Kostaryka, Nikaragua i Zachodnia Panama, 1998 r.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Wtorek, 20 stycznia 1998 r. O siódmej rano odlatuję z Berlina do Amsterdamu, a o 10.30 z Amsterdamu do San José w Kostaryce, gdzie ląduję o 17.10. Skłębiony tłum przed kontrolą dokumentów. Widzę w pewnym momencie, że zwinnie wkręca się w ten tłum od strony miasta nieciekawa blondynka w okularach. Szuka, aż wreszcie trafia na mnie.  Jedziemy do hotelu „Kekoldi” za… $ 30! Z lotniska do miasta daleko. W hotelu dziwnie cienkie ściany i uginające się podłogi, istny domek z kart. A przede wszystkim stanowczo za drogo.

Środa, 21 stycznia. Znajoma z lotniska na moją prośbę wymienia mi w banku 50 dolarów (ona ma tam konto i nie płaci podatku). Przenoszę się do hotelu „Diplomat” w centrum za $ 18. Potem Ambasada Panamy. Składam wniosek wizowy. KLM: rezerwacja powrotu do Amsterdamu ze stolicy Panamy, na niedzielę, 15 lutego. W barze w centrum stwierdzam brak w portfelu równowartości 23 dolarów… „Ktoś” sobie dorabia do pensji najwidoczniej: za wymianę bez podatku, napiwek w wysokości 23 dolarów i to „pobrany” samowolnie.

Czwartek, 22 stycznia. W Ambasadzie RP zostawiam dużą walizkę, wszak jutro jadę do Nikaragui, tak już mam dosyć KostarykiSan José (340 tysięcy mieszkańców) jest zdecydowanie brzydkim miastem, zupełnie pozbawionym zabytków, brudnym, zaśmieconym, bez własnej osobowości. Po południu dwa muzea w San José: Muzeum Złota i Muzeum Narodowe. Bardzo ciekawe zbiory złotych ozdób prekolumbijskich w kształcie drapieżników, ptaków, gadów (jaszczurki), insektów oraz wspaniałej prekolumbijskiej ceramiki. Kupuję w Tica Bus bilet autobusowy na jutro do Granady w Nikaragui. Odległość ponad 400 km.

Piątek, 23 stycznia. Ruszam o 8.30 i w autobusie poznaję sympatyczną Japonkę zaopatrzoną w nadzwyczajny przewodnik japoński  po tanich hotelach w Ameryce Środkowej. Zna taki tani hotelik w Granadzie i obiecuje mnie tam zaprowadzić. To, co się dzieje na granicy kostarykańsko – nikaraguańskiej bardziej przypomina jakiś film z gatunku horroru, niż rzeczywistość. Kolejki są niesamowicie długie z jednej i z drugiej strony granicy. Bałagan nieludzki, czekanie wydaje się nie mieć końca i to częściowo na piekącym słońcu! Przekraczanie granicy trwa kilka godzin! Wreszcie wieczorem Granada, cicha, spokojna, piękne brązowe parterowe kamieniczki, kościoły i  w kolonialnym domu hotelik o nazwie „Hospedaje Cabrera” za … 4 dolary! Pokoje wychodzą na wewnętrzne patio, gdzie na środku prysznice i toalety. W pokojach tylko łóżko, szafka nocna i wiatrak. Towarzystwo międzynarodowe, przesympatyczne: Anglicy, Niemcy, Szwedzi, Argentynki… Nareszcie jestem w swoim żywiole!

Sobota, 24 stycznia. I oto w całej krasie piękne kolonialne miasto zwane „Wielką Sułtanką” (La Gran Sultana), ze względu na swoje podobieństwo do andaluzyjskiej Granady (105 tysięcy mieszkańców). Zwiedzam kościoły i Muzeum w Centrum Kulturalnym w  dawnym Klasztorze Św. Franciszka, początek XVI w. Na dziedzińcu stoi około dwudziestu posągów indiańskich znalezionych w XIX wieku przez Jezuitów na wyspie Zapatera i innych mniejszych wyspach na pobliskim jeziorze Nicaragua. Są to postaci siedzące, wykonane z ciemnego bazaltowego kamienia, tak zwane idole z „alter ego”, gdyż mają na głowach płazy, gady, drapieżne ptaki, jaguary. Wykonane dość schematycznie, można by rzec nieco topornie. W każdym razie jest to najcenniejsze znalezisko z najbliższych okolic Granady. Posągi pochodzą z  IX wieku naszej ery i należą prawdopodobnie do kultury Chorotegów.

Wśród kościołów kolonialnych należy wymienić w pierwszej kolejności kościół Matki Boskiej Łaskawej z XVI w. i Matki Boskiej z Guadalupe z początku XVII w. Zarówno katedra, jak i tak zwany kościół Xalteva (nazwa dawnej osady indiańskiej istniejącej na tym miejscu) uległy znacznym modyfikacjom w trakcie kolejnych rekonstrukcji i obecnie nie noszą już typowych cech kolonialnych. Natomiast liczne  parterowe kamieniczki zachowały swój dawny wygląd, zwłaszcza długie okapy dachów nad ulicami, drzwi, nieliczne okna z kratami i pięknie toczonymi w drewnie balaskami, wewnętrzne dziedzińce wypełnione bujną zielenią i kwiatami. W mieście jest kilka obszernych, zadrzewionych placów z fontannami.

Niedziela, 25 stycznia. Jadę autobusem do León, drugiego po Granadzie najstarszego miasta Nikaragui (184 tysiące mieszkańców). Odległość 140 km. Przesiadka na przedmieściach Managui, stolicy kraju i ni stąd ni zowąd jakiś wojskowy, śmiejąc się niezbyt mądrze, pyta, co ja mam w plecaku! Takiego pytania na ulicy jeszcze nikt mi nie zadawał! Kategorycznie odmówiłem odpowiedzi.

Obecne León jest w swej najstarszej części osiemnastowieczne. Założone w XVI wieku starsze miasto znajdowało się 25 km stamtąd, nad jeziorem Managua. Wobec groźby wybuchu wulkanu Momotombo (1258 m) i trzęsień ziemi, rajcy miejscy postanowili przenieść je w obecne miejsce. Przy dużym placu z pomnikami lwów (león to po hiszpańsku lew) króluje duża, lecz niska katedra z XVIII w., ale z późniejszymi uzupełnieniami i z grobem wielkiego poety, wynalazcy literackiego modernizmu w języku hiszpańskim, o nazwisku Rubén Darío (1867-1916). Na płycie nagrobnej wielki biały lew. Osiągnąłem w ten sposób jeden z głównych celów tej podróży: odbyłem pielgrzymkę do grobu poety.

Kilka ulic zachowało charakter kolonialny, w tym przede wszystkim Calle Central (Główna Ulica), zamknięta osiemnastowiecznym, kolorowym kościołem Kalwarii, stojącym na wzgórzu. Bliżej katedry stare mury kościoła Matki Boskiej Łaskawej, niedawno odnowione, a dalej od centrum chyba najładniejszy kościół kolonialny, kościół Rekolekcji z piękną trójkątną żółtą fasadą, bogato zdobioną, o wyraźnych wpływach meksykańskich. Podobnie jak w Granadzie, tutaj też wewnętrzne dziedzińce  ukwiecone i pełne zieleni. Najwspanialszy kolonialny dom to długie Kolegium Matki Boskiej Wniebowzięcia (Colegio de la Asunción), z lampionami pod dachem i kilkoma wejściami od strony ulicy. Młody człowiek opowiada mi w barze, jak wyglądały dyktatorskie rządy procastrowskich sandynistów po obaleniu Somozy. Skóra cierpnie!

Poniedziałek, 26 stycznia. Wczesnym popołudniem odpływa z Granady nabity turystami i tubylcami statek płynący na wyspę Ometepe i dalej, aż na koniec jeziora Nicaragua do miejscowości San Carlos. Świeci piękne słońce i wieje dość mocny wiatr. Rozmawiam z turystami ze Szwecji i z Izraela. Wszyscy w dobrych humorach. Podróż do słynnej wyspy trwa 6 godzin. Do Puerto de Gracia dopływamy już w nocy. Stamtąd dowożą nas do hotelu w największej na wyspie miejscowości Altagracia.

Wtorek, 27 stycznia. Jestem strasznie przeziębiony, mam gorączkę i mocny ból głowy. Dwie miłe Niemki (pielęgniarki ze Stuttgartu, jak się potem okazuje), mieszkające w tym samym hotelu, obok mnie, dają mi różne pastylki i dbają o mnie. Leżę cały dzień w łóżku i próbuję się kurować. Pogoda wspaniała.

W środę, 28 stycznia, czuję się już nieco lepiej i po południu wybieram się do miasta, skąd do miejscowości Pull (San Marcos de Pull), gdzie oglądam starą ceramikę indiańską. Potem przez dość suchy las do plaży o nazwie Playa de San Antonio. Rozfalowane ogromne jezioro o czekoladowej wodzie. Przy nim wąziutki pas kamieni. W drodze powrotnej widzę na wielkim drzewie nad ścieżką kilka małp kapucynek z zainteresowaniem przyglądającym się mojej osobie. Trochę boję się przechodzić pod nimi, bo małpy bywają nieobliczalne. Jakoś je spłoszyłem i przeszedłem bez kłopotów. W kościele w Altagracia grób księdza Władysława Chwalbińskiego, zmarłego tutaj w roku 1963.

Tymczasem moje Niemki wróciły straszliwie zmordowane z wyprawy na szczyt wulkanu Concepción (1610 m), dokąd wybrały się o świcie w towarzystwie miejscowego indiańskiego przewodnika. Oświadczyły mi, że nigdy jeszcze nie brały udziału w tak męczącej wycieczce. Ten wulkan ma bardzo strome zbocza, żadnych ścieżek dla turystów, pełno głębokich żlebów. Łatwo sobie  wyobrazić, że wejście nań musi być wyjątkowo trudne. Na drugim końcu wyspy jest wulkan Maderas (1394 m), na który podobno łatwiej się wspiąć. Oba te wulkany połączone są wąskim przesmykiem i tworzą tę  wyspę otoczoną niewielkimi płaskimi terenami. Wyspa przypomina swoim kształtem takiego dziwnego motyla z bardzo wypukłymi skrzydłami, a jej nazwa w języku náhuatl oznacza „dwie góry”.

Czwartek, 29 stycznia. Dziś w planie słynne petroglify. Trasa wiedzie od Altagracia przez Balgües do hacjendy Magdalena na zboczach wulkanu Maderas. W istocie, co kawałek głaz z wyrytymi spiralami, kołami, rozmaitymi figurami geometrycznymi, a nawet schematycznymi postaciami ludzi i zwierząt. Takich miejsc na wyspie jest więcej i dzięki temu zyskała sobie miano wyspy „spiral i kół”. Petroglify są, obok posągów z „alter ego”, kolejnym świadectwem obecności Chorotegów i uchodzą za ich kamienną biblię. Ścieżka wznosi się łagodnie i otwiera się widok na to wewnętrzne nikaraguańskie „morze”  i zielone brzegi wyspy. Oglądam te petroglify w towarzystwie turysty z Argentyny. Im wyżej, tym więcej ozdobionych ciekawymi rytami głazów.

Piątek, 30 stycznia. Powrót do Granady. Najpierw dojazd do drugiej największej na wyspie miejscowości, Moyogalpa, skąd promem do San Jorge. Tym razem przeprawa trwa tylko godzinę. Z San Jorge do Rivas i stamtąd do Granady. Dzisiaj ostatni nocleg w moim hoteliku u państwa Cabrera.

Sobota, 31 stycznia. Powrót do Kostaryki, niestety, tą samą drogą, którą już jechałem, a więc przez Peñas Blancas. Tym razem jednak przeprawa przez granicę odbywa się nieco sprawniej. W San José lokuję się w jeszcze tańszym hotelu w samym centrum, za 10 dolarów.

W niedzielę, 1 lutego, wycieczka do kolonialnego kościółka Franciszkanów św. Józefa z XVIII w., w Orosi, 32 km na południowy wschód od stolicy. Biały, skromny, niewielki, z jedną niską wieżą, jest jedynym w Kostaryce kościołem kolonialnym. W drodze powrotnej w Cartago bazylika Matki Boskiej od Aniołów (Basílica de Nuestra Señora de los Ángeles) z 1912 r., dość duża neobarokowa budowla z licznymi kopułami i białymi posągami aniołów.

Poniedziałek, 2 lutego. Wiza za 45 dolarów w Ambasadzie Panamy. W Ambasadzie RP, na szczęście, nie ma mojej „przyjaciółki”. Rozmawiam z bardzo miłym sekretarzem i odbieram walizkę. Pan sekretarz twierdzi, że będę pierwszym Polakiem, który jutro przekroczy granicę kostarykańsko – panamską na rzece Sixaola. Takie powziąłem stanowcze postanowienie po doświadczeniu na granicy Kostaryki i Nikaragui. Okazało się potem, że w stu procentach słuszne.

Po południu podróż autobusem do Puerto Viejo, nad Morzem Karaibskim. Odległość 210 km. Obok mnie siedzi starsza Mulatka i wiezie w torbie jakąś straszną – na szczęście bezbarwną – maź, która rozlewa się po podłodze. Fatalnie ubrudził mi się plecak. Zjeżdżamy ostro w dół z wysokości 1160 m, na jakiej leży San José, mijając słynny Park Narodowy Irazú. Przed Puerto Limón robi się płasko. Wielka równina nadmorska. Cel osiągam w nocy. Puerto Viejo to miejscowość tłumnie odwiedzana przez turystów z całego świata. Natychmiast podbiega do mnie  chłopak oferując tanie miejsce w jakiejś „kabinie” nad samym morzem. Zatrzymuję się w małym „ruchomym” hotelu (drewniane podłogi i tutaj uginają się i trzeszczą) za 10 dolarów.                                                                 

Wtorek, 3 lutego. Rano, w piekącym już słońcu, wyczekuję bardzo długo na autobus do Sixaoli przy granicy z Panamą. Już zaczynam wątpić, gdy wreszcie nadjeżdża.       

Przejazd do Sixaoli (to podobno tylko 40 km!) trwa całą wieczność!!! Droga straszna, szutrowa, kamienista, pełna głębokich dziur i wybojów. Kurz wdziera się całymi tonami przez okna autobusu. Po drodze wielkie plantacje bananów. Nie wiem, ale myślę, że to trwało ze trzy godziny. Makabra!!! Wreszcie Sixaola, absolutna dziura zabita deskami, bałagan niesamowity, rozgrzebane koczowisko. Podbiega mały chłopiec i wydziera mi walizkę z ręki, mimo moich wyjaśnień, że nie mam pieniędzy, by mu zapłacić. Uparł się i już jesteśmy na wysokim, rozpadającym się moście nad rzeką Sixaola. Po jego przejściu budka z grubą Murzynką wewnątrz: to panamski punkt kontroli granicznej i jestem jedynym turystą! Bez czekania, kulturalnie i błyskawicznie zostałem obsłużony i już jestem w Panamie, cały szczęśliwy, że mam za sobą tę koszmarną pod każdym względem Kostarykę! Kawa i zaraz potem taksówką po wspaniałej asfaltowej drodze z Guabito do Changuinola.

To pierwszy etap mojej podróży do miasta David na zachodzie Panamy. Razem: 206 km. Drugi przemierzam autobusem, czy zbiorową taksówką (już nie pamiętam) do miasta Almirante, a stamtąd przez całą wielką Zatokę Chiriquí, łodzią motorową, klucząc wśród wysp i wysepek aż do stolicy prowincji Bocas del Toro, miasta  Chiriquí Grande.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.

 

 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

Brazylia. Część II (1990).

 




Brazylia. Część II (1990).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

W Rio de Janeiro w kościele w dzielnicy Botafogo odbywały się w co drugą niedzielę msze polskie. Poznałem  tam  starszą  siostrę  Heli  Biłoganowej,  Sarę,  z którą  kiedyś  po mszy wybrałem się na targ na placu Świętego Krzysztofa (São Cristóvão). Wiedziałem o tym, że zjeżdżają tam z północnego wschodu Brazylii ludowi poeci, którzy sprzedają książeczki ze swoimi wierszami, zawieszone na sznurze. Jest to tak zwana literatura de cordel, czyli „literatura sznurkowa”. Gdy tylko pojawiliśmy się na targu, usłyszeliśmy improwizowany śpiew ludowego poety o wyglądzie patriarchy:

Oto idzie, mili moi,

dama, Helena z Troi,

a tuż za nią kroczy do nas

pan, on ma coś z profesora.

To było o nas dwojgu! Niedaleko znajduje się Quinta da Boa Vista (Folwark z Pięknym Widokiem), a w nim, Pałac Świętego Krzysztofa z początku XIX w. Była to rezydencja króla portugalskiego Jana VI, a potem obu cesarzy Brazylii, Piotra I i II. Teraz jest tam muzeum kultury Indian brazylijskich (ceramika z wyspy Marajó, przy ujściu Amazonki), zbiory minerałów i owadów. I to jest właśnie to Muzeum Narodowe, które tak niedawno spłonęło.

Dzięki Sarze niejaki Moisés (Mojżesz) obwiózł mnie samochodem po obrzeżach Rio de Janeiro. Byliśmy w Puszczy Tijuca i na punkcie widokowym św. Marty zwanym po portugalsku Mirante de Dona Marta, skąd niezapomniany widok na południową część miasta, Głowę Cukru i zatokę Botafogo oraz duży fragment oceanu. Jednak najwspanialszy jest widok na miasto i okolice z góry Corcovado, u stóp posągu Chrystusa Odkupiciela, który mierzy 37 m wysokości. Pojechałem tam późnym popołudniem kolejką. To, co zobaczyłem, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Taka kumulacja piękna, jak nigdzie! Jest tam wszystko: ocean, wyrastające z niego czarne, obłe skały zwane morros, nieprawdopodobnie urozmaicony układ południowych dzielnic miasta, podzielonych tymi czarnymi skałami i wielkie jezioro Laguna Rodrigo de Freitas pośrodku. Potem zachód słońca i wreszcie rozbłysły światła, cudo!!! Siedziałem na tej górze ponad dwie godziny i bez przerwy szczypałem się, by uwierzyć, że to, co widzę nie jest jakimś fantastycznym kolorowym snem. Widok z Głowy Cukru też jest piękny, ale robi mniejsze wrażenie. Chyba dlatego, że na Corcovado jest się bliżej miasta i wszystko widać jak na dłoni.

Do Petrópolis pojechałem w towarzystwie poznanej w 1987 r. na Kubie Heleny Gryner, której też zawdzięczam kontakt z Zakładem Filologii i Lingwistyki Uniwersytetu Federalnego. Pochodzący z Sandomierza jej ojciec mieszkał właśnie w Petrópolis, mieście położonym w górach Serra da Estrela, na wysokości 845 m i oddalonym 68 km od Rio. To tu cesarz Piotr II wybudował w XIX w. letnią rezydencję, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Cesarskie z eksponatami związanymi z życiem obu cesarzy. Najważniejszym jest słynna korona cesarska Piotra II. Także obrazy Pedro Américo (“Mowa tronowa”) i Symplicjusza Rodriguesa de Sá (portret Piotra I). Ponadto, sprzęty, meble, dokumenty. Wybudowana w połowie XIX w. droga bita między Rio de Janeiro a Petrópolis była pierwszą tego rodzaju drogą w Brazylii, a samo miasto wybudowali sprowadzeni z Niemiec osiedleńcy. W neogotyckiej katedrze z 1935 mauzoleum Piotra II.                                                                

Znajomy polski ksiądz Janek, zwany też po portugalsku Joãozinho (Jaś), zwolennik teologii wyzwolenia, zawiózł mnie samochodem do miasteczka Cachoeiras de Macacu, 99 km na północny zachód od Rio de Janeiro. Zostałem tam dwa dni u młodego polskiego księdza, który obsługiwał nie tylko miejscowych parafian z miasteczka, ale także wiernych w całej okolicy. Było wówczas pochmurno i wilgotno, nieciekawie. Mimo to obejrzałem znajdujące się nad miasteczkiem wodospady rzeki Macacu i pojechałem z księdzem jego dżipem do odległej wioski, gdzie w drewnianej kaplicy miał odprawić mszę. Padał rzęsisty deszcz, a polna droga pełna była kałuż, wybojów i błota. Tylko dżipem można było tam dojechać. Zgodnie z przewidywaniami księdza nikt nie pojawił się na mszy. Mieli świetną wymówkę: przecież padał deszcz, a oni nie mogą zmoknąć. To fakt, że mieszkańcy tropików unikają zmoknięcia jak ognia, o czym miałem okazję przekonać się kilkakrotnie.

Pojechaliśmy więc do pewnej parafianki, Mulatki, która właśnie przystała do jakiejś sekty protestanckiej. Oboje z mężem przyjęli nas bardzo gościnnie częstując kolacją (był to całkiem smaczny pieczony kurczak z ryżem). Ksiądz spokojnie powiedział: „Musi Pani wybrać, zdecydować się, albo być katoliczką, albo protestantką”. Na co ona: „Ale dlaczego? Przecież mogę być i katoliczką i protestantką. Zupełnie mi z tym dobrze”. Potem odbyło się spotkanie księdza z miejscowymi dziećmi (już było po deszczu). Ksiądz, rysując na tablicy dużą rybę, rzekł: „Oto ptaszek”, ale dzieci nie dały się nabrać.

Sporo słyszałem o kolonialnym mieście Ouro Preto (Czarne Złoto) w stanie Minas Gerais. Na początku nazywało się Vila Rica. W okresie kolonii, głównie w XVIII w.,  wzbogaciło się bardzo na wydobywanym tam złocie i diamentach i stąd jego bogactwo architektoniczne, głównie w aspekcie sakralnym. Nie przewidziałem jednego, a mianowicie faktu, że stan Minas Gerais jest położony na wysokim płaskowyżu (Ouro Preto ma wysokość 1179 m) i że nocą może być tam bardzo zimno. Już w autobusie włożyłem na siebie wszystko, co miałem, w tym nawet wciągnąłem szorty na spodnie, co na ulicach Ouro Preto wywołało sensację. Wycieczki szkolne wołały za mną: „Patrzcie, moda à la Ouro Preto!”

Odległość od Rio de Janeiro wynosi 384 km. Miasto leży w głębokiej dolinie na wzgórzach, stąd uliczki są strome, a liczne kościoły zbudowane wysoko. Samych zabytkowych kościołów jest tu ponad dziesięć, plus pałac, gdzie dawniej był ratusz i więzienie, a obecnie Muzeum Powstania w Minas Gerais z 1789 r. (Inconfidência Mineira), które to powstanie pod wodzą Tiradentesa dało początek walce o niepodległość Brazylii. W Muzeum pamiątki po powstańcach, a także obrazy i inne dzieła sztuki, w tym dzieła takich artystów jak Aleijadinho (jego projekty architektoniczne), Mistrz Ataíde, João Nepomuceno Correia e Castro, partytura Salve Regina Lobo de Mesquity, ex-vota ludowe.

Najwspanialsze są jednak liczne kościoły, na ogół o dwóch niskich wieżach nad frontonem ozdobionym nad wejściem głównym barokowymi płaskorzeźbami. Taki jest kościół Świętego Franciszka z Asyżu, XVIII w., gdzie cała architektura to dzieło Aleijadinha (1738-1814), a malowidła na sklepieniu przedstawiające Matkę Boską w otoczeniu aniołów-muzyków wykonał Mistrz Ataíde (1762-1830). Obaj są największymi artystami Minas Gerais.

Prawie cały dzień biegałem po mieście, a po południu pojechałem jeszcze do miasta Mariana (dawniej Vila do Carmo), 12 km od Ouro Preto, też na pofalowanym terenie, z licznymi kościołami na wzgórzach. Mariana była pierwszą stolicą stanu Minas Gerais. Tu także wydobywano w dużych ilościach złoto i diamenty. Osiemnastowieczny kościół Świętego Franciszka z Asyżu jest w stylu rokoko, późniejszej odmianie baroku. I tutaj  Aleijadinho był głównym architektem i budowniczym, a Mistrz Ataíde, pochowany niedaleko wejścia głównego, autorem malowideł. W katedrze Matki Boskiej Wniebowzięcia wspaniałe niemieckie organy z początku XVIII w. Katedra w Mariana ma, w odróżnieniu od kościołów w Ouro Preto, bardziej strzeliste i kryte dachówką wieżyczki w ścianie frontowej. Cała zabudowa miasta jest zabytkowa, w stylu baroku kolonialnego. Domy są barwne, na ulicach stylowe latarnie.

Na plażę Copacabana w Rio de Janeiro jeździłem parokrotnie, ale zawsze były tam bardzo wysokie fale i o ile z wejściem do wody nie było większych problemów, o tyle dopłynięcie do brzegu z powrotem i wyjście z wody wymagało sporego wysiłku.                                                               

Zdarzyło mi się, że fala nakryła mnie, zawinęła pod siebie i wyszedłem z morza ledwie żywy. Nie jest to w żadnym razie plaża bezpieczna, zresztą pozostałe plaże nad otwartym oceanem (Ipanema, Leblon, São Conrado) też nie. To są plaże do opalania się lub do gry w piłkę, nie do kąpieli. Mają rzeczywiście bardzo szeroki pas stosunkowo czystego białego piachu.

Kolejna daleka podróż zawiodła mnie do trzeciego (po São Paulo i Rio de Janeiro) miasta Brazylii, pierwszej stolicy tego kraju, Salvadoru, który przez dłuższy czas był nazywany Bahia, jako że leży nad Zatoką Wszystkich Świętych. Jest stolicą regionu  Nordeste, czyli Północnego Wschodu. Podróż autobusem wzdłuż wybrzeża Atlantyku trwała długo: musiałem pokonać niebagatelną odległość 1674 km. Miasto jest prawie trzymilionowe, a jego mieszkańcy to przede wszystkim potomkowie czarnych niewolników afrykańskich. Niewielka część miasta leży przy porcie, a więc nisko, a znacznie większa część na górnym tarasie, z którego można zjechać na dół windą Lacerda (1873). Zamieszkałem najpierw u wykładowcy fizyki, Polaka, o nazwisku Keller, a po kilku dniach przeniosłem się do jego kolegi, Edmunda Ratajczyka, też Polaka  i  także  wykładowcy  fizyki  na  tamtejszym  Uniwersytecie. Najciekawszą częścią miasta okazało się dla mnie Pelourinho (Pręgierz, czy raczej Plac wokół Pręgierza), gdzie Muzeum Miejskie i dom pisarza Jorge Amado (1912-2001), a niżej, stare, kolorowe kościoły kolonialne. Najwspanialszy jest kościół Świętego Franciszka XVIII, o arcybogatych złoceniach i ogromnej obfitości ozdób: floresów, aniołów, ptaków, gzymsów, wolut. Oprócz tego, wspaniałe niebieskie portugalskie kafelki ze scenami biblijnymi i napisami o treści moralizatorskiej. Malowidła wykonał brat zakonny Frei Jerônimo da Graça.

Któregoś wieczora wybrałem się tam do fryzjera, licząc na to, że właśnie w tej plebejskiej dzielnicy będzie taniej. Poszedłem na sam koniec długiej ulicy i znalazłem. Fryzjer był Murzynem, jego klientela także czarnoskóra, a atmosfera niesłychanie przyjemna. Gdy wracałem, grupki Murzynów przed domami patrzyły na mnie z niedowierzaniem. Pewno myśleli, że to zjawa. Na chodnikach spali żebracy z ręką zastygłą w proszalnym żebraczym geście. Gdy znalazłem się na placu, z pobliskiej kawiarni dobiegły mnie wdzięczne tony samby. Stanąłem, by posłuchać. Podszedł do mnie młody Murzyn i zapytał, czy nie mam ochoty na piwo. Na co ja: „owszem, ale ty stawiasz, bo ja nie mam pieniędzy!” Zgodził się, zaprosił, ale bezskutecznie próbował potem namówić mnie na capoeirę (rytualną walkę) w jakimś, jego zdaniem, „renomowanym” lokalu. Wykręciłem się od całkowitej akceptacji, tłumacząc mu, że muszę naradzić się z moimi gospodarzami. Przyjaciółka Edmunda, miejscowa Mulatka, wyjaśniła mi w domu, że to jakieś wyjątkowo podejrzane i niebezpieczne miejsce…

Miałem w tym mieście wieczne problemy z rozpoznaniem miejsca, gdzie powinienem wysiąść z autobusu koło domu Edmunda. Nieprawdopodobny labirynt! Którejś  niedzieli  pojechałem  z  moimi  Polakami  i  wymienioną wyżej Mulatką na wyspę Itaparica, znaną z malowniczych plaż. Pamiętam, że szliśmy długo plażą, robiąc co jakiś czas przerwę na kąpiel. Młody polski ksiądz obwiózł mnie potem po okolicy samochodem. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża aż za latarnię morską Itapuã, zatrzymując się w co ciekawszych miejscach. Widzieliśmy ładną i pustą plażę o tej samej nazwie i jeziorko zwane Lagoa do Abaeté, o ciemnej wodzie i bardzo białym piachu na plaży.

Byłem, a jakże, w Zakładzie Lingwistyki i Filologii miejscowego uniwersytetu federalnego i uzyskałem sporo publikacji. Pani, z którą pertraktowałem, nazywa się Suzana Cardoso. Wykładów nie udało się załatwić wobec trudnej sytuacji finansowej uczelni.

Niestety, pod koniec pobytu w Salvadorze poczułem się źle. Bolał mnie kręgosłup i przed samym powrotem, tym razem via Minas Gerais, miła polska zakonnica zrobiła mi zastrzyk przeciwbólowy, ale jego dobroczynne efekty nie wystarczyły na całą bardzo długą podróż. Dosłownie wyłem z bólu, gdy autobus wpadał na jakieś wyboje na drodze, a było ich dużo. Muszę przyznać, że współpasażerowie, biedna kolorowa ludność,   bardzo  mi  współczuli i pytali, czy wezwać lekarza,  czy mi pomóc w jakiś inny sposób. Po powrocie, nieoceniona Maria Aparecida Soares poszła ze mną do Szpitala Klinicznego na wyspie Fundão, gdzie wpakowano mnie do takiego rozgrzanego walca, z którego wystawała mi tylko głowa. Dostałem jakieś leki i w końcu bóle ustąpiły.

Druga Brazylijka poznana na Kubie w 1987 r., Mariluci, zaprosiła mnie pod koniec pobytu w Rio na kolację. Na ścianach w jej mieszkaniu dostrzegłem piękne ryciny jakiegoś kolonialnego miasteczka. Okazało się, że jest to Paraty, w stanie Rio de Janeiro przy samej granicy ze stanem São Paulo. Nigdy o nim nie słyszałem, ale coś mi mówiło, że powinienem je zobaczyć. Pojechałem i zachwyciłem się. Mała kolonialna mieścina, ale zadbana, nad wielką zatoką usianą wysepkami, o nazwie Baía da Ilha Grande. “Kocie łby” na ulicach, domy z portugalskimi oknami zwanymi janelas de guilhotina (okna-gilotyny), gdyż otwierają się poprzez podniesienie dolnej połowy do góry albo też górnej do dołu, kolorowo, pięknie. I kilka kościołów. Najbardziej znany, nad samym morzem, to kościół Świętej Rity de Cássia, z początku XVIII w. Z tego samego okresu kościół Matki Boskiej Różańcowej i Świętego Benedykta. Paraty było w okresie kolonialnym najważniejszym w Brazylii portem eksportu złota do Portugalii. Miasteczko powstało już w pierwszej połowie XVI w. Położenie jest czarowne: między zatoką i całkiem wyniosłymi górami o nazwie Serra da Bocaina. Jedyny minus – Paraty to inwazja turystów. Tłumy!

Pod koniec października 1990 r. przeniosłem się z akademika do księdza Zdzisława Malczewskiego. Przynajmniej pod koniec pobytu w Brazylii mieszkałem jak Bóg przykazał,  w czystym, porządnym domu w dzielnicy Botafogo. Był to wieżowiec i mieszkanie znajdowało się dość wysoko. Miałem stamtąd blisko do Ogrodu Botanicznego, gdzie byłem dwukrotnie, raz w towarzystwie Marii Aparecidy. Z tej wizyty pamiętam aleję bardzo wysokich palm cesarskich (na Kubie zwą się palmami królewskimi) i elegancką fontannę w samym centrum. Dość blisko jest też Muzeum Rui Barbosy (1849-1923), prawnika, polityka, dyplomaty, pisarza i filologa. Mieści się w bardzo eleganckim pałacu, w cienistym ogrodzie tropikalnym. Całkiem niedaleko, Muzeum Heitora Villi Lobosa (1887-1959), wybitnego kompozytora,  skromniejsze, ale pałacyk także mieści się w  uroczym ogrodzie. Wreszcie Muzeum Indian, też w dziewiętnastowiecznym pałacu w Botafogo, z ogrodem. Wewnątrz, zdjęcia i eksponaty głównie dotyczące Indian Guaraní i Xingu. Oprócz tego, sklep z rzemiosłem artystycznym Indian (korale, wisiorki, ozdoby z piór papuzich). Pojechałem wówczas także statkiem na wyspę Paquetá, daleko w głąb zatoki Guanabara. Uroczy zakątek, dość spokojny i pełen kwitnących akacji tropikalnych. W skażonej, niestety, brązowej wodzie zatoki, wielkie, dekoracyjne głazy.

Ostatnia moja podróż w czasie pobytu w Brazylii to wyjazd do Kurytyby, miasta założonego już w XVII wieku, położonego 852 km na południowy zachód od Rio de Janeiro. 1.800.000 mieszkańców. Znajduje się na wyżynie parańskiej, na wysokości 945 m, w odległości 110 km od Oceanu Atlantyckiego. W związku z wysokim położeniem klimat jest znacznie chłodniejszy, niż w Rio de Janeiro i Salvadorze. Zabudowa miejska pochodzi z XIX i XX wieku, a duży procent mieszkańców to imigranci z Europy: Niemcy, Włosi, Ukraińcy i Polacy. Są tam parki tych narodowości, między innymi Park Papieża, gdzie polskie chaty wiejskie. Miasto jest nowoczesne. Jego trzy podstawowe wizytówki to Muzeum im. Oscara Niemeyera  (architektura, design, sztuka nowoczesna) 2002 r., Druciana Opera (Ópera de Arame) 1992 r. oraz Ogród Botaniczny ( Jardim Botânico) 1991 r., z nowoczesną szklarnią.

Zatrzymałem się pod Kurytybą, w Pinhais, u pana Mariana Kawki, autora najlepszych słowników portugalsko-polskiego i polsko-portugalskiego. 6 listopada 1990 r. miałem wykład w Zakładzie Nowoczesnych Filologii Obcych Parańskiego Uniwersytetu Federalnego. Przyszło mnóstwo tamtejszych Polaków i była ożywiona dyskusja. Pan Mariano Kawka zawiózł mnie też do osady Araucária, 27 km od Kurytyby. Miasteczko leży na wysokości 857 m, nad rzeką Iguaçu. Odwiedziliśmy tam miejscowych Polaków, pana Romana Wachowicza (1907-1991) i tęgiego pana, z którymi zwiedzaliśmy założone w 1980 r. Muzeum Tingüi – Cuera, gdzie zgromadzono narzędzia rolnicze i przedmioty codziennego użytku. Muzeum  leży na terenie Parku Cachoeira, założonego w 1982 r., gdzie poza tym Wioska Solidarności,  z pierwszymi polskimi chatami zbudowanymi z pni araukarii, czyli tutejszej sosny. Mają one ponad 100 lat. Ponadto, w Parku Cachoeira kaplica, stodoła, chlew, sieczkarnia. Pan Roman Wachowicz sprezentował mi portugalską wersję swojej książki o Polakach z miasteczka Araucária. Tłumaczył ją na portugalski pan Mariano Kawka. Pan Wachowicz, już wówczas mocno starszy mężczyzna, zmarł kilka miesięcy po mojej wizycie. W 1995 utworzono w osadzie Park im. Romana  Wachowicza,  gdzie  kapliczka  Świętego  Michała  i  pomnik  imigrantów  polskich.

Ktoś (chyba był to zamieszkały od dawna w Rio de Janeiro i żonaty także z Polką, panią Otylią, pan Stefan Kucharski) odwiózł mnie w niedzielę, 11 listopada, na lotnisko na wyspie Gubernatora i po ponad dwóch miesiącach spędzonych w Brazylii, około południa odleciałem do Buenos Aires.

__________

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

http://www.cultureave.com/teneryfa-i-brazylia-czesc-i-1990-r/




Teneryfa i Brazylia. Część I (1990 r.).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Mniej więcej w połowie lipca 1990 zjawiłem się w Madrycie. Miałem hiszpańskie stypendium badawcze, a głównym terenem mych badań miały być Wyspy Kanaryjskie. Po dwóch tygodniach poleciałem na Teneryfę, gdzie na lotnisku czekali na mnie kanaryjska lingwistka María de los Ángeles Álvarez Martínez i jej mąż. Odległość z lotniska do stolicy wyspy, Santa Cruz, jest znaczna, około 60 km. Nagie, strome, kamieniste zbocza po lewej nie nastrajały zbyt optymistycznie. W jakimś barze w stolicy wyspy, Santa Cruz, zjadłem kanapkę i zostałem odwieziony do akademika koło La Laguna, miasta uniwersyteckiego, gdzie później pracowałem w bibliotece. Uniwersytet w La Laguna powstał w 1701 roku i jest najstarszą uczelnią na Wyspach. Klimatyzacji w bibliotece nie było, a upał panował nieznośny. Wczesne poranki spędzałem pracując, a popołudnia przeznaczałem na kąpiel i zwiedzanie.

Santa Cruz nie wydało mi się zbyt ciekawym miastem. Na Placu Hiszpanii wysoki obelisk z pomnikiem patronki Wysp Kanaryjskich, Matki Boskiej Gromnicznej (la Candelaria). Klatka schodowa domu, gdzie rezyduje rząd kanaryjski, starannie wykonana z sosny kanaryjskiej, zwanej tutaj tea. Materiał ten wykorzystany jest obficie na wyspie w starych kościołach, gdzie wszystkie wspaniałe sufity, belki są właśnie z tego drewna. Na tej suchej wyspie Ogród Botaniczny, tak zwane Palmetum,  jakiś karłowaty. Czuje się, że te wszystkie rośliny łakną wody. Bardzo interesujące natomiast jest Muzeum Przyrody i Człowieka (Museo de la Naturaleza y del Hombre), gdzie są mumie Guanczów, pierwotnych mieszkańców archipelagu, ich ceramika, sprzęty i wiele cennych informacji na ten temat.

Znacznie ciekawsza pod względem zabytków jest La Laguna, dawna stolica Teneryfy. Katedra z XIX wieku i kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, z XVI wieku, a także XVI-wieczna świątynia Najświętszego Chrystusa, to najcenniejsze zabytki sakralne. Ta ostatnia świątynia ma ciekawą kamienną dzwonnicę, zaś katedra, barokowy, misternie rzeźbiony ołtarz Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nuestra Señora de los Remedios). Ładny jest Plac Adelantado (Dowódcy), wysadzany drzewami, z ozdobnymi latarniami, a dziedziniec budynku Rady Konsultacyjnej Wysp Kanaryjskich otoczony jest mauretańskimi balkonami z sosny kanaryjskiej. W dziewiętnastowiecznym, masywnym pałacu Salazara, siedziba arcybiskupstwa. Zaintrygowały mnie rosnące obficie na starych dachach mięsiste rośliny zwane tutaj verodes (Senecio kleinia). Są to niewysokie sukulenty, których nigdzie więcej nie widziałem.

Poza Laguną najciekawszym miastem jest La Orotava, już u stóp najwyższego szczytu Hiszpanii, wulkanu El Teide, 3718 m. Najwspanialszy kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia pochodzi z końca XVIII wieku. Ma szeroką fasadę i jak w większości budowli sakralnych wykorzystano tu miejscowy kamień wulkaniczny, głównie bazalt. Niezwykle interesujący jest Dom z Balkonami (Casa de los Balcones) z XVII wieku, z jednym długim balkonem na najwyższym piętrze i pięcioma małymi  poniżej,   a  wszystkie  balkony są  drewniane i  bardzo  przypominają domy peruwiańskie. Wzornictwo ozdób ma styl mauretański. Na placu Fernanda Fuentesa, obok kościoła Świętego Jana spod Drzewa Farrobo, pomnik wenezuelskiego polityka, Rómulo Betancourta (1908-1981), którego ojciec pochodził właśnie z Orotawy. Poza tym, neoklasyczny ratusz z XIX wieku, kościół Św. Augustyna z XVII wieku, z pięknie rzeźbionym w drewnie sufitem, zwanym artesonado. W 1882 r. wybudowano  w Ogrodach Zwycięstwa mauzoleum masońskie dla Ósmego Markiza de la Quinta Roja, Diego de Ponte y Castillo. W końcu pochowano go na cmentarzu, a mauzoleum stoi od początku puste.

Urocze jest miasteczko Icod de los Vinos, na wybrzeżu północnym, z tysiącletnim drzewem smoczym (drago milenario) i placem de la Pila, z fontanną. Interesujący kolonialny kościół Świętego Marka z XVI w., z bogatym wnętrzem. Dalej na zachód, Garachico, z ciekawą starą częścią miasteczka, klasztorem Franciszkanów z XVII wieku, naturalnymi basenami w oceanie i wspaniałymi formacjami skalnymi, w tym „oknem skalnym” nad oceanem i wynurzającą się z morskich odmętów wysoką skałą, zwaną Roque de Garachico.

Około 20 km na południe od Santa Cruz, Candelaria z potężnym klasztorem Dominikanów i kościołem patronki Wysp Kanaryjskich, Matki Boskiej Gromnicznej, z 1959 r.. Na placu przed kościołem 9 posągów królów Guanczów (menceyes).

Wiele obiecywałem sobie po wyprawie na El Teide, aliści dwugodzinne oczekiwanie w kolejce do wyciągu, a potem zła widoczność na samym szczycie (chmury poniżej) osłabiły wrażenia z tej wyprawy. Najbardziej podobały mi się doliny u stóp góry (Cañadas del Teide), usiane malowniczymi ostańcami skalnymi koloru ochry.

Olśnił mnie zupełnie Masyw Anaga w północno wschodniej części wyspy. Poszarpane, urwiste szczyty, wąziutkie drogi nad przepaściami i wszechobecny tutaj las laurowy (laurisilva). Widoki niezapomniane, znacznie bardziej malownicze, niż w rejonie El Teide.

Obok Masywu Anaga stawiam maleńką wysepkę La Gomera, której krajobrazy to po prostu przepiękna baśń. Rzeźba terenu jest nieprawdopodobnie urozmaicona i zmienia się nieustannie. Stożki skał, ostańce, głębokie doliny, właściwie nie ma tam płaskich terenów. No i słynny laurowy las na zboczach góry Garajonay, 1487 m. Jedynym minusem było to, że zorganizowana wycieczka trwała tak krótko i że tak długa była podróż z Teneryfy na wysepkę La Gomera.

***

Po powrocie do Madrytu w pierwszych dniach września 1990 roku odleciałem do Rio de Janeiro samolotem urugwajskich linii lotniczych „Pluna”. Bilet na tę linię był „aż” o 10 dolarów tańszy, niż na „British Airways” i to zadecydowało. Mniej więcej w połowie lotu samolot jął się tak niebywale huśtać spadając w jakieś arcy głębokie dziury powietrzne, że byłem prawie pewny, że to mój ostatni lot i że za chwilę runiemy na dno oceanu. Nie wiem, jakim cudem rano wylądowaliśmy na brazylijskim lotnisku w Recife (był tam postój techniczny), a za parę godzin w Rio de Janeiro! Po lotnisku chodził z moim listem w ręku Czesław Biłogan ze swoim zięciem, o ile się nie mylę i zawieźli mnie do proletariackiej dzielnicy małych kolorowych domków Cascadura w północnej części miasta, gdzie w domu czekała żona Czesława, Hela. Zostałem u nich tydzień. Pamiętam, że tuż po moim przyjeździe wypiliśmy we trójkę całą skrzynkę brazylijskiego piwa marki „Bohemia”.

Nazajutrz młody czarnoskóry sąsiad Państwa Biłoganów usiłował wyjaśnić mi, jak mam dojechać autobusami na Wyspę Fundão, gdzie znajduje się Wydział Filologii Uniwersytetu Federalnego. Był to iście dynamiczny pokaz ustnej odmiany brazylijskiej portugalszczyzny, z którego nie za wiele zrozumiałem, ale jednak dojechałem do celu. Jazda autobusami była nieskończenie długa, a widoki mijanych dzielnic (Madureira i kilka innych) wyjątkowo egzotyczne dla Europejczyka: architektura straszna, bez ładu ni składu, domki byle jak sklecone i z byle czego, mnóstwo sklepów i sklepików, kramów i kramików, jednym słowem z estetyką nie miało to wszystko nic wspólnego.

Na uczelni pertraktowałem z paniami profesorkami Martą Scherre i Sebastianą Melo do Amaral z