Ermitaż nad Tagiem. Maria Danilewicz-Zielińska.

Florian Śmieja

W emigracyjnym polskim Londynie lat wojennych i powojennych roiło się od instytucji i ludzi. Byli też ludzie-instytucje. Jedną z niekwestionowanych osób tego rodzaju była Maria Danilewiczowa, energiczna kierowniczka Biblioteki Polskiej w dzielnicy Kensington, wysoka, przystojna blondyna, cieszyła się respektem i sympatią wielu czytelników. Pewnie do wszystkich klientów i petentów biblioteki podchodziła życzliwie, ale młodych, a szczególnie adeptów pióra, hołubiła najcieplej. Podsuwała im lekturę, chętnie radziła, czytała ich pierwsze utwory, służyła opinią, promowała ich na łamach prasy, wymieniała w swoich wystąpieniach publicznych.   

Kiedy w latach pięćdziesiątych pojawiły się w Londynie polskie pisma młodzieży akademickiej, znalazły w pani Marii  gorliwą orędowniczkę i sympatyczkę, a nawet chętną współpracowniczkę, autorkę wczesnego szkicu o literaturze emigracyjnej.

Poznaliśmy ją ponadto i cenilismy jako prelegentkę i autorkę licznych artykułów w czasopismach literackich, wreszcie jako prozaika, twórcę opowiadań i powieści, także jako krytyka piszącego wnikliwe szkice.

Urodzona 29 maja 1907 roku w Aleksandrowie Kujawskim Maria Ludwika Markowska studiowała polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim uzyskując magisterium w 1929 roku. O krajobrazie dzieciństwa wspomniała później w jednym z listów. Pocieszała mnie w nim po jakiejś literackiej  utarczce.

Łobodowskim przejął się Pan więcej ode mnie. Ja nie traktuję go poważnie i nawet nie trudzę się, by mu odpowiadać, choć popełnił kilka zasadniczych pomyłek. Przypisał mnie np. do Włocławka, a ja – choć urodzona na Kujawach – byłam w tym zacnym grodzie nadwiślańskim niespełna trzy lata w końcowych klasach gimanzjum, a wakacje spędzałam na obozach harcerskich pod nosem Łobodowskiego, bo w Zwierzyńcu Ordynackim w pobliżu Zamościa. Na dodatek Ojciec mój wychowywał się w Lublinie i tam kończył gimanzjum. Wyrosłam więc nie tylko w zasięgu miazmatów kujawskich. To raczej… Prymas Wyszyński, Pietrkiewicz, Kuncewiczowa, Nowakowski (Zygmunt, przyp. FS), a także Tadeusz Nowakowski związani byli z Włocławkiem. Katedra, której się oberwało, że jest neogotycka,  jest autentycznym zabytkiem z XIV w. itd. (To odżegnywanie się od  zażyłości  z Włocławkiem nie przeszkodziło w tym, że została honorowym obywatelem miasta Włocławka).

Do wybuchu wojny w 1939 roku pracowała w Bibliotece Narodowej. Opuściwszy Polskę przez trzy lata przebywała we Francji, a następnie przez Lizbonę dotarła do Anglii. Wróciła tam do bibliotekarstwa i do roku 1972  prowadziła Bibliotekę Polską. Współpracowała z pismami polskimi i brytyjskimi drukując głównie prace bibliotekoznawcze i bibliograficzne,  także katalogi wystaw, przyczynki naukowe i teksty literackie.

W roku 1953 tomem opowiadań „Blisko i daleko” zadebiutowała jako prozaik. Trzy lata później również w wydawnictwie Veritas  ukazała się jej powieść „Dom”. W roku 1960 wyszedł tom szkiców literackich „Pierścień z Herkulanum i płaszcz pokutnicy”.

Jej długoletnie zainteresowanie piśmiennictwem emigracyjnym zaowocowało, po szeregu próbnych prac, książką „Szkice o literaturze emigracyjnej” w roku 1978, wydane powtórnie w Paryżu, a następnie . poszerzone  w Polsce w Ossolineum. W 1992 wyszedł w Warszawie zbiór szkicow literackich i historycznycn „Próby przywołań”. Posypały się różne inne publikacje i wznowienia.

Po przejściu na emeryturę i przeniesieniu się po śmierci męża do Portugalii jej aktywność, teraz już Zielińskiej (wyszła powtórnie za mąż), nie osłabła. Nie zamknęła się w ślicznym domku pod Lizboną  którego białe ściany obwieszone były  starymi mapami Polski oraz kopiami listów królów polskich, wśród wiecznozielonych aromatycznych krzewów i kwiatów, choć sprawiały jej wiele radości. Komentując kiedyś moje fotografie przysłane z  Kanady, śnieg i  nikłą roślinność dodała:

[…] u mnie pod samym oknem kwitnie hibiscus, a w ogrodzie szaleją nasturcje i nagietki i jakieś kwiatowe odmiany bardzo urodziwych słoneczników hodowanych dla piękności kwiatów.

Jej ulubionymi kwiatmi były fuksje. W innym liście pisała, że patrząc ze swojego okna

[…] podziwiam czerwono-fioletowe fuksje, które w tym roku oszalały i uginają się pod ciężarem kwiatów. Nazywają się ładnie po portugalsku: „brincos de princesa” (klejnociki księżniczki – FS). W pobliżu kwitną nagietki – nasze polskie nagietki – portugalska nazwa „maravilhas” trafiła do „Księcia Niezłomnego” – Słowacki ich nie utożsamił, a brzmienie nazwy mu się najwidoczniej podobało.

Choć mieszkała w Portugalii, nadal uczestniczyła w jury nagród pisarskich. Tak motywowała wybór jednego z nagrodzonych Nagrodą Kościelskich poety:

Nagrodę emigracyjną otrzymał Bolesław Kobrzyński, autentysta, autor wierszy wojennych, od lat przebywający w szpitalu. Nagroda umożliwi przypomnienie jego twórczości, wczorajszej – to prawda, ale korzystnie odcinającej się od tradycyjnych wierszy wojennych pisanych przy biurku przez przysięgłych cywilów.  

Ten szpital odwiedziłem kiedyś na zaproszenie poety Bronisława Przyłuskiego.  Wśród słuchaczy  był również Kobrzyński. Zabierał głos bardzo interesująco, potem mnie odprowadził do autobusu. Wtedy dopiero objawiły się jego lęki i ukazała przyczyna jego hospitalizacji. Korespondowaliśmy trochę. On mi przysyłał długie, pięknie kaligrafowane wiersze, których pisał dużo. Ja mu dostarczałem papieru i znaczków.

Wieści nadchodzące z samotni pani Marii niekiedy potrafiły zadziwić. Zakomunikowała raz takie spostrzeżenie:

Czy zauważył Pan, że w r.1989-91 wydarzyło się coś ze wszech miar godnego uwagi, co i Pana bezpośrednio dotyczy. Prawie równocześnie, w odstępach paru miesięcy, mimo trudnych warunków wydawniczych pojawiły się „Wiatr z innej strony” Bogdana Czaykowskiego, „Niespodziewane żywoty” Jana Darowskiego, co najmniej dwa tomiki Bolesława Taborskiego (“Szekspir” i „Polityka”), „Jesień” Adama Czerniawskiego – a niewiele wcześniej zebrane wiersze Zmarłych Ławrynowicza i Gniatczyńskiego. Do tego trzeba dodać działalność na pokrewnych polach: Jerzego Sity jako wydawcy i Taborskiego w BBC („Sztuka nad Tamizą”). Obserwując to zjawisko dochodzę do wniosku, że stoimy wobec „powtórnego debiutu” czy renesansu grupy poetów londyńskich. Jest to zjawisko na miarę „wybuchu” twórczości Skamandrytów w 1939/40. Może mi Pan odpowiedzieć, że niektorzy wymienieni pisali i publikowali „ciurkiem” (jak się mawia w sekcji Polskiej BBC) – ale zgodzi się Pan, że najnowszy zbieg okoliczności ma swoją wymowę, zwłaszcza, że z wyjątkiem przedwcześnie zmarłych, nic nie zapowiada, by nie było dalszego ciągu (np. Busza). Dla mnie, kronikarki literatury emigracyjnej, z musu porywającej się na hierarchizowanie, jest to wydarzenie wielkiej wagi, bo w pewnym stopniu oznacza przedłużenie literatury emigracyjnej, bo przecież chcąc nie chcąc jesteście par excellence poetami i pisarzami rezprezentującymi tę emigrację i to w stopniu wyższym od wielu lansowanych przez niektóre koła (zwłaszcza w Kraju) wielkości emigracyjnych  (Wat!).

Posyłałem  jej niekiedy ciepłe jeszcze tomiki moich wierszy.. Po odebraniu „Ziem utraconych” tak do mnie napisała: „To najlepsze Pana wiersze. Jak Staff i jak Wierzyński pisze Pan im później, tym lepiej. Zna Pan zapewne opinie o profesorach niemieckich: najlepsze prace piszą na emeryturze. Myślę, że odnosi się to – ogólnie biorąc – także do poetów a do Pana w szczególności. Gratuluję i zachęcam do ‘Medytacji’, podsumowania grzechów (nie) wielkiej Emigracji i nie bania się Smutku ludzkiego a Smętka narodowego. Balansuje Pan zręcznie między Tradycją a POSTmodernizmem i uchował się Pan przed ‘obowiązkiem’ deklarowania wierności Jungowi, Derridzie i Bachtinowi”.

Zdarzało się, że jakiś pojedyńczy wiersz spodobał się na tyle,  że powodował niespodziewane, obszerne komentarze.

Bardzo mnie wzruszyło „Życie pozagrobowe”. Przystaje do mojej sytuacji („Więcej wśród nas umarłych”), gdy tkwię samotnie i „przecież żyję”, a mam przed sobą raptownie się zwężający margines czasu i blisko terminowe spotkanie ze śmiercią, bez gwarancji, że spotkam się z bliskimi, których widma (fantazmy?) krążą po nocach tak realistycznie, że po przebudzeniu z trudem oddzielam marę od otaczającej mnie rzeczywistości  i, mimo wszystko, obcego otoczenia. A przecież nie umiem i nie chcę oddalać się stąd, a że i wiek i stan zdrowia dyktują spokojną egzystencję, więc siedzę (teraz przy otwartych na ogród drzwiach […].

Pani Maria zawsze reagowała na wspomnienie ludzi, których znała. Kiedy zmarł stryj mojej żony, Juliusz Poniatowski,  napisała:

Pana Juliusza znałam długo i dobrze. Jeszcze z czasow, gdy pisałam o Krzemieńcu i często jeździłam na Wołyń. A i w Warszawie, gdzie widywałam go najczęściej u tzw. „starego Stempowskiego”. To był wspaniały człowiek.

Kiedy indziej widocznie poskarżyłem się listownie na Iwaniuka, na co nadszedł taki jej komentarz:

Niepotrzebnie przejmuje się Pan Iwaniukiem. To bardzo nieprzyjemny facet. Miałam z nim takie przejście. Przysłał do Biblioteki tom swoich wierszy. W podziękowaniu był błąd maszynowy w nazwisku (na kopercie brzmienie było prawidłowe). Przegapiłam, podpisałam. Zareagował ordynarnym listem, a  tak się złożyło, że na krótko przed tym w decydujący sposób pomogłam do przyznania mu nagrody Kościelskich, bo moi Koledzy z Jury wierszy jego (poza  Jeleńskim) nie czytali.  Złośliwiec zakompleksiony.

Pani Maria raz po raz zachęcała mnie do pisania do rocznika „Antemurale” pragnąć ożywić badania na odcinku ibericów. Okazało się, że nawoływała bez skutku. Sama zaś, znalazłszy się na nowej ziemi zajęła się gorliwie luso-polonikami. Jej mąż Adam Zieliński zebrał dwadzieścia kilka utworów poetów portugalskich dziewiętmastego wieku dotyczących Polski, a wywołanych echami powstania styczniowego. Na próżno usiłowano mnie wciągnąć do współpracy. Usprawiedliwiałem się słabą znajomością portugalskiego i  innymi pilnymi obowiązkami. W końcu powstały z tego 34 felietony radiowe p. Marii o luso-polonicach. W „Wiadomościach” natomiast pojawiły się bogato ilustrowane, ciekawe artykuły o Luzjadach. O ile sygnały emigracyjne były niesprzyjające (nie interesował ponoć czytelnika polskiego Camoes), z Polski nadszedł list profesora Stefana Kieniewicza, specjalisty od roku 1868 przyznający, że autor nie wiedział nic o tej fali sympatii dla Polski w Portugalii.

