Podróż przez życie

Rozmowa z reżyserem Jerzym Antczakiem o najnowszej książce „Jak ja ich kochałem”.
Dwór został soecjalnie zbudowany dla filmu „Noce i dnie”, fot. arch. Jerzego Antczaka

Joanna Sokołowska-Gwizdka:

Jestem po lekturze Pana najnowszej książki. Muszę przyznać, że przeczytałam ją „jednym tchem”. To piękna opowieść o życiu i bliskich Pana sercu osobach, na tle skomplikowanej historii Polski. Powołuje się Pan też na poprzednią książkę wspomnieniową „Noce i dnie mojego życia”. Kiedy i w jakich okolicznościach narodził się pomysł, aby ta książka powstała?

Jerzy Antczak:

Książka powstała z potrzeb spłacenia olbrzymich długów i utrwalenia ludzi, nie tylko z pierwszego planu,  ale często z drugiego, albo  trzeciego  szeregu. Chciałbym, żeby mój czytelnik zobaczył twarze tych, którzy wspierali mnie kiedy brodziłem po rubieżach świata w poszukiwaniu sensu istnienia i źródeł sztuki. W książce próbowałem ocalić od zapomnienia imiona tych wszystkich, którzy przytrzymywali mi tę drabinę, po której się wspinałem.   

W książce podaje Pan tyle szczegółów sprzed lat, cytuje listy, opisuje z detalami różne sytuacje z dzieciństwa we Włodzimierzu Wołyńskim. Czytelnik ma wrażenie iż Panu przez całe życie towarzyszy. Skąd u Pana tak doskonała pamięć chwil?

Trudno  mi  powiedzieć,  ale  chyba  pamięć jest  czymś  wrodzonym, czego nie można się nauczyć. Pamięć można wyćwiczyć, ale tylko do pewnego stopnia. Sięgając pamięcią wstecz, pierwsze doznania mogę zarejestrować od szóstego roku życia,  a  więc gdzieś od 1935 roku.  Od tej daty po dzień dzisiejszy życie moje obfituje w wydarzenia, których logika oszałamia. Wszystko jest zagęszczone, ale najbardziej zdumiewa konsekwencja z jaką te wydarzenia łączą się, tworząc w pełni ukształtowany monolit czyli – moją gotowość do otwierania i zamykania różnych etapów! 

W czasie odpływu inwencji, sięgam na chybił trafił po jakąś książkę. Otwieram na stronicy którą dotknie wskazujący palec i czytam, wierząc,  że odnajdę coś, co mnie odbuduje. Podobnie stało się w  czasie  pisania  „Jak ja  ich  kochałem”. Wyciągnąłem z półki książkę Anny Piwkowskiej zatytułowaną, Achmatowa, czyli kobieta. Jest to biografia wybitnej rosyjskiej poetki, której życie przypadło na dwie epoki: czas carskiej Rosji, kiedy w wieku 18 lat zaświeciła na niebie poezji jak meteor, aby nie zgasnąć do końca życia.  A oto  cytat  z  dziennika Achmatowej:

Dwadzieścia procent w każdych wspomnieniach sfałszowanych jest przez wyobraźnię,  bowiem każda pamięć pamięta co innego. I pamięta inaczej. Pamięć ludzka ma to do siebie, że niczym reflektor wyświetla pojedyńcze momenty  pozostawiając wokół nieprzenikniony mrok…

Achmatowa ma rację. Nawet przy najdoskonalszej pamięci nie sposób wywołać pełnej prawdy wydarzeń z dalekiej, czy nawet najbliższej przeszłości.  Ale ja jednak, spróbowałem dokonać rzeczy karkołomnej, wbrew temu co dowodzi Achmatowa: opisałem wydarzenia, które stanowiły najważniejsze ogniwa w mojej karierze, postarałem się ożywić ich klimat i znaki czasu.  Wreszcie, ustaliłem jakie przeżycia odłożyły się w mojej emocjonalnej pamięci, stając się karmą dla przyszłych artystycznych dokonań. 

