmentem wyposażenia pomieszczeń redakcyjnych i księgarskich. W ten sposób trafiły do Torunia obrazy i rysunki Józefa Czapskiego, Jana Lebensteina czy grafika Krystyny Sadowskiej, będące wcześniej własnością Wacława Iwaniuka, szkice Lebensteina w papierach Olgi Scherer, czy rysunki Feliksa Topolskiego, Zdzisława Czermańskiego i Rafała Malczewskiego oraz ceramiki Adama Kossowskiego, wchodzące w skład archiwum londyńskich „Wiadomości”. Jednak od samego początku Archiwum pozyskiwało również materiały dokumentacyjne, księgozbiory oraz kolekcje archiwalne związane bezpośrednio z artystami. I tak, w 1994 roku, redaktor paryskiej „Kultury” Jerzy Giedroyć podarował toruńskiemu uniwersytetowi, liczący prawie 2 tys. woluminów, cenny księgozbiór Józefa Czapskiego z Maisons-Laffitte. Wiele książek zawiera mar­gi­na­lia i rysunki znakomitego malarza, inne stanowią dokumentację wystaw Czapskiego we Francji, Wielkiej Brytanii i Polsce. Kilka miesięcy później, dzięki pomocy Stefanii Kossowskiej, Archiwum otrzymało w darze niemal kompletną doku­mentację handlową i wystawienniczą paryskiej Galerie Lambert Kazimierza Romanowicza, najdłużej działającej (1959-1993) polskiej galerii na ob­czyź­nie. Po 1996 roku zbiory sztuki w Archiwum Emigracji uległy wyraźnej jakościowej i ilościowej zmianie. W ciągu kilku lat trafiły z Londynu do Torunia duże archiwa i kolekcje prac artystów polskich tworzących na obczyźnie: Władysława R. Szo­mań­skiego, Mariana Kościałkowskiego, Zygmunta Turkiewicza, Aleksandra Wernera i Mariana Kratochwila.

W począ­tkach roku 2000 postanowiono poło­żyć szczególny nacisk na gromadzenie prac artystycznych powstałych na obczyźnie zwracając się do przyjaciół Archiwum z proś­bą o pomoc. Równocześnie rozpoczęto poszukiwanie i gromadzenie materiałów drukowa­nych, archiwalnych i fotograficznych dokumentujących działalność polskich artys­tów, marszandów, galerii i historyków sztuki na emigracji w XX wieku. Na szczególne wyróżnienie zasługują następujące dary: zbiór prac olejnych Marka Żuławskiego ofiarowanych przez Marylę Żuławską, które mają być wstępem do przekazania w przyszłości archiwum Żuławskiego do Torunia, podarowana przez Ryszarda Demela kolekcja rysunków, grafik oraz przede wszystkim pieczołowicie zebranych dokumentów na temat działalności grupy polskich malarzy studiujących i wystawiających w Rzymie (1945-1947) i później w Londynie (1947-2000) oraz najcenniejsza, jak dotąd, kolekcja ponad tysiąca prac i pamiątek po Konstantym Brandlu (dar Witolda Leitgebera, siostrzeńca artysty, historyka wojskowości z Londynu). We wrześniu 2001 roku utworzono w Archiwum Emigracji Gabinet Konstantego Brandla.

Galeria Sztuki Polskiej na Obczyźnie jest jedynym tego rodzaju zbiorem uniwersyteckim w Polsce, a dzięki współpracy z historykami sztuki UMK, jest poważnym warsztatem do badań historycznych. Wśród zgromadzonych prawie 10 tys. dzieł są prace artystów, których twórczość niemal w całości lub w większej części rozwijała się na emigracji i tych, którzy stali się emigrantami dopiero w latach 70. czy 80. ubiegłego stulecia. W Galerii są prace zaledwie pięciu „Kanadyjczyków”: Bronki Michałowskiej, Kazimierza Głaza, Rafała Malczewskiego, Wiliama Markiewicza i Krystyny Sadowskiej.

Archiwum Emigracji prowadzi badania naukowe samodzielnie oraz wspól­nie z innymi ośrodkami w Polsce i na świecie. Od 1995 roku wydawana jest seria opracowań pn. „Archiwum Emigracji. Źródła i ma­teriały do dziejów emigracji polskiej po 1939 roku”. Ukazało się w tej serii, nakładem Wydawnictwa Uniwersyteckiego, szesnaście tomów. Wśród nich Ostatni romantyk. Wspomnienie o Józefie Łobodowskim Wacława Iwaniuka, w opracowaniu Janusza Kryszaka, laureata nagrody Turzańskich, oraz Between Lvov, New York, and Ulisses’ Ithaca. Józef Wittlin: poet, essayist, novelist, w edycji Anny Frajlich (wspólnie z Columbia University) – również laureatki Turzańskich. Archiwum Emigracji wydaje ponadto drugą serię: „literacką”, w której publiko­wana jest wspomnienia, poezja, eseistyka, felietonistyka oraz krytyka literacka powstała na obczyźnie. Ukazało się 11 książek, wśród nich szkice Stefanii Kossowskiej, Marii Danilewicz Zielińskiej, Czesława Miłosza i dramat Jerzego Pietrkiewicza.

W roku 1998 ukazał się pierwszy zeszyt rocznika „Archiwum Emigracji. Studia, szkice, dokumenty”. Czasopismo, którego pomysł powstał krótko po sprowadzeniu do Torunia archiwum „Wiadomości” i utworzeniu osobnej pracowni, redaguje zespół w składzie: Jarosław Koźmiński, Janusz Kryszak (red. naczelny), Wacław Lewandowski, Wojciech Ligęza, Krzysztof Pomian, Dobrochna Ratajczakowa, Anna Supruniuk oraz Mirosław A. Supruniuk (z-ca red. nacz.). Czasopismo jest miejscem publikacji wyników badań nad różnymi aspektami kultury polskiej na obczyźnie, swoistej dyskusji młodych krajowych badaczy studiujących historię emigracji z twórcami kultury i uczestnikami życia literackiego i społeczno-kulturalnego na wychodźstwie. Dyskusja owa, to studia i szkice pisane przez obie strony niegdyś „żelaznej kurtyny” na podobne lub uzupełniające się zagadnienia. Ale też próby opisania i propozycje oceny wydarzeń, w których emigracja brała czynny udział lub które odcisnęły na niej swoje piętno. Tytuł czasopisma informuje też o innym celu stojącym przed redakcją „Archiwum”: publikacji niewielkich zbiorów dokumentów archiwalnych, wywiadów, korespondencji, zestawień bibliograficznych, ineditów literackich itp., słowem udostępnianiu zawartości archiwów tak krajowych, jak emigracyjnych. „Dokumenty” zajmują połowę każdego zeszytu, są to głównie korespondencje. Wartość dokumentacyjną mają też wspomnienia i wywiady oraz szkice biograficzne poświęcone zmarłym pisarzom i ludziom kultury.

„Archiwum Emigracji” jest jedynym w Polsce czasopismem w całości poświęconym studiom nad różnymi aspektami kultury polskiej na obczyźnie. Zainteresowanie jakie budzi oraz coraz większa liczba autorów, zwłaszcza młodych wstępujących dopiero na ścieżki nauki, pozwala mieć nadzieję, że będzie ułatwiało i zachęcało do podejmowania badań trudniejszych, choć także dających większą satysfakcję.

W roku 2001 Archiwum Emigracji po raz pierwszy przyznało Nagrodę czasopisma „Archiwum Emigracji” za pracę magisterską i doktorską na temat emigracji polskiej po 1939 roku. Celem Nagrody jest promocja podstawowych badań naukowych nad różnorodnymi zagadnieniami związanymi z dziejami i dorobkiem wycho­dźstwa polskiego. Przyznawana jest za wybitne prace z dziedzin: literaturoznawstwo, historia, historia kultury i socjologia oraz historia sztuki.

Wyczerpujące informacje o zbiorach i działalności Archiwum Emigracji znajdują się w Internecie: http://www.bu.uni.torun.pl/Archiwum_Emigracji/

Archiwum Emigracji prowadzi badania i działalność wydawniczą dzięki opiece Uniwersytetu Mikołaja Kopernika oraz wsparciu instytucji i osób prywatnych. Archiwum Emigracji zwraca się z prośbą o pomoc w gromadzeniu i uzupełnianiu zbiorów do wszystkich, którzy posiadają interesujące archiwalia, księgozbiory, fotografie lub zbiory pamiątek i sztuki związane z działalnością emigracji polskiej w XX wieku. Powierzone nam materiały zostaną opracowane i będą służyć do badań naukowych.

Archiwum Emigracji, Galeria, Toruń
Archiwum Emigracji, Galeria, Toruń