Rozmowa z Dorotą Kobielą Welchman – współreżyserką oraz kreatorką koncepcji wizualnej filmu, na temat adaptacji noblowskiej powieści.
*
*
Joanna Sokołowska-Gwizdka:
Co skłoniło Państwa do przeniesienia na ekran powieści Władysława Reymonta?
Dorota Kobiela Welchman:
Przede wszystkim zachwyt nad literaturą. Chłopi Reymonta to wybitne dzieło prozy, które zdobyło Nagrodę Nobla, pokonując między innymi powieść Tomasza Manna Buddenbrookowie. Sam Reymont nie wierzył, że ma szansę na tak prestiżowe wyróżnienie.
Akcja powieści toczy się pod koniec XIX w. w małej wiosce Lipce, będącej symbolem typowej polskiej wsi. Obraz społeczny pokazany w Chłopach był dla komisji noblowskiej egzotyczny, a jednocześnie, jak w soczewce widać tu było prawdę o człowieku, z jego namiętnościami, miłością, złością, zazdrością. Państwu udało się wydobyć i podkreślić te wszystkie wartości, dzięki czemu obraz sprzed ponad stu lat stał się współczesny i uniwersalny.
Właśnie ta uniwersalność literackiego obrazu nas urzekła. Tyle przecież współczesnych wątków można znaleźć w tej powieści. Było dla mnie bardzo ważne, żeby w filmie poruszyć tematy, które są istotne we współczesnym świecie. To nie była adaptacja potraktowana, jak zadanie domowe.
Dla nas Chłopi to była lektura szkolna, każdy kto kończył szkołę w Polsce ją zna. A jak pani mąż, Anglik ocenił tę powieść, z perspektywy obcokrajowca, nie wychowanego przecież na polskiej literaturze?
Mój mąż Hugh przeczytał książkę z innej perspektywy. Byłam ciekawa, jak ją odbierze. Ale powiedział, że to jedna z najlepszych uniwersalnych powieści o człowieku i emocjach jaką zna, a do tego opisująca rzadko przywoływaną na kartach książek, często niedocenianą grupę społeczną – chłopów.
Zwykle chłopów przedstawiało się stereotypowo, biedny chłop wyzyskiwany przez złego pana, nie ma swojego charakteru czy osobowości. W książce dostrzegamy indywidualność każdego członka tej społeczności i motywację jego postępowania.
W filmie chcieliśmy zachować ten powieściowy walor, tu chłop też jest barwny, kolorowy, ciekawy. Do tego świetna obsada drugoplanowa powoduje, że kształtuje się wyraźny bohater zbiorowy, co dodaje głębi i autentyczności całemu obrazowi.
W adaptacji główną postacią jest Jagna, to wokół niej dzieją się różne wydarzenia, to ona wywołuje emocję, budzi namiętności. W książce ta postać jest niedopowiedziana, otwarta.
Niejednoznaczny sposób, w którym Reymont przedstawił Jagnę, dał nam ogromne możliwości przy tworzeniu scenariusza. Szukaliśmy kluczy, za pomocą których najlepiej byłoby pokazać jej wrażliwość. Uznaliśmy, że jej artystyczne talenty, to że robi wycinanki będą doskonałym symbolem jej wewnętrznych przeżyć.
Kobiety w takich społecznościach nie wiedziały, co to jest indywidualność, podporządkowywały się ogólnie przyjętym normom i zwyczajom. Inność nikomu nie pasowała.
Tematyka inności i sytuacji Jagny jako młodej kobiety, skontrastowana z dominującym głosem większości, też jest według mnie bardzo aktualna. Jagna przede wszystkim chciała żyć po swojemu. Od początku, kiedy nie zgodziła się na obcięcie warkoczy podczas oczepin, była zbuntowana. Jej sprzeciw wobec ogólnych zasad wzbudzał coraz większy lęk w środowisku, a lęk rodzi agresję.
Dlaczego zdecydowali się Państwo na animację malarską, podobnie jak w filmie Loving Vincent?
Kiedy słuchałam audiobooka Chłopów podczas jazdy samochodem, odkryłam, że język Reymonta jest bardzo bogaty, ale i niezwykle malarski. Stąd decyzja o technice malarskiej wydawała się naturalna.
Powiedziała Pani kiedyś w wywiadzie, że obraz malarski jest dla Pani statyczny i stąd pomysł na malowane filmy. Czy nadal Pani tak uważa?
Myślę, że tak. Przy filmie LovingVincent zawsze mnie kusiło, żeby wejść „za kulisy” pokazywanych tam obrazów. Mój profesor malarstwa mówił, żeby patrzeć na martwą naturę jak na aktorów, i to podejście gdzieś we mnie zostało.
Skala była ogromna, z dynamiczną kamerą i licznymi scenami grupowymi. W przeciwieństwie do Vincenta, tutaj historia była gotowa i do niej szukaliśmy warstwy wizualnej.
Chłopi to wielkie widowisko, pełne malarskich szczegółów. Jakie wyzwania wiązały się z tą produkcją?
Czy każdy element filmu był najpierw stworzony, a potem namalowany? Czy nie prościej byłoby jakiś skomplikowany element stroju, czy dekoracji po prostu namalować?
Czasami na planie żartowaliśmy, że jeśli ktoś zgubił np. kolczyk, to malarz go domaluje. Ale wszystko musiało być wcześniej przygotowane. Np. autorką korony dla Jagny na wesele była plastyczka i graficzka prof. Katarzyna Stanny. Prace trwały dniami i nocami. Najpierw powstał haftowany czepiec, a potem powstawała druga, właściwa część, składająca się ze złotej siateczki, na którą były nanoszone różne ozdobne elementy. Powstało prawdziwe dzieło sztuki.
Film mocno opiera się na estetyce Młodej Polski, przywoływane obrazy Józefa Chełmońskiego czy Ferdynanda Ruszczyca, idealnie współgrają z powieściową fabułą. Ale muzyka, nie pochodzi z czasów Reymonta, a czuje się, jakby nie tylko została wyjęta z epoki, ale i niosła ducha szeroko pojętej słowiańszczyzny.
Muzykę stworzył Łukasz Rostkowski, który wcześniej był raperem o pseudonimie artystycznym L.U.C. Zgłosił się do nas z propozycją napisania muzyki do filmu i choć nigdy wcześniej tego nie robił, zaryzykowaliśmy. Kiedy zaczęliśmy razem pracować, szybko się okazało, że jego talent świetnie współgrał z naszą wizją.
W listopadzie będziemy pokazywać Chłopów podczas Austin Polish Film Festival w Teksasie. Na co według Pani zwróci uwagę widz z Ameryki?
Myślę, że widz na całym świecie zauważy uniwersalną historię, która rezonuje ze współczesnymi problemami, takimi jak podwójne standardy czy patriarchat. To są tematy, które mogą być zrozumiane pod każdą szerokością geograficzną. Problemy pokazane w filmie, nie należą tylko do hermetycznego świata słowiańskiego, ale są również wyznacznikiem naszych czasów i współczesnego człowieka.
Co ten film znaczy dla Pani osobiście?
To bardzo emocjonalne pytanie. Dla mnie jest to wewnętrzna opowieść o moich przeżyciach, odczuciach, o moim stosunku do świata i do postaci Jagny. Poza tym ten film to wynik czteroletniej pracy ogromnego zespołu artystycznego, jego poświęcenia i energii, którą dostaliśmy.
Film inspiruje do myślenia, mobilizuje do zrewidowania stereotypów. Jest to też piękny obraz, o wysokich walorach estetycznych. Stworzyli Państwo wielkie dzieło, które bez względu na czasy, poglądy czy oceny jest ponadczasowe i przejdzie do historii.
*
*
Zapraszamy na projekcję filmu podczas Gali 19-tego Austin Polish Film Festival, 8 listopada, godzina 6.30 pm. Więcej informacji na stronie:
„Święto ognia” – film o szczęściu, ambicji i tajemnicach
Rozmowa z reżyserką – Kingą Dębską, przeprowadzona podczas 48 Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni.
Joanna Sokołowska-Gwizdka: Podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni do konkursu głównego zakwalifikował się Pani najnowszy film, nakręcony na podstawie powieści Jakuba Małeckiego. Co takiego zainspirowało Panią w książce, że postanowiła Pani przenieść ją na ekran?
Kinga Dębska: Zaczęło się od tego, że zadzwonił do mnie z propozycją producent, Piotr Dzięcioł. Ja zwykle wolę realizować filmy na podstawie własnych scenariuszy, ale powiedziałam – jeśli masz tę książkę, to mi ją wyślij. Byłam wtedy w Zakopanem, próbując się pozbierać po ciężko przebytym covidzie. Jak ją przeczytałam pomyślałam, że dostałam dar, który powinnam wykorzystać. Poczułam, że muszę tę historię opowiedzieć.
Znając Pani poprzednie filmy i ich tematykę, jakiego ważnego problemu społecznego dotyka ten film?
Ten film jest jak pudełko czekoladek, trudno określić, o czym jest. Na pewno o szczęściu, o prawie do szczęścia każdego, także osoby z niepełnosprawnością. Jest i o ruchu, i o bezruchu, o ambicji, o zawalczeniu o siebie, o tajemnicach z przeszłości, które nas ścigają, i o wielu innych rzeczach. Dla mnie, tak osobiście, jest to chyba najbardziej film o odpuszczaniu. Bo prawdziwą dojrzałość osiągamy wtedy, kiedy potrafimy odpuścić, zrezygnować z jakiejś ambicji, która nam szkodzi.
W filmie narratorem jest niepełnosprawna Anastazja, która ze światem komunikuje się w sposób niewerbalny, a mimo to jest przewodnikiem po całej historii.
Po to jest kino, żeby pokazywać rzeczy, których normalnie nie zobaczymy. W tym przypadku mogliśmy zajrzeć do wnętrza osoby z porażeniem mózgowym. Jej świat może być piękny, kolorowy i taka osoba może być bardzo szczęśliwa. Naszej bohaterce uśmiech nie schodzi z twarzy.
W poprzednich filmach widać, jak dokładny robiła Pani research na temat zagadnień, o których opowiadał film. Czy im w tym przypadku tak było?
O tak. Tutaj były dwa światy, których nie znałam, a które musiałam poznać, zanim weszłam na plan filmowy. To był świat baletu i świat ludzi niepełnosprawnych. Mieliśmy wiele spotkań z niepełnosprawną młodzieżą. Musieliśmy zbudować z aktorką cały system komunikacji, jak się ruszać, jak się zachowywać. Naszą inspiracją do budowania postaci była Zuzia, ciągle uśmiechnięta, szczuplutka dziewczyna na wózku. Zarówno Paulinka (Paulina Pytlak, odtwórczyni roli Anastazji, red.) jak i my często się spotykaliśmy z Zuzią i zadawaliśmy jej różne pytania, Począwszy od tego, czy jest szczęśliwa. Okazało się, że była najbardziej szczęśliwą osobą z nas wszystkich. I to było niesamowite.
Rola Anastazji to było chyba wielkie wyzwanie dla aktorki.
Tak, na pewno. Paulina podczas kręcenia tego filmu bardzo się zaangażowała. Żeby poczuć napięcie ciała osoby niepełnosprawnej, pracowała z taką osobą bardzo długo. Chciała dobrze ją zrozumieć. Podczas gry, mięśnie miała tak spięte, że jak kończyła zdjęcia, miała trudności z chodzeniem. Jej determinacja zrobiła na mnie duże wrażenie.
Po zdjęciach wysłaliśmy ją na masaże, żeby jej ciało wyszło na prostą. Bardzo dbałam też o to, żeby jej psychika nie doznała uszczerbku. To jest pierwsza duża rola tej dziewczyny. Nie chciałabym, żeby została zakwalifikowana do odtwórców ról osób z niepełnosprawnościami, tylko żeby mogła zagrać każdą inną rolę.
Filmowa siostra Anastazji – Łucja (Joanna Drabik), jest natomiast zawodową tancerką.
Tak, to jest tancerka Polskiego Baletu Narodowego. W filmie nie ma fałszu, są prawdziwe sale baletowe, prawdziwa scena i prawdziwi tancerze z całego świata. Naszym partnerem był Teatr Wielki w Warszawie i tam kręciliśmy sceny tańca, a zespół baletowy to Opera Nova z Bydgoszczy.
„Święto ognia” jest też filmem o determinacji. Zarówno Łucja, jak i Anastazja są zdeterminowane, żeby pokonać swoje ciało.
No tak, ale i jedna, i druga je trochę nadużywa, a ono się potem odpłaca z nawiązką. Sami to wszyscy wiemy, że jak próbujemy zmusić do czegoś nasze ciało, to nie wychodzi z tego nic dobrego.
W filmie jest też wiele uczucia. Samotny ojciec (Tomasz Sapryk), to wspaniała postać. Do obydwu córek podchodzi z wielką miłością i cierpliwością, poświęca się.
A z drugiej stronie nie ma w nim męczennictwa. Nie chciałam tego. Chociaż widać, że ta sytuacja jest dla niego trudna, że go przerasta. Ale stara sobie radzić i nie roztkliwia się nad sobą. Skoro nie stać go na fizjoterapeutę, to sam się uczy.
Rozładowanie sytuacji wprowadza sąsiadka Józefina (Kinga Preis), która widzi w Anastazji osobę zdrową i stara jej się pokazać, jak wygląda świat.
Sama też nie jest do końca szczęśliwa. Ale ona swoje przeżycia maskuje przesadną radością. Mnie to jest bardzo bliskie, taki amerykański „keep smiling”.
W poprzednich Pani filmach poruszała Pani różne ważne problemy. Problem starszych rodziców, dotyczy każdego z nas. Problem alkoholizmu wśród kobiet – też nie jest taki rzadki. Co takiego jest według pani w tym filmie, co wpłynie na widza?
Mam nadzieje, że spojrzymy z większą empatią na innych. Czy to będą ludzie o innym kolorze skóry, czy niepełnosprawni. W ostatniej scenie filmu wszyscy razem tańczą. To taka symboliczna scena, bo świat jest wtedy piękny, kiedy składa się z różnych elementów, kiedy różni ludzie spotykają się i po prostu się akceptują.
Rozmawiała: Joanna Sokołowska-Gwizdka
*
Film „Święto ognia” będzie można zobaczyć 3 listopada podczas 18 Festiwalu Polskich Filmów w Austin:
Kinga Dębska – absolwentka reżyserii filmowej praskiej FAMU, a wcześniej japonistyki na UW. Ma na koncie kilkanaście filmów dokumentalnych, m.in. nagrodzoną Orłem pełnometrażową „Aktorkę” o Elżbiecie Czyżewskiej. Za swój debiut fabularny „Hel” otrzymała nagrodę za najlepszy scenariusz na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film 2010. Drugi film fabularny, „Moje córki krowy”, przyniósł jej sukces artystyczny i frekwencyjny, m.in. Nagrodę Publiczności, Nagrodę Dziennikarzy oraz Nagrodę Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych na Festiwalu Filmowym w Gdyni 2015 oraz wiele innych nagród w Polsce i na świecie. Jej ostatnie dwa filmy to „Zupa Nic” oraz „Zabawa zabawa”, nagrodzona m.in. Nagrodą Publiczności na Międzynarodowym Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard Off Camera w Krakowie 2019. Jest również autorką książek „Moje córki krowy” i „Porozmawiaj ze mną”.
Punkt krytyczny
Rozmowa ze scenarzystą – Marcinem Ciastoniem na temat filmu „Wyrwa” zrealizowanego na podstawie bestsellerowej powieści Wojciecha Chmielarza.
Marcin Ciastoń, fot. Agata Murawska
Joanna Sokołowska-Gwizdka: Panie Marcinie, podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów w Austin w Teksasie, pokazujemy thriller psychologiczny „Wyrwa”. Proszę powiedzieć, jak wyglądała pana praca jako scenarzysty, przy adaptacji tej powieści?
Marcin Ciastoń: Do współpracy zaprosili mnie producenci Joanna i Paweł Wernikowie oraz reżyser, Bartosz Konopka. Zanim do niej doszło, przeczytałem oczywiście książkę i dosyć szybko pomyślałem, że mam na nią pomysł. W jakimś sensie zobaczyłem też trochę siebie w bohaterze, bardziej na zasadzie – co by było, gdyby… Rzadko myślimy o swoich relacjach w punktach krytycznych, wolimy sobie tego nie wyobrażać. To mi wystarczyło. Jedną z ważniejszych decyzji i zmian w stosunku do oryginału, którą zaakceptowali współtwórcy filmu, było przeniesienie [SPOILER] pogrzebu żony bohatera na koniec opowieści. W książce rozgrywa się to inaczej. Chciałem, żeby wszystkie jego działania były napędzane chęcią poznania prawdy przed tym wydarzeniem. To wymagało ode mnie przearanżowania niektórych sekwencji, aby uzyskać spójną opowieść. Chciałem pozostać jak najbliżej oryginału i mam nadzieję, że mimo tych zmian, to się udało.
W filmie ogromną rolę odgrywają przeżycia bohaterów, o których widz dowiaduje się w kolejnych sekwencjach i tak buduje się obraz psychologiczny postaci.
Każda powieść i każdy film to nie tylko wydarzenia, ale przede wszystkim emocje, więc nawet jeśli bohaterowie nie wypowiadają dokładnie tych samych słów, a rzeczy nie przydarzają im się dokładnie w tych samych momentach, co na kartach powieści, to właśnie emocje oddają istotę opowieści. Taki był mój zamysł. Zaproponowałem też sposób na wejście w głowę bohatera poprzez jego wyobrażenia na temat wypadku, które powtarzają się kilkukrotnie, w różnych wersjach. Podobnych wizyjnych elementów było w scenariuszu nawet więcej. Dużo też rozmawialiśmy z reżyserem o konwencji opowieści – historia jest dramatyczna, ale szukaliśmy przełamania, które dałoby widzom oddech, a także uwypukliło relacje między postaciami. To naprowadziło nas na elementy humoru. Choć film opisywany jest jako thriller, warto wiedzieć, że to hybryda gatunkowa, bywa śmiertelnie poważny, ale czasem „odpina wrotki”. Wiele z tych elementów komicznych zostało jeszcze rozwiniętych na planie, w ferworze zdjęć, w reżyserskiej wizji. Oczywiście praca prowadziła przez wiele wersji scenariusza, długie rozmowy i wspólne zastanawianie się nad podróżą, jaką przebywają nasi bohaterowi. Pewne pomysły wnosiłem jeszcze do scenariusza w okresie preprodukcji – zarówno wybrane lokacje, jak i czytanie tekstu z aktorami okazały się bardzo inspirujące.
Karolona Gruszka i Tomasz Kot w filmie „Wyrwa”, fot. Robert PałkaOlga Bołądź w filmie „Wyrwa”, fot. Robert Pałka
Ale mimo, że „Wyrwa” to hybryda, z elementami humoru, jak Pan przed chwilą powiedział, to jednak widzom oglądającym film częściej dreszcze przechodzą po plecach niż się śmieją. Jak na etapie scenariusza buduje się narastające napięcie? Jak prowadzi bohaterów poprzez labirynt ich życia?
To gra przypominająca czasem puzzle, czasem jengę, innym razem rozwiązywanie sudoku. Jeden fałszywy ruch i coś nie gra, trzeba się cofać, wymazywać, poprawiać. Pisanie to przepisywanie, więc w miarę jak lepiej poznajemy bohaterów, bo ta podróż to trochę jak nawiązywanie nowych relacji, tyle że zwykle z fikcyjnymi osobami, zaczynamy rozumieć, co ich napędza, czego się obawiają, co ich cieszy. I wystawiamy ich na próby, pakujemy w sytuacje, w których woleliby się nie znaleźć, żeby przekonać się, jak z tego wybrną. W przypadku „Wyrwy” te składniki były już obecne. Zadanie polegało na wyciśnięciu z nich esencji i stworzeniu autorskiego „dania”, trochę jak w Masterchefie, mocno inspirowanego oryginałem, często wiernego, ale oddziałującego być może na inne zmysły. Jest w tym oczywiście zamysł – zanim zaczynam pisać, poznaję postacie, dookreślam je, identyfikuję. Czasem wychodzi to już w scenach, bo zdarza się, że robią coś, czego byśmy się nie spodziewali. Często to analiza ich zachowań, rozmyślanie na ten temat, zabawa w psychologa. Ciekawa jest dla mnie ta dwoistość twórczości, bo jako autorzy musimy mieć wiedzę, a jedocześnie być głęboko w głowie bohaterów – wprowadzać ich w najróżniejsze sytuacje i obserwować je wraz z nimi od wewnątrz. Fascynuje mnie to.
Kadr z filmu „Wyrwa”, fot. Robert PałkaGrzegorz Damięcki w filmie „Wyrwa”, fot. Robert Pałka
Czasami autorzy powieści czują tak duże przywiązanie do swojego tekstu, że nie są skłonni zaakceptować zmian. Jednak język literacki i język filmu różnią się znacząco między sobą. Jak Panu współpracowało się z Wojciechem Chmielarzem?
Na początku czułem pewien stres, bo pierwszy raz adaptowałem historię innego autora, zwłaszcza tak znanego i cenionego pisarza. Ale nie nakładano na mnie ograniczeń. Miałem wolność, mogłem proponować, w najgorszym wypadku spotkałbym się z odmową. Ale najczęściej moje propozycje prowadziły do dyskusji i wypracowania kierunku, którego chciał reżyser. Po lekturze scenariusza Wojtek przesłał swoje uwagi i były one słuszne, ale właściwie nie ingerowały w tekst. Bardzo cenię sobie takie zaufanie. Również ze strony reżysera i producentów. Mieliśmy z Wojtkiem naprawdę dobry kontakt, również po zakończeniu mojej pracy. Nagraliśmy nawet wspólnie odcinek w jego serii podcastów „Zbrodnia na poniedziałek”, gdzie rozmawialiśmy o różnicach w naszej pracy, a przede wszystkim razem świętowaliśmy premierę filmu. Bardzo cieszyło mnie, gdy czytałem potem w wywiadach pochlebne słowa Wojtka o moim scenariuszu.
Czy pisząc scenariusz widział Pan obsadę?
Nie od razu, ale rzeczywiście dosyć wcześnie, co zdarza się rzadko. Początkowo była mowa o wymarzonej obsadzie producentów i reżysera. Być może trochę mi się to udzieliło. Sam często staram się wyobrażać sobie postać, nawet jeśli nie jako znanego aktora czy aktorkę, to kogoś, kogo gdzieś widziałem albo kogo znam. Gdy obsada została potwierdzona, bardzo mnie to ucieszyło. To był dla mnie zaszczyt móc pisać scenariusz dla tak wielkich talentów. Bardzo pomocne było też późniejsze czytanie z nimi tekstu. Mogłem dopracować szczegóły, uzupełnić scenariusz o to, jak sami widzą swoje postacie. A reszta to już magia, która dzieje się na planie.
Czy woli Pan pracę nad scenariuszem filmu, który powstał w Pana wyobraźni, czy też pracę nad adaptacją książki, gdzie mamy już gotową fabułę?
Jest wiele świetnych historii stworzonych przez pisarzy, które można opowiedzieć w nowy sposób, nadać im formę, przekazać emocje, nie jest to mniej kreatywne osiągnięcie i jestem gotowy na takie wyzwania. Ale na pewno nigdy nie przestanę pracować nad oryginalnymi pomysłami, mam nadzieję, że będę mógł w ten sposób spędzić całe życie. Z przerwami na odpoczynek. Tworzenie świata i bohaterów od początku ma w sobie coś niesamowicie pociągającego i zawsze będzie to mój pierwszy instynkt, zawsze najpierw będą szukał kolejnej historii wokół siebie i w sobie.
Marcin Ciastoń ze statuetką za najlepszy scenariusz podczas Festiwalu w Gdyni w 2021 r.
Debiutował Pan świetnym filmem „Operacja Hiacynt”, opartym na prawdziwej historii na temat środowiska gejów w czasach PRL-u. Otrzymał Pan za scenariusz nagrodę podczas Festiwalu w Gdyni. Jakie jeszcze filmy, do których napisał Pan scenariusz są Panu szczególnie bliskie?
Wspomnę tu o serialu, który czeka na premierę, a do którego napisałem kilka odcinków. Miałem przyjemność pracować nad historią całego sezonu razem z jej twórczyniami, Agnieszką Szpilą i Dominiką Prejdovą oraz naszą headwriterką Katarzyną Tybinką. To wyjątkowy projekt, który łączy elementy supernaturalne i kryminalne z historycznymi oraz rodzinnym dramatem. Uwielbiam takie połączenia. Wyjątkowy projekt i bardzo inspirująca współpraca – „Czarne stokrotki”, które powinny być dostępne już w tym roku w Polsce w Canal +.
Nad czym Pan teraz pracuje?
Piszę serial, który na razie musi pozostać owiany tajemnicą. Oprócz tego rozwijam z reżyserami dwa filmy fabularne – jedna historia osadzona jest w czasach drugiej wojny światowej, druga w latach 60. na… Łotwie. To chyba moje powołanie, bo w obu przypadkach eksperymentujemy z gatunkiem, który nie jest jednoznaczny, poszukujemy nowych form dla często już znanych treści, oczywiście starając się nie łamać zasad tam, gdzie są one konieczne.
Patrząc na strajk scenarzystów w Hollywood, czy i Pan czuje zagrożenie nowych technologii, takich jak ChatGPT, dla swojej pracy?
Uważam, że również w Polsce konieczna jest regulacja dotycząca AI. Szczególnie jeśli chodzi o korzystanie z zasobów kultury oraz własności intelektualnej do trenowania sztucznej inteligencji. Rozwiązania wypracowane przez Writers Guild of America są, moim zdaniem, optymalne. Byłoby okrutnym paradoksem, gdyby program uczony na wytworach działalności kreatywnej twórców ostatecznie wyeliminował ich z rynku pracy. Choć myślę, że musimy liczyć się z ewolucją naszego zawodu. Wolę jednak myśleć o tym jako o pojawieniu się nowego narzędzia, jak kiedyś Internetu, nieocenionego w research’u. Zapoznanie się z historią przeglądarki scenarzysty to często intrygujące doświadczenie. W tej chwili ChatGPT może być dla scenarzystów sposobem na „odbicie” pomysłów, co czasem inspiruje, ale na tym etapie rozwoju AI oznacza to po prostu szybsze przerobienie znanych i utartych rozwiązań, żeby samodzielnie móc wpaść na coś oryginalnego.
Rozmawiała: Joanna Sokołowska-Gwizdka
Ekipa filmu „Wyrwa”, fot. Rafał Mrozowski
Film „Wyrwa” będzie można zobaczyć 4 listopada podczas 18 Festiwalu Polskich Filmów w Austin:
Rozmowa z artystką grafikiem – Patrycją Longawą, laureatką ponad 70 nagród w prestiżowych konkursachsztuki użytkowej, której prace wystawiane były na 400 wystawach w 40-tu krajach świata.
Patrycja Longawa, fot. Dawid Czyż
*
Joanna Sokołowska-Gwizdka: Pani Patrycjo, zaprojektowała nam Pani fantastyczny plakat zapowiadający 18 Festiwal Polskich Filmów w Austin. Plakat jest oryginalny i dopracowany w każdym szczególe. No i spełnia oczekiwania związane z tą formą projektowania – przyciąga uwagę i nie można obok niego przejść obojętnie. Co Panią skłoniło do tego, że zajęła się Pani grafiką użytkową?
Patrycja Longawa: Myślę, że „zaraziłam się” tą pasją na zajęciach w Pracowni Projektowej II na Uniwersytecie Rzeszowskim u dr hab. Wiesława Grzegorczyka, profesora UR. To tam tworzyłam swoje pierwsze prace i tam pokochałam grafikę użytkową.
Czy ma Pani w swoim życiorysie twórcę plakatów, który wpłynął na Pani edukację? Czy miała Pani mentora?
W tym miejscu powinnam przedstawić sylwetki dwóch mistrzów. Pierwszym z nich jest prof. Stanisław Białogłowicz, u którego zrobiłam licencjat w pracowni malarstwa. Podczas jego zajęć nauczyłam się świadomie posługiwać kolorem, kompozycją czy formą. Drugą osobą, którą chciałabym tu wymienić jest, wspomniany już dr hab. Wiesław Grzegorczyk, prof. UR, pod okiem, którego projektowałam swoje pierwsze plakaty. Jego uwagi i korekty oraz to, że sam jest plakacistą mocno mnie motywowało i inspirowało, co w ostateczności sprawiło, iż zajęłam się plakatem zawodowo.
*
Mieszka Pani i pracuje w Rzeszowie, ale znana jest Pani na całym świecie. Ponad 400 wystaw nie tylko w kraju, ale w wielu prestiżowych miejscach w różnych stronach naszego globu, dziesiątki nagród. Co według Pani zadecydowało o takim sukcesie?
Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie, bo muszę ocenić sama siebie. Myślę, że duży wpływ na to miały moje chęci samorozwoju i ogromny nakład pracy, jaki w to włożyłam. Oczywiście mam świadomość, że w wielu przypadkach sama ciężka praca nie jest wystarczająca i czasami trzeba trafić na odpowiedni czas. Dodatkowo dzięki temu, że uczyłam się również malarstwa zrozumiałam, jak istotny jest indywidualny język wypowiedzi artystycznej, dzięki czemu udało mi się opracować własny i rozpoznawalny styl plakatowy.
Czy myśli Pani, że znalazła Pani uniwersalny język przekazu, odbierany w każdej kulturze?
Nie stawiałabym tak jednoznacznych stwierdzeń, owszem plakat należy do grona nielicznych mediów, które pozwalają dotrzeć do wielu odbiorców, bez względu na narodowość. Doskonałym przykładem może być np. plakat społeczny, jednak należy pamiętać, iż wiele czynników wpływa na klarowność przekazu i nie zawsze da się to tak ujednolicić.
Która z nagród była dla Pani największym zaskoczeniem?
Była to nagroda w Moscow Global Biennale of Graphic Design Golden Bee z Rosji w 2020 r. w kategorii głównej POSTER UNLIMITED. Golden Bee to jeden z najbardziej prestiżowych konkursów plakatowych na świecie. Dodatkowo organizatorzy poinformowali, że w 2020 r. zgłoszono około 30 tys. plakatów do konkursu.
Należy Pani do młodego pokolenia, wyrosła Pani w dobie dostępności komputerowej. Zapewne komputer jest Pani głównym narzędziem. Ale czy lubi też Pani kontakt z papierem, z przestrzenią, z kolorem, w rzeczywistości, nie na ekranie monitora?
Oczywiście, że tak wielokrotnie moje szkice wstępne wykonuję tradycyjnymi metodami, czyli na kartce papieru ołówkiem. Dodatkowo zdarzało mi się robić próbne druki, aby sprawdzić kolor lub wybierać rodzaj papieru, na jakim będą drukowane moje plakaty.
*
Czy projektowanie plakatów, to dla Pani sztuka, czy rzemiosło artystyczne?
Jest to połączenie tych dziedzin, bo plakat łączy w sobie oba te światy.
Jak Pani uważa, rozwijająca się w zawrotnym tempie technologia może zagrażać twórcom?
Obecnie widzimy pęd i rozwój sztucznej inteligencji, co może stanowić zagrożenie dla wielu twórców. Najbardziej podatni na to niebezpieczeństwo są początkujący artyści, którzy dopiero wkraczają w świat sztuki. Jednak uważam, że dobra sztuka potrafi sama się obronić. Sądzę też, że wiele osób wciąż będzie zamawiać plakaty u profesjonalnych artystów, gdyż mają one ogromną wartość artystyczną.
Czekamy z niecierpliwością na wystawę Pani plakatów, która niebawem będzie miała miejsce w Galerii AO5 w Austin w Teksasie. Jesteśmy dumni, że młodzi polscy twórcy podbijają świat.
Rozmawiała: Joanna Sokołowska-Gwizdka
*
G A L E R I A
*
*
*
*
*
*
Wystawa prac Patrycji Longawy w Austin, 26 pażdziernika 2023 r.
Urodziłam się 9 lutego 1988 roku w Sanoku. W 2010 roku ukończyłam studia licencjackie na kierunku edukacja artystyczna w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej im. Jana Grodka w Sanoku (dyplom u prof. zw. Stanisława Białogłowicza). W 2012 roku uzyskałam tytuł magistra sztuki na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego (kierunek edukacja artystyczna, specjalizacja malarstwo w Pracowni Malarstwa u prof. Jadwigi Szmyd-Sikory). W 2013 roku ukończyłam drugi fakultet z grafiki i obroniłam dyplom z wyróżnieniem w Pracowni Druku Cyfrowego pod kierunkiem dr hab. Joanny Janowskiej-Augustyn na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Stworzyłam też dyplom projektowy w Pracowni Projektowej II pod kierunkiem dr hab. Wiesława Grzegorczyka, prof. UR. Dyplom z grafiki warsztatowej nominowany był do Nagrody im. Jerzego Panka za najlepszy dyplom artystyczny Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego w 2013 roku.
Zajmuję się ilustracją, rysunkiem, grafiką, plakatem i rysunkiem satyrycznym. Swoje prace prezentowałam na około 380 wystawach w kraju i za granicą, m.in. w Sanoku, Gliwicach, Wejherowie, Gdańsku, Rzeszowie, Toruniu, Krośnie, Cieszynie, Żyrardowie, Warszawie, Częstochowie, Bielsku-Białej, Łodzi, Płocku, Radomiu, Wrocławiu oraz w 40 krajach (Australia, Azerbejdżan, Belgia, Białoruś, Boliwia, Brazylia, Bułgaria, Chiny, Cypr, Ekwador, Estonia, Francja, Grecja, Hiszpania, Hongkong, Indonezja, Iran, Indie, Japonia, Korea, Kosowo, Liechtenstein, Litwa, Macedonia, Makau Mołdawia, Meksyk, Niemcy, Peru, Rosja, Rumunia, Słowacja, Tajwan, Turcja, Ukraina, USA, Wenezuela, Węgry, Włochy, Zjednoczone Emiraty Arabskie).. Moje prace brały udział w licznych prestiżowych przeglądach i wystawach, między innymi: Moscow Poster Competition, 2018 Internationale Plakatausstellung Leipzig 2014, Golden Bee 12, 2016, Ecuador Poster Biennial 2018, BienalInternacional del Cartel en México 2018, Biennial of Poster Bolivia 2016, International Poster Biennale Lublin 2017 i 2019, Ogaki Matsuri Festival 2017, Biennale Plakatu Polskiego 2017.
Zdobyłam około 70 nagród, wyróżnień oraz nominacji w kraju i za granicą, z których najważniejsze to: I nagroda za plakat „Never Forget 1914”, II International Poster Exhibition, NIemcy, 2014, I nagroda, Ogaki Matsuri Festival International poster competition, Japan 2017, Top 10 best posters poster for Ocean Protection, International Poster Competition „Poster for”, Chiny, 2018, II miejsce, NAZARETH Festival of Arts and Culture, Iran 2018, II miejsce w Theatre Poster Contest, 2018. Byłam Jurorką w międzynarodowych konkursach: 2019 Award Announcement for Poster Design Competition, Escucha Mi Voz Poster Contest 2019, Ecuador poster biennale 2020.
Kolor to witamina
Z Tomaszem Magierskim (Nowy Jork) – reżyserem filmów dokumentalnych, na temat filmu o malarzu Julianie Stańczaku– rozmawia Joanna Sokołowska-Gwizdka (Austin, Teksas).
Julian Stańczak na tle swoich obrazów, fot. arch. Tomasza Magierskiego
Podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów w Austin pokażemy pana film dokumentalny „Julian Stańczak. Złapać światło”. Film powstawał przez 8 lat. Dlaczego tak długo?
Przede wszystkich dziękuję bardzo za zaproszenie filmu na Festiwal. Bardzo się cieszę, że widownia w Austin pozna losy i twórczość Juliana Stańczaka. Ja spotkałem Juliana 8 lat temu na festiwalu filmów dokumentalnych w Chagrin Falls niedaleko Cleveland. Spotkaliśmy się na kolację i na rozmowę o potencjalnym filmie o nim. Parę miesięcy później w trakcie trzech dni nakręciliśmy wywiad, który jest podstawą narracji w filmie. Opowiedziana historia była podstawą do poszukiwań materiałów archiwalnych i koncepcji filmu.
Ja w tym samym czasie pracowałem nad dokumentem „Przemyśl. Złamane Marzenia”, który odkrywa nieznaną historię nastoletniej poetki i pisarki, Reni Spiegel zamordowanej w Przemyślu w 1942 roku. Film „Stańczak – Złapać Światło” jest drugą częścią mojego dyptyku przemyskiego opisującego wojenną tragedię Żydów i syberyjską odyseję Polaków. Na szczęście projekty te otrzymały dotację z PISF i koprodukcję TVP1 i FINA.
Film przedstawia postać znanego na świecie malarza, przedstawiciela kierunku w sztuce zwanego Op-artem, mieszkającego w Stanach Zjednoczonych, ale urodzonego w Polsce, koło Przemyśla. Co zafascynowało Pana w tej postaci, że postanowił zrobić Pan o nim film?
Julian urodził się w Borownicy, w wiosce liczącej kilkaset osób. Potem rodzina przeniosła się do Przemyśla i tam chodził do pierwszej szkoły. W wieku lat 12 lat został z rodziną zesłany na Syberię, a kiedy go spotkałem był już emerytowanym profesorem CIA (Cleveland Institute of Art). Więc wiele się w jego życiu wydarzyło, nie wspominając o sztuce. Julian pomimo wszelkich życiowych przeszkód i dramatów nie rozczulał się nad sobą i miał sporo samoironii. Jego wspomnienia z czasu zesłania są wspomnieniami z perspektywy dziecka, a nie dorosłej osoby filtrującej swoją pamięć po latach. Ta uczciwość w relacji jego przeżyć zdecydowała o powstaniu filmu. Oczywiście korzystną również okolicznością było posiadanie przez Juliana albumu rodzinnego, dzięki któremu ten film jest tak bardzo osobisty. Sztuka i jego teoria koloru to drugi tor, który film ma przedstawiać, by widz zrozumiał jego punkt widzenia na sztukę i może też zaczął patrzeć na świat inaczej.
Julian Stańczak w swoim studio, fot. arch. Tomasza MagierskiegoJulian Stańczak, fot. arch. Tomasza Magierskiego
W filmie widzimy syberyjską przeszłość bohatera i wojenną tułaczkę poprzez Afrykę, aż do USA. Film jest bogato udokumentowany, widzimy m.in. fragmenty archiwalnych filmów, przemawiającego gen. Andersa, maszerujących Junaków itd. Czy dużo wykorzystał Pan wcześniej nie publikowanych materiałów historycznych?
Materiałów archiwalnych dotyczących Rosji jest ograniczona ilość. Rosjanie w przeciwieństwie do Niemców nie rejestrowali swoich zbrodni. Większość filmowych archiwaliów pochodzi z Instytutu Sikorskiego w Londynie. Mam z Instytutem bardzo dobre relacje, gdyż często korzystam z ich materiałów i tym razem dostałem kilka zdjęć o istnieniu, których nawet nie wiedziałem. Korzystam też zawsze ze zbiorów Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku, gdzie zwykle znajduję odpowiednie do opowiedzenia historii fotografie. Muszę tu wspomnieć, że te materiały archiwalne nigdy nie wyglądały technicznie lepiej niż w naszym filmie, dzięki obróbce ich przez operatora Maćka Magowskiego, który zajmował się post-produkcją obrazu. Jeśli chodzi o obrazy i archiwum rodzinne, żona Juliana, Barbara ma wszystko uporządkowane i z nią była i nadal jest wspaniała współpraca.
Julian Stańczak, będąc jako dziecko na Syberii stracił władzę w prawej ręce. Niesamowite jest to, że nauczył się malować lewą ręką. Czy opowiadał o tym, jak to się stało, że mimo kalectwa, postanowił malować?
To był proces. Sam chciał grać na flecie, ale to stało się niemożliwe. Myślę, że jako wrażliwy człowiek chciał znaleźć dla siebie jakąś drogę artystycznej wypowiedzi. Kalectwo tylko powodowało większą determinację, bo nigdy nie chciał by ludzie mu współczuli. Sam się nad sobą też nie litował. Już na początku współpracy zgodziliśmy się, że to nie będzie film o jednorękim malarzu.
Julian Stańczak z Tomaszem Magierskim podczas pracy nad filmemlia, fot. arch. Tomasza Magierskiego
Malarz zdobył sławę po wystawie „Optical Paintings”, która odbyła się w Martha Jackson Gallery w Nowym Jorku w 1964 roku. Wtedy ukuty został termin op-art. Czy ta wystawa otworzyła mu okno na świat?
Na pewno tak. Rok później była jeszcze wystawa w MOMA, The Responsive Eye”, która odbiła się jeszcze większych echem na świecie. Obrazy Juliana są obecnie w zbiorach większości muzeów sztuki nowoczesnej i w zasadzie ciągle są wystawiane w galeriach na całym świecie. Parę miesięcy temu zakończył się pokaz w Mayor Gallery w Londynie.
Artysta przez 38 lat był profesorem malarstwa w Cleveland Institute of Art. Jak w USA utrwalono pamięć Juliana Stańczaka po jego śmierci w 2017 r.?
W Cleveland odnowiono mural, który Julian namalował w 1973 roku. Opowiada o tym w filmie Barbara. W centrum Cincinatti na budynku znajduję się 100 metrowa trójwymiarowa kompozycja Juliana. Na terenie Cleveland Institute of Art ma powstać popiersie Juliana Stańczaka, ale nie wiem w tej chwili jakie są losy tego projektu.
Julian Stańczak z żoną Barbarą, fot. arch. Tomasza Magierskiego
Wspomniana przez Pana żona malarza Barbara Stańczak, prowadzi Fundację jego imienia. Czym zajmuje się ta Fundacja?
Fundacja zajmuje się popularyzacją twórczości Stańczaka, organizowaniem wystaw i spotkań dotyczących sztuki Op-artu. Barbara jest rzeźbiarką i zawsze była pierwszym krytykiem sztuki Juliana, więc fundacja jest w dobrych rękach. Na wiosnę w przyszłym roku w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi ma się odbyć wielka wystaw twórczości Juliana Stańczaka. Fundacja jest w to zaangażowana i przy tej okazji pokażemy też film. Fundacja wydaje też kwartalnik The Stanczak Color Quarterly, który na bieżąco informuje o wydarzeniach związanych z jej działalnością.
Czy zaprzyjaźnił się Pan z malarzem? Jakim był człowiekiem?
Trudno mówić o przyjaźni na odległość. Ja go bardzo szanowałem, a on mi ufał, że to co robię i jak robię ma sens. Dlatego otworzył się dla mnie i w ten sposób też dla Państwa i dla historii, bo już go nie ma.
Film zdobył m.in. nagrodę na Festiwalu Losy Polaków w 2023 r. Gdzie był jeszcze pokazywany i jaki jest jego odbiór?
Film miał premierę w Cleveland w CIA, gdzie Julian spędził wiele lat nauczając. Byli na niej profesorowie, uczniowie oraz zesłańcy syberyjscy. Ostatnio na pokaz w Nowym Jorku przyjechał sam samochodem z New Jersey były więzień gułagów, 100 letni pan Fryderyk. Takie pokazy są dla mnie zawsze ciekawe, gdyż jeśli ludzie są poruszeni filmem, otwierają się ze swoimi własnymi przeżyciami, co jest zawsze ciekawe dla mnie jako dokumentalisty. Film pokazujemy też w Polsce, na pokazach i festiwalach, czekając na premierę w TVP.
Polski reżyser i producent filmowy. Kształcił się w Akademii Filmowej w Łodzi na kierunku operatorstwo. Laureat kilku nagród dla najlepszych filmów dokumentalnych. Jego filmy skupiają się na historii i sprawiedliwości społecznej.
BRACIA MAGICZNI (ZDF) to pełnometrażowy dokument o życiu w czasach komunizmu widzianym oczami czterech braci urodzonych w Polsce w 1954 roku. BRACIA MAGICZNI otworzyli prestiżowy Festiwal Filmowy First Look w 1992 r., a także pokaz w Muzeum Sztuki Modern Art w Nowym Jorku i Hirschhorn Museum w Waszyngtonie. PROM 93 opowiada o sytuacji polskich uchodźców ze stanu wojennego, którzy wyemigrowali do Szwecji. GRANICA ujawnia manipulacje prawem przez władze miasta Hanoweru w celu dyskryminacji osób bezdomnych.
Jestem ściśle zaangażowany w dokumentowanie wielu moich historii. Fascynują mnie historie kreatywnych ludzi. Moje filmy nie tylko czerpią z mojej wiedzy historycznej, ale także wpisują się w obszar moich osobistych zainteresowań. Uwielbiam odkrywać nieopowiedziane historie i dzielić się nimi z publicznością (Tomasz Magierski).
Jak stać się kobietą niezależną
Z Małgorzatą Szwed – coachem, mentorką, właścicielką agencji marketingu i PR, dziennikarką – rozmawia Agnieszka Kuchnia-Wołosiewicz (Wielka Brytania).
Małgorzata Szwed
Niezależna, zaradna, twardo stąpająca po ziemi, a jednocześnie empatyczna i bardzo ciepła. W komnunikacji nie tworzy barier, lecz je znosi. Bezwględnie jest autorytetem; cieszy się szacunkiem i uznaniem w wielu kręgach społecznych. Spełniona zawodowo. Wspaniała mama. Dobry człowiek.
Małgorzata Szwed – dziennikarka, PR-owiec, mentorka kobiet sukcesu. Obecnie większość czasu poświęca pracy dla agencji rządu brytyjskiego tj. NHS, Home Office, Cabinet Office, którym toruje drogi komunikacyjne do społeczności mniejszości narodowych, w tym Polaków, Latynosów i Azjatów. Ceni sobie pracę w międzynarodowym środowisku, które stara się eksplorować i integrować. Równie ważne jest dla niej jej dziecko wydawnicze – Lejdiz Magazine i Lejdiz Online – portal i magazyn, który wydaje jako kwartalnik, poruszając w nich wiele tematów lifestylowych, bez cenzury, kompletnie niezależnie od koncernów czy sił politycznych. Sercem i duszą służy ludziom, którzy są w centrum jej działań na każdym polu. Dlatego też, jako wykształcony i doświadczony (z ponad 20 letnim stażem) marketingowiec, okazyjnie doradza przedsiębiorczyniom, jak kształtować ich biznesy i przygotowywać strategie marketingowe.
„Mentorka marketingu w nurcie Human to Human…” – Małgosiu, czy mogłabyś się z tego „wytłumaczyć” w pierwszej kolejności?
A ile mam przestrzeni?
Aile potrzebujesz?… (uśmiech!)
Powiem zatem w skrócie. (śmiech!) Od wielu lat posługiwano się różnymi określeniami w marketingu: B2C (marketing biznesu do konsumenta), B2B (marketing biznesu do biznesu). Wiele jest nurtów, w których się poruszamy, ale jako przedstawicielka ginącego gatunku general marketer, czyli tzw. generalista, a nie człowiek od jednej działki, np. social mediów, marketingowiec po szkoleniu guru, musiałam w pierwszej kolejności odnaleźć siebie. Nie zgadzam się bowiem z archaicznym stylem marketingu, o którym już zapomniano w krajach zachodnich jakieś 20 lat temu, ale w Polsce to wciąż trzymający się mocno trend – marketing sprzedażowy.
Mówiąc bardzo oględnie, w tym nurcie chodzi o to, żeby wytworzyć towar, potem go sprzedać i robić to za wszelką cenę, wykorzystując wszystkie możliwe metody. Na początku takiej ścieżki zawsze jest wytworzenie, najczęściej sztucznej potrzeby i towaru, który jest czyimś konceptem, a nie realną potrzebą rynku.
Rozumiem, że Twoje działania są spersonalizowane?
W „human to human marketingu” nie mówimy o markach czy ludziach jak o numerkach czy bezmyślnych przedsiębiorstwach. Staramy się dotrzeć do tego, kim są właściciele marek, jakie wartości reprezentują, czym chcą się podzielić, komu pomóc i kogo przyciągnąć. Każdy jest inny. Podobnie jak spodnie czy sukienka nie będą pasować każdemu, tak i nie ma jednej, jedynie słusznej drogi marketingowej do serc klientów. Wszyscy Ci marketingowi guru, którzy wyrastają niczym grzyby po deszczu, wmawiają po prostu kit, oferując niezawodne, powtarzalne, jedynie słuszne rozwiązania, które mają działać u każdego. Każdy wykształcony marketer Ci powie, że to utopia i bzdura. Miałam okazję studiować w Polsce, w UK i w USA, różne idee, nurty i definicje. Tyle ile marek na świecie, tyle konceptów na marketing. I to jest ok. W spodniach czasami trzeba skrócić nogawkę, czy podszyć rękaw w sukience. Po praniu mogą się zbiec i nie pasować wcale. Tak jest też z marketingiem. Dla jednych Facebook jest świetnym narzędziem, dla innych będzie to reklama prasowa czy telewizyjna. Każda marka powinna mieć swoją tożsamość, każdy właściciel powinien wiedzieć, czym interesują się osoby, które szukają rozwiązań właśnie u niego. Dobry marketingowiec to po trosze psycholog, socjolog, historyk, wizjoner, ale też w dzisiejszych czasach osoba biegła w rozwiązaniach technicznych. Trudno być we wszystkim dobrym, choć nietrudno powiedzieć, że marketingiem to Ty zajmiesz się sama i postrzegać tą działkę biznesu jako na tyle mało istotną, że w nią nie inwestujesz pieniędzy i czasu. Ostatecznie ja też musiałam sama się w tym wszystkim zdefiniować. Szczególnie w dzisiejszym świecie, kiedy każdy uważa się za marketingowca i fotografa.
W nurcie humanistycznym stawiamy na dialog. Zarówno z marką jako klientem, jak i ich klientami. Ich słuchamy, od nich się uczymy, udoskonalamy produkt, żeby coraz lepiej odpowiadać na ich potrzeby. Staramy się przede wszystkim zrozumieć konsumenta, jego problem, potrzebę i zaoferować rozwiązanie. W praktyce mogłoby to wyglądać np. tak- jeśli piszesz książkę- zapytaj którą okładkę masz wybrać, czy masz nagrać audiobook, gdzie Twoi czytelnicy najchętniej czytają etc. Jeśli robisz świece zapachowe, pytaj swojej społeczności, która używa świec, jakich zapachów brakuje im na rynku, jakiej wielkości, kształtu, jaka etykieta, czy szklane, czy metalowe opakowanie.
„Human to human marketing” to także transparentna, otwarta komunikacja, jakże popularna ostatnimi czasy- autentyczność. Nie udawaj ananasa, jeśli jesteś rajskim jabłuszkiem, tylko znajdź takich ludzi, którzy utożsamiają się z jabłuszkami, nie ananasami. Pamiętaj o jednym, klient nie kupuje towaru, klient kupuje rozwiązanie, spełnione marzenie. W dodatku w czasach, kiedy rynek jest nasycony praktycznie każdym dobrem, najskuteczniejsze jest po prostu budowanie relacji. Wtedy jeśli klient będzie chciał coś rozwiązać, pomyśli właśnie o Tobie. Dlatego powtarzam to każdemu przedsiębiorcy: Twoim zadaniem, jako marki, jest doprowadzenie potencjalnego, obecnego czy przyszłego klienta do jednoznacznego skojarzenia Ciebie z rozwiązaniem. Np. Margaret – marketing humanocentryczny i Lejdiz Magazine, Agnieszka – poetka, pisarka, organizatorka eventów.
Następny interesujący punkt Twojego CV to dwujęzyczny Konsultant Marketingu Etnicznego… Również poproszę o rozwinięcie; szczególnie pojęcia „marketing etniczny”.
To w zasadzie od kilku lat moje główne zajęcie. Współpracuję z agencją, która obsługuje projekty rządu brytyjskiego, kampanie społeczne, etyczne, głównie z zakresu ochrony zdrowia. W zasadzie to my decydujemy w głównej mierze, czy coś chcemy komunikować czy nie. Agencja obsługuje kilkanaście narodowości, społeczności czarnoskórych, azjatyckich, latynoskich i moja ulubiona działka- wschodnioeuropejskich. Wszystko to po to, aby tzw. mniejszości narodowe wiedziały, jakie mają prawa i obowiązki, a także z jakich usług mogą i powinny korzystać, żeby np. poprawić swoje zdrowie.
Marketing etniczny to docieranie z dostosowanymi do kultury, tradycji i niuansów etnicznych komunikatami, które są łatwo przyswajalne i zrozumiałe dla naszych narodów. To bardzo rozwojowy kierunek w marketingu, wyizolowany jako trend w USA, gdzie zauważono po raz pierwszy, że hiszpańskojęzyczne mniejszości w Stanach nie oglądają amerykańskiej TV, nie czytają gazet i nie słuchają radia w języku angielskim, czyli de facto rynek traci nawet 1/3 dochodów, które mogłyby pochodzić z portfeli mniejszości. Wtedy postanowiono dotrzeć do nich z komunikatami w ich języku, uwzględniając ich zwyczaje czy niuanse kulturowe. To właśnie robię na co dzień. Najczęściej pracuję ze społecznościami azjatyckimi, z polską, ostatnio też z rumuńską czy latynoamerykańską. Oczywiście jeśli pracujesz z daną społecznością musisz poznać ich kulturę, wiedzieć co można mówić, w jaki sposób, w jaki nie, co lubią robić, co czytają, oglądają, jakie święta celebrują. Osadzenie tej specjalizacji w nurcie humanistycznym bardzo mi pasuje. W zasadzie po to tu przyjechałam. Chciałam żyć w społeczności multikulturowej, otwartej. Ludzie, różnice i znajdowanie wspólnego mianownika pomiędzy nimi fascynowały mnie od zawsze.
Znam Ciebie przede wszystkim jako ciepłą i życzliwą dziewczynę, a następnie redaktor naczelną Lejdiz Magazine. Oznacza to, że swój sukces budujesz oddolnie. Stajesz się autorytetem w bardzo naturalny sposób. Zdajesz sobie w ogóle z tego sprawę?
Agnieszko, dziękuję przede wszystkim za miłe słowa. Nie czuję się jeszcze autorytetem w żadnej dziedzinie, choć niewątpliwie wierzę w to, że powinniśmy robić to, co naprawdę kochamy. Mamy wybór. Albo przeżyjemy życie, budując czyjeś marzenia, zawsze na etacie, od 9 do 5, patrząc codziennie na zegarek, czy już możemy wrócić do domu i rzucić się na kanapę, albo poddamy się pasji. Życie mamy jedno i bardzo krótkie. Odkąd stałam się niepełnosprawna, poczułam to jeszcze dobitniej i postanowiłam z niczym nie czekać. Stąd też pomysł reaktywacji magazynu, który istniał od 2010, ale od kilku lat gdzieś tam tlił się w tle i niewiele się działo. Pewnego dnia powiedziałam sobie: „Dość!” – niczym Agnieszka Chylińska w swoim utworze. Odkąd pamiętam, chciałam pisać, chciałam być dziennikarką. W tym kierunku studiowałam. W liceum pisałam wielu osobom wypracowania, prowadziłam warsztaty z ich pisania na prośbę polonistki, swoje prace pisałam w nieco inny sposób. Miałam to szczęście, że polonistki we mnie wierzyły i zadawały mi np. eseje filozoficzne czy sztuki do napisania, zamiast zwykłych rozprawek. Do tego postanowiłam, że pójdę śladami mojego Św. Pamięci dziadka Morawskiego i będę pisać jako, o ile mi wiadomo, jedyna w rodzinie. Choć nigdy nie będę w tym kierunku wybitna, gdyż jednak talent rozmył się nieco pokoleniowymi genami, to cieszę się, że mogę zarabiać na życie pisaniem i rozmowami z ludźmi.
Kobiety Sukcesu to Twoja Agencja Marketingu i PR. Powiedz, z kim współpracujesz i jak można się z Tobą skontaktować, gdyby ktoś chciał skorzystać z Twoich usług.
W zasadzie na dziś nie mam miejsc na mentoring. Cała moja uwaga poświęcana jest magazynowi i pracy konsultanta etnicznego. Czasami biorę na warsztat osoby, którym bardzo zależy, żeby ze mną pracować, ale to się odbywa na zasadzie poleceń osobistych i są to pojedyncze, zdeterminowane, świadome osoby. Nie pracuję już z tzw. dreamupami, czyli osobami, które jeszcze nic nie zarobiły na swoim biznesie, nie mają podstawowej o nim wiedzy. Na pewno muszę też sama pomyśleć o skalowaniu biznesu, ponieważ praca z pojedynczymi klientami, choć bardzo satysfakcjonująca, w moim wydaniu jest bardzo absorbująca, zabierająca bardzo dużo czasu, co niekoniecznie przekłada się np. na zarobki. Mam świadomość, co powinnam zrobić, np. że powinnam już nagrać dawno przygotowane materiały do Akademii Biznesu, ale jak to mówią „szewc bez butów chodzi”. Nie będę stosować wymówek. Po prostu zabrakło czasu. Na wydanie książki o przedsiębiorczości dla mam napisanej dwa lata temu również. (uśmiech!)
*
W 2010 roku założyłaś Lejdiz Magazine? Jaka jest jego geneza i misja?
Wtedy też skończyłam studiować marketing w UK. Moja druga córka nie miała jeszcze roku, karmiłam piersią, nie chciałam wracać na etat. Żyłam również w trudnej relacji przemocowej i miałam świadomość, że muszę się jakoś uniezależnić. Przed przyjazdem do Wielkiej Brytanii pracowałam w agencji reklamowej, a jeszcze wcześniej zakładałam magazyn dla dermatologów estetycznych. To był ogromny sukces na rynku wydawniczym w owym czasie. Nie było wtedy ani jednej profesjonalnie wydawanej gazety medycznej na kanwie magazynu lifestylowego. Byłam młodziutka, ale mi zaufano i pozwolono, w zasadzie dając wolną rękę, przygotować makietę magazynu, zatrudnić ludzi, znaleźć radę medyczną. Byłam prawą ręką prezesa, jednocześnie jego asystentką, redaktorką, dziennikarką – przeprowadzałam wywiady, nadawałam ton całej publikacji. Nasze drogi się jednak rozeszły, ale na kanwie pisma powstały podobne tytuły dla innych lekarzy. Mój pomysł był w efekcie ogromnym sukcesem. O ile mi wiadomo, tytuły istnieją do dziś, choć wydawnictwo zmieniło już dawno właściciela.
W 2010 roku obudziłam się nagle w środku nocy i pamiętam, jak pobiegłam do najstarszej córki z radosną wiadomością, że zakładam magazyn. Potem przedyskutowałam mój pomysł z przyjaciółkami w moim miasteczku i każda zgodziła się ze mną, że to doskonały pomysł, ponieważ wówczas poza Coolturą nie było nic, a szczególnie dla nas, czyli otwartych kobiet, które żyją na styku różnych kultur, w idei integracji kulturowej i korzystania z dobrodziejstwa Wielkiej Brytanii. Tak się to wszystko zaczęło. A później poszło już bardzo szybko.
Pracowaliśmy w grupie około 30 wolontariuszy, każdy z nas dawał od siebie talent i czas. To była wspaniała grupa ludzi, prawdziwych artystów słowa, obrazu, wizerunku. Jednak z czasem dopadła nas rzeczywistość. Nie mogliśmy dłużej tworzyć bezpłatnie, a moje pożyczki na druk magazynu po prostu się skończyły. Wtedy zapadła decyzja o przeniesieniu pisma w przestrzeń online. Z częścią osób przyjaźnimy się do dziś. Ze „starej” ekipy czasami pisze dla nas Iza Smolarek. Z tamtym czasów znam też mojego zastępcę, Bartka Fetysza, który współtworzy ze mną nową wersję magazynu. Pozostali piszą książki, pracują w innych redakcjach, fotografują zawodowo, prowadzą swoje biznesy. Wtedy pracowaliśmy więcej w plenerze, dziś w „onlajnie”. (uśmiech!)
Jesteś także red. naczelną Zdrowia UK. Dla kogo przeznaczona jest ta pozycja prasowa?
Portal zdrowie.co.uk to dziecko, które urodziło się z mojego romansu ze światem medycznym – zarówno w przeszłości, jak i teraz, bo większość kampanii komunikacyjnych, które prowadzę dotyczy NHS-u, czyli odpowiednika polskiego NFZ. Wobec braku rzetelnej wiedzy medycznej podanej w przystępnej formie, a dotyczącej specyficznie nas, Polaków na Wyspach, zaistniała potrzeba stworzenia portalu, który by nam służył. Dzięki współpracy z NHS, mam często dostęp do informacji, o których nasze media nie mówią wcale, albo nie mają do nich w ogóle dostępu. To pozwala mi na dostarczanie sprawdzonych, rzetelnych treści. Korzystam jedynie ze źródeł naukowych oraz informacji pochodzących z badań NHS, czy innych naukowców z całego świata. Zależy mi na tym, aby docelowo portal stał się przewodnikiem medyczno-kosmetologicznym dla Polaków na Wyspach, na którym będzie można znaleźć szybką pomoc/poradę, a także dotrzeć do odpowiedniego lekarza w razie potrzeby czy znaleźć sprawdzonego specjalistę np. od wybielania zębów czy botoksu.
Czy pamiętasz swoje początki w Wielkiej Brytanii i jak mają się one do tego, w jakim miejscu jesteś teraz? Czy miałaś swój plan na życie tutaj i go spełniłaś?
Oczywiście! Tego nigdy nie zapomnę. Wyobraź sobie, że stoisz na stacji Wiktoria, wysiadłaś właśnie z autokaru z Paryża, gdzie spędziłaś półtora miesiąca w zasadzie jako bezdomna, bo mieszkałaś w artystycznym squacie, do czego nikomu się nie przyznałaś, bo pojechałaś przecież do miłości swojego życia, w kieszeni masz dwadzieścia funtów i wielki plecak. Towarzyszy ci bardzo zakochany facet, ale potwornie zaborczy i życiowo nie do końca zaradny. Jesteś więc… „z niczym”. Idziesz przez miasto i nie możesz sobie pozwolić nawet na hamburgera w McDonaldzie ani na bilet autobusowy. Jesteś głodna, nie masz ani picia, ani jedzenia. Trafiasz w końcu przez przypadek do hostelu, gdzie stać cię na jedną noc w sali osiemnastoosobowej. To byłam ja!
Na szczęście wliczone było śniadanie, więc następnego dnia zjedliśmy za poprzednie, ale jeszcze jakiś czas nie było nas stać na nic. W końcu urokiem osobistym przekonałam managerów hostelu, żeby nas przenieśli do innego i do pokoju dwuosobowego. Przez kilka dni żywiliśmy się najtańszymi puszkami z Icelanda, jedną puszką dziennie. Zobowiązałam się do pomocy przy sprzątaniu, ale w międzyczasie zdołałam znaleźć pracę w Starbucksie. Oszczędzę czytelnikom i Tobie dalszej historii, ale finał był taki, że musiałam się ewakuować do innego miasteczka, by tam rozpocząć wszystko od nowa.
Miałam trzy prace jako kelnerka. Jednak po trzech miesiącach, musiałam ponownie zacząć od początku, bo pomimo ostrzeżeń managementu Nandosa, że stracę pracę, gdy wezmę urlop, wybrałam komunię córki. Wróciłam ponownie do Londynu i tam (po kilku miesiącach pracy kelnerki) dostałam wreszcie posadę w L’Occitane En Provence. W zasadzie „wychodziłam” sobie te pracę. Kto zna markę, wie, że są to kosmetyki luksusowe, drogie, a dostać się do firmy nie jest wcale tak prosto. Nieopodal mojej knajpki przy Oxford Street był jeden z butików L’Occitane. Bywałam tam bardzo często, pytając o możliwość pracy dla nich. W końcu po kilku miesiącach wezwano mnie na interview, ale do flagowego butiku na Covent Garden, wychwalając mój entuzjazm i zaangażowanie w pozyskanie tej pracy. Tam spędziłam trzy miesiące i awansowałam na stanowisko managerskie, ale w Guildford. I znowu zaczęłam wszystko od początku (uśmiech!).
Wyjeżdżając z Polski, nie miałam konkretnego planu. Zdałam się na intuicję, a ta poprowadziła mnie we właściwe miejsce i we właściwym czasie, choć pewnie 19 lat temu, kiedy tu przyjechałam, w ten sposób nie myślałam. Czy wiesz, że przez pierwsze dwa lata nie wiedziałam, że w UK są benefity i nie miałam telewizora? Dziś żyję już zupełnie inaczej i sama nie wiem, jak ja to wszystko zniosłam i jak to się stało, że po tak trudnych przeżyciach jeszcze tu jestem i mam tyle zapału do życia i tworzenia. Spotykając się z brytyjskimi ministrami, czasami sobie w duchu myślę: „I oto ona, która przyjechała tu z jednym banknotem, bezdomna, która nie mogła sobie pozwolić na pierwszą parę spodni z Primarka, żeby zacząć pracę, teraz siedzi i planuje z głowami państwa komunikację etniczną”. To moje 19 lat historii w skrócie (śmiech!).
Zaskająca opowieść, trudna, ale dająca nadzieję. A jakie są Twoje plany i marzenia?
Nauczyłam się w życiu, że te pojęcia są niemal tożsame. Jeśli masz marzenie, to znaczy, że masz cel, jeśli masz cel, to zazwyczaj masz plan. Choć w przypadku tego ostatniego muszę się przyznać, że nie jestem skrupulatną planerką. Bardzo dużo słucham swojej intuicji, plan zazwyczaj modyfikuję w miarę posuwania się do przodu. Lubię działać na flow, nie wg kartki. To, przyznaję, jest moją wadą. Lubię spontaniczne akcje, szybko się zapalam do pomysłów, pomagania ludziom szczególnie. Zauważyłam jednak, że często zostaję sama. Chcąc doprowadzić projekt do końca, po drodze wielu ludzi się wykrusza, wypala, a ja nie. Lubię tę nutkę satysfakcji w życiu, kiedy wiem, że zrobiłam kawał dobrej roboty i widzę jej efekty.
O czym powinna pamiętać każda kobieta, szczególnie Polka, która mieszka w Wielkiej Brytanii?
O sobie! Wyświechtany frazes, że musisz najpierw pokochać siebie, żeby kochać innych, jest pewnie jedną z niewielu prawd współczesnego nadmiernie pozytywnego i fejkowego coachingu, który ma sens. Nie musisz siebie 100% miłować, ale lubić siebie bardzo już tak. Nie ma to nic wspólnego z narcyzmem, tylko zdrowym podejściem do swojego dobrostanu. Jeśli masz obok siebie ludzi, którzy Ci nie sprzyjają, odetnij te kontakty. Czasami niestety mogą to być bliscy, którzy wiecznie dopytują np.: „A kiedy mąż, a kiedy wnuk, a kiedy kupisz dom?” lub docinają: „To jeszcze nie nazarabiałaś tych funciaków na dom w Polsce, albo pomóż mamusi, cioci, siostrze, przyjaciółce, koleżance z podstawówki, bo ty zarabiasz funtach, a nam jest tak ciężko”. Naucz się stawiać granice, mówić otwarcie o swoich uczuciach, planach i przekonaniach. Te natomiast zbudujesz tylko, gdy będziesz miała świadomość własnej wartości. Oczywiście nie muszę dodawać, że istotnym czynnikiem w budowaniu wartości jest umiejętność porozumiewania się w języku kraju, w którym żyjesz. Zatem jeśli do tej pory Ci się nie chciało, potraktuj naukę języka jako wartość dla siebie samej. Pigułka na wzmocnienie.
Czuję, że to nie wszytsko, co chcesz powiedzieć!
Zdecydowanie! Kochana Kobieto, staraj się być niezależna. Już dawno minęły czasy wieszania się na rycerzach na białym koniu. Droga siostro, buduj swoje imperium, aby móc żyć niezależnie od aury, kryzysów, odchodzenia męża czy partnera. Twoje królestwo może być w symbiozie z innym, ale w dzisiejszych czasach, kiedy związki rozpadają się jak drewniane klocki nieumiejętnie ułożone przez dwulatka, państwa są niestabilne i nie oferują już poczucia bezpieczeństwa, choćby finansowego, warto mieć zawsze plan B. To era przedsiębiorczości, a kobiety wg mojego doświadczenia świetnie się do tego klimatu adaptują. Pamiętaj, multitasking i emocjonalność to nasza broń kobieca. Jest nią także instynkt przetrwania. To są także cechy dobrego przedsiębiorcy, który niczym czołg jedzie przez pole życia, byle do przodu, byle do celu. Dodałabym tylko powiedzenie, że „kropla drąży skałę”, więc czasami powoli, ale idź małymi krokami do przodu, po drodze ucząc się lekcjami z niepowodzeń, porażek, bo te zawsze będą. Takie jest życie, szczególnie na emigracji, gdzie często brak rodziców, przyjaciół, uczymy się innego sposobu na funkcjonowanie, samodzielności i hartu ducha. Uważam, że teraz jak nigdy wcześniej w historii, zaczyna być doskonały czas dla kobiet, które powinny przejąć rządy i uspokoić trochę skażony rządzą pieniądza i władzy świat. Obecnie w rządzie brytyjskim wielu polityków jest pochodzenia azjatyckiego. W mojej opinii kolejną falą polityczną będą właśnie Polacy. I oby jak najwięcej wśród nich było Polek. Zatem powinnyśmy pamiętać, że jesteśmy ogromną wartością dla tego kraju i z dumną, podniesioną głową powinnyśmy się tym szczycić i inspirować koleżanki innych narodów.
Małgosiu, bardzo dziękuję Ci za wyczerpujące odpowiedzi, bardzo szczere i pochłaniające bez reszty. Za Twoje piękno, dobro i mądrość, którymi dzielisz się ze światem, a szczególnie z Kobietami!
Pozostać sobą w Hollywood
Marek Probosz w Hollywood
Rozmowa z Markiem Proboszem – aktorem, reżyserem, scenarzystą i pisarzem, który wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu wolności, nie gubiąc po drodze swoich ideałów.
Joanna Sokołowska-Gwizdka (Austin, Teksas)
W lutym w Los Angeles odbyło się uroczyste wręczenie nagród Klubu Kultury im. Heleny Modrzejewskiej przyznawanych za całokształt twórczości aktorskiej. Patronka nagrody, Helena Modrzejewska, jest znakomitym przykładem, jak dzięki talentowi i wytrwałej pracy można osiągnąć wielki sukces sceniczny, grając w obcym języku, poza swoją ojczyzną. Czym dla Ciebie, jako tegorocznego laureata, jest to wyróżnienie, pośród wielu nagród, które otrzymałeś w życiu?
Marek Probosz (Santa Monica, Kalifornia)
Co to znaczy być aktorem w Ameryce? To długa, pełna szalonych niebezpieczeństw, wyrzeczeń, upadków i kolejnych powstań Odyseja. O tym jak “nie udało” mi się odnieść sukcesu w Hollywood, mógłbym mówić bez końca. Bo za pozostanie aktorem i człowiekiem w Hollywood, zapłacić trzeba najwyższą cenę. Helena Modrzejewska, fascynująca artystka i osobowość dała nam przykład do naśladowania. “Pierwsza Dama” scen europejskich i amerykańskich, słynęła nie tylko z talentu, niezwykłej pracowitości, ale i niezłomnego charakteru. To co stawia ją w panteonie najwybitniejszych Polaków emigrantów amerykańskiej historii to fakt, że poza byciem wielką aktorką, była równie wielką filantropką i niosła pomoc najbiedniejszym warstwom społecznym. Odbierając w Mieście Aniołów nagrodę jej imienia miałem świadomość, ile jeszcze trudu przede mną, aby jak Helena na stałe wpisać się i pozostać na zawsze w sercach obu narodów. Ta nagroda to zaszczyt, ale i zobowiązanie!
Marek Probosz w roli Błazna
Skoro nagroda jest za cały dorobek artystyczny, porozmawiajmy o Twojej twórczej drodze. Co takiego zafascynowało Cię w tym zawodzie, że postanowiłeś zostać aktorem?
To przeznaczenie za mnie zdecydowało. Moje sny i marzenia są przyczyną mojej przyszłości. Od dziecka największą przyjemność sprawialo mi rozśmieszanie innych. Wcześnie zrozumiałem, że najbliższy prawdzie jest szczery śmiech. Miałem sześć lat kiedy po raz pierwszy stanąłem na scenie Teatrzyku Baśni w Żorach i zagrałem rolę Błazna w “Księżniczce na ziarnku grochu” według Christiana Andersena. Nie umiałem jeszcze czytać, mama Franciszka, nauczyła mnie roli na pamięć. Do dziś wisi nad moim biurkiem pożółkły plakat z tej premiery i zdjęcie w kostiumie Błazna z dzwoneczkami na rogatej czapce. Mama zachowala recenzję z gazety, “najrozkoszniejszy z całej obsady był Mareczek Probosz w roli Błazna”. Ten kostium przylgnął do mnie na całe życie, nie zdjąłem go nigdy. Dziś jako królewski Stańczyk prawdy głoszę na scenach świata, wcielając się w Odyseusza, Pileckiego, Norwida czy w Paderewskiego.
W 1983 r. ukończyłeś słynną Państwową Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną w Łodzi – kuźnię talentów aktorskich i filmowych. Jak wspominasz studia?
To był chyba najlepszy i najgorszy czas, aby tam trafić. Odrzucono mnie dwa razy wcześniej w Krakowie, raz we Wrocławiu. Przyjęto za pierwszym podejściem w Łodzi w 1980 r. Polskę ogarnął ruch Solidarności, w całym kraju strajki, maszerujące demonstracje domagające się wolności słowa, prasy, uwolnienia więźniów politycznych. Duch walki o wolność udzielił się studentom! Rozwiązaliśmy partyjną organizację, Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej i założyliśmy własny Niezależne Zrzeszenie Studentów. Był to czas buntu, euforii, zmiany myślenia o własnej samorządności, podejściu do nauki i sztuki, zwolniliśmy profesorów aparatczyków, wybraliśmy nowych. Kiedy zerwano negocjacje, zrobiliśmy strajk okupacyjny w murach Filmówki. Niestety wkroczyły czołgi, aresztowano naszych studenckich liderów. W nocy z 12 na 13-go grudnia 1981 r. komunistyczne władze wprowadziły stan wojenny. Polała się krew, przy użyciu siły i brutalnych metod zaczęto tłumić ruch Solidarności. Ten okres wywarł na mnie i na pokoleniu naszej studenckiej braci ogromne piętno.
Marek Probosz w filmie „Cień paproci” Františka Vláčila, Czechosłowacja, 1986Marek Probosz w filmie „Gorączka” Jiříego Svobody, Czechosłowacja, 1985
Czy stan wojenny miał wpływ na Twoją karierę?
To był cios w plecy, rana w sercu, która nigdy się nie zagoiła. Zrozumiałem Norwida, “Więzienie ducha straszniejszym jest niż to, którego straże strzegą!” Sztuka stała się czymś więcej niż tylko instrumentem przemawiającym do ludzkich serc. Wzburzyła się moja świadomość historyczna, wyzwolił bunt przeciw zniewoleniu! Kariera? Zeszła na drugi plan.
Ale mimo to, studia ukończyłeś rok przed terminem.
Już na trzecim roku, poza łódzką uczelnią zaliczyłem trzy dyplomy. Główna rola w filmie “Niech cię odleci mara” Andrzeja Barańskiego, “Pokojówki” i “Ścisły nadzór” Jean Geneta w teatrach warszawskich. W 1983 r. napisałem i obroniłem pracę magisterską zdobywając tytuł magistra sztuki, moja przeciętna na indeksie była 5 plus! Nie umknęło to uwadze dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, Kazimierz Dejmek osobiście przyjechał do Łodzi, zaprosił mnie do restauracji na rozmowę i zaproponował mi angaż na konkretny repertuar. Miałem zagrać Złodziejaszka w “Operetce” Gombrowicza w jego reżyserii i Jaśka w “Weselu” Wyspiańskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy. Trafiłem na etat do “Mistrza” Dejmka, który u szczytu swojej reżysersko-dyrektorskiej kariery miał w swojej “stajni” elitę polskiego aktorstwa. Niestety cenzura zdjęła planowane przedstawienia.
Po 10 latach zostałeś absolwentem reżyserii filmowej w prestiżowej The American Film Institute w Los Angeles i zdobyłeś amerykański tytuł magistra sztuki. Czym różni się amerykańska edukacja filmowa od polskiej?
„Fragment: Do śmierci” reż. Marek Probosz, 1992, American Film Institute (M. Probosz z kubkiem)
To nie mury tworzą uczelnię, tylko jej profesorowie i studenci. W AFI, byłem jedynym Polakiem z 20-tu przyjętych na wydział reżyserii obcokrajowców. Dynamika różniących nas kultur, języków, temperamentów, dawała niezwykłą moc, uczyła uniwersalnego podejścia do opowiadania historii. Nie kino ruchomych obrazów, ale emocjonalnych obrazów było mottem naszego nauczania. Pod okiem mistrzów Hollywood odkrywaliśmy nowe formy filmowego języka, a oni pielęgnowali nasz indywidualizm i artystyczną ekspresję. Takim mistrzami byli m.in. opiekun roku, reżyser Stuart Rosenberg (Cool Hand Luke; Brubaker), zdobywca Oscarów Corad L. Hall (Butch Cassidy and the Sundance Kid; American Beauty), John Alonzo (Chinatown; Scarface), czy Allen Daviau (E.T.; Bugsy). W tym roku dwóch moich kolegów z roku, z którymi studiowalem i pracowałem, Todd Field “TAR” i Darren Aronofsky “The Whale” otrzymało dziewięć nominacji do Oscarów! Zdobyli dwa!
W Filmówce rygor nauki był bardziej sztywny, skupiał się na “szkole polskiej”, z ograniczonym dostępem do kina światowego. Niemniej działaliśmy aktywnie, aby często na pirackich kopiach VHS, w zadymionych papierosami pomieszczeniach dotrzeć do tego, co w filmowym świecie nowatorskie. Obie uczelnie były niezwykłymi szkołami życia i jestem im za to podwójnie wdzięczny.
Debiutowałeś na ekranie telewizyjnym pod koniec lat 70. W latach 80 miałeś już na swoim koncie kilka ról filmowych i debiut teatralny. Młody, utalentowany, o urodzie amanta filmowego, miałeś zapewne wiele propozycji aktorskich. Które z ról wspominasz, jako najważniejsze?
W telewizji zadebiutowałem w serialu “Ślad na ziemi” Zbigniewa Chmielewskiego (1978) w kinie w filmie “Zmory” Wojciecha Marczewskiego (1979). Potem posypały się kolejne propozycje. Przełomowym momentem była “Ćma” (1980) Tomasza Zygadło, mojego ojca zagrał Roman Wilhelmi, matkę Anna Seniuk, główna rola w “Niech cię odleci mara” Andrzeja Barańskiego, gdzie ojcem był Bronek Pawlik, matką Anna Ciepielewska, główna rola w klasyku czeskiego kina “Cień paproci” Frantiśka Vlacila. Każdy film wnosił kolejną wiedzę, rozwijał coraz bardziej, poszerzał horyzonty, nie tylko w sztuce aktorskiej, również reżyserskiej, scenariuszopisarskiej. Nasiąkałem sztuką i tworzyłem własny świat ucząc się od największych mistrzów.
Marek Probosz i Elżbieta Czyżewska w filmie „Kocham kino” Piotra Łazarkiewicza, 1888
Pod koniec lat 80. zdecydowałeś się wyjechać do Hollywood na zaproszenie American Cinemateque w Los Angeles. Jaką otrzymałeś od nich propozycję?
Pracowałem coraz więcej w kraju i za granicą. Nie tylko jako aktor, ale również reżyser ,“Salome” Oscara Wilde’a w mojej współczesnej adaptacji, reżyserii i głównej roli okrzyknięta została przez czeskich dziennikarzy i krytyków wydarzeniem teatralnym roku 1986. W sezonie 1986-87 zagrałem na Scenie Młodych Pałacu Kultury w Warszawie w monodramie “Romanca na skrzydłówkę” z akompaniamentem muzycznym Tomasza Stańko. Główną rolę w filmie “Kocham kino” Piotra Łazarkiewicza, polskim “Cinema Paradiso”, gdzie byłem synem Zbyszka Cybulskiego (Boguś Linda) i Elżbiety Czyżewskiej. Główną rolę w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w musicalu “Która godzina” Włodzimierza Fałenczaka. Zacząłem uczyć aktorstwa w Akademii Teatralnej. Miałem plany na trzy lata grania głównych ról w kinie, w teatrze i reżyserii m.in. “Przemiany” Kafki w operze w Brnie. Los zdecydował jednak inaczej, Na planie filmowym w Niemczech zachodnich w Hamburgu, Gary Essert, założyciel i artystyczny dyrektor Filmex i American Cinemateque w Los Angeles, zaprosił mnie abym dołączył do organizowanych przez niego przez trzy tygodnie spotkań filmowców z całego świata. w Hollywood! Nie mogłem odmówić.
Okładka węgierskiego magazynu filmowego, 1985Polski magazyn „Film”, 1984
*
W Polsce był okres transformacji, wydawało się, że zmiany w każdej sferze życia będą znaczące. Co zatem skłoniło Cię do pozostania na stałe w USA?
“Pytasz dlaczego z kraju wyjechałem? Wyjechałem, bo artysta musi być wolny, aby tworzyć. Wyjechałem z kraju zniewolonego” – Norwid. Świat w 1987 nie znał Internetu, ani komórek. Mur berliński i system komunistyczny wschodniego bloku trzymały się mocno. Morderstwo ks. Jerzego Popiełuszki i publiczny proces jego zabójców wyryły się boleśnie w mojej świadomości. Kupiłem bilet w jedną stronę, porzuciłem rodzinny dom, wyjechałem w nieznane, rozumiejąc, że w życiu nie kariera jest najważniejsza. “Być może jestem maniakiem wolności. Brak wolności sprawia mi cierpienie fizyczne. Wolność jest możliwością szanowania w sobie i w innych poczucia godności” – Andriej Tarkowski.
Wolność! Wybrałem WOLNOŚĆ!
Legendarna brama studia filmowego Paramount PicturesReklama Blue Bull, reż. Hans Petter Moland
*
Jakie były początki na emigracji?
Po trzech tygodniach, zaczęła się wspinaczka po pionowej skale. Droga przez pustynię. Byłem rozbitkiem na środku oceanu, musiałem wygrać w walce z rekinami. Nie znałem języka, nie miałem grosza, odcięty kontakt z rodziną. Nagle z bohatera spadłem do zera! Ale tak właśnie rodzi się nowy bohater, wykazując się siłą woli, odwagą i charakterem. Odezwały się góralskie geny! Mój dziadek Jerzy Probosz, poeta, dramaturg, pisarz, Laureat Wawrzyna Literackiego Akademii Literatury Polskiej w Warszawie 1938 roku, w czasie aresztowania przez Niemców w 1939 roku na skrawku papieru zdążyl napisać do przyjaciela, wiedząc, że już go nigdy nie zobaczy: “Życzę Ci z serca mocy/ Abyś co dzień i w nocy/ Wytrwał! Wytrwał!! Wytrwał!!!/ Choćbyś miał ziemskie ciało w proch spalić/ Musisz ducha ocalić!/
Dziadka Niemcy zamordowali w obozie koncentracyjnym w Dachau w 1942 r. Ale jego słowa stały się moim życiowym mottem! Przetrwać, ocalić ducha i tożsamość na emigracji. To był Herkulesowy test! Katorżniczo pracowałem nad językiem, pokonywałem kulturowe różnice, szukałem drogi powrotu na scenę i przed kamerę. Z Czech przyszła w tamtym czasie filmowa propozycja zagrania Mozarta! Nie dałem się skusić – wolność była moim wyborem! Oznaczało to, że przez rok i pół nie mogłem wyjechać jeśli chciałem założyć amerykański dom. Tak, hartowałem się wtedy. Ten świat to był wielki bat!
W Studio Filmowym Charlie Chaplina w HollywoodW Studio Filmowym Charlie Chaplina w Hollywood
*
Patrząc teraz na Twoje osiągnięcia filmowe na światowym rynku kinematografii, widać wielki sukces. Zagrałeś z elitą amerykańskich aktorów, znanymi zdobywcami Oscarów i lauretami prestiżowych nagród filmowych takimi jak m.in. legendarna Katharine Hepburn, Warren Beatty, Annette Bening, Don Cheadle, Murray Abraham czy Pierce Brosnan. Współpracowałeś też z wieloma światowej sławy reżyserami. Czy jest gwiazda, z którą współpraca utkwiła Ci szczególnie w pamięci?
Na tę historię składa się cały hollywoodzki gwiazdozbiór! To był remake wielkiego klasyka, nominowanego do 4 Oscarów w 1957 filmu “Affair to Remember” z Cary Grantem i Deborah Kerr, w nowej wersji “Love Affair”, z Warren Beatty i Annete Bening. Studio Warner Brothers okryło film tajemnicą, w kontrakcie miałem paragraf, że nikomu nie wspomnę o treści filmu. Operatorem filmowym był kilkukrotny zdobywca Oscara Conrad Hall, kompozytorem wielokrotny oscarowiec Ennio Morricone, w obsadzie poza oscarowymi zwycięzcami jak Katharine Hebburn, Warrne Beatty i Annete Bening m.in. Paul Mazursky, Pierce Brosnan. Beatty jako producent, osobiście dokonał obsady filmu. W czasie produkcji w niedzielę rano zadzwonił do mnie mój agent i powiedział: “Marek, o jedenastej rano musisz być na próbie w studiu Warner Brothers, Stage 11”. Zdziwiłem się. “Na próbie w wolną niedzielę?” A on: “Wszyscy tam będą”. Zapytałem: “Płacą podwójnie?” Zaśmiał się: “To próba za darmo”. Zdębiałem: “Dlaczego zgadzamy się na darmową próbę?” Wymienił plejadę oscarowych gwiazd, które będą obecne i dodał: “Oni spotykają się, bo chcą w poniedziałek być jeszcze lepsi. Kochają to co robią, i chcą wykreować role życia, spotykają się za darmo, bo chcą przedyskutować, przepróbować sceny do nakręcenia w nadchodzącym tygodniu”. To był grom z jasnego nieba! Eureka! Nie dla obowiązku, z konieczności, ale z wewnętrznej chęci. Praca jako spontaniczna zabawa, dla czystej przyjemności, z potrzeby doskonalenia sztuki, bez przymusu, nie dla zysku i sławy – nigdy wcześniej w profesjonalnym świecie z czymś takim się nie zetknąłem, i niestety nie przeżyłem już tego po raz kolejny. Szkoda, przecież esencją sztuki, miłości, życia, jest właśnie ta wolność, radość i zabawa!
Zagrałeś Romana Polańskiego w serialu telewizyjnym z 2004 r. “Helter Skelter”. Jak to jest wcielić się legendę kina, w polskiego reżysera w amerykańskim filmie?
Reżyserką castingu do “Helter Skelter” była słynna Phyllis Huffman, obsadzała aktorów do prawie wszystkich filmów Clinta Eastwooda m.in. “Ungorgiven”, “Mystic River”, czy “Million Dollar Baby”. Po zdjęciach próbnych, na autostradzie w drodze do domu otrzymałem telefon od rozentuzjazmowanego menadżera, “Nie waż się wyjeżdzać z miasta, zachorować, albo złapać jakąś kontuzję! Przed chwilą dzwoniła Phillis, powiedziała, że jeśli przed reżyserem i producentami zrobisz to samo co dzisiaj, to na bank masz tę rolę!” Na planie nikt nie mówił do mnie inaczej niż Roman. A w większości znali Polańskiego osobiście. Przeczytałem wszystko co było dostępne na temat życia, kina i tragedii Romana Polańskiego, któremu jak brzytwa przecinająca oko w filmie “Pies andaluzyjski” Bunuela – Salwadora Dali, przecięła mu osobiste szczęście. Rozmawiałem z jego przyjaciółmi, napisałem do niego list do Paryża. Milczał. Uszanowałem to, wiedziałem do jakiej pamięci emocjonalnej musiałby sięgnąć, aby mi odpisać. Krytyka w The New York Times, Hollywood Reporter czy Variety była zgodna. Uznali moją rolę Polańskiego za najlepszą w całym filmie! Podczas przedpremierowego pokazu “Helter Skelter” w Disney Studio, reżyser John Gray wziął mnie na stronę: “Powiem ci największy komplement jaki aktor może otrzymać. Pokazywałem twoją scenę konferencji prasowej studentom reżyseri w USC, przylecieli do mnie z pytaniami – ile musiałem zapłacić za wykorzystanie dokumentalnych materiałów z Romanem Polańskim w swoim filmie?”
Marek Probosz jako Roman Polański w serialu “Helter Skelter”, 2004Marek Probosz jako Roman Polański w serialu “Helter Skelter”, 2004
Mając świadomość, że ta tragedia wydarzyła się w Los Angeles, dotarłem do wszystkich orginalnych miejsc. Dzieki wydziałowi kryminologii, który pomagał przy odtworzeniu autentyczności obrazów, obejrzałem dokumentalne zdjęcia zbrodni. Przeżyłem szok! Polański żył, nie mogłem sfałszować jednej nuty, mój każdy nerw posłużył oddaniu prawdy jego tragedii. Jeszcze pół roku po filmie miałem koszmary nocne z Mansonem i jego bandą. Żona musiała mnie uspakajać. Wreszcie spaliła kostiumy, które zatrzymałem, obcięła mi włosy i oznajmiła: “Nie będę więcej spała z Polańskim!” Vincent Bugliosi, autor bestselleru “Helter Skelter”, producent filmu i prokurator Mansona, powiedział mi po filmie: “Wiedziałem, że znajdziemy każdego aktora, ale nie Polańskiego! Pomyliłem się. Dziekuję ci za twój autentyzm! Stworzyłeś historię, jesteś pierwszym ekranowym Romanem Polańskim!” Do tej roli uległem całkowitej wewnętrznej i zewnętrznej transformacji.
Masz też na swoim koncie wielkie role teatralne na deskach amerykańskiego teatru. Czy czujesz się lepiej w rolach teatralnych czy filmowych?
“Jak się nie nudzić na scenie tak małej/ Tak mistrzowsko zrobionej/ Gdzie wszystkie wszystkich Ideały grały/ A teatr życiem płacony/“ – Norwid, Pilecki, Odyseusz, Salome i wiele innych wcieleń scenicznych w Polsce-Czechach-Ameryce-Kanadzie… Kariera filmowa i telewizyjna dodatkowo obejmuje role w niemieckich, francuskich, włoskich produkcjach i koprodukcjach. Podobno wybitny aktor ma w sobie ponad 250 różnych postaci, a aktor, który spełnia przeznaczenie, jest nieobliczalny! Twarz, oczy, przez które spogląda dusza. Mój zawód to nieustanne poszukiwanie prawdy, czy jest ona sceniczna, telewizyjna czy filmowa nie ma dla mnie znaczenia!
Sesja zdjęciowa Marka Probosza
*
Twoich osiągnięć w Ameryce jest bardzo dużo, jesteś scenarzystą, reżyserem, producentem, pisarzem, wykładowcą akademickim. Spełniasz też misję, pokazujesz światu polską historię i polskich bohaterów. Zarówno rolą Rotmistrza Witolda Pileckiego, jak i Cypriana Norwida, podbiłeś Broadway podczas największego festiwalu jednego aktora na świecie – UNITED SOLO w Nowym Jorku. Jak się okazuje, w świecie komercji i produkcji łatwych w odbiorze, można zainteresować amerykańskiego widza historią ochotnika do Auschwitz, który do końca pozostał człowiekiem, czy historią bezdomnego emigranta, który szuka swojej ścieżki w życiu.
Norwid i Pilecki to bohaterowie krystaliczni, wierzący w ideały, za które oddali życie. Ich niezłomne postawy stały się moją inspiracją i wierzę, że czerpać z nich będą kolejne pokolenia nie tylko Polaków. Ich niewiarygodne i “genialnie samobójcze” losy, swoją odwagą i męstwem, splatają się z teraźniejszością, przypominają nam o uniwersalnych prawdach, które rezonują ze współczesnym widzem. Po 200-tu, po 100 latach, powracają do nas ci mistrzowie ducha, zachwycając, dodając otuchy, porywając swoim bohaterstwem, zaskakując wizjonerską aktualnością w XXI wieku, który cierpi tak strasznie na inflację godnych naśladowania autorytetów, liderów, którym można zaufać. Pilecki i Norwid to nie fikcja. Wychodząc na scenę opowiadam ich prawdziwe historie. W ich imieniu swoje słowa i emocje głoszę, które docierają do serc! Świat komercji doznaje szoku, przechodzi metamorfozę, nagradzając mnie owacjami na stojąco, łzami wzruszenia, emocjonującymi rozmowami lub nagrodami na Broadway’u!
Ceremonia wręczenia Oskarów, 1993 r.W pracy w studio 20th Century Fox
*
Pracując na emigracji jako aktor, trzeba zmierzyć się z innym językiem komunikacji, niż ten, w którym się wyrosło i kształciło. Jak Ty doskonaliłeś swój język, który jest przecież jednym z podstawowych narzędzi pracy aktora.
Praca, praca i jeszcze raz praca. “Bóg mieszka w języku!” – Norwid. Jestem rycerzem słowa, znam kilka języków, grałem na świecie w co najmniej sześciu. Ale pełną piersią oddycham w języku polskim. W nim odnajduję dziecięcą swobodę. Inne narzędzia, którymi się posługuję to rezultat katorżniczej pracy!
Czy trudno jest dotrzeć do amerykańskiego odbiorcy emigrantowi, przybyłemu z innego świata, z innym bagażem doświadczeń, pokazać widzowi, że to co się przekazuje ma wartość i ponadczasowy wymiar, wywołać emocje, uwrażliwić, sprowokować do myślenia…?
Nie szukam sensacji, aby dotrzeć do widza. Szukam uniwersalnych, prawdziwych historii, które wstrząsają nawet najbardziej zatwardziałymi sercami. Swoją sztuką prowokuję do zastanowienia się głębiej, nad własnym życiem, zachęcam do walki z zakłamaniem, z maskami, pod którymi kryją się oszuści głoszący “wielkie idee”, staram się zainspirować do pracy nad odkryciem granicy pomiędzy prawdą a fałszem. Takie wartości mają ponadczasowy wymiar, wyzwalają emocje i docierają do wrażliwości widzów, bez względu na szerokość geograficzną.
Co według Ciebie oznacza – być aktorem na emigracji?
Marek Probosz podczas Festiwalu Filmowego w Chicago
Powrót do stworzenia siebie od początku! Stania się własnym ojcem i matką. Samotnym wojownikiem, który sprawdził się w walce z samym sobą. Rozstanie z przeszłością i odnalezienie się w nowym języku, ciele, kulturze, obyczaju. Wybrałem słuszną drogę – WOLNOŚĆ!
Aktorstwo na emigracji to najtrudniejszy ze wszystkich artystycznych zawodów. W Ameryce nie stosuje się dubbingu. Główne role Europejczyków grają zawsze hollywoodzkie gwiazdy. Obcokrajowcy cieszyli się wielkim powodzeniem w okresie kina niemego. Pola Negri jest dobrym przykładem. W każdym innym zawodzie jest łatwiej, bo nie ma się akcentu. Aktor nie gra na instrumencie, nie tworzy na naciągniętym na ramy płótnie. Aktor gra na sobie i maluje całym sobą! Aktor na emigracji to odszczepieniec i szaleniec, który nie może przestać pracować i wierzyć w to co robi: “Bo nie jest światło, by pod korcem stało/ Ani sól ziemi do przypraw kuchennych/ Bo piękno na to jest, by zachwycało/ Do pracy – praca, by się zmartwychwstało…” – Norwid.
*
*
Wszystkie fotografie pochodza z archiwum Marka Probosza.
*
G W I A Z D O Z B I Ó R
*
Marek Probosz z Billy’m Wilderem w jego biurzeMarek Probosz w domu Stuarda RosenbergaMarek Probosz na obiedzie z Michaelem CiminoMarek Probosz podczas Sundance Film Festival z Rutgerem HaueremMarek Probosz z Leonardo di Caprio podczas Festiwalu Filmowego w Karlovych VarachNa planie filmowym z Davidem LynchemZ Tomaszem Stańko po jego występie w Los Angeles
*
Na planie filmu „Janosik” w reżyserii Agnieszki Holland i Kasi Adamik. Tatry, 2008, zdjecia Agencja ONSZ reżyserem Lechem Majewskim w domu Michaela YorkaPrzy basenie w domu Michaela Yorka, fot. Lech MajewskiZ operatorem Januszem Kamińskim w legendarnym Roosevelt Hotel w Hollywood po zdjęciach do filmu „Lista Schindlera”
Laureaci i nominowani do Oskarów
Todd Field reżyser „TAR” (6 nominacji do Oscara) i Marek Probosz w domu Marka Probosza w Santa MonicaReżyserka Jane Campion (dwukrotna zwysciężczyni Oscarów) i Marek Probosz podczas rozdania Oscarów w 1993 r.Darren Aronofsky, reżyser „The Whale” (3 nominacje do Oscara – 2 Oscary otrzymane) i Marek Probosz na Festiwalu CAMERIMAGEMatty Libatique, operator filmowy (dwukrotnie nominowany do Oscara) i Marek Probosz na kolacji w domu Matty Libatique’a w HollywoodJerzy Skolimowski „EO” (nominacja do Oscara) i Marek Probosz na Festiwalu Filmowym w Nowym Jorku