Panama, 1998 r.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Poczekałem trochę na autobus, którym przez piękne góry prowincji Chiriquí do jej stolicy, miasta David, gdzie na dworcu autobusowym prawdziwy konkurs na miss Panamy: defilowały przede mną jedna za drugą piękne i zgrabne dziewczyny, jasne Metyski, czarująco uśmiechnięte. W istocie, uznałem to za wielką rekompensatę pechowej Kostaryki!  Telefonuję do matki Panamki studiującej medycynę we Wrocławiu, Marii Reineldy de Rosas Bonilla, czyli Doñii Neli. Najbliższy autobus do stolicy odjeżdża z David  o 20-tej i będzie w Mieście Panama dopiero o drugiej nad ranem. Odległość 440 km. W odpowiedzi słyszę następujące malownicze stwierdzenie: „No, cóż, każdemu może umrzeć wujek!” Obiecuje, że będzie czekać na dworcu autobusowym. Za oknem czarna noc, nic nie widać. Po sześciu godzinach jestem u celu. Doña Nela z synem czekają. Niestety, samochód psuje się po chwili i musimy jechać taksówką. To bardzo daleko, około 40 km od centrum. Proletariacka dzielnica biedoty, Pedregal, a właściwie Jezus z Nazaretu. Mam spać w jednym pokoiku z synem Doñii Neli. Pokoik ciasny, łóżka obok siebie i kręcący się wiatrak: kiedy dmucha na mnie, znakomicie, kiedy się ode mnie odwraca, duszę się po prostu! Mimo koszmarnego zmęczenia, śpię może trzy godziny.

Środa, 4 lutego. W towarzystwie syna Doñii Neli na lotnisko Paitilla, gdzie bilet na wyspę Ustupu, w Archipelagu San Blas (kraina Indian Kuna). Potem ruiny Starej Panamy, zdobytej i spalonej w 1671 roku przez angielskiego pirata Henry Morgana (1635 – 1688). Najlepiej zachowała się wysoka czworokątna wieża starej katedry, zbiornik na wodę i mury klasztoru Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, a także stary kamienny most w kształcie łuku. Panama była w okresie hiszpańskiego podboju bardzo ważną bazą dalszego zdobywania hiszpańskich kolonii. To stąd wyruszały wyprawy do Kolumbii, Ekwadoru, Peru i Chile. Tu ładowano na statki hiszpańskie towary przewożone drogą lądową z wybrzeża Morza Karaibskiego i tu wyładowywano peruwiańskie skarby, by załadować je ponownie na statki oczekujące w Portobello na wybrzeżu karaibskim. Kolejny rozwój miasta przypadł na okres budowy Kanału Panamskiego, najpierw w latach 1880-1889 (Lesseps), a potem w latach 1904-1914, gdy Amerykanie definitywnie zrealizowali ten projekt. Dzisiaj Panama jest dużym nowoczesnym miastem (ponad 800 tysięcy mieszkańców), pełnym wysokich wieżowców. 

Uparłem się, że od dziś będę spał na maleńkim tarasiku na zewnątrz, ale Doña Nela, w trosce o mnie, wybija mi to z głowy: „Nie ma mowy! Napadli by pana, pokroili. To niebezpieczne!” I tak oto stanęło na tym, że będę spać w saloniku, gdzie telewizor. Będą mi rozścielać wieczorem materac na podłodze. I będę miał wiatrak wyłącznie dla siebie. Znakomicie!

Czwartek, 5 lutego. Najpierw zwiedzam Muzeum Nauk Przyrodniczych (Museo de Ciencias Naturales). Okazy z różnych stron świata, ale także miejscowe. Muzeum Afro-antylijskie (Museo Afroantillano) przedstawia kulturę Antyli i udział ich mieszkańców w budowie kolei żelaznej wzdłuż pierwszego Kanału Panamskiego (projekt francuski) oraz w budowie drugiego Kanału. W niezwykle malowniczej, choć nieco zaniedbanej starej części miasta (Casco Antiguo), Muzeum Kolonialnej Sztuki Religijnej (Museo de Arte Religioso Colonial), gdzie wyeksponowano rzeźby, obrazy, wyroby ze złota i srebra pochodzące tak z Miasta Panama, jak i innych miast Ameryki, a także dzieła sakralnej sztuki hiszpańskiej. W leżącej na półwyspie starówce znajduje się duża katedra, XVII – XVIII w., z pięknym frontonem ozdobionym licznymi posągami świętych, kościół Św. Józefa ze słynnym złoconym ołtarzem, ruiny klasztoru i kościoła Św. Dominika (tak zwany „Płaski Łuk” – Arco Chato), mury obronne zwane „Sklepieniami” (Las Bóvedas), kościół Św. Franciszka z Asyżu (Iglesia de San Francisco de Asís), XVIII w. W dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych kamienicach, znakomicie dostosowanych do tych najstarszych, mieszczą się dwa ważne muzea, w których później pracowałem: w budynku dawnego ratusza z 1910 r., Muzeum Historii Panamy (Museo de la Historia de Panamá) i w dawnym gmachu poczty z 1875, Muzeum Kanału Panamskiego.