Także wydaniu „Mickiewiczian” towarzyszyły opaczne sygnały. Pani Maria w 1991 roku napomknęła, że „Mickiewicziana przeszły bez echa”, ale sądzę, że pozostaną one trwałym świadectwem jej edytorskiego zapału. Nie była to robota wcale łatwa.:

[…] opracowanie ich kosztowało mnie ponad rok życia, ale była to praca emocjonująca i chyba celowa. Dwa dalsze lata pochłonęła walka z drukarniami – absurdalna, bo książka ukazała się tylko pozornie nakładem „Arkad”, a w rzeczywistości sfinansował jej wydanie dr Tomasz Niewodniczański, właściciel opublikowanych obecnie autografów i jeszcze cenniejszego „Albumu Moszyńskiego”, który wejdzie do tomu drugiego, a zawiera robocze wersje wierszy z okresu rosyjskiego, w tym sonetów krymskich. Demonstruje tam Mickiewicz swój warsztat poetycki, wielokrotne nanoszenie poprawek (nie zawsze ulepszeń) itp.

Lata płynęły. Starszy mąż wymagał troskliwej opieki. Lekarz rozkładał bezradnie ręce  słuchając opowieści o symptomach choroby i mawiał idade, wiek! Pani Maria poczuła, że i ją wysiłek zaczął męczyć, a tyle jeszcze chciała zrobić.

Szczęśliwym pomysłem okazał się mój wypad z Sewilli do Portugalii w roku 1988, kiedy prowadziłem w tym mieście kurs języka hiszpańskiego dla grupy kanadyjskich studentów.  Poprzednio odwiedziłem podlizbońską samotnię z żoną i czworgiem dzieci w roku 1975 w sam gorący czas przewrotu w Portugalii, kiedy zbuntowane wojsko i czerwone watahy przewalały się złowieszczo ulicami smarując cudowną biel domów i kościołów czerwonymi gwiazdami,  sierpem i młotem. Wydawało się, że padnie demokracja.  Tym razem jechałem sam autobusem przez rzadko odwiedzane zakątki Ekstremadury. Przy tej okazji nagrałem z panią Marią rozmowę, a raczej wywiad na temat literatury emigracyjnej. Wydrukował go Giedroyć w „Kulturze” i zapoczątkował całą falę publikacji na ten nagle modny temat. Pani Maria zanotowała całą sprawę wielkodusznie:

[…] wskrzesił mnie Pan swoim wywiadem, bo otrzymałam pod jego wpływem kilka listów, w tym pretensje, że za mało kocham londyński Związek Pisarzy.

Lecz nieubłagany czas zabrał męża. O swoim domu o nazwie Romazeiras pisała : „[…] to obecnie jednoosobowy damski klasztor trapistów”. Nie dawała jednak za wygraną. Podjęła inny temat:

Usiłuję pisać wspomnienia. Kujawskie dzieciństwo i młodość jakoś dały się opisać, utknęłam na obrazie Dwudziestolecia, bo im dalej w lata,  tym bardziej rozgałęziają się moje sprawy i „geograficznie” powiększa świat. Wcześniej napisane fragmenty o Londynie czekają na włączenie we właściwe miejsca, a całość się nie klei i chyba nie sklei. Giedroyć uważa, że moje życie było (i jest) ciekawe, co wydaje mi się błędną oceną, bo – co zarzucili mi Bednarczykowie – nie mam za sobą doświadczeń zsyłkowych i więziennych. Myślę jednak, że niektóre moje przeżycia i doświadczenia wymykają się szablonom, a samotność sprzyja rewizji ocen o dawnych doświadczeniach życiowych.

Odpowiadając późno, jak sądziła, na mój list napisała:

Tłumaczy mnie, poza karygodnym lenistwem, mój podeszły (?) wiek – przed tygodniem skończyłam 88 lat i sama się dziwię, że jeszcze żyję, czytam, piszę, a nawet występuję w telewizji.

Powróciła też do poprzedniego tematu, do sprawy wspomnień.

Piszę wspomnienia, ale w tej wczesnej brulionowej formie jest to raczej sprawozdanie czy „curriculum vitae” niż obraz subiektywny przeżyć w różnych epokach życia: krajowej (do 1939), francusko-angielskiej i portugalskiej (już 22 lata).

Doczekawszy dziewięćdziesięciu lat przyjmowała los filozoficznie:

Czuję się,  „as well as it can be expected” to znaczy łamią mnie kości na zmianę ,źle sypiam, to znow gnębi mnie senność – co usprawiedliwia lenistwo, a margines życia przede mną stale się zwęża.

Nie narzeka na własną sytuację, pociesza innych, którzy szukają u niej pociechy. Po wizycie znajomej, która nie mogła przeboleć utraty matki, do której była bardzo przywiązana,  Danilewicz-Zielińska notuje:

Musiałam, chcąc nie chcąc, udawać psychoanalityka i zabijając własne wspomnienie tłumaczyć śmierć jako wolę Bożą, nie omijającą nikogo. W moim wieku wymaga to samodyscypliny i unikania analogii.

Szczęśliwym zrządzeniem potrafi jeszcze czytać, co robi z przyjemnością oraz „narkotyzuje się” TV Polonią. Zachwyciła się np. oglądając wystawienie „Zemsty”. W sierpniu 1999 odebrała mój list z  kolejnym sprawozdaniem z mojego pobytu w Polsce.

Zazdroszczę Panu możliwości częstych wyjazdów, a w szczególności Wilna. Ja nie mogę odwiedzić nawet Włocławka, do którego ciągnie serce, ledwo łażę po domu i serce nawala (zemdlenia), nie nadaję się do podróży samolotami – a tak stąd daleko.

Kartkę napisała regularnym, pięknym pismem ręcznym, którego niewielu ludzi w życiu się potrafi dopracować.

Święta Bożego Narodzenia 2000 roku spędziła u przyjaciół w eleganckim podlizbońskim kurorcie Estoril. Mogła stamtąd podziwiać zmienne, malownicze krajobrazy oceaniczne. Pojechała ze swoją najnowsza książką „Fado o moim życiu”, której egzemplarz miałem w styczniu odebrać. Było to Boże Narodzenie po wodzie. W liście z 12.01.2001 r. już po powrocie do Feijo wspominała ciężki okres pracy bibliotekarskiej w Londynie, który nie pozostawiał czasu na pisanie i że dopiero po przejściu na emeryturę i przeniesieniu się do Portugalii mogła napisać „Szkice o literaturze emigracyjnej” i  eseje, które złożyły się na książkę „Fado o moim życiu”.

Nie przeczuwała, że nowy rok zacznie się fatalnym załamaniem się zdrowia i że tragiczny pożar zniszczy część dokumentów jej owocnego życia. Pani Maria, Bogu dzięki, wraca szybko do zdrowia, ale nie może nie być wstrząśnięta niepowetowaną utratą książek i listów. Chciałem wierzyć, że „pustelniczka”, dotknięta tak wieloma próbami i z tej wyjdzie obronną ręką.

Maria Danilewicz-Zielińska zmarła 22 maja 2003 roku w Quinta das Romazeiras w Portugalii (przy. red.).

 

O Marii Danilewicz-Zielińskiej:

Portugalskie rekonesanse

 




Portugalia

Teresa Fabijańska-Żurawska

Z teki globtrotera

Leży na zachodnim końcu Europy, kłania się Atlantykowi i za­morskim pobra­tymcom. Kraj mało znany Polakom, chociaż coraz więcej pielgrzymów dociera już do Fatimy. Dla Portugalczyka nawet wykształconego, Polska to jakiś północny, zimny skrawek dziwnej Europy. Znają jednak dobrze muzykę Chopina i Pendereckiego. Podziwiają naszą ­bezkrwawą rewolucję solidarnościową i utożsamiają z „aksa­mitną” praską. Kiedy tłumaczę różnicę, porównują do swojej sprzed 35 lat zw. rewo­lucją goździków. Elegancki świat, nie ma co. Powiadają, że nasze języki są podobne, bo mają ty­le świszczących zgłosek. Niech im będzie. Miły naród, powstały z mieszanki ras, która dała całkiem dobry efekt. Portugalscy mężczyźni są piękni, niezbyt wysokiego wzrostu, o kształtnych głowach, czarnych, ładnie kręcących się grubych włosach i ognistych oczach. Cery mają smagłe. Kobiety za młodu są śliczne, później dostojnieją, przybierając na wadze. Szkoda. Są towarzyskie, rozmowne, uwielbiają psychoanalizę. Noszą się modnie i obwieszają mnóstwem biżuterii, najczęściej złotej. U nich nawet małe dziewczynki są przystrojone złotymi łańcuszkami, kolczykami, a niemowlaki noszą smoczki na złotych łańcuszkach. Jest w Lizbonie ulica – Via Aurea – sklep jubilerski obok sklepu jubilerskiego, a w każdym obfitość złotych wyrobów, przepięknych i niezbyt drogich.

Klimat w strefie nadbrzeżnej cudowny: niebieskie morze, ciemny błękit nieba, ożywczy wiatr. Roślinność śródziemno­morska – palmy na ulicach; przy drogach agawy strzelają swymi dziwnymi kwiatami po­dobnymi do rabarbaru, wzdłuż głównych dróg oleandry w róż­nych kolorach, od białego do fio­letowego, w ogrodach kaskada­mi zwisa bugenwila, gaje eukaliptusowe srebrzą się młodymi gałązkami, a dęby korkowe, ho­dowane tu na kilometrowych przestrzeniach, rdzawym kolo­rem odartej kory robią wraże­nie dramatycznych dekoracji teatralnych. Gaje oliwne, dzi­kie drzewa figowe, o które tu nikt nie dba, a przecież dają po­karm najbiedniejszym, za dar­mo. W porze południowej snują się wszędzie i w miastach, i na wsi, dymy pieczonej na ruszcie sardynki. W Lizbonie mieszają się z zapachem morskiej wody, wil­goci powietrza, nagrzanych ka­mieni, i czegoś nieuchwytnego.

Lizbona jest piękna, szkoda że w połowie XVIII w. zniszczyło ją, potworne trzęsienie ziemi, po którym pamiątką nader wymowną są ruiny kościoła gotyckiego zamienione w lapidarium. Lizbona leży u ujścia rzeki Tag, szeroko, lejkowato łączącej się z oceanem. Jest zwrócona do rzeki całą architektoniczną osią, jak­że pięknie zaprojektowaną od parku Edwarda VII przez barokowy plac z pomnikiem bohate­ra markiza de Pombal, Avenidę da Liberdade, Rossio, aż do pla­cu dos Comercio, otwierającego port rzeczny stolicy. Ten port to ważny węzeł komunikacyjny, to połączenie wodne z drugą stro­ną Tagu równoznaczne z mostem Salazara (może teraz nazywa się inaczej?) dla ruchu kołowego. Właśnie w tym miejscu, po dru­giej stronie mostu, ustawiono o­gromną figurę Chrystusa z roz­postartymi ramionami, jak w Rio de Janeiro. Chrystus chce objąć Lizbonę, chce objąć świat. Stoi na wysokim cokole, którego w nocy nie widać, a mistrzow­skie podświetlenie samej posta­ci zielonkawymi żarówkami spra­wia niesamowite wrażenie. Chry­stus jawi się na tle granatowe­go nieba, zstępuje ku nam. Efekt jest tym większy, gdy leci się samolotem nocą,  a bliskość lotni­ska od miasta zmusza do lotu nad portem i miastem z kilkakrotnym okrążeniem ponad starą Alfamą i samym centrum rzęsiście ­oświetlonym jak statki w porcie. Rozsypane sznury brylantów i pereł, tajemnicze światła ulicznych latarń, barwność i migotliwość reklam – oto co zostaje w pamięci.

Lizbona jest oczywiście stoli­cą, najważniejszym ośrodkiem kultury i sztuki. To tutaj spotykamy architektoniczną specyfi­kę portugalską – styl manueli­no, który był połączeniem póź­nego gotyku i renesansu, dając własną odmianę polegającą na zastosowaniu niepowtarzalnych motywów sznurów, lin, tak przecież bliskich portugalskim wilkom morskim. Styl ten zamyka się w latach 1490 -1525 i został tak nazwany dla uczczenia władcy, króla Emanuela. Perły tej architektury zachowały się w Lizbonie, zwłaszcza w dziel­nicy zwanej Belem. Przede wszystkim wieża – twierdza usytuowana nad rzeką, szeroko wlewającą się w ocean, powsta­ła w miejscu skąd wypływał Vasco da Gama na słynną wyprawę do Indii. Przypływy i odpływy morza sprawiają, że jej położenie jest niesłychanie ma­lownicze, a zachody słońca wy­jątkowo piękne. Czerwona kula zawisa, a potem idzie spać do morza. Nie opodal, bliżej miasta uwagę przykuwa ogromny zespół bia­łych, koronkowych wprost bu­dowli. To słynny klasztor Hieronimitów (dos Jeronimos) z 1497 roku, przewidziany na panteon królewskiej rodziny. Pamiętam pogrzeb Salazara z 31 lipca 1970 roku z tysiącami lu­dzi, z wszystkimi przedstawicie­lami dyplomacji świata, oprócz Polaków (nie mieliśmy wtedy żadnych stosunków, może nikle handlowe), właśnie tam, na o­gromnym placu – nadbrzeżu odbyło się pożegnanie, ponieważ życzył sobie być pochowanym w ziemi, we własnej parafii, gdzie się urodził i gdzie żyła jego ro­dzina. Żadnej pompy nad gro­bem. Trumna tonąca w kwiatach odjechała pociągiem z tegoż placu. Jeden wagonik dla Zmar­łego, drugi dla rodziny i przy­jaciół. To wszystko. Smutne do­nie spowite w czerni przykry­wały swe piękne głowy mantyl­kami koronkowymi, tak delikat­nymi jak rzeźbiarskie motywy krużganków klasztornych. Tego dnia można było zwiedzać klasztor i kościół, w którym je­szcze pozostały fotele z białymi karteczkami wyznaczającymi miejsca według etykiety dyplo­matycznej.

Drugą specyfiką sztuki portugalskiej jest ceramika – azulejos, jedno- lub wielo­barwne kompozycje figuralne ułożone z płytek tworzących obraz, lub po prostu dekoracje wzorzystą na ścianach domów, kamienic miejskich, w pałacach, kościołach i ogrodach. Są dzielnice, gdzie domy do wysokości pierwszego piętra wyłożone są ceramiką. W dniach rewolucji dokładnie zaklejono je plakata­mi. Zadanie było ułatwione, dzięki gładkości ściany (ale kto to wszystko potem mył?).

Portugalia ma znakomicie zor­ganizowaną turystykę, a jej główne biuro Claras Turismo jest godne szczególnej pochwały. Każdej niedzieli z Avenida da Li­berdade odjeżdża kilkanaście luksusowych autokarów wypełnionych po brzegi turystami udającymi się na jednodniową wyc­ieczkę do najsłynniejszych miej­scowości takich, jak: Sintra, u­wielbiana przez Anglików z pa­łacem królewskim i mikroklimatem podobnym północnym kra­jom Europy (drzewa liściaste i bujna roślinność), Mafra, słynna ze swej rzeźby osiemnastowiecznej ­i jej szkoły, Batalha z jej niedokończoną kaplicą, której sklepieniem jest niebo, Alcobaca z prześwietnym klasztorem gotycko-barokowym i wreszcie Na­zare –  rybacka wioska z plażą i kolorowymi barkami. Oczywi­ście, po drodze koniecznie trzeba zobaczyć wejście do piekła Ca­bo da Roca, z bulgocącą, burzli­wą falą przelewającą się w skalisty łuk, sugerujący bramę pie­kielną. Malowniczy, naskalny Azenhas do Mar i Cabo Carvoeiro – najdalej wysunięty na zachód cypel Europy. Kolor wo­dy, nieba, kamieni, biel domów i różowe ich dachy kryte dachówką, tarasy, baseny, plaże z namiotami i ten gorący piach, który za, chwilę pokryje ocean. W tym wszystkim jest i Fatima, miejsce pielgrzymkowe od lat czterdziestych naszego wieku, portugalska Częstochowa wzru­szająca mnogością wiernych, kal­ek na wózkach i jeżdżących łożach – wszyscy do cudownej wody u stóp Pani Fatimskiej.

Pewnie Czytelnicy nie dadzą mi wiary, gdy zdradzę tajemnicę powodzenia Biura Podróży? Otóż na tę wyprawę z obiadem i podwieczorkiem oraz odwiezieniem do domu, pojechałam tak­sówką. Tak, tak – dwoje Brazylijczyków i ja oraz specjalna dla nas pilotka. Drogo? – Nic po­dobnego? Ani grosza więcej niż opłata miejsca w autokarze. Mieliśmy szczęście, że zabrakło miejsc. Nie odesłano nas, wezwano taxi z przystanku obok. To było ratowanie własnego honoru Biura, ale w jakim stylu!

 

__________________

Teresa Fabijańska-Żurawska, jest historykiem sztuki ze specjalnością w dziedzinie pojazdów konnych. W latach 1963-1994 pracowała w Muzeum-Zamku w Łańcucie kierując Działem Pojazdów Konnych. Od 1965-1993 roku brała czynny udział w konferencjach Międzynarodowego Stowarzyszenia Muzeów Transportu /IATM/ przy ICOM /International Council of Museums/ reprezentując Polskę i Łańcut. Wszystkie wygłoszone przez nią referaty zostały opublikowane w roczniku Stowarzyszenia IATM pt. „Yhe transport Museums”. Dla pogłębienia wiedzy wyjeżdżała na stypendia do Francji, Portugalii, Włoch oraz do Belgii, Holandii, Anglii, Niemiec, Austrii, Szwajcarii, Danii, Szwecji, USA, Rosji, do Czech i na Węgry, służbowo lub prywatnie zapoznając się tam z muzeami państwowymi i kolekcjami prywatnymi dotyczącymi pojazdów konnych, obyczajów i etykiety dworskiej i dyplomatycznej. W Paryżu, pod patronatem Sorbony odbywała badania i poszukiwania archiwalne, poznawała kolekcje i biblioteki m.in. słynne zbiory „HERMESA” przy Faubourg S-t Honore i Compliegne poza Paryżem.

Podczas jednego z jej pobytów w Paryżu, została zaproszona na karnawałowe przyjęcie pod hasłem – miasto Paryż przyjmuje stypendystów. Za zaproszeniu widniało nazwisko Jacquesa Chiraca, który był wówczas merem Paryża. Zaproszono osoby o rzadkich i nietypowych specjalnościach, zajmujące się niezwykłymi dziedzinami. Na tym przyjęciu Teresa Żurawska poznała Portugalkę, która skontaktowała ją z profesorem z Fundacji Calousta Gulbenkiana. Po powrocie do Polski otrzymała stypendium i zaproszenie na miesięczny sierpniowy pobyt w Lizbonie dla zapoznania się z karetami królewskimi. Rok wcześniej stypendium tej samej Fundacji otrzymał Krzysztof Penderecki. Gdy Teresa Żurawska przyjechała do Portugalii, bardzo głośno było o koncertach naszego kompozytora. Wówczas Polska nie utrzymywała kontaktów dyplomatycznych z Portugalią, z wyjazdem łączyło się było wiele utrudnień, w Warszawie nie było ambasady, o wizę należało wystąpić w Paryżu. Ale portugalskie karety, kultura i słońce utkwiły autorce w pamięci.

Portugalskie wspomnienia pochodzą z dwóch wyjazdów – jednego na stypendium Fundacji Calousta Gulbenkiana w 1970 roku, a drugiego w 1986 roku na konferencję Międzynarodowego Stowarzyszenia Muzeów Transportu.




Portugalia (1985 – 2002). Część II.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca


Zygmunt Wojski

Północ

Na dalekiej północy, Braga, stolica prowincji Minho, najstarsze miasto Portugalii,  znane już za czasów rzymskich jako Bracara Augusta. Chyba najstarszym zabytkiem jest Kaplica Świętego Frutuoso (Capela de São Frutuoso) z VII wieku, pre romańska, z wysokimi kolumnami o korynckich kapitelach i mrocznym wnętrzu. Katedra, XIII-XVI w., była wielokrotnie przebudowywana. W Bradze jest mnóstwo kościołów i klasztorów. Niektóre z nich znajdują się poza obrębem właściwego miasta. Na przykład kościół Dobrego Jezusa (Igreja do Bom Jesus, XVIII-XIX w.), z monumentalnymi ozdobnymi schodami, dalej Świątynia Sameiro (Santuário do Sameiro, XIX-XX) i klasztor Tibães (Mosteiro de Tibães, XVII-XVIII w.). W centrum,  Łuk Nowej Bramy (Arco da Porta Nova, XVIII w.), imponujący ratusz z XIX, barokowy Pałac do Raio (Palácio do Raio, XVIII w.) i Pałac Basków (Palácio dos Biscainhos, XVI w.).

Blisko Bragi są dwa miasta, które zwiedziłem: Barcelos, skąd wywodzą się charakterystyczne gliniane czarne koguty z wielkim czerwonym grzebieniem i Guimarães, kolebka państwa portugalskiego, ze średniowiecznym zamczyskiem z X wieku, w którym rezydował pierwszy król Portugalii, Afonso Henriques. Obok zamku znajduje się niewielka kaplica Św. Michała (Capela de S. Miguel, XIII w.), gdzie miał być ochrzczony pierwszy król. Na dole, w centrum miasta, zabytkowy kościół Matki Boskiej spod Drzewa Oliwnego (Nossa Senhora da Oliveira, XIV w.), z wirydarzem o masywnych kolumnach korynckich. Muszę przyznać, że chyba nigdzie w Portugalii nie miałem takiego uczucia klaustrofobii, jak w Guimarães. Miasto niby nie  tak  duże,   ale  ruch  i   hałas   wyjątkowo  męczące.  Barcelos   jest znacznie spokojniejsze, a jego romańsko-gotycki kościół parafialny (Igreja Matriz, XIII w.) jest naprawdę piękny. Wewnątrz wspaniałe witraże, w tym wielka rozeta.

Chciałbym wymienić jeszcze sześć miejsc godnych uwagi w prowincji Minho. Pierwsze to cudownie położona u ujścia rzeki Limy do Oceanu Atlantyckiego Viana do Castelo. W centrum eleganckie, stare kamienne pałace i masywny kościół parafialny (Igreja Matriz, XV w.) o dwóch potężnych wieżach z blankami. Nad miastem wzgórze 160 m wysokie, z kościołem Św. Łucji (Santa Luzia, początek XX w.). Widok ze wzgórza wspaniały. Na szeroko rozlanej rzece Limie most zaprojektowany przez Eiffel’a. Przy samej granicy z Hiszpanią, Caminha, z ładną starówką i przestronnymi plażami, gdzie kąpiel graniczy z bohaterstwem ze względu na bardzo niską temperaturę wody (zimne prądy).

W głębi lądu, urocze miasteczko Ponte de Lima, z  rzymskim mostem na Limie, otoczone wzgórzami. A na obrzeżach miasteczka Celorico de Basto, na wzgórzu, Zamek Arnóia (Castelo de Arnóia, XI w.) z pięknym widokiem na okolicę. U stóp gór wioska Soajo, gdzie wielkie skupisko miniaturowych spichlerzy na kukurydzę, zwanych po portugalsku espigueiros. Są z kamienia, z pionowymi wąskimi otworami wentylacyjnymi i na krótkich kamiennych nóżkach. Także w pobliskiej wsi Lindoso spotkamy wiele takich spichlerzy. Przy granicy z Hiszpanią Park Narodowy Peneda-Gerês, obejmujący dwa pasma górskie o tych nazwach. Potoki górskie, wodospady, ale… tłumy turystów. Miasto Chaves leży już w prowincji Vila Real. Było to rzymskie Aquae Flavae. Z tego okresu zachowały się dwie kolumny z łacińskimi napisami, na środku rzymskiego Mostu Trajana (I-II wiek naszej ery) nad rzeką Tâmegą. Zamek z potężną wieżą pochodzi z IX wieku.

Dalej na wschód zaczyna się prowincja Tràs-os-Montes, czyli po polsku Zagórze i miasteczko Vinhais, a w nim osiemnastowieczny klasztor Franciszkanów, w którym bardzo wygodnie przenocowałem. Nazajutrz dotarłem do miasta Bragança z górującym nad nim Zamkiem i murami wokół najstarszej części grodu (XII-XIII w.). Obok znajduje się bardzo ciekawa świecka budowla w kształcie pentagonu, parterowa w stylu romańskim, z małymi oknami, tak zwany Domus Municipalis czyli Miejski Dom z XII wieku. Ma część podziemną z cysterną i dotąd nie wiadomo, w jakim celu została wzniesiona.

Na północ od Bragançy jest Park Naturalny Montesinho, a w nim, przy samej granicy z Hiszpanią, wioska Rio de Onor, znana w całej Portugalii ze wspólnoty prac rolnych i hodowlanych. Po drugiej stronie granicy współpracująca z nią wioska hiszpańska i stosunkowo blisko już do hiszpańskiego miasta Puebla de Sanabria i cudownego jeziora Lago de Sanabria. 60 km na południe od Bragançy, na pustynnym wzniesieniu, gdzie tylko rzadko rosnące drzewa oliwne, klasztor Balsamão (początek XVIII w.), w którym żyją polscy Marianie.

Na północny wschód, Miranda do Douro nad głębokim skalistym kanionem rzeki Duero, która tu stanowi granicę między Portugalią i Hiszpanią. Miranda do Douro  i jej okolice to wyspa, gdzie zachował się mirandês, czyli resztki dialektu leońskiego. Ciekawy taniec zaś wykonują tak zwani Pauliteiros („pałkarze”), ubrani w białe, haftowane  suknie i czarne kapelusze chłopcy, którzy mają w rękach po jednej pałeczce i tymi pałeczkami uderzają rytmicznie w pałeczki partnerów. Jest w Mirandzie kilka zabytków, w tym potężna manierystyczna katedra z XVI w.

W Vila Real przepiękny pałac wiejski Solar de Mateus z XVIII wieku. Wygląda wspaniale nad stawem, w którym odbijają się jego wieżyczki. W sąsiedztwie miasta, góry Serra do Marão, z  najwyższym szczytem 1415 m. Z drugiej strony Vila Real, w skalistym otoczeniu, wodospad Fisgas do Ermelo, 200 m wysokości. Malownicza bardzo jest dolina Duero, której strome stoki pokrywają winnice. To stąd pochodzi słynne wino porto. Po drugiej stronie Duero, już w prowincji Viseu, Lamego z cudownym kościołem Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nossa Senhora dos Remédios, z XVIII w.), na wysokim wzgórzu, z wielkimi, dekoracyjnymi schodami, bardzo podobny do Kościoła Dobrego Jezusa w Bradze, ale jeszcze piękniejszy. Gotycka katedra pochodzi z XII w., ale ma liczne uzupełnienia i elementy z XVI i XVIII w. Już w dystrykcie Porto miasto Amarante nad rzeką Tâmegą, z najwspanialszym zabytkiem, kościołem Świętego Gonçalo z XVI wieku. Tuż przy Porto, miasteczko Matosinhos z barokowym kościołem Pana Dobrego Jezusa z XVII w. (Igreja do Senhor Bom Jesus de Matosinhos).

Dalej na północ, Vila do Conde z potężnym klasztorem Świętej Klary z XIV w. i obok niego, gotyckim kościołem Świętej Klary, także z XIV w. W pobliżu romański akwedukt z XVI w. W centrum, manueliński kościół parafialny Świętego Jana Chrzciciela z XVI w. Jeszcze dalej na północ, Póvoa de Varzim, z pomnikiem wielkiego pisarza Eça de Queiroz, który tu właśnie się urodził w 1845 r., a umarł w Paryżu w 1900 r. Przy plaży, niska forteca z XVIII w.

 

Ponownie Centrum

Teraz przenosimy się do centrum, w góry Serra da Estrela z najwyższym szczytem Portugalii kontynentalnej, Wieżą (Torre), 1993 m. Szczyty są dość płaskie, obłe i bardzo skaliste. Z tych gór pochodzi specjalna rasa psów, które zwą się psami z Serra da Estrela. Są kudłate, jasno brązowe. Ładne! Od strony wschodniej u stóp tych gór leży miasto Covilhã, zwane “miastem wełny i śniegu” ze względu na stada owiec wypasanych w górach i często padający tu śnieg. Kwitł tu dawniej przemysł tekstylny i produkowano tkaniny wełniane. W mieście barokowy kościół Najświętszej Panny Marii, w latach czterdziestych XX wieku wyłożony na zewnątrz kafelkami, manierystyczny kościół Miłosierdzia i zewsząd widoczna wieża Św. Jakuba (Torre de São Tiago, XIX w.).

Niedaleko od Covilhã, miasteczko Belmonte, skąd pochodził odkrywca Brazylii, Pedro Álvares Cabral. Zamek średniowieczny z XIII wieku, a poza miasteczkiem, na wzgórzu Św. Antoniego, niesamowita wręcz lityczna budowla kamienna z okresu rzymskiego, Wieża Centum Cellas (Sto Cel) z I wieku naszej ery. Nikt dokładnie nie wie, do czego służyła…  

Przy granicy z Hiszpanią, Monsanto, wioska wśród ogromnych bloków skalnych, a nad nią założone przez pierwszego króla średniowieczne zamczysko z XII wieku. Granitowe skały są wszędzie, a małe domki przytulone do nich, często z wykorzystaniem skały na ścianę. To tu poczciwy dziadek wystrugał mi piękny kij pasterski cajado z jesionowego drewna.


Południe 

Pozostało jeszcze samo południe, zachodnia część prowincji Algarve. Najpierw Albufeira i jej plaże. Najładniejsze są te osłonięte pionowymi czerwonymi klifami. Jeszcze ładniejsze są w Lagos, na przykład, plaża Dony Anny (Praia de Dona Ana). W Lagos, Forteca z XVII wieku (Forte da Ponta da Bandeira) i barokowy kościół Św. Antoniego. Na cyplu w Sagres forteca z XIV wieku i kościółek Najświętszej Panny Marii da Graça, z XVI wieku. To tu miała istnieć słynna szkoła żeglarzy Infanta Henryka Żeglarza, choć ostatnio ten fakt podawany jest w wątpliwość. Na samym zachodnim krańcu, Przylądek Św. Wincentego i forteca o tym samym imieniu, z XVI w. Tu kończy się Portugalia lądowa….

 

Madera i Azory

To moja portugalska przyjaciółka Virginia Pinela przekonała mnie do odwiedzenia Azorów, a Maderę chciałem zobaczyć sam. Słyszałem o niej sporo od mojej pierwszej dony (właścicielki mieszkania w Lizbonie), która urodziła się na tej wyspie. Chyba już w 1986 r. zdecydowałem się na tę podróż. Na lotnisku czekała liczna rodzina Conceição, znajomej mojej nauczycielki literatury portugalskiej na kursie. Byli bardzo gościnni. Dzięki nim zobaczyłem sporo czarujących zakątków Madery. Wyspa jest bardzo górzysta, wulkaniczna. Nie ma na niej właściwie płaskich miejsc. Wysokie szczyty, w tym najwyższy Ruivo (Rudy, 1861 m), wypełniają jej wnętrze. Cała wyspa pocięta jest siatką wąskich kanałów (levadas) sprowadzających wodę do niżej położonych plantacji. Wzdłuż tych kanałów wiodą ścieżki, które służą także turystom do poznawania tych trudno dostępnych terenów. Trzeba przyznać, że miejscami ścieżki przechodzą tuż nad urwistymi przepaściami i są niebezpieczne.

Niezwykle malownicze jest północne wybrzeże: strome zbocza gór schodzą ku morzu, spadają z nich prosto do morza wodospady, linia brzegowa jest bardzo urozmaicona (wysepki). Natomiast południowe wybrzeże ze stolicą Funchalem jest bardzo gęsto zaludnione. Drogi są bardzo kręte i dopiero wybudowana niedawno autostrada usprawniła ruch samochodowy na południu.

Klimat jest podzwrotnikowy, a w związku z tym nieprawdopodobna obfitość kwiatów  czyni   z   wyspy   prawdziwy   ogród.   We   wnętrzu wyspy   przeważają   drzewa wawrzynowe, drzewiaste wrzosy (urzes). I tu spotykamy malownicze miejsca ze spadającymi z wysoka wodospadami (Rabaçal). Wszystkie plaże na Maderze są kamieniste. Amatorzy piasku muszą płynąć statkiem na pobliską wyspę Porto Santo, suchą i piaszczystą w odróżnieniu od bardzo wilgotnej Madery. Na Maderze byłem trzy razy i muszę przyznać, że wdzierająca się tam tak zwana nowoczesność nie wychodzi tej pięknej wyspie na zdrowie.

Lepiej to wygląda na Azorach, mniej zaludnionych i mniej odwiedzanych.  Jest to archipelag dziewięciu wysp wulkanicznych, podzielonych na trzy grupy:

  1. grupa wschodnia: São Miguel i Santa Maria
  2. grupa środkowa: Terceira, São Jorge, Pico, Faial i Graciosa
  3. grupa zachodnia: Flores i Corvo

Trzeba podkreślić, że odległości między tymi trzema grupami wysp są znaczne. Od Santa Maria do Corvo jest około 800 km. Byłem na wszystkich, a na większości z nich po kilka razy (São Miguel, Terceira, São Jorge, Faial i Pico) i wszystkie są niezwykle ciekawe, ale najpiękniejsze są dla mnie dwie: São Jorge i Flores. Dzikie, prawie bezludne, z wodospadami, obfitością kwiatów, a na São Jorge jeszcze u stóp urwistych klifów, kamieniste półwyspy zwane po portugalsku fajã, gdzie śliczne, malownicze wioseczki. Krajobraz na Azorach jest bardziej łagodny, niż na Maderze,  mniej tu urwistych gór i znacznie więcej pastwisk. Pasma górskie i pastwiska wypełniają wnętrze każdej wyspy, a wybrzeże jest otoczone miasteczkami i wioskami. Dodatkową ozdobą wysp są jeziora wśród gór, na przykład, na wyspach São Miguel i Flores, a ponadto, olbrzymie kratery wygasłych wulkanów, zwane caldeiras (Faial, Graciosa i Corvo).

Na wyspie Pico znajduje się najwyższy szczyt Portugalii, Pico 2351 m, olbrzymi „kapelusz”, wokół którego na gruncie z lawy wulkanicznej uprawia się słynne winnice. Wzdłuż dróg i ścieżek bujne, wszechobecne krzewy hortensji, głównie niebieskich, a w górach lasy stanowią przede wszystkim kryptomerie, wyżej drzewiaste wrzosy i grube, nasączone wodą mchy. Wielkim plusem Azorów był fakt, że nie było na nich żadnych tłumów turystów, a tylko tubylcy, spokój, cisza i przepiękne krajobrazy.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

 

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.

 

Galeria

Portugalia, część I

http://www.cultureave.com/portugalia-1979-2002-i-czesc/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/meksyk-i-kuba-1977/

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Portugalia (1979-2002). Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po śmierci mamy (15 lipca 1979), pojechałem na kilka dni do Gdańska, do cioci Heli, a potem poleciałem z Warszawy do Madrytu, gdzie moi przyjaciele Lilette i Sixto, widząc jak bardzo byłem przygnębiony, postanowili zabrać mnie do Portugalii. Były z nami ich dzieci, Santos i Christian. Zatrzymaliśmy się po drodze w wiosce Aldea del Obispo, przy granicy z Portugalią, gdzie mieszka rodzina Sixto.


Centrum i wybrzeże od Porto do Lizbony

Nigdy przedtem nie byłem w Portugalii. Od razu zauważyłem, że ten mały kraj jest znacznie gęściej zaludniony, niż Hiszpania. Niedaleko granicy, Guarda, spore miasto na wzgórzu, z gotycką katedrą bez wieży, z XIV, najwyżej położona stolica prowincji w całej Portugalii (1056 m), stosunkowo blisko najwyższych gór, Serra da Estrela (Góry Gwiazdy). Słynie z chłodu. Dalej droga opada stopniowo wijąc się wśród rzadkich lasków sosnowych.

Następny postój to Viseu z przysadzistą dwu wieżową katedrą z XII w., kościołem Karmelitów (Carmo) z XVIII w. i kościołem Miłosierdzia (Misericórdia) z XVIII w. Miasto chlubi się Muzeum Grão Vasco. To tu urodził się ten malarz, którego prawdziwe nazwisko brzmi Vasco Fernandes (1475 – 1542). Muzeum mieści się w pałacu biskupim z XVI w. Nazwę swą zawdzięcza właśnie temu najważniejszemu malarzowi portugalskiemu w XVI wieku. Miasto jest mniejsze, niż Guarda, spokojniejsze. Stare, kamienne domy porośnięte mchem.   

Na środkowym wybrzeżu, u ujścia rzeki Vouga, leży Aveiro, znane przede wszystkim ze swych kolorowo pomalowanych łodzi moliceiros, przewożących dawniej moliço, czyli wodorosty służące do użyźniania gleby. Dzisiaj wożą turystów po ogromnym rozlewisku rzeki. Malowane dzioby tych łodzi przedstawiają często przaśne scenki z napisami typu: „Wrzuć swoje kartofle do mojej bruzdy!” Miasto ma bardzo bogatą historię. To tu, w klasztorze Jezusa z XV w. jest piękny marmurowy nagrobek patronki miasta, Księżniczki Świętej Joanny (1452-1490), z dynastii Avis. Klasztor jest wewnątrz wspaniały. Bogactwo ozdób ogromne! Dziś to siedziba muzeum. Katedra jest skromniejsza (XV w.). Całe Aveiro tonie w kafelkach. Jest ich masa, a chyba najpiękniej ozdobiono nimi dworzec kolejowy. Na mierzei rzeki Vouga wybudowano kolorowe miasteczko Costa Nova do Prado, z drewnianymi domkami rybaków, pomalowanymi oryginalnie w pionowe lub poprzeczne pasy.

Blisko 70 km na północ znajduje się Porto, drugie po Lizbonie największe miasto Portugalii. Leży na wzgórzach nad Douro, stromo opadających ku rzece. Niełatwo jest chodzić po starej części miasta: ulice są strome i stale  podchodzi się pod górę lub schodzi. Głównie po drugiej stronie Douro, w dzielnicy zwanej Vila Nova de Gaia, znajdują się olbrzymie przechowalnie cudownego wina porto. Przywożą je do miasta  z górnej doliny rzeki malownicze stateczki zwane rabelo. Imponująca katedra jest z XIII w., ale najwięcej złoconych rzeźb jest chyba w gotyckim kościele Św. Franciszka z XV w. Najbardziej  charakterystyczną  starą  budowlą  jest Wieża Kleryków (Torre dos Clérigos ), najwyższa i stojąca w najwyższym punkcie miasta (XVIII w.) i dlatego zewsząd widoczna. Ze względu na bardzo głęboką dolinę Douro duże wrażenie robią mosty, zwłaszcza ten żelazny, zaprojektowany przez Eiffel’a. 

Zjazd na południe i Coimbra, stolica Portugalii do połowy XIII w., z najstarszym uniwersytetem w kraju też z XIII wieku. Ten wspaniały uniwersytet znajduje się na samym szczycie wzgórza nad rzeką Mondego. Najpiękniejsza jest założona przez króla Jana V w XVIII w. biblioteka uniwersytecka, zwana na jego cześć “Janową” (Joanina). Cudowne freski pokrywają ściany, bardzo eleganckie półki z księgami sięgają sufitu, pełno złoceń, herbów królewskich, cała utrzymana w stylu rokoko, jednym słowem, najwspanialsza biblioteka, jaką kiedykolwiek widziałem. Nowa Katedra, w stylu manuelińskim (od imienia króla Manuela I), pochodzi z XVI w. i znajduje się niedaleko uniwersytetu. Tamże duże Muzeum Machado de Castro, a niżej, Stara Katedra z XII w., w stylu romańsko-gotyckim, przypomina warownię. Piękny jest wirydarz z romańskimi kolumienkami. W dolnej dzielnicy, kościół Św. Krzyża XVI, potężny, z manuelińską fasadą. Styl manueliński, obecny wszędzie w Portugalii, to niezwykle dekoracyjny styl przejściowy, między gotykiem, a stylem renesansowym, pełen elementów morskich: muszli, poskręcanych lin, gdyż powstał w okresie Wielkich Odkryć Portugalczyków. Wewnątrz kościoła Św. Krzyża nagrobki dwóch pierwszych królów portugalskich, Afonsa Henriquesa i Sancha I.

Stary uniwersytet ze swoją obyczajowością nadaje ton miastu. Kwitnie tu romantyczna niezwykle poezja i muzyka, tak zwane “fado coimbrzańskie”. Na obrzeżach miasta jest zakątek zwany “Skałą Tęsknoty” (Penedo da Saudade), gdzie na kamiennych tablicach wyryte poematy, często układane przez tutejszych studentów.    

Niezmiernie szerokie są plaże w Figueira da Foz (ponad pół kilometra szerokości), u ujścia rzeki Mondego do Oceanu Atlantyckiego. Wiatr i zimna woda nie zachęcają bynajmniej do dłuższych kąpieli, ale pobyliśmy tam około dwóch godzin.

Następnie, 88 km na południe od Coimbry miasteczko Alcobaça z wielkim klasztorem cysterskim z XIII w., pod wezwaniem Matki Boskiej. Jest to pierwsza gotycka budowla w Portugalii. Tylko środkowa część – kościół – jest barokowa. Wewnątrz, przepiękne nagrobki króla Piotra I i jego kochanki Inês de Castro (XIV w.), która została zabita  z woli jego ojca. Piotr I był tak bardzo w niej zakochany, że ogłosił ją królową Portugalii po jej śmierci, a oba nagrobki zostały zbudowane jeszcze za jego życia. Sielskość całej scenerii i jednocześnie ogrom tej budowli robią duże wrażenie.

Blisko stąd do Nazaré nad oceanem. Jest to port rybacki i znowu bardzo szeroka plaża u stóp skały ponad stumetrowej wysokości z fortecą Św. Michała na szczycie. Stroje kobiece to krótkie, bufiaste spódnice w ciemnych kolorach z haftowaną jedną listwą, albo całkiem czarne spódnice i bluzki. Te ostatnie oznaczają żałobę.

Batalha leży w głębi lądu przy ruchliwej autostradzie Lizbona – Porto. Znana jest jako miejsce pięknego manuelińskiego klasztoru Matki Boskiej Zwycięskiej (XVI w.), którego budowę rozpoczęto tuż po zwycięskiej bitwie z Hiszpanami pod Aljubarrotą w 1385 r. Zwłaszcza Niedokończone Kaplice (Capelas Imperfeitas) wzbudzają  zachwyt.

Bardziej na wschód, niedaleko brzegów Tagu, znajduje się miasto Tomar, z najwspanialszym zabytkiem, Klasztorem Chrystusa (XII-XVI w.), siedzibą Templariuszy i Zakonu Chrystusowego. Stosunkowo nieduży obiekt ma nieprawdopodobnie piękne elementy. Na zewnątrz, w fasadzie zachodniej, jest słynne okno manuelińskie z obfitością lin okrętowych i globusów wokół niego. Wewnątrz zaś jądrem klasztoru jest tak zwana Charola, czyli oratorium Templariuszy z rotundą Grobu Pańskiego z Jerozolimy, wspaniale ozdobione znakomicie zachowanymi malowidłami z XII wieku. Na dole, w mieście, jest jeszcze ciekawy kościół manueliński Św. Jana Chrzciciela z XV w. oraz synagoga.

Moi przyjaciele zawieźli mnie do węzłowej stacji Entroncamento, skąd pojechałem pociągiem do Lizbony. Oni musieli już wracać do Madrytu. Zatrzymałem się w Lizbonie na tydzień i zwiedziłem najważniejsze miejsca. Urzeka samo położenie miasta na stromych wzgórzach, nad szeroko rozlanym Tagiem, który zwany jest Słomianym Morzem (Mar de Palha). Mury Zamku Św. Jerzego (VIII – XIV w. ) to jeden z najwspanialszych punktów widokowych na miasto. Byłem tam wielokrotnie i mogę przysiąc, że nie ma piękniej położonej stolicy w Europie. Punkty widokowe znajdują się po stronie Zamku i po przeciwnej, w tym najbardziej znany Miradouro São Pedro de Alcântara. U stóp zamku leży Alfama, stara dzielnica o krętych, wąskich uliczkach, wielu zaułkach, małych placykach, na których ludzie smażą sardynki na ruszcie. W niższej części Alfamy, romańska katedra o wyglądzie fortecy (XIII w.), podobna do Starej Katedry w Coimbrze. Z Alfamy schodzi się do Dolnej Dzielnicy Pombalińskiej (Baixa Pombalina), wybudowanej po wielkim trzęsieniu ziemi w 1753 r., w drugiej połowie XVIII w. przez Markiza Pombala (stąd nazwa). Tworzą ją masywne kamienice z eleganckimi sklepami na parterze. Nad samym Tagiem, harmonijny Plac Zamkowy (Terreiro do Paço) z pomnikiem króla Józefa I, autorstwa słynnego rzeźbiarza Machado de Castro. Po przeciwnej stronie głównej Alei Wolności (Avenida da Liberdade), na wysokim wzniesieniu znajduje się Górna Dzielnica (Bairro Alto).

Dwa najbardziej znane zabytki Lizbony są usytuowane w odległej o jakieś 4 km na południe dzielnicy Belém (Betlejem). Jest to stojąca nad samym Tagiem manuelińska Wieża Betlejemska (Torre de Belém, XV w.) oraz olbrzymi klasztor Hieronimitów (Mosteiro dos Jerónimos, XVI w.), także w stylu manuelińskim. Klasztor spełnia rolę panteonu narodowego. Są tu pochowani odkrywca Indii, Vasco da Gama oraz wielki poeta Renesansu, Luís de Camões. W tej samej dzielnicy, Muzeum Karoc (Museu dos Coches), gdzie wyeksponowano pokaźną ilość niesłychanie ozdobnych pojazdów.

O Lizbonie można by wiele pisać. Wciąż powtarzam, że jest to miasto, które się odkrywa, miasto złożone z wielu miasteczek, ukrytych w jej wnętrzu. Ni stąd ni zowąd jakiś cienisty plac z malutkim kościółkiem i zabudową typową dla niewielkich miast, na przykład Plac Amoreiras (Morw), u stóp Akweduktu. Odkrywałem to miasto za każdym razem, a byłem tam w sumie kilkanaście razy. Teraz musiałem już wracać.

***

Przyszły lata „Solidarności” i stanu wojennego. W 1983 i 1984 roku straciłem możliwość przyjazdu do Portugalii, gdyż odmawiano mi kategorycznie wydania paszportu. Kolejna okazja nadarzyła się w 1985 r. Uczestniczyłem wówczas w pierwszym moim wakacyjnym kursie języka portugalskiego i oczywiście, zwiedzałem, poznawałem nowe fascynujące miejsca. Pierwszym był Plac Królewskiego Księcia (Praça do Príncipe Real) z nieprawdopodobnie rozłożystym portugalskim cyprysem  (Cupressus lusitanica) i pięknym widokiem na miasto i Most 25 Kwietnia. To tam znajdował się wówczas Instytut Języka i Kultury Portugalskiej. Schodzące ku Tagowi ulice Misericórdia i Alecrim były zawsze ulubionymi miejscami moich spacerów.

Inne moje ulubione miejsca w Lizbonie to Park Estrela (Jardim da Estrela) i Campo Grande (Wielkie Pole), tuż przy Uniwersytecie Lizbońskim, gdzie odbywały się kolejne kursy letnie języka portugalskiego. Oba parki charakteryzują się wspaniałą subtropikalną roślinnością i to tam szukałem cienia w upalne lizbońskie popołudnia.

Na skraju wielkiego podmiejskiego Parku Monsanto, leżącego na wzgórzu o tej samej nazwie, w miejscu, gdzie zaczyna się dzielnica Benfica, siedemnastowieczny Pałac Markiza de Fronteira, z pięknym francuskim ogrodem ozdobionym posągami i basenami, pełen wspaniałych kafelków przedstawiających pałacowe sceny, ale także lekcje solfeżu, których bohaterami są koty i małpy.

Parę słów na temat dwóch miejsc na środkowym wybrzeżu. Pierwsze to miasteczko Óbidos, otoczone murami z XII w., z potężnym średniowiecznym zamkiem w ich najwyższym punkcie (XII w.). Co prawda, teraz ocean nieco się od miasteczka oddalił, ale kiedyś był to port. Małe kościółki, sklepy z pamiątkami dla turystów, miejsce bardzo zadbane. Drugie to Archipelag Berlenga, składający się z trzech wysp. Leży na wysokości miasta Caldas da Rainha. Morze było bardzo wzburzone tego dnia i mały stateczek w czasie podróży wciąż był zalewany falami. Wyspy są skaliste i stanowią ostoję wszelkich morskich ptaków.

 


Zatadzie

Środkowo wschodnia część Portugalii to Zatadzie (Alentejo), równiny z pojedynczymi wzgórzami, obszar najsłabiej zaludniony w całej Portugalii. Stolicą Górnego Zatadzia jest miasto Évora. Otoczone murami obronnymi, ze Świątynią Rzymską  z II wieku naszej ery, o doskonale zachowanych kolumnach korynckich, w centrum miasta. Dwu wieżowa gotycka katedra z XII w. ma portal z pięknymi rzeźbami apostołów z XIV w., a w manuelińskim kościele Św. Franciszka z XV w. znajduje się Kaplica Kości (Capela dos Ossos), gdzie ściany wyłożone  kośćmi ponad pięciu tysięcy mnichów. Napis nad wejściem głosi: Nós ossos que aqui estamos, pelos vossos esperamos (Nasze kości, które tutaj spoczywają, na wasze kości czekają). Miasto jest nadzwyczaj interesujące.

Jednak najbardziej zafascynowały mnie dwa małe miasteczka w tym regionie: Monsaraz i Marvão. Oba leżą tuż przy granicy z Hiszpanią i wyglądają jak cudowne wyspy wystające z morza płaskiej równiny. Zbudowane są na wysokich, podłużnych wzgórzach i otoczone murami obronnymi. Na jednym krańcu średniowieczny zamek, na drugim wyniosły kościół, a ulica łącząca obie budowle wiedzie grzbietem wzgórza. Domki białe, pobielone wapnem, z wielkimi kwadratowymi kominami. Po trzy, cztery niewielkie kościółki w każdym z miasteczek, kapliczki. Widoki na okolicę cudowne i absolutny spokój. Takie żeglujące po zielonym, płaskim oceanie samotne wyspy. Cudo!!!

W Zatadziu byłem jeszcze w Beja, stolicy Dolnego Zatadzia. Wybrałem się wówczas z moją znajomą jeszcze z kongresu w Lipsku w 1984 r., Virginią Pinelą, do wiejskiej posiadłości jej duńskiego przyjaciela w pobliżu Beja, bardzo blisko doliny Gwadiany. Najbardziej charakterystyczną budowlą w Beja jest wysoka wieża zamkowa z XIV w.. Miasto otoczone jest murami też z XIV w., a wśród zabytków sakralnych wyróżnia się manueliński Klasztor Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, z XVI w., obecnie Muzeum Królowej Eleonory. Przez okno tego klasztoru siostra Mariana Alcofarado (1640-1723) ujrzała oficera francuskiego, markiza de Chamilly, w którym zakochała się na zabój. Do niego właśnie pisała słynne listy.

Kolejne miejsce, które oglądałem w Zatadziu to Vila Viçosa, w dystrykcie Évory, z ogromnym Pałacem Książęcym (Paço Ducal), XVI-XVII w., rezydencją książąt z rodu Bragança. W bliskiej okolicy znajdują się olbrzymie kopalnie marmuru, które też miałem okazję zobaczyć. Są nieprawdopodobnie głębokie: ludzie wyglądają w głębokim dole jak malutkie mróweczki! Aż strach patrzeć!

 

Okolice Lizbony

Niecałe 20 km na zachód od Lizbony jest Sintra, ulubione miejsce Byrona, miasteczko o wspaniałym, chłodniejszym, niż w Lizbonie klimacie, u stóp gór Serra de Sintra. Średniowieczny zamek (Castelo dos Mouros) leży na zboczu góry i wraz z murami obronnymi tworzy system obronny Sintry. W centrum miasteczka Pałac Narodowy (Palácio Nacional, XVI w.) z charakterystycznymi bardzo wysokimi kominami. Wnętrze bardzo bogate i ciekawe: mnóstwo arabskich kafelków! Wysoko w górach kapryśny, wielostylowy, kolorowy jak z bajki Pałac da Pena (Palácio da Pena, z XIX w.). Między Sintrą a Lizboną, nieco bliżej Sintry, Queluz z Pałacem Królewskim z XVIII w. (Palácio Real de Queluz), elegancki bardzo pałac z zadbanym parkiem. Za Sintrą, najbardziej na zachód Europy wysunięty skalisty cypel Cabo da Roca, czyli Przylądek Skalisty. Klifowy brzeg ma tutaj 140 m wysokości. Ogląda się stąd zachody słońca.                                                                

Ok. 40 km na południe od Lizbony, miasto Setúbal, z górującą nad nim Fortecą Św. Filipa (Forte São Filipe, XVI w.), manuelińskim Klasztorem Jezusa (Mosteiro de Jesus) i smukłą kolumną z posągiem romantycznego poety Manuela du Bocage (1765-1805). U stóp pobliskich gór Arrábida (Serra da Arrábida) ciąg uroczych plaż, z których  najbardziej przypadła mi do gustu Praia da Figueirinha (Plaża z Figowym Drzewem), z cudownym, czystym piaskiem i kryształowo czystą wodą. Dalej na zachód, rybacki port Sesimbra, ze średniowiecznym zamkiem Santiago. Na samym wysokim, chłostanym wiatrami przylądku Espichel, niesamowity klasztor  Matki Boskiej z Przylądka Espichel (Nossa Senhora do Cabo Espichel, z XVII w.), odwrócony tyłem do morza. Typowy krzyż portugalski, z długim ramieniem poprzecznym, stoi przed klasztorem.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

 

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria


Poprzednia część:

http://www.cultureave.com/meksyk-i-kuba-1977/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Fatima

Florian Śmieja

Cały świat katolicki obchodzi stulecie objawień fatimskich. Wielu ludzi wspomina także swoje osobiste spotkania z cudownym zjawiskiem, liczni pielgrzymi i turyści odwiedzili niepozorną miejscowość w środkowej Portugalii, namnożyło się publikacji  na sensacyjny temat, dynamicznie wzrósł kult trójki dzieci wyniesionych w tak cudowny sposób na scenę świata.

W Anglii jeden z redaktorów polskich, bodaj Jan Bielatowicz, zaproponował mi przełożenie amerykańskiej książki o objawieniu Matki Boskiej w Fatimie, niezwykle popularnej, napisanej przez Williama Thomasa Walsha (1891-1049), a ja, żółtodziub, podjąłem się zadania mimo małego doświadczenia i symbolicznej zapłaty. Tłumaczenie stało się moim sposobem ćwiczenia się w dwu językach, wzbogacania jednego i doskonalenia drugiego. Książka wyszła w 1956 roku w Londynie w serii niebieskiej Veritasu, a niedawno wydrukowano w Warszawie jej nowe wydanie.

Mój tekst z pewnością pozostawiał dużo do życzenia. Zapamiętałem, że jedna ze starszych pisarek emigracyjnych zobaczywszy książkę, wzięła ją do ręki, a przeczytawszy kilka stron odezwała się do mnie, że zrobiłaby to inaczej, lepiej. Nie była odosobniona w krytyce i sposobie jej wyrażenia. Przyjmowałem uwagi cierpliwie, uznawałem je za cenę, którą płaci się za śmiałość zabierania głosu na publicznej arenie.

Ale potem się zbuntowałem. Za dużo było tych, co by lepiej zrobili. Teraz czekam na następnego krytyka i mądralę. Już wiem, co bym takiemu/takiej odpowiedział. Że on/ona by zrobił/a, a ja zrobiłem. Różnicę stanowi małe słowo „by”.

Ponoć w PRL-u ten mój przekład był zakazany i poszukiwany, a nawet konfiskowany w prywatnych zbiorach przez UB.

Już po ukazaniu się mojego przekładu, zawstydzony, że pisałem o Fatimie  nie znając jej, wybrałem się do Portugalii. Była to obecnie mało już pamiętana, samotna wyprawa, uciążliwe noce spędzone na krzesłach w prymitywnych warunkach wczesnych pielgrzymek. Po raz drugi pojechałem do Fatimy z żoną, ale spartańskie warunki jeszcze trwały i wspominamy podobną  noc spędzoną na krzesłach nim zmieszaliśmy się z tłumem przed bazyliką w dniu miesięcznej pielgrzymki diecezjalnej z udziałem tego samego biskupa, który przewodniczył pierwszym takim uroczystościom od 13 maja do 13 października 1917 roku. Niestety aparaty fotograficzne wówczas nie posiadały dzisiejszej sprawności i zdjęcia wtedy zrobione wypadły licho. Mamy fotografie procesji z figurą Matki Boskiej Różańcowej przez zatłoczony plac do katedry. To wszystko, co nam zostało na pamiątkę.




Portugalskie rekonesanse

Lizbona
Lizbona

Florian Śmieja

Wybierając się przed laty z grupą kanadyjskich studentów na kurs do Sewilli, napisałem o tym zamiarze do Feijó. Odwrotną pocztą przyszła kartka. „Sewilla blisko – czy nie zajrzy Pan do Portugalii i do naszej samotni”.  Zapraszała Maria Zielińska 31 maja 1988 roku.

Byłem w Portugalii już dwukrotnie przedtem, raz, by zobaczyć Fatimę, o której przetłumaczyłem książkę, a nie znałem miejsca z autopsji. Drugim razem wybrałem się z całą rodziną, żoną i czworgiem dzieci, samochodem z Torremolinos pod Malagą, gdzie mieszkaliśmy przez pół roku w 1975, do podlizbońskiej miejscowości Feijó, z jej polską stanicą, odkąd osiadła w niej zaprzyjaźniona z nami  od londyńskich jeszcze czasów Maria Danilewiczowa Zielińska. Była to pamiętna wyprawa.

Na Półwyspie Iberyjskim nastały wówczas dramatyczne czasy. W Portugalii nastąpił przewrót polityczny. W Hiszpanii obserwowano zajścia w sąsiednim kraju ze szczególną troską. Pojechałem do Madrytu z Malagi, bo czekała mnie ważna kwerenda w Bibliotece Narodowej. Akurat w tym dniu w Portugalii nie udała się próba zamachu stanu wskutek czego grupa oficerów, z niedawnym bohaterem gen. Spinolą na czele, musiała się schronić na terytorium Hiszpanii. Popijając czerwone wino z Józefem Łobodowskim komentowaliśmy aktualne wydarzenia i zamknięcie granicy portugalskiej. Mój rozmówca zauważył przy tej okazji żartem, że cała ta afera doskonale ilustrowała różnicę między charakterem Portugalczyków a Hiszpanów. Podobne wypadki pociągnęłyby w Hiszpanii wielu zabitych, podczas gdy w Portugalii skończyło się na kilkunastu poturbowanych. Pomyślałem, że taka powściągliwość świadczyła dobrze o ludziach. Więc warto było zaryzykować podróż.

Hiszpańskie gazety skwapliwie powtarzały każdą sensację, ale o normalizacji i ponownym otwarciu granicy zupełnie jakoś zapomniały. O ile pamiętam, nieczynne były telefony. Tym niemniej postanowiliśmy zaryzykować i pojechać zobaczyć na własne oczy sytuację i odwiedzić panią Marię.

Spakowawszy rzeczy potrzebne do campingu, ruszyliśmy przez góry oddzielające Malagę od żyznej równiny ciągnącej się po Cordobę, Sewillę i Huelvę. Zostawiliśmy na boku ładne historyczne miasteczko Antequerę z jej dolmenami w bezchmurny dzień marcowy i puściliśmy się do Osuny z jej monumentalnym zamkiem i kościołem oraz dawnym uniwersytetem. Po drodze, w miarę jak się posuwaliśmy, zmieniały się gleby: czerwone mieszały się z płowymi, nieomal białymi, i czarnoziemem. Jechaliśmy przez kraj latyfundiów i mijali ogromne majątki, przeważnie gaje oliwkowe i pastwiska, ale także pokaźne łany zbóż. Przejechaliśmy przez rzekę Guadalquivir, a następnie Rio Tinto i zalew morski, znaleźli się w Moguer, na ziemi Juana Ramóna Jiméneza i jego potyckiego osiołka „Srebronia”, a w Palos pokłoniliśmy się pomnikowi Kolumba w miejscu, skąd ruszył on na odkrycie Ameryki. W Huelvie w gaju sosnowym zrobiliśmy postój. Nękały już komary, ale grały świerszcze i była ciepła noc z ogromnym wiosennym księżycem.

Dalej jechaliśmy przez urocze gaje eukaliptusowe, łąki kwitnące i dorodne łany pszenicy już w kłosie.

W Ayamonte załadowaliśmy się na prom, którym przeprawiliśmy się przez szeroką rzekę Guadianę do Villa Verde Ficalho. Tam, po skrupulatnej inspekcji celnej, wpuszczono nas do Portugalii, a my ochoczo ruszyliśmy wśród łagodnych pagórków na północ.

Od momentu wjazdu rzuciła nam się w oczy ogromna ilość plakatów propagandowych i napisów na murach i ścianach, na drogowskazach i mostach, na balustradach, kościołach i domach. Te slogany i niezdarnie malowane emblematy – najczęściej sierp i młot, gwiazda albo pięść zaciśnięta – czerwoną farbą kalały jasną biel zabudowań, świadcząc dobitnie o kulturze sprawców. No, ale były one symptomem politycznej walki, wielkiej szansy komunistów, by przechwycić władzę po epoce dyktatury. Zalegalizowane nowo powstałe partie imały się różnych sposobów, by zdobytej rewolucyjnie władzy nie oddać, a za miesiąc przy urnach wyborczych przypieczętować stan posiadania. Ponieważ w kraju istniał znaczny analfabetyzm, wiedziano, że wyborca będzie głosował na symbole, stąd więc ten pęd do unaocznienia tych wszystkich groźnych idei.

Jechaliśmy krajem biednym i słabo zaludnionym. Stepy, lasy, oliwki, niekiedy lasy eukaliptusowe. Czasem spośród zieleni wyskakiwała bielutka miejscowość, jak np. Merola. Kiedy skończyły się pagórki, a zaczęła żyzna, zielona równina, pokazało się na wzgórzu miasto Beja.

W tamtejszym klasztorze zwiedziliśmy muzeum z pamiątkami po matce Mariannie Alcoforado, domniemanej autorce słynnych „Listów portugalskich”, opublikowanych w Paryżu w 1669 roku pięciu listów miłosnych tłumaczonych na wiele języków, m.in. na polski przez Stanisława Przybyszewskiego. Aczkolwiek udowodniono w ubiegłym wieku, że ich autorem był w istocie pisarz francuski, a nie żadna portugalska zakonnica. Kustosz muzeum opowiadał  o autorce listów miłosnych, „której sława obiegła świat”. Nie oponowałem. Stałem bowiem w miejscu, gdzie żyła legenda, a legendy bywają piękniejsze niż rzeczywistość. I trwalsze.

Przez przemysłowy Setubal dotarliśmy do peryferii Lizbony, do stóp wspaniałego mostu, ongiś noszącego imię Salazara, teraz 25 kwietnia.

Aczkolwiek anonimowy polski podróżnik z 1595 roku zanotował, że Lizbona to „jest miasto wielkie nad rzeką Tagus…Ma port która to rzeka czyni i w wielkości i w możności w zacności najprzedniejszy  we wszystkim chrześcijaństwie”… to niespodziewanie dodał, że „lud w tym mieście bardzo bogaty, ale samo miasto plugawe, ciemne, ciasne”. Był on bez wątpienie zbyt surowy. Bo Lizbona to miejsce o wielkich tradycjach, które już przez Rzymian zostało wyniesione do godności miasta. Fenicjanie, Kartagińczycy, Rzymianie, Wizygoci i Arabowie poznali się na strategicznym jego położeniu, a w 1147 roku zdobył je pierwszy król Portugalii, Alfonso Henriques.

Lizbona, Klasztor Hieronimitów.
Lizbona, Klasztor Hieronimitów.

Dziś jest to nowoczesna stolica o ponad milionie mieszkańców. Z dawnych zabytków architektonicznych, oprócz zamku, katedry i klasztoru Hieronimitów, niewiele przetrwało pamiętne trzęsienie ziemi. Śródmieście zostało dlatego gruntownie przebudowane Rozciągnięte na siedmiu pagórkach miasto zachwyca przepięknymi widokami, które z każdego miejsca biegną aż po lazur Tagu szerokiego jak morska zatoka. W Lizbonie uczciliśmy jeden z bardziej cenionych  pomników architektury manuelińskiej, wieży w Belen, w której więziono m.in. gen. Bema, i pomnik postawiony dla uczczenia pięćsetlecia księcia Henryka Żeglarza, inicjatora epopei wielkich odkryć portugalskich zaznaczonych na ogromnej mapie świata – idzie się przez nią do pomnika stojącego na samym brzegu.

Chodziliśmy uliczkami, oglądając wszędzie zeszpecone plakatami wyborczymi i nabazgranymi napisami budynki. Wszędzie można było nabyć cały asortyment „nowych dewocjonaliów”: podobizny Marksa, Lenina, Mao Tse-tunga i Che Guevary na broszkach, lusterkach, popielniczkach. A obok tego zatrzęsienie publikacji pornograficznych na każdym kroku, co wyglądało w tym kontekście iście groteskowo.

Oddychaliśmy niemiłą atmosferą nasyconą jakimś oczekiwaniem i czymś niewiadomym, a równocześnie łagodzoną miękkim charakterem Portugalczyków, którym zazdrościliśmy miłego zwyczaju zamykania sklepów i biur w porze obiadowej, tak że ludzie mogli się przechadzać po chodnikach lub grzać na słoneczku w niespodziewanej sielskości.

Po drugiej stronie rzeki, w zaszytym wśród drzew i krzewów uroczym domku o podwórzu okolonym pachnącymi frezjami, odnaleźliśmy Marię i Adama Zielińskich. Ich siedziba, pełna książek, obrazów, sztychów  i starych map Polski, stanowiła istny przybytek polskości w samym sercu Portugalii. Długoletnia i dynamiczna kierowniczka Biblioteki Polskiej w Londynie, redaktorka, pisarka i krytyk, tam znalazła schronienie i nowy warsztat pracy, gdzie mogła kontynuować wierną służbę dla polskiej kultury. Mąż jej, od lat zbierający teksty ilustrujące polsko-portugalskie stosunki kulturalne,  przygotowywał je do druku.

Zgotowano nam wspaniałe przyjęcie, a nasze dzieci poznały smak staropolskiej gościnności dworku polskiego, kiedy na stół wjechała cenna zastawa i rodzinne srebra.

Maria Danilewicz Zielińska
Maria Danilewicz Zielińska

I tak, mimo niepokojów i politycznych ruchawek, wizyta się odbyła spokojnie, a po niej wróciliśmy do Hiszpanii zadowoleni, że nie stchórzyliśmy, a może zawieźliśmy nieco otuchy  oblężonemu krajowi, w którym zaroiło się nagle od najróżniejszych zawodowych  talibów lewicy z całej Europy.

Istotnie, nadchodziły z Feijó słowa kojące: „Żyjemy nadal spokojnie, burze przechodzą bokiem, a chwilami rozjaśnia się – niestety, na krótko, bo jak na taśmie fabrycznej nadjeżdża natychmiast jakaś nowa sensacja”. Do listu państwo Zielińscy dołączali, zaproszenie mające się powtarzać w dalszej korespondencji: „Ciągle jeszcze mam nadzieję, że na trasie dalszej wędrówki znajdzie się znów Portugalia i Feijó”.  „A może będą Państwo wracać przez Lizbonę i Feijó”?

Rok później pani Maria donosiła z ulgą:

Bardzo się tu uspokoiło, choć nie jest to powrót do tego, co było przed kwietniem 1974 – już prawie dwa lata temu. Zaczęły się trudności ekonomiczne, ale jakby już przezwyciężane. Pojawiają się nawet lekko wystraszeni turyści. A pogoda na medal: kwitną mimozy, storczyki, kliwie itd.

          ***

Sewilla
Sewilla

Drugi rekonesans również  zaczął się w Sewilli, która wyprawiła barwne, kryte wozy pątników na doroczną ferię El Rocío. Kątem oka mogłem jeszcze dostrzec uroczystości ślubne rodziny księcia Alba, przystrojoną w czerwone dywany katedrę,  ponad tysiąc gości, śliczne konie, a niedługo potem pola słoneczników, pastwiska i gaje oliwkowe, wspaniały zamek warowny w Aracena. To kresy Hiszpanii i bezludzie, rzadko odwiedzane zakątki Ekstremadury, gdzie rodzi się odrębność. Mnożyły się ufortyfikowane miejscowości wśród dębów korkowych na szczytach górskich Cortegana, Aroche, a wszędzie bociany i chmary jaskółek. Na granicy w Ficalho napis głosił, że było jeszcze 238 km do Lizbony. Dzień był przepiękny, ciepły i pełen rozśpiewanego ptactwa. Autobus szybko  dotarł do Beja po przejechaniu przez rzeką Guadianę. W Gradola postój wśród sosen i dębów korkowych, eukaliptusów, ziemia żółta, też urodziwa. Nad wysoką basztą zamku w Alcacer du Sol  latały bociany,  inne brodziły na polach ryżowych, blisko już Setubal i cel wyprawy. Zobaczyłem Lizbonę w nocy, tłumy wracały do domów. Kwitnące jacarandy zlewały sie z delikatnym zmierzchem łagodnej portugalskiej nocy. W centrum znowu pamiętane budynki ukazujące egzotyczną architekturę o orientalnym smaku, miasto, symbioza rzeki i zboczy o bujnej roślinności, morze czerwieniejącej jeszcze dachówki i potężny pomnik Chrystusa błogosławiącego miasto zza rzeki. To z tego idyllicznego miejsca szły morskie zwiady na wszystkie oceany. Miasto ciche nad spodziewanie, żadnych nie było słychać klaksonów…

Nie tak łatwo było znaleźć Quinta das Romazeiras, zaszyty w zieleni dom, biały, o romantycznej nazwie, ale na bezimiennej ulicy. Kto w końcu dotrze do niego, będzie miał niespodziankę: nagle oaza polskości, serdeczność, gościnność, pamięć. Na nowo zachwycają ściany obwieszone historycznymi mapami, półki pełne książek. Bo to nie tylko świątynia polskiej literatury, ale i jej kuźnia, a  mieszkańcy tego domu to nie tylko miłośnicy i kustosze, ale również pomnożyciele i propagatorzy.

To tu w 1974 roku Maria Zielińska zaczęła pisać „Szkice o literaturze emigracyjnej”. Ale temat nurtował ją już od dawna. Pierwsze ślady w druku możemy znaleźć w tekście opublikowanym w „Kontynentach” (w numerze marzec-kwiecień 1961 roku), skróconym wykładzie „Rzut oka na literaturę emigracyjną”, przygotowanym dla Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie. Tym tekstem rozpoczęła bez mała pół wieku wiernej służby kronikarza tej literatury.

Tymi słowami zaczęła swój wykład:

Literatura emigracyjna, której losom i obecnemu kształtowi poświęcić mam obecny wykład, jest naturalną konsekwencją wielkiej tragedii narodowej, której początkiem były wydarzenia z wczesnych godzin rannych 1-go września 1939 r.

Dalej autorka zastanawia się nad samym terminem, który należało ukuć i obronić.

Określenie „literatura emigracyjna” jest jednak doby znacznie późniejszej. Do cofnięcia uznania  Rządowi Polskiemu w Anglii w roku 1945, nie był w ogóle używany i mówiło się powszechnie  o „literaturze Polski walczącej”, wychodząc z założenia, iż oficjalnie zachowana została ciągłość działania instytucji państwowych. Dalszy obrót wypadków sprawił, iż coraz szerzej zyskiwał obywatelstwo termin „literatura emigracyjna”, rozciągany wstecz na całokształt polskiej produkcji literackiej poza krajem od września 1939 r. Nie jest to termin idealny czy dokładny: raczej termin umowny, powszechnie używany na określenie całokształtu piśmiennictwa polskiego poza krajem i w nielicznych tylko wypadkach kwestionowany.

Nie zawsze łatwo powiedzieć, kto solidaryzował się z emigracją. Od roku 1939  liczymy więc początki literatury emigracyjnej. Opierała się ona najprzód na czasopismach i antologiach,  a w końcu na tomach poezji i prozy. Przewodzili jej pisarze już z pewnym dorobkiem, ale z czasem dorośli debiutanci, wreszcie pokolenie, które dopiero poza Polską zaczęło pisać.

Maria Danilewicz Zielińska, fot. arch. KUL.
Maria Danilewicz Zielińska, fot. arch. KUL.

Pani Maria zajmowała się więc tym wielkim tematem od ponad dwudziestu pięciu lat, kiedy znalazłem się w jej domu po raz drugi. Oglądając zasłużoną pracownię i podziwiając jej twórczynię, pomyślałem, że nadarzyła się rzadka szansa, by z okazji spotkania uczcić długotrwały wysiłek i nagrać rozmowę. Pani Maria  była trochę zaskoczona propozycją, ale zgodziła się porozmawiać i tak powstała zaimprowizowana wymiana zdań pt  „Wczoraj i dziś literatury emigracyjnej”. Nagraną rozmowę zabrałem z sobą za Atlantyk i przepisałem na maszynie.

Przeszło mi  także  przez myśl, że zbliżało się pięćdziesięciolecie literatury polskiej poza krajem i że wpływ tak znacznego okresu czasu uzasadniał baczniejsze spojrzenie na aktywność tak wytrwałą.

Odpowiadając na moje pytania, Pani Maria przypominała, że była w pierwszym rzędzie historykiem literatury, a dopiero potem bibliotekarzem. Zaznaczyła, że termin „literatura emigracyjna” nie uważała ze ścisły, bo najpierw mieliśmy do czynienia z literaturą Polski walczącej, a następnie z literaturą wolnego słowa, z literaturą poza cenzurą.

To okres wojenny umożliwił powtórny debiut skamandrytów, których wiersze czytano z entuzjazmem. Awangarda zaś była skąpo raczej, a więc niedostatecznie reprezentowana przez Jerzego Pietrkiewicza. Dobrze zapowiadający się poeta Stefan Borsukiewicz zginął młodo. Wielką popularność zyskały wtedy antologie twórczości żołnierskiej.

Następnie zainteresowanie zaczęli budzić młodzi twórcy: Zofia Romanowiczowa oraz Tadeusz Nowakowski. Rok 1951 to żniwo Instytutu Literackiego w Paryżu, który wraz z zeszytami „Kultury” zaczął przynosić wybitne teksty Miłosza. Gombrowicza, Herlinga-Grudzińskiego i Mieroszewskiego. W Londynie wznowione „Wiadomości” stanowiły ośrodek życia literackiego wraz z inną prasą i wydawnictwami takimi jak, Veritas, Oficyna Poetów i Malarzy i niespodziewanym zjawiskiem: grupą poetycką, która stanowiła pewne novum na mapie emigracyjnej. Pani Maria była zdumiona pojawieniem się w kilkanaście lat po wybuchu wojny, poza Polską, grupy młodych pisarzy niewiele, albo nic nie pamiętających z dwudziestolecia, a próbujących nawiązać do polskiej tradycji kulturalnej. Z czasem zaczęli odchodzić seniorzy, upadały pisma.

Równocześnie jednak twórczość krajowa zaczęła się zazębiać z emigracyjną. Za granicą zaczęto drukować teksty powstałe w Polsce, rozbudowano wydawnictwa podziemne, powstał drugi obieg.

I tak literatura emigracyjna zaczęła ustępować literaturze wolnego słowa współtworzonego przez emigrację i kraj. Zjawisku temu, sądzi Zielińska, nie towarzyszył jednak wspólny język, co spowodowało konflikt międzypokoleniowy.

Aczkolwiek nie życzyła sobie dożyć kresu paryskiej „Kultury” trafnie nie dostrzegała następcy wśród nowo powstających czasopism za granicą. Druga emigracja niepodległościowa miała się okazać jedyną i nie do zastąpienia przez różnych mało fortunnych uzurpatorów wywodzących się z najbardziej nieprawdopodobnych kręgów.

Kiedy wysłałem  rozpisany tekst naszej  spontanicznej rozmowy, otrzymałem list datowany 7 sierpnia 1988. Pisała w nim o tekście wywiadu:

Wydał mi się interesujący, ale wymaga oszlifowania i uzupełnień po przemyśleniu ewentualnych reakcji na moje pewne osądy. Zabiorę się do tego, gdy tylko uwolnię się od terminowych zobowiązań tj. – jak myślę, w końcu sierpnia. […]

Przed otrzymaniem tekstu wspomniałam Giedroyciowi o nagranym przez Pana wywiadzie i pytałam, czy by go interesował. Nie mam jeszcze odpowiedzi. Na drugim miejscu postawiłabym „Puls”,  „Orzeł” ma inne terms of reference i jakoś się nie rozkręca, mimo dobrych intencji grona ludzi z Walczakiem na czele.

Wygląda z powyższego, że o tym liście Pani Maria zapomniała, bo 23 września napisała następny, biadając w nim nad swoją opieszałością:

ze wstydem konstatuję, że wysłał Pan pracowicie przepisany tekst wywiadu już 25 lipca – a ja odpowiadam po dwu miesiącach…

Po odrzuceniu pierwszej wersji wywiadu doszłam do wniosku, że 1. jest zbyt długi, 2. że się rozłazi tematycznie, 3. że zawiera zbyt dużo danych informacyjno-bibliograficznych łatwiej dostępnych  w „Szkicach” i „Literaturze wolnego słowa”. W załączeniu wersja skrócona. Pyta Pan komu ją wysłać? Na sygnał, że wywiad taki został nagrany, Giedroyć nie zareagował – może zrozumiał, że otrzyma tekst w przyszłości i wtedy się wypowie? Gdyby nie „Kultura” to „Puls”, „Kontakt” (Jacek Bierezin) ewentualnie „Pamiętnik Literacki” Garlińskiego. Z „Orłem Białym” mam złe doświadczenia – zresztą możnaby równie dobrze złożyć maszynopis do dziupli w Vancouverze….

Niebawem mogłem meldować do Portugalii w liście z 10X. 1988:

Ogromnie się ucieszyłem otrzymawszy wczoraj poprawiony tekst rozmowy, bardziej zwartej i lepiej ukierunkowanej. Zrobiłem kopię i natychmiast pchnąłem ją do Giedroycia z adnotacją, by sygnalizował, jeśli nie chce drukować.

Kiedy wywiad ukazał się w numerze 1 (496) – 2(497) 1989 roku, napisałem do Feijó:

Z wielką przyjemnością zobaczyłem w <Kulturze> wywiad, który moim zdaniem, rozlegnie się zasłużonym echem i dobrze się stało, że się do Pani wybrałem i przyczyniłem do wydobycia tej wypowiedzi na pięćdziesięciolecie. Przypuszczam, że Pani również już (ma) przyjazne sygnały. Tak więc od czytelników i od siebie dziękuję za poświęcony czas, a wiem doskonale jak z nim u Pani krucho.

Nie trzeba było długo czekać na reakcje czytelników.  Na pocztówce z 6 maja 1989 roku pani Maria entuzjastycznie donosiła:

…wskrzesił mnie Pan swoim wywiadem, bo otrzymałam pod jego wpływem  kilka listów, w tym pretensje, że za mało kocham londyński Związek Pisarzy… a nowojorski ‘Tyg.Polski’ (Julita Karkowska) i Barbara Toruńczyk życzą sobie mojej współpracy. Najwyraźniej wprowadza mnie Pan w świat!

Ja z kolei w liście z 30 sierpnia 1990 odpowiedziałem z dumą:

Bardzo się cieszę, że”‘zmusiłem Panią” do tego wywiadu i tak powstał wspaniały tekst. W Polsce bez końca ukazują się konspekty, panoramy i historie literatury emigracyjnej. Trochę mnie te akcje niepokoją, bo oto pozwoliliśmy, by o tej materii pisali ludzie postronni, nie znający terenu z autopsji. Skarżył się Tadeusz Nowakowski, że np. w Wolnej Europie obsadzonej przez nowych ludzi bardzo już jest trudno cokolwiek o dawnej emigracji umieścić. Trzeba by się jeszcze zmobilizować i dorzucić do ogólnej wiedzy te elementy, które tylko nam są znane. A przynajmniej powinniśmy zostać partnerami na tym polu dociekań.

Maria Danilewicz Zielińska, fot. Archiwum Emigracji.
Maria Danilewicz Zielińska, fot. Archiwum Emigracji.

Pani Maria należała do osób, które żywo interesowały się emigracyjnym narybkiem literackim. Mówiła ciepło o jego wyjątkowo trudnym starcie, kalekim dzieciństwie, braku polskich szkół, wzrastaniu wśród obcego społeczeństwa. Pierwsze kroki śledziła z sympatią, zachęcała, chwaliła, broniła, nierzadko uzyskując w zamian aroganckie i obraźliwe repliki swoich pupilów.

Pamiętam, że bardzo się radowała z sukcesów debiutantów  „oderwanych od elementarza” jak napisała o  pamiętających wczesne lata i opisujących je piękną polszczyzną młodych. Taką pociechę znalazła w twórczości Hanny Świderskiej (ur.1930), wywiezionej na wschód w wieku 9 lat, która pod pseudonimem Janiny Kowalskiej  napisała o swoich przejściach w przejmujących „Moich uniwersytetach”. Jej kolejna książka „Pogranicze” znakomicie pokazała współżycie  polskich rodzin wojskowych , które osiedliły się w Walii, z zasiedziałą ludnością lokalną. Pod nazwiskiem Grażyny Nowak Świderska wydrukowała w „Kulturze” kilkanaście „Listów z Londynu” oznaczających się bystrym zmysłem obserwacji i ciętym językiem. Także „Teki Historyczne” drukowały jej prace. Sądzę, że historyczka z wykształcenia a bibliotekarka z zawodu (dłuższy staż w bibliotece British Museum), chętnie by na emeryturze myszkowała  w doskonale sobie znanych archiwach brytyjskich i zasilała z pożytkiem „Teki Historyczne”, gdyby nie uciążliwe osłabienie wzroku, a także nieszczęśliwy wypadek drogowy, najechanie przez motocyklistę, który ograniczył jej mobilność.

W którymś z listów do Pani Marii wspomniałem jej wielką życzliwość dla młodych poetów londyńskich.

Przyszedl świeży zeszyt „Kultury” i nowy dowód Pani pamięci i przychylności dla naszej grupy. A pamiętam, że nieraz musiała Pani czytać i słuchać wielkich głupstw wypisywanych we wczesnym okresie. Ktoś tam wymądrzał się, że Mickiewicz  to żaden poeta, że „Wiadomości” zupełnie do niczego. Pisaliśmy nieraz z wyżyn małego doświadczenia i młodzieńczego zadufania. A i  Pani  za wyrozumiałość i stałą zachętę odpłacano nie zawsze dobrą monetą. Nie wiem, czy już jesteśmy wolni od wszystkich niedobrych nawyków, od próżności podbijania własnego bębenka, sitw celem windowania siebie, jakby nie wierząc w wartość samej twórczości… Bo czy potrzebny jest hałas wokól dobrego dzieła? Ale może to, co mówię odnosi się do idealnych układów, a w życiu któż chce odwoływać się do „późnego wnuka”.

W ostatnim do mnie liście, już po fatalnym pożarze, o którym nawet nie wzmiankuje, wyznaje ”Londyn wspominam z mieszanymi uczuciami”  i choć dalej autorka mówi tylko o wytężonej pracy bibliotecznej, wtajemniczeni pamiętają, że wyjazd z Anglii ciężko przeżyła. Ostatecznie zdecydowała o nim narastająca animozja niektórych członków zarządu POSK-u i ustawiczne nieporozumienia z Radą Biblioteczną, z którą musiała wiecznie wojować, stojąc na straży interesów Biblioteki Polskiej.

Zamieszkawszy trochę na uboczu w Portugalii, nie była dosłownie odcięta od świata. Z początku bywały wyjazdy za granicę, do Londynu czy Szwajcarii, do Paryża. Były ciągłe wizyty ludzi z Polski  i ekip telewizyjnych. W roku 1993 tryumfalnie doniosła: „W maju był oficjalnie Wałęsa – rozmawiałam z nim…o gwarze naszych wspólnych stron rodzinnych, Kujaw! Hear, hear!…”

Ale z czasem, po śmierci męża i uciążliwych przypadłościach choroby i starości, słowa samotnia i pustelnia zaczęły nabierać właściwej, okrutnej wymowy. Na parę lat przed śmiercią feralny pożar domu i niepowetowana strata książek i listów wstrząsnęły nią okrutnie. Wyglądała na próżno przyjaciół. Kurtuazyjne zwroty powtarzane w listach: „Dużo czasu upłynęło od naszego spotkania w Portugalii i myślę, że w tym roku wybierze się Pan znowu do Hiszpanii i przy okazji zawadzi o nasz ermitaż” czy „Wzdycham, by w drodze powrotnej do Kanady wypadł Panu przystanek w Lizbonie i serdecznie do Romazeiras zapraszam”, brzmią dziś nie jak okolicznościowe uprzejmości, ale jak rozpaczliwe wołania człowieka-emigranta skazanego na życie bez ludzi. Jeszcze teraz przejmująco brzmi zaproszenie do Feijó, „gdzie jest Pan zawsze najmilej widziany. Tkwię tu kamieniem, zawsze obecna”.