Historia, nawet ta najbardziej dramatyczna, przeżyta i zapamiętana przez ludzi, ma w sobie ładunek emocji, czego nie mają podręczniki i źródła naukowe. Opowiedziana przez Pana historia, trafia głęboko do serca. Dwór rodziny Burtanów w Białozowszczyźnie, gdzie mieszkał Pan na początku wojny, jego klimat, zapach pól, codzienne rytuały, a potem wymordowanie właścicieli, rezydentów i służby przez ukraińskich nacjonalistów, czy też historia Pana ojca, chorążego we Włodzimierzu Wołyńskim, potem działacza w podziemiu AK, a po wojnie fałszywe oskarżenie, uwięzienie i oczekiwanie na proces z groźbą kary śmierci – budzą sprzeciw czytelnika. Na ile te i inne dramatyczne wydarzenia Pana ukształtowały?

Dramatycznych wydarzeń w moim długim życiu nie brakowało, ale największy wpływ, a właściwie piętno na mojej osobowości wywarły wydarzenia związane z moim ojcem. Spójrzmy  na  to  w  wielkim  skrócie. 

W  1914  roku  ojciec  w  wieku  18  lat  zgłasza się  na  ochotnika  do  wojska. Odbywa  kampanie  wojenne  1918,  1920,  1939, a  potem  od  1940 do  1945  jako  wysoki  dowódca  AK  dowodzi  dużą  jednostką  zwaną  „pod obwodem”. W 1946  roku,  w ramach rozrachunku z akowskim podziemiem,  ojciec zostaje  aresztowany, oskarżony  o  wydanie  rozkazu  zabójstwa trzech sowieckich skoczków spadochronowych, za co groziła kara śmierci. W  książce „Jak  ja  ich  kochałem”, wiele miejsca  poświęcam przeznaczeniu. A oto namacalny dowód  działania  tej  siły, związanej z losami ojca. 

We Włodzimierzu Sara Pinkwas prowadziła mały sklepik, gdzie było wszystko  –  „mydło, szydło i powidło”. Moja matka bardzo lubiła  ten  przybytek i jego niezwykłą atmosferę. Syn Sary – Icek, po agresji bolszewików na Polskę we wrześniu 1939 roku został komendantem lokalnej milicji.

Sara pamiętała  serdeczność mojej mamy i wymogła na nim opiekę nad naszą rodziną. Dzięki temu nie zostaliśmy wywiezieni na Syberię. A jako bliscy zawodowego wojskowego znajdowaliśmy się na samym szczycie listy przeznaczonych do zsyłki. 

Icek Pinkwas objawił się ponownie i nieoczekiwanie po wojnie w  Polsce i pod nazwiskiem Mikołaj Pluta, jako wysoki rangą funkcjonariusz NKWD – został głównym doradcą Wydziału I (kontrwywiadu), którego celem było ściganie i karanie polskiego podziemia. Zupełnie  przypadkiem  dostaje do  rąk  sprawę  ojca.  Zapoznawszy się z aktami sprawy doznał zaskoczenia. Odkrył, że obwinionym to dobrze mu znany Władysław Antczak, były chorąży 23 Pułku Piechoty stacjonującego we  Włodzimierzu Wołyńskim. W enkawudziście odżyły czułe wspomnienia. Przypomniał sobie moją mamę, jej sympatię do tajemniczego świata Żydów, wreszcie szacunek, jakim nasza rodzina, w tym ojciec, okazywali jego rodzicom. Znalazł w akcie oskarżenia szyte grubymi nićmi fałszerstwa. Sporządził raport dla samego ministra spraw wewnętrznych Stanisława Radkiewicza. Z adnotacją, że na skutek nieprawdziwych faktów przedstawionych przez oskarżyciela zaleca umorzenie śledztwa i wypuszczenie podejrzanego na wolność. Tak w wielkim skrócie wyglądała decyzja przeznaczenia, która za pośrednictwem Icka  Pinkwasa  vel Mikołaja Pluty uratowała tacie życie. A Sarę Pinkwas sportretowałem w  „Nocach  i  dniach”,  jako  Arkuszową.