W dzielnicy wieżowców Marbella, biuro polskiego radcy handlowego i konsulat RP. Konsulem jest bardzo uprzejmy pan Henryk Kobierowski (ur. w 1945 r.). Obiecuje pomoc w nawiązaniu kontaktu z poetką panamską, Elsie Alvarado de Ricord (1928-2005), moją znajomą sprzed… 31 lat, z Wyższego Kursu Filologii Hiszpańskiej w Maladze, w sierpniu 1967 roku. Wiem, że obecnie Elsie jest dyrektorką Panamskiej Akademii Języka Hiszpańskiego.                                                                

W piątek, 6 lutego, z lotniska Paitilla małą awionetką odlatuję rano na wyspę Ustupu w archipelagu Św. Błażeja (San Blas). Wydaje mi się, że mam ważną misję do spełnienia. Wiozę mianowicie cały plecak prezentów od żonatego z wrocławianką Indianina Kuny dla jego rodziny na wyspie. Awionetka po godzinie ląduje na trawie nad brzegiem Morza Karaibskiego, a na wyspę trzeba dostać się chyboczącym czółnem „dłubanką”, uiściwszy przedtem „podatek turystyczny” u wartownika. Okrągłe chaty z pionowych prętów bambusowych stoją jedna przy drugiej. Właściciel czółna prowadzi mnie do rodzinnej chaty Indianina z Wrocławia, Amancia Chiari. Poznaję jego rodziców, siostrę, brata i bratanka, jedynego spośród nich znającego język hiszpański. Wycieczka do stojącej nad samym morzem drewnianej toalety jest pretekstem dla tabunu indiańskich dzieci, aby mnie tam z radością i wrzawą odprowadzić. Ja nie podzielam tego entuzjazmu, niestety. 

Potem spacer po osadzie. Już na początku młodzi Indianie usiłują ode mnie wyłudzić kolejne datki pieniężne na jakiś „szczytny” cel. Odmawiam kategorycznie twierdząc, że ja tu przyjechałem w odwiedziny do rodziny znajomego i nie jestem żadnym turystą. Dalej ciekawy widok: na dachu nowej chaty wre praca, uwijają się Indianie układając wiązki liści palmowych. Sołtys opowiada mi, że jest to praca obowiązkowa dla wszystkich mężczyzn. Jeśli ktoś się nie zgłosi, musi zapłacić odpowiednią kwotę.

Najprzyjemniejsza była wyprawa do chatki dziadków mojego przewodnika i tłumacza, na obiad. Niebywała świetlistość powietrza, piękny gaj palm kokosowych nad brzegiem morza i samotna chatka na palach. Wejście do środka po drabinie. Dziadek poszedł do osady i zupełnie smaczny obiad w postaci rosołu z morskich ślimaków jedliśmy we trójkę. Naszym zwyczajem wyraziłem swoje uznanie, dziękując za smaczny obiad. W odpowiedzi babcia jęła się tak koszmarnie krzywić, kręcąc przedziwnie głową, że uznałem za stosowne już nic więcej nie mówić.

Powrót do osady wiódł przez bagno, w którym nogi zapadały się po kolana tak, że na nogach utworzyły się czarne „skarpety” ze szlamu. Gorąco niebywale, więc po dojściu do chaty zapragnąłem najpierw się umyć. „Łazienkę” stanowiła drewniana budka, z podłogą wyłożoną porowatymi kamieniami. W wiadrze woda. Po kąpieli siedzę sobie dłuższy czas na dziedzińcu i czekam cierpliwie na kolację. Mijają godziny i nic. Siostrzenica Indianina z Wrocławia rozmawia z koleżanką. W pewnym momencie wstaje, unosi krótką spódnicę i tuż przede mną zaczyna uwodzicielsko kręcić biodrami i wydatną sempiterną. Wreszcie sam pytam o kolację. Siostra Amancia pośpiesznie ją przygotowuje mówiąc do mojego przewodnika, że przecież nie chciałem nic jeść… Oni po prostu nie rozumieją po hiszpańsku! Rosół z kawałkiem kurczaka pachnie nieciekawie… (lodówek ani elektryczności nie mają).

Wieczorem spacer po osadzie. W wielkiej chacie, takim „domu kultury”, zebranie mieszkańców i przemówienia. Kolejni mówcy podkreślają, że jutro przyjeżdża jakiś przedstawiciel rządu z Panamy i że należy od niego wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Reszta przysypia. Mam ochotę na piwo i chociaż ojciec towarzyszącego mi chłopca ma sklep spożywczy, ten prowadzi mnie celowo do innego sklepu. W chacie stary ojciec Amancia klęczy na łóżku i odmawia głośne modły do swych indiańskich bogów. Próbuję spać, ale bez skutku. W chatach stojących ciasno jedna przy drugiej wciąż płaczą jakieś dzieci, świnie biegają głośno chrząkając, ani odrobiny ciszy i na dodatek straszny ból brzucha po tej kolacji. To wszystko plus fakt, że łódź motorowa, którą mieliśmy odwiedzić inne wyspy, jest zepsuta, powoduje, że nieodwołalnie podejmuję decyzję powrotu (jeśli nie jutro, to mógłbym dopiero za trzy dni, a tego sobie nie wyobrażam zupełnie!!!).                                                                             

Sobota, 7 lutego. Wcześnie rano w pośpiechu pakuję się. Siostra Amancia wyraźnie niepocieszona: nie zdążyła przygotować niczego dla swego brata, ale moja decyzja jest nieodwołalna. Bratanek Amancia odwozi mnie czółnem na ląd, gdzie żądają kolejnego podatku. O, nie, absolutnie odmawiam. Chłopiec potem wraca i przywozi strażnikom w zamian pomarańcze. Bardzo długo czekam na awionetkę na brzegu i w tym czasie koszmarnie kąsają mnie drobne muszki jejenes. Opędzam się bezustannie ręcznikiem, ale bezskutecznie. Te muszki pożerają mnie żywcem! Po powrocie do Panamy, na starówkę i do Muzeum Kanału Panamskiego. Robię bardzo dokładne notatki.

Niedziela, 8 lutego. Wyprawa autobusem do kościoła Św. Franciszka z Asyżu w San Francisco de la Montaña, z 1727 roku. Odległość 270 km. Towarzyszy mi Carlos, mąż Doñii Neli. W autobusie bardzo głośna muzyka – hałas nie do zniesienia! W niepozornym na zewnątrz kamiennym kościółku wewnątrz orgia barw i form. Drewniane, polichromowane ołtarze, wielobarwne kariatydy zwane cholas (dziewczyny), kandelabry, świeczniki, ambona – wszystko przepięknie wyciosane i wyraziście pomalowane. Postaci mają twarze wybitnie indiańskie. Widać, że artystami byli autentyczni Indianie. Dużo w tym wszystkim szczerej naiwności, ale jakie wspaniałe wyczucie barw, wśród których przeważa czerwień. Absolutny klejnot sakralnej architektury baroku. Wszystko tutaj przykuwa wzrok. W drodze powrotnej kościół Św. Jakuba Apostoła w Natá de los Caballeros, XVII-XVIII w., o cudownej barokowej szerokiej fasadzie z jedną wysoką, masywną wieżą. Wewnątrz drewniany sufit wsparty na drewnianych kolumnach, złocone ołtarze.

Poniedziałek, 9 lutego. Kolejna wyprawa, tym razem do odległego o 105 km Portobello nad Morzem Karaibskim. Towarzyszy mi sąsiad Doñii Neli, Toño. Fortece tworzą trzy wielkie kondygnacje i wybudowano je półkoliście na stokach wzgórz otaczających ogromną zatokę w końcu XVI i na początku XVII wieku. Do dziś najlepiej zachowała się forteca Św. Hieronima i budynek Komory Celnej (La Aduana). Miejsce o ogromnym znaczeniu dla Korony Hiszpańskiej, bowiem tu przywożono towary z Sewilli i Kadyksu, potem przewożone na łodziach rzeką Chagres i na grzbietach mułów do Panamy, nad Pacyfik, gdzie ładowano je na statki odpływające  do El Callao w Peru. Złoto, srebro i inne bogactwa Peru przemierzały tę trasę w odwrotnym kierunku i w Portobello były ładowane na statki udające się do Hiszpanii. Piraci często atakowali Portobello, zarówno Francis Drake jak i później Henry Morgan, a także Edward Vernon już w XVIII wieku. Znaczenie Portobello wygasło pod koniec XVIII wieku, gdy Hiszpanie zaczęli opływać Przylądek Horn i skierowali swe zainteresowania handlowe ku Filipinom.

Wspaniale prezentują się ruiny tych potężnych niegdyś fortec na tle ciemnozielonej pulsującej zieleni tropikalnej porastającej wzgórza nad zatoką. Tu, nad Morzem Karaibskim, często padają ulewne deszcze, stad tak ożywczy kolor roślinności. Zachowały się dwa stare kościoły w Portobello: kościół Św. Jana od Boga (San Juan de Dios) i kościół Św. Filipa (San Felipe). Przed powrotem do Panamy kąpiel na plaży zwanej Playa Langosta. Szeroka, nad wielką zatoką.

Wtorek, 10 lutego. Kuzyn Doñii Neli, taksówkarz Ventura, wiezie mnie do Polskiego Konsulatu, gdzie kontaktuję się telefonicznie z Elsie Alvarado de Ricord. Ona doskonale mnie pamięta i zaprasza do pobliskiej Panamskiej Akademii Języka Hiszpańskiego (Academia Panameña de la Lengua). Trwa międzynarodowe seminarium literackie i jest sporo ludzi. Ustalamy, że nazajutrz wygłoszę tam dwa wykłady: o moich badaniach językowych w Wenezueli i o twórczości poetyckiej Wisławy Szymborskiej, przedstawiając moje przekłady jej poezji na hiszpański. Muzeum Historyczne, a wieczorem kolacja w towarzystwie Elsie i jej męża historyka Humberta Ricorda w restauracji Las Tinajas (Dzbany). Zdjęcie z dziewczyną ubraną w piękną szeroką pollerę (typową ludową suknię panamską), z dekoracyjnymi tembleques na uszach.

Środa, 11 lutego. Kolejna wizyta w Polskim Konsulacie. Potem, Panamska Akademia Języka Hiszpańskiego i moje wykłady, które spotykają się z wielkim aplauzem audytorium. Znakomicie mi za nie zapłacono!  Po wykładach  w towarzystwie Elsie zwiedzam śluzy Miraflores na Kanale Panamskim. Kolacja w restauracji Mesón del Prado (Karczma na Łące). W nocy spędzonej u Doñii Neli wyszedłem do łazienki i zauważyłem na ścianie koło lodówki olbrzymią czarną tarantulę (po polsku ptasznik). Była większa, niż pięść. Sądząc, że może jest sztuczna, dotknąłem ją parasolką, a ta jak nie czmychnie pod lodówkę! Chyba ze 20 minut wierciłem się na materacu, zanim ponownie zasnąłem. Rano powiedziałem o tym zdarzeniu panu Carlosowi, a ten odparł bardzo spokojnie: „Trzeba będzie spryskać ściany. Już dawno tego nie robiłem”.

Czwartek, 12 lutego. Ventura wiezie mnie do miasta. Muzeum Historyczne, a potem Muzeum Religijnej Sztuki Kolonialnej, Las Bóvedas (Sklepienia) –podłużna budowla w murach osłaniających stare miasto od strony Oceanu Spokojnego. Znajduje się przy Placu Francji i służyła kiedyś za skład, bazę wojskową i więzienie. Na koniec oglądam Plac i Park Świętej Anny z całkiem ładnym kościołem jej poświęconym i wielką okrągłą muszlą koncertową, wspartą na klasycznych kolumnach.

Piątek, 13 lutego. Z Venturą na przystań (el Muelle), skąd godzinna podróż stateczkiem na wyspę Taboga, zwaną też Wyspą Kwiatów, w archipelagu Pereł (Las Perlas) na Pacyfiku. Jest to piękna górzysta wyspa z plażą, na którą podążają wszyscy pasażerowie statku oprócz mnie. Zauważyłem bowiem strzałkę kierującą ku ścieżce przez dżunglę. Tam skręciłem i pnąc się pod górę przemierzyłem cały suchy tropikalny las podziwiając po drodze olbrzymie niebieskie motyle morpho i słuchając wspaniałego śpiewu ptaków. Wyszedłem na najwyższy szczyt wyspy El Vigía (Strażnik), 307 m wysokości, skąd cudowny widok na całą wyspę i okolice. Zatoczyłem wielkie koło schodząc ku maleńkiej osadzie, gdzie w 1870 r. przez trzy miesiące przebywał Paul Gauguin (1848-1903) w czasie swej podróży na Tahiti. Jest w miasteczku tablica upamiętniająca ten pobyt.

Kościółek Św. Piotra uchodzi za jeden z najstarszych na kontynencie amerykańskim. Kolorowe domki, kwitnące krzewy bugenwilli. Krótka konsumpcja w restauracji „Chu”, a potem plaża La Restinga (Jęzor Piachu) i powrót do Panamy, gdzie po bardzo długim oczekiwaniu pojawia się Kubańczyk, znajomy Elsie. Jedziemy do jednej z jego panamskich koleżanek na urodziny małej siostrzenicy, która z energią rozbija kijem słynną piñatę (zawieszoną u sufitu wielką kulę z kolorowego papieru, wypełnioną słodyczami), w czym pomagają jej koledzy i koleżanki.

Sobota, 14 lutego. Rano wyprowadzam się od Doñii Neli. Dzisiaj skorzystam z zaproszenia córki Elsie (też Elsie) i jej męża i spędzę ostatnią noc u nich. Oboje są zamożnymi prawnikami i mieszkają w tej samej eleganckiej dzielnicy, co Elsie, parę domów dalej. Obiad w hotelu „El Panamá”, a potem wędrówka po parku atrakcji Mi Pueblito (Moje Miasteczko), na zboczu dominującej nad miastem góry Ancón, 199 m wysokości. Są tam sklepy z rzemiosłem artystycznym i typowymi pamiątkami.

Wieczorem kolacja u Elsie i długotrwały koncert piosenek latynoamerykańskich w naszym wykonaniu. Były nawet tańce! Elsie i Humberto pięknie śpiewają kubańską salsę pod tytułem Camina como chencha (Chodzi zamiatając nogami). Odwykłem już zupełnie od klimatyzacji i w pięknej willi córki Elsie było mi za zimno i jakoś nie najlepiej mi się spało.

Niedziela, 15 lutego. Obiad w restauracji „La Toja”. Powrót do Mi Pueblito, gdzie kupuję piękne indiańskie sandały z cienkiej skóry (w Panamie zwą się cutarras) i trzy mole, czyli typowe dla sztuki Indian Kuna kolorowe aplikacje na tkaninie. Przedstawiają zielone papugi i kolorowe tukany. Oprócz tego, piękne, kolorowe etui na okulary, przedstawiające papugę. To też jest mola.

Jeszcze dwie małe maski tak zwanych diablicos sucios, czyli „brudnych  diabełków”, które tańczą w czasie procesji Bożego Ciała głównie w miejscowościach Los Santos i La Arena w prowincji Los Santos, na Półwyspie Azuero. Kolejny, pożegnalny spacer po terenie Starej Panamy. Zdjęcie na kamiennym moście i przyjazd na międzynarodowe lotnisko Tocumen, gdzie przy głównym wejściu czeka Doña Nela z wnuczką, śliczną córeczką studiującej we Wrocławiu Maíty. Niezwykle wzruszające, że przyjechała. Łzy pojawiły mi się w oczach! W tak wspaniałym towarzystwie pożegnałem Panamę i przez Amsterdam i Berlin wróciłem do Wrocławia.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

Kostaryka, Nikaragua i Zachodnia Panama, 1998 r.




Kostaryka, Nikaragua i Zachodnia Panama, 1998 r.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Wtorek, 20 stycznia 1998 r. O siódmej rano odlatuję z Berlina do Amsterdamu, a o 10.30 z Amsterdamu do San José w Kostaryce, gdzie ląduję o 17.10. Skłębiony tłum przed kontrolą dokumentów. Widzę w pewnym momencie, że zwinnie wkręca się w ten tłum od strony miasta nieciekawa blondynka w okularach. Szuka, aż wreszcie trafia na mnie.  Jedziemy do hotelu „Kekoldi” za… $ 30! Z lotniska do miasta daleko. W hotelu dziwnie cienkie ściany i uginające się podłogi, istny domek z kart. A przede wszystkim stanowczo za drogo.

Środa, 21 stycznia. Znajoma z lotniska na moją prośbę wymienia mi w banku 50 dolarów (ona ma tam konto i nie płaci podatku). Przenoszę się do hotelu „Diplomat” w centrum za $ 18. Potem Ambasada Panamy. Składam wniosek wizowy. KLM: rezerwacja powrotu do Amsterdamu ze stolicy Panamy, na niedzielę, 15 lutego. W barze w centrum stwierdzam brak w portfelu równowartości 23 dolarów… „Ktoś” sobie dorabia do pensji najwidoczniej: za wymianę bez podatku, napiwek w wysokości 23 dolarów i to „pobrany” samowolnie.

Czwartek, 22 stycznia. W Ambasadzie RP zostawiam dużą walizkę, wszak jutro jadę do Nikaragui, tak już mam dosyć KostarykiSan José (340 tysięcy mieszkańców) jest zdecydowanie brzydkim miastem, zupełnie pozbawionym zabytków, brudnym, zaśmieconym, bez własnej osobowości. Po południu dwa muzea w San José: Muzeum Złota i Muzeum Narodowe. Bardzo ciekawe zbiory złotych ozdób prekolumbijskich w kształcie drapieżników, ptaków, gadów (jaszczurki), insektów oraz wspaniałej prekolumbijskiej ceramiki. Kupuję w Tica Bus bilet autobusowy na jutro do Granady w Nikaragui. Odległość ponad 400 km.

Piątek, 23 stycznia. Ruszam o 8.30 i w autobusie poznaję sympatyczną Japonkę zaopatrzoną w nadzwyczajny przewodnik japoński  po tanich hotelach w Ameryce Środkowej. Zna taki tani hotelik w Granadzie i obiecuje mnie tam zaprowadzić. To, co się dzieje na granicy kostarykańsko – nikaraguańskiej bardziej przypomina jakiś film z gatunku horroru, niż rzeczywistość. Kolejki są niesamowicie długie z jednej i z drugiej strony granicy. Bałagan nieludzki, czekanie wydaje się nie mieć końca i to częściowo na piekącym słońcu! Przekraczanie granicy trwa kilka godzin! Wreszcie wieczorem Granada, cicha, spokojna, piękne brązowe parterowe kamieniczki, kościoły i  w kolonialnym domu hotelik o nazwie „Hospedaje Cabrera” za … 4 dolary! Pokoje wychodzą na wewnętrzne patio, gdzie na środku prysznice i toalety. W pokojach tylko łóżko, szafka nocna i wiatrak. Towarzystwo międzynarodowe, przesympatyczne: Anglicy, Niemcy, Szwedzi, Argentynki… Nareszcie jestem w swoim żywiole!

Sobota, 24 stycznia. I oto w całej krasie piękne kolonialne miasto zwane „Wielką Sułtanką” (La Gran Sultana), ze względu na swoje podobieństwo do andaluzyjskiej Granady (105 tysięcy mieszkańców). Zwiedzam kościoły i Muzeum w Centrum Kulturalnym w  dawnym Klasztorze Św. Franciszka, początek XVI w. Na dziedzińcu stoi około dwudziestu posągów indiańskich znalezionych w XIX wieku przez Jezuitów na wyspie Zapatera i innych mniejszych wyspach na pobliskim jeziorze Nicaragua. Są to postaci siedzące, wykonane z ciemnego bazaltowego kamienia, tak zwane idole z „alter ego”, gdyż mają na głowach płazy, gady, drapieżne ptaki, jaguary. Wykonane dość schematycznie, można by rzec nieco topornie. W każdym razie jest to najcenniejsze znalezisko z najbliższych okolic Granady. Posągi pochodzą z  IX wieku naszej ery i należą prawdopodobnie do kultury Chorotegów.

Wśród kościołów kolonialnych należy wymienić w pierwszej kolejności kościół Matki Boskiej Łaskawej z XVI w. i Matki Boskiej z Guadalupe z początku XVII w. Zarówno katedra, jak i tak zwany kościół Xalteva (nazwa dawnej osady indiańskiej istniejącej na tym miejscu) uległy znacznym modyfikacjom w trakcie kolejnych rekonstrukcji i obecnie nie noszą już typowych cech kolonialnych. Natomiast liczne  parterowe kamieniczki zachowały swój dawny wygląd, zwłaszcza długie okapy dachów nad ulicami, drzwi, nieliczne okna z kratami i pięknie toczonymi w drewnie balaskami, wewnętrzne dziedzińce wypełnione bujną zielenią i kwiatami. W mieście jest kilka obszernych, zadrzewionych placów z fontannami.

Niedziela, 25 stycznia. Jadę autobusem do León, drugiego po Granadzie najstarszego miasta Nikaragui (184 tysiące mieszkańców). Odległość 140 km. Przesiadka na przedmieściach Managui, stolicy kraju i ni stąd ni zowąd jakiś wojskowy, śmiejąc się niezbyt mądrze, pyta, co ja mam w plecaku! Takiego pytania na ulicy jeszcze nikt mi nie zadawał! Kategorycznie odmówiłem odpowiedzi.

Obecne León jest w swej najstarszej części osiemnastowieczne. Założone w XVI wieku starsze miasto znajdowało się 25 km stamtąd, nad jeziorem Managua. Wobec groźby wybuchu wulkanu Momotombo (1258 m) i trzęsień ziemi, rajcy miejscy postanowili przenieść je w obecne miejsce. Przy dużym placu z pomnikami lwów (león to po hiszpańsku lew) króluje duża, lecz niska katedra z XVIII w., ale z późniejszymi uzupełnieniami i z grobem wielkiego poety, wynalazcy literackiego modernizmu w języku hiszpańskim, o nazwisku Rubén Darío (1867-1916). Na płycie nagrobnej wielki biały lew. Osiągnąłem w ten sposób jeden z głównych celów tej podróży: odbyłem pielgrzymkę do grobu poety.

Kilka ulic zachowało charakter kolonialny, w tym przede wszystkim Calle Central (Główna Ulica), zamknięta osiemnastowiecznym, kolorowym kościołem Kalwarii, stojącym na wzgórzu. Bliżej katedry stare mury kościoła Matki Boskiej Łaskawej, niedawno odnowione, a dalej od centrum chyba najładniejszy kościół kolonialny, kościół Rekolekcji z piękną trójkątną żółtą fasadą, bogato zdobioną, o wyraźnych wpływach meksykańskich. Podobnie jak w Granadzie, tutaj też wewnętrzne dziedzińce  ukwiecone i pełne zieleni. Najwspanialszy kolonialny dom to długie Kolegium Matki Boskiej Wniebowzięcia (Colegio de la Asunción), z lampionami pod dachem i kilkoma wejściami od strony ulicy. Młody człowiek opowiada mi w barze, jak wyglądały dyktatorskie rządy procastrowskich sandynistów po obaleniu Somozy. Skóra cierpnie!

Poniedziałek, 26 stycznia. Wczesnym popołudniem odpływa z Granady nabity turystami i tubylcami statek płynący na wyspę Ometepe i dalej, aż na koniec jeziora Nicaragua do miejscowości San Carlos. Świeci piękne słońce i wieje dość mocny wiatr. Rozmawiam z turystami ze Szwecji i z Izraela. Wszyscy w dobrych humorach. Podróż do słynnej wyspy trwa 6 godzin. Do Puerto de Gracia dopływamy już w nocy. Stamtąd dowożą nas do hotelu w największej na wyspie miejscowości Altagracia.

Wtorek, 27 stycznia. Jestem strasznie przeziębiony, mam gorączkę i mocny ból głowy. Dwie miłe Niemki (pielęgniarki ze Stuttgartu, jak się potem okazuje), mieszkające w tym samym hotelu, obok mnie, dają mi różne pastylki i dbają o mnie. Leżę cały dzień w łóżku i próbuję się kurować. Pogoda wspaniała.

W środę, 28 stycznia, czuję się już nieco lepiej i po południu wybieram się do miasta, skąd do miejscowości Pull (San Marcos de Pull), gdzie oglądam starą ceramikę indiańską. Potem przez dość suchy las do plaży o nazwie Playa de San Antonio. Rozfalowane ogromne jezioro o czekoladowej wodzie. Przy nim wąziutki pas kamieni. W drodze powrotnej widzę na wielkim drzewie nad ścieżką kilka małp kapucynek z zainteresowaniem przyglądającym się mojej osobie. Trochę boję się przechodzić pod nimi, bo małpy bywają nieobliczalne. Jakoś je spłoszyłem i przeszedłem bez kłopotów. W kościele w Altagracia grób księdza Władysława Chwalbińskiego, zmarłego tutaj w roku 1963.

Tymczasem moje Niemki wróciły straszliwie zmordowane z wyprawy na szczyt wulkanu Concepción (1610 m), dokąd wybrały się o świcie w towarzystwie miejscowego indiańskiego przewodnika. Oświadczyły mi, że nigdy jeszcze nie brały udziału w tak męczącej wycieczce. Ten wulkan ma bardzo strome zbocza, żadnych ścieżek dla turystów, pełno głębokich żlebów. Łatwo sobie  wyobrazić, że wejście nań musi być wyjątkowo trudne. Na drugim końcu wyspy jest wulkan Maderas (1394 m), na który podobno łatwiej się wspiąć. Oba te wulkany połączone są wąskim przesmykiem i tworzą tę  wyspę otoczoną niewielkimi płaskimi terenami. Wyspa przypomina swoim kształtem takiego dziwnego motyla z bardzo wypukłymi skrzydłami, a jej nazwa w języku náhuatl oznacza „dwie góry”.

Czwartek, 29 stycznia. Dziś w planie słynne petroglify. Trasa wiedzie od Altagracia przez Balgües do hacjendy Magdalena na zboczach wulkanu Maderas. W istocie, co kawałek głaz z wyrytymi spiralami, kołami, rozmaitymi figurami geometrycznymi, a nawet schematycznymi postaciami ludzi i zwierząt. Takich miejsc na wyspie jest więcej i dzięki temu zyskała sobie miano wyspy „spiral i kół”. Petroglify są, obok posągów z „alter ego”, kolejnym świadectwem obecności Chorotegów i uchodzą za ich kamienną biblię. Ścieżka wznosi się łagodnie i otwiera się widok na to wewnętrzne nikaraguańskie „morze”  i zielone brzegi wyspy. Oglądam te petroglify w towarzystwie turysty z Argentyny. Im wyżej, tym więcej ozdobionych ciekawymi rytami głazów.

Piątek, 30 stycznia. Powrót do Granady. Najpierw dojazd do drugiej największej na wyspie miejscowości, Moyogalpa, skąd promem do San Jorge. Tym razem przeprawa trwa tylko godzinę. Z San Jorge do Rivas i stamtąd do Granady. Dzisiaj ostatni nocleg w moim hoteliku u państwa Cabrera.

Sobota, 31 stycznia. Powrót do Kostaryki, niestety, tą samą drogą, którą już jechałem, a więc przez Peñas Blancas. Tym razem jednak przeprawa przez granicę odbywa się nieco sprawniej. W San José lokuję się w jeszcze tańszym hotelu w samym centrum, za 10 dolarów.

W niedzielę, 1 lutego, wycieczka do kolonialnego kościółka Franciszkanów św. Józefa z XVIII w., w Orosi, 32 km na południowy wschód od stolicy. Biały, skromny, niewielki, z jedną niską wieżą, jest jedynym w Kostaryce kościołem kolonialnym. W drodze powrotnej w Cartago bazylika Matki Boskiej od Aniołów (Basílica de Nuestra Señora de los Ángeles) z 1912 r., dość duża neobarokowa budowla z licznymi kopułami i białymi posągami aniołów.

Poniedziałek, 2 lutego. Wiza za 45 dolarów w Ambasadzie Panamy. W Ambasadzie RP, na szczęście, nie ma mojej „przyjaciółki”. Rozmawiam z bardzo miłym sekretarzem i odbieram walizkę. Pan sekretarz twierdzi, że będę pierwszym Polakiem, który jutro przekroczy granicę kostarykańsko – panamską na rzece Sixaola. Takie powziąłem stanowcze postanowienie po doświadczeniu na granicy Kostaryki i Nikaragui. Okazało się potem, że w stu procentach słuszne.

Po południu podróż autobusem do Puerto Viejo, nad Morzem Karaibskim. Odległość 210 km. Obok mnie siedzi starsza Mulatka i wiezie w torbie jakąś straszną – na szczęście bezbarwną – maź, która rozlewa się po podłodze. Fatalnie ubrudził mi się plecak. Zjeżdżamy ostro w dół z wysokości 1160 m, na jakiej leży San José, mijając słynny Park Narodowy Irazú. Przed Puerto Limón robi się płasko. Wielka równina nadmorska. Cel osiągam w nocy. Puerto Viejo to miejscowość tłumnie odwiedzana przez turystów z całego świata. Natychmiast podbiega do mnie  chłopak oferując tanie miejsce w jakiejś „kabinie” nad samym morzem. Zatrzymuję się w małym „ruchomym” hotelu (drewniane podłogi i tutaj uginają się i trzeszczą) za 10 dolarów.                                                                 

Wtorek, 3 lutego. Rano, w piekącym już słońcu, wyczekuję bardzo długo na autobus do Sixaoli przy granicy z Panamą. Już zaczynam wątpić, gdy wreszcie nadjeżdża.       

Przejazd do Sixaoli (to podobno tylko 40 km!) trwa całą wieczność!!! Droga straszna, szutrowa, kamienista, pełna głębokich dziur i wybojów. Kurz wdziera się całymi tonami przez okna autobusu. Po drodze wielkie plantacje bananów. Nie wiem, ale myślę, że to trwało ze trzy godziny. Makabra!!! Wreszcie Sixaola, absolutna dziura zabita deskami, bałagan niesamowity, rozgrzebane koczowisko. Podbiega mały chłopiec i wydziera mi walizkę z ręki, mimo moich wyjaśnień, że nie mam pieniędzy, by mu zapłacić. Uparł się i już jesteśmy na wysokim, rozpadającym się moście nad rzeką Sixaola. Po jego przejściu budka z grubą Murzynką wewnątrz: to panamski punkt kontroli granicznej i jestem jedynym turystą! Bez czekania, kulturalnie i błyskawicznie zostałem obsłużony i już jestem w Panamie, cały szczęśliwy, że mam za sobą tę koszmarną pod każdym względem Kostarykę! Kawa i zaraz potem taksówką po wspaniałej asfaltowej drodze z Guabito do Changuinola.

To pierwszy etap mojej podróży do miasta David na zachodzie Panamy. Razem: 206 km. Drugi przemierzam autobusem, czy zbiorową taksówką (już nie pamiętam) do miasta Almirante, a stamtąd przez całą wielką Zatokę Chiriquí, łodzią motorową, klucząc wśród wysp i wysepek aż do stolicy prowincji Bocas del Toro, miasta  Chiriquí Grande.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.

 

 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

Brazylia. Część II (1990).