A oto  kres  wędrówki  ojca. Rok 1961. Siedząc  przy łóżku, widząc smugę cienia na jego twarzy,  zapytałem go:  –  Tato czy ty masz żal do tego wszystkiego co cię spotkało?  Do zdrady twoich podwładnych? Do tych lat, które ci odebrali w więzieniu? Ojciec zamyślił się, a potem uśmiechnął. – Nie, Jurku… nie mam żalu… W ogóle nie mam żalu do nikogo i do niczego.  Bo w końcu człowiek jest panem swojej woli i musi ponosić konsekwencje swoich czynów. – No, ale przecież musisz mieć jakąś ocenę tego wszystkiego. –  Tak.  Mam.  Po prostu w chwili kiedy pękło to, o co walczyłem, znalazłem się po złej stronie boiska.

I tej pokory ojca nie mogłem darować – nie tylko reżimowi, który go sponiewierał, ale przede wszystkim tym towarzyszom broni ojca, którzy się zeszmacili! 

To była ta straszna lekcja życia, która mnie gryzie po dziś dzień.

Okładka książki

Ukończył pan wydział aktorski w Wyższej Szkole Aktorskiej w Łodzi, występował Pan w teatrze, dzięki Panu powstał słynny łódzki teatr 7.15. Co zatem zafascynowało Pana w reżyserii, że stał się Pan jednym z czołowych twórców Teatru Telewizji.

W roku 1953, zaraz po dyplomie, zostałem asystentem w Szkole Aktorskiej. Odkryłem wtedy w sobie zdolności pedagogiczne, możliwość wykorzystania swojej niezwykłej łatwości porozumiewania się z młodzieżą, otwierania młodych aktorów, wydobywania z nich odpowiednich tonacji i kolorów, rozbudzania pasji. Ale ciągle nie była to jeszcze reżyseria, tylko zwykłe wprawki.  

W latach pięćdziesiątych działały w Polsce trzy studenckie teatry: warszawski STS, gdański Bim-Bom i traktowany trochę z pobłażaniem „Pstrąg”, nagrodzony w Łodzi. Jakież więc było zaskoczenie, kiedy na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Studenckich w Krakowie, za program Nie mamy czasu, „Pstrąg” w  mojej reżyserii zdobył nagrodę „Kaduceusz Polski”. Jednym z jurorów festiwalu był Igor Sikirycki, wybitny satyryk i poeta, Kierownik Artystyczny Teatru Satyryków w Łodzi. Niespodziewanie zaproponował mi wyreżyserowanie w tymże teatrze składanki pod tytułem Z innej beczki.

Po sukcesie Z innej beczki (zagraliśmy ponad sto pięćdziesiąt przedstawień przy pełnej widowni) Igor Sikirycki oraz dyrektor generalny Michał Tomski, zaproponowali mi objęcie funkcji kierownika artystycznego. Miałem wtedy dwadzieścia osiem lat. Marzyła mi się nazwa „Teatr Mały” albo „Teatr Kameralny”. Warszawa nie zgodziła się. Teatr ma kontynuować linię programu lekkiego, grając tylko od czasu do czasu „sztuki poważne”.

Wymyśliłem więc: „Teatr 7:15.”  – nazwę neutralną, która połknie wszystko. Warszawa ją zaakceptowała. Na otwarcie sezonu wybrałem Pułapkę na myszy Agaty Christie. Sztukę postanowiłem wyreżyserować sam. Był  to początek  mojej reżyserskiej  drogi.  Niestety,  w  rok po  objęciu  dyrektury Teatru 7,15, mimo ogromnych sukcesów, w bardzo przykrych okolicznościach zostałem odwołany  ze  stanowiska. 

I od teraz przeznaczenie bierze lejce mojego życia w garść i nakazuje  mi  poświęcić się  reżyserii. Jestem  dwa lata w  teatrze  Kazimierza  Dejmka, gdzie reżyseruję  dwie  sztuki.  Po czym  od  1958  do  1963 pełnię obowiązki naczelnego reżysera Telewizji Łódź, gdzie serią wybitnych realizacji telewizyjnych  Teatru Popularnego,  którego  jestem  założycielem, zdobywam uznanie krytyki oraz serca widzów całego  kraju. W moich działaniach  reżyserskich, doświadczenie aktorskie odgrywało główną rolę, nadając przedstawieniom emocjonalny koloryt.

Na  fali  tych  sukcesów, zostaję  powołany  na  stanowisko  Naczelnego  reżysera Telewizji  Polskiej.  I tak  oto wyglądała  moja  droga  do  reżyserii  telewizyjnej,  która była  uwerturą do realizacji filmów fabularnych.

Jadwiga Barańska i Mariusz Dmochowski w filmie „Hrabina Cosel”, 1968 r.

W 1967 r. podjął się Pan nowego wyzwania – ekranizacji powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego Hrabina Cosel, z Jadwigą Barańską i Mariuszem Dmochowskim w rolach głównych. Film był kręcony m.in. w zamku w Łańcucie. Syn ówczesnego wicedyrektora zamku, Wrzesław Żurawski, tak wspomina tamten czas:

„Hrabina Cosel”, to było duże przedsięwzięcie. Oczywiście moi rodzice byli z reżyserem w stałym kontakcie, drżąc o zamek. Mnie tylko czasem udawało się wcisnąć na plan w sieni zamkowej, gdzie była grana scena uczty. Na filmie niestety nie zauważa się, że były specjalnie pieczone piękne, prawdziwe prosiaki, indyki i inne mięsiwo. Ta uczta trwała kilka dni. Socjalizm czasu nie liczył. Mariusz Dmochowski w końcu po kilku dniach miał pięknie rozerwać indyka rękami, rzucić jedną nogę któremuś z ministrów, a sam  z błyskiem oka wbić zęby w drugą nogę. Niestety zaraz zaczął pluć i wołać…okropne, bo indyk czekał na tę scenę około tygodnia”.

A jak Pan wspomina ten czas?

Aby temu wspomnieniu nadać niemal metafizyczny ciężar muszę przywołać  rolę  przeznaczenia. Gdyby  nie  szczęśliwy zbieg okoliczności, a  właściwie  decyzja LOSU, nigdy  bym  tego  filmu  nie reżyserował. W styczniu 1967 roku, Zdzisio Skowroński  dał mi do przeczytania swój scenariusz według powieści Ignacego Kraszewskiego Hrabina Cosel. Powiedział z tajemniczym uśmiechem: – Przeczytaj. Jest tu szansa dla Jadwigi  na debiut  fabularny w tytułowej roli.

Przeczytałem. Scenariusz porwał mnie, ale wyzwolił niepokoje, czy powinienem ten film reżyserować, bo podejrzenie, że „Antczak obsadzi Barańską w Hrabinie” przejdzie przez brutalne sito komisji scenariuszowej. Najpierw sprawiono baty Kraszewskiemu! Że to melodramat. Staroć. Trochę pochwalono scenariusz i dialogi. Od biedy może to być film kategorii B. Podkreślano kilka razy, ze szczególnym naciskiem, że rola Hrabiny Cosel jest bardzo złożona i wymaga doświadczonej filmowo aktorki. Nie mówiąc już o tym, że – jak sugeruje Kraszewski – musi być piękną kobietą. W końcu padło pytanie: „Kto to będzie reżyserował?” Zdzisio strzelił bez wahania.  „Obecny tu reżyser Antczak”.    

Rozpoczęto od pogłaskania mnie po ramieniu, że jestem dobry w telewizji i moje filmy telewizyjne da się oglądać, ale zaraz dodano, że chyba jeszcze nie dojrzałem do  debiutu w pełnym metrażu. Dyskusja była długa i bardzo głośna. Niespodziewanie Aleksander Ford, który do tej pory nie brał udziału w dyskusji, powiedział ściszonym  głosem:  –  Prace pana Antczaka dla Telewizji dają mu licencję do robienia Hrabiny Cosel. – I tak oto jedno zdanie Boga kina polskiego, z którym nigdy w życiu nie zamieniłem słowa, przeważyło szalę.

Ale dziwne są zrządzenia losu. W 1995 roku moim asystentem na UCLA w Los Angeles był Robert Moreland.  Któregoś  dnia zapytał mnie: – Czy znany ci jest polski reżyser filmowy, Aleksander Ford? – Oczywiście! Dlaczego pytasz..? – Powiesił się w motelu mojej ciotki. Zostawił na stole sto dolarów z kartką, na której napisał, żeby po nim posprzątać.

Niech Pan odpoczywa w pokoju, Panie Aleksandrze.

Jerzy Bińczycki jako Bogumił Niechcic i Jadwiga Barańska jako Barbara Niechcic w filmie „Noce i dnie”, fot. arch. Jerzego Antczaka
Kadr z filmu „Noce i dnie”, fot. arch. Jerzego Antczaka

Największą sławę przyniosła Panu ekranizacja powieści Marii Dąbrowskiej „Noce i dnie”. Po latach, z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, znów obejrzałam film podczas Festiwalu Polskich Filmów w Austin – i muszę przyznać, film się nie zestarzał, nadal wzrusza, wywołuje łzy, zmusza do refleksji. Traciliśmy życie i majątki w Powstaniach, ciężko pracowaliśmy na dzierżawionej ziemi, potem przyszła wojna i zabrała resztę. A jednocześnie, mimo zaborów i wojennej zawieruchy ludzie żyli, kochali się, marzyli i przeżywali swoje życie najlepiej jak potrafili. W tym filmie jest polska dusza i polski los. Przez karty Pana najnowszej książki od początku do końca, jak powtarzający się refren, przewijają się „Noce i dnie”. Czy ten nominowany do Oskara film, wciąż jest dla Pana najważniejszy?

Tak.  To  jest  moje  Opus  Magnum,  do  które  właściwie  dochodziłem  całe  życie. W książce „Jak ja ich kochałem”, wiele miejsca poświęcam wydarzeniom, które wspierały moją wyobraźnię, najpierw przy pisaniu scenariusza, potem  w reżyserii.   

Tomek  Miernowski,  jeden  z trzech  producentów filmu  napisał  esej  p.t.  „1800 Nocy i Dni –   opis obyczajów”. Pisze  Tomek  we „Wstępie”:      

Realizacja filmu „Noce i dnie”  trwała 5 lat. Tyle co II wojna światowa. 1800 dni i nocy. Według norm produkcyjnych metraż tego giganta odpowiada 14 pełnometrażowym filmom fabularnym. Rozwinięta kopia filmu zajęłaby drogę równą odległości z Warszawy do Mińska Mazowieckiego. Setki aktorów, w tym największe gwiazdy polskich scen, tysiące statystów, góry rekwizytów i stylowych kostiumów, dziesiątki zbudowanych od podstaw dekoracji, adaptacje rozległych plenerów wiejskich i miejskich, konie, powozy, batalistyka, pirotechnika, kawaleria i piechota ruska i niemiecka. To wszystko w gotowości  do działań przez  dwa i pół roku zdjęć. Prowadzenie takiego interesu to zadanie natury wojskowej.

Gdybym  nie  urodził  się  w koszarach i  nie  widział  z  bliska  reżimu  dyktatury  wojskowej,  która za  cenę  krwawych ofiar pozwala wygrywać  bitwy,  a  potem  w czasie  okupacji,  kiedy  ojciec jako  Inspektor  Armii  Krajowej przygotowywał się  do  odbioru  zrzutów  samolotowych  oraz  do  akcji bojowych,  nie potrafiłbym ujarzmić tej potwornej machiny, którą  Tomek  określa  jako  zadanie  natury wojskowej. 

Od 1979 roku mieszkają Państwo w Kalifornii. Czym jest emigracja dla kogoś takiego jak Pan, kto tak bardzo kocha Polskę, co widać na kartach Pana książki.

Ja nie przyjmuję do wiadomości, że jestem emigrantem. Zmieniłem tylko  miejsce  zamieszkania,  adres, ale moje serce i moje wszystkie uczucia pozostały w kraju, z którego duchowo nigdy nie  wyjechałem. Z miłością do kraju jest tak,  jak to  pięknie metaforycznie  określił Gałczyński w  jednym  ze  swoich  wierszy.

Jak pięknie i ciepło pisze Pan zarówno o rodzinie, jak i o swojej żonie Jadwidze Barańskiej, a także o jej mamie, pani Mini. Życie nie szczędziło jej trudnych przeżyć, ale mimo to, potrafiła zachować miłość do świata zarówno ludzi, jak i zwierząt.

Kochaj każdy liść, każdy promyk boskiego światła. Kochaj zwierzęta, kochaj rośliny, kochaj wszystko, co cię otacza. Jeżeli zdobędziesz w sobie kochanie tego wszystkiego, otrzymasz Boską moc pojmowania wszechrzeczy! – tak mówi Dostojewski w Zbrodni i karze. Miałem wielkie szczęście spotkać w życiu osobę utkaną z takiej właśnie materii. Towarzyszyła mi nieprzerwanie pół wieku. Pomagała w zmaganiu się z życiem i sztuką. Tą niezwykłą kobietą była matka Jadzi. Na imię miała Maria, ale nazywaliśmy ją zdrobniale Minią. Jej dar pojmowania i kochania świata był niepojęty!

Opiekując się domem, a potem naszym synem Mikołajem, znajdowała czas i siły, aby przytrzymywać chybotliwą drabinę naszych karier artystycznych i pomagać nam wspinać się po jej szczeblach w górę. Ciągle przygarniała jakieś ptactwo – kruki, wrony, gołębie, nie mówiąc o tuzinach kotów i psów. W naszym mieszkaniu o powierzchni pięćdziesięciu sześciu metrów kwadratowych rezydowali: Minia, Jadzia, ja, Mikołaj, siedem kotów i pies Żola. Ta „chewra” (banda, zgraja, przyp. red.), o różnych temperamentach i nawykach, poskramiana żelazną ręką ich żywicielki, poddawała się rygorom i stanowiła zgraną pakę. Sypiała na niej, otulając ją swoimi futerkami jak kołdrą.

Ojcowie Święci, patrzycie na mnie podejrzliwie i chyba słusznie. Bo gdyby doszło do przewodu, wymagającego bezspornych świadectw „boskiej mocy pojmowania wszechrzeczy”, musiałbym opisać jej gniew, kiedy w stosunku do zwierzęcia używano słowa „zdycha”, zamiast „umiera”, zarezerwowanego wyłącznie dla ludzi. Pieniła się: – Tylko w dwóch językach używa się określenia, że zwierzę „zdycha”. W polskim i rosyjskim. W innych mówi się, że zwierzę umiera.  

Kościół katolicki utrzymuje, że tylko istota myśląca, posługująca się ludzką mową ma duszę. I zasługuje na słowo „umiera”. Nie mam wątpliwości, że teraz będąc bliżej Boga, Minia wie już na pewno, jak to jest ze zwierzęcą duszą.

Chorąży Władysław Antczak (w mundurze) z żoną, jej bratem i synami – starszym Tadeuszem i młodszym Jerzym, Boże Narodzenie, Wlodzimierz Wołyński 1931 r., fot. arch. Jerzego Antczaka

Z kart Pana książki przebija, że mimo obowiązków zawodowych, które czasami brały górę, rodzina była dla Pana bardzo ważna. Proszę opowiedzieć o Pana Świętach Bożego Narodzenia w dzieciństwie, a potem Państwa Świętach w dorosłym życiu i na emigracji. 

Święto Bożego Narodzenia,  może  trochę dlatego  że  urodziłem   się  25 grudnia  miało  charakter  niezwykle  uroczysty. Pielęgnowany od  lat, najpierw we Włodzimierzu, gdzie wszystko  zaczynało  się od wniesienia do salonu świerkowego  chojaka,  oprawienie  go  na  stojaku, okraszenia jego  gałęzi bombkami, łańcuchami, anielskim  włosem,  świeczkami,   wreszcie  umieszczenie  na  jego  szycie  szklanej  iglicy.

Święta  Bożego  Narodzenia w  czasie okupacji  nie  odbiegały od  tradycji. Wszystko działo się tak  samo.  I  kiedy  zapalały  się  świeczki  i  zaczynały  śpiewy kolęd, znikała  czerń  okupacyjnej  nocy i  wyzwalała  tajemnicę  narodzin  Jezusa Chrystusa.

Jadzi  Mama,  Minia,  urodzona na Wileńszczyźnie,  oprócz  celebry  z  choinką, pielęgnowała modlitewnie przygotowania do  wieczerzy wigilijnej. Zawsze było z  13  potraw.  Gotowała  genialnie  i  do  dzisiaj,  mimo, że  od  jej  śmierci minęło wiele lat,  czuję  na  podniebieniu  ich  boski smak.

A jak  wyglądają  Święta  na  emigracji? Niemal tak samo, tyle,  że  świeczki  łojowe zastąpiły światełka  elektryczne  na  choince,  i  przed  domem. I  niestety, świerkowąchoinkę  tworzy zestaw  kolorowych  świateł  ułożonych w kształcie drzewka.Tylko potrawy nie uległy zmianie. Niezmiennie  ta  sam  ilość, cudownie  przygotowana przez Jadzię, która oprócz talentu  aktorskiego ma też dar  kulinarny. 

W Pana książce widać, jak bardzo jest Pan pozytywnie nastwiony do świata i ludzi. Widać to też w Pana wpisach na facebooku, gdy się je czyta robi się ciepło na sercu. Sam tytuł książki „Jak ja ich kochałem” wskazuje na Pana nastawienie do życia. Jak Pan to osiągnął, że nie ma w Panu żalu, zgryźliwości, tylko niezwykłe pokłady życzliwości.

Najważniejsze w życiu jest być kochanym i mieć obok siebie bliską istotę nastrojoną na te same fale. I najważniejsze, żeby ci ludzie, których kocham byli zdrowi. Pragnę, żeby ten straszny wirus przestał pustoszyć świat, pozostawiając po  sobie  krwawe  rany. Najważniejsze dla mnie w życiu jest trwanie. Pięknie powiedział Wojciech Kossak: Panie Boże, nie daj mi więcej, ale nie zabieraj mi tego, co mam. I to jest moje przesłanie.   

Mam już dziewięćdziesiąt lat plus, poszedłem na emeryturę po 25 latach, a w systemie amerykańskim w szkołach artystycznych emerytura nie istnieje. Mogłem do dzisiejszego dnia wykładać na uniwersytecie, ale po 25 latach doszedłem do wniosku: wystarczy! Przecież muszę napisać tę książkę. Pisanie jej była to bolesna wędrówka po czasie przeszłym, nieustanne wspominanie ludzi, których już nie ma. Ale oni dla mnie umarli, ale nie odeszli. Człowiek dotąd istnieje, dopóki trwa pamięć o nim.

Barbara Barańska i Jerzy Antczak, fot. arch. Jerzego Antczaka

Moja książka o Helenie Modrzejewskiej nosi tytuł Co otrzymałam od Boga i ludzi. To ostatnie zdanie z pamiętnika artystki. Zacytuję:

Gdy siedzę na ganku naszej willi i patrzę na purpurowe wzgórza Santa Ana, na wierzchołki Sierra Madre, albo w błękitne wody zatoki, mam uczucie spokoju i zadowolenia. Miłość do moich najbliższych wypełnia mi serce po brzegi i chociaż w myślach goszczą często obrazy ze świetnej przeszłości na scenie, to jednak nie żal, nie gorycz mąci moją świadomość, ale wypełnia ją wdzięczność za wszystko, co otrzymałam od Boga i ludzi.

Czy książka „Jak ja ich kochałem” miała być odpowiedzią na pytanie, co Pan otrzymał od życia?

Otrzymałem  niemal  wszystko, co  jest  potrzebne, aby było ono spełnione. Nie wymieniam  szczegółów  tych  darów,  bo  jestem  przesądny. 

Powieść Na  wschód  od  Edenu, jest największym arcydziełem Johna Steinbecka. Jej głównym tematem jest walka dobra ze złem w człowieku, ukazana w biblijnej parafrazie przypowieści o Kainie i Ablu.

Hebrajskie słowo „timszel – możesz” daje prawo wyboru. Przenosi odpowiedzialność  na  człowieka.  (…)  Bo  jeśli „możesz”,  to  znaczy również, że „możesz  nie”.

W  przemowie  wygłoszonej po  otrzymaniu  nagrody Nobla, motyw „timszel” znalazł swoje odzwierciadlenie. Mówi Steinbeck:

Niespełna  pięćdziesiąt lat po śmierci Nobla podwoje natury ludzkiej zostały otwarte i stanęliśmy przed straszliwym ciężarem wyboru. Uzurpujemy sobie wiele mocy, które  niegdyś  przypisywano  jedynie  Bogu.  Pełni  lęku  i  nieprzygotowani przejęliśmy  panowanie  nad  życiem  i  śmiercią  całego  świata  i  wszystkich  żywych  stworzeń. Zagrożenie, i chwała, i wybór, ostatecznie spoczywają w rękach człowieka. Test  na  możność  osiągnięcia  przez niego doskonałości jest w zasięgu jego  ręki.  Objąwszy  niemal  boską  władzę  musimy  teraz  poszukać  w  nas  samych odpowiedzialności i  mądrości, które mieliśmy nadzieję  posiada  być  może  jakieś  bóstwo.  Sam  człowiek  stał  się  naszym  największym  zagrożeniem  i  naszą  największą  nadzieją.  Zatem tego dnia  mogę  również  zacytować słowa  Świętego  Jana  Apostoła:  Na  końcu było  słowo i słowo  było  człowiekiem  i,  człowiekiem  było  słowo.     

W okresie kiedy byłem zauroczony arcydziełem Steinbecka, na marginesie  książki  notowałem frazy, które zapadały  głęboko  w  moje serce.  A oto  te  które  stały  się  busolą  kierującą  moim życiem:

Czuję,  że  człowiek  to  coś  bardzo  ważnego  –  może  ważniejszego niż  gwiazda. To  nie  teologia. Nie  mam  słabości  do  bogów. Ale  mam w  sobie  miłość do tego olśniewającego  tworu –  duszy  ludzkiej.  To  rzecz  cudowna  i  jedyna we  wszechświecie. Ciągle atakowana, a nigdy  nie podlegająca zniszczeniu –  dlatego  właśnie  że  „możesz”. 

Ludzie  w  swym  życiu,  w rozumowaniu, w pożądaniach i ambicjach, w swym skąpstwie i  okrucieństwie,  a także  w  dobroci  i  wspaniałości  –  są  uwikłani  w  matnię  dobra  i  zła.  Myślę,  że  to  jest  jedyna  nasza historia,  i że rozgrywa się  ona  na  wszystkich poziomach uczuć i inteligencji. Cnota  i występek  były  wątkiem i osnową naszej świadomości i pozostaną tkaniną  ostatniej, i  to  na  przekór  wszelkim  przemianom.  Nie  ma  innej  historii.  Człowiekowi,  który otrząśnie  już  z  siebie  pył  śmierci  życia,  pozostaną tylko  twarde,  jasne  pytania:  czy  to życie  było  dobre,  czy  złe,?  Czy  postępowałem  dobrze,  czy źle?     

Koniec  życia  nie  wydaje  się  tak  odległy,  widzisz  go  wyraźnie  niczym  linie  namalowaną na mecie.  Bez  przerwy  zadajesz  sobie  pytania:  Czy wszystko  już  zrobiłem?,  Czy  wystarczająco   kochałem?  Jakie  znaczenie  miało  dotychczas   moje  życie,  w  czasie  który  mi  pozostał?  Dochodzimy  tu  do  zatrutego  przewrotnością  sedna  sprawy: 

Czym  zapisałem  się  w  Wielkiej  Księdze  Losu?

Rozmawiała: Joanna Sokołowska-Gwizdka


Zobacz też:

____________________________________________________________

Książkę „Jak ja ich kochaem”, wyd. Axis Mundi, 2020 r. można kupić w polskiej księgarni w USA – EK Polish Bookstore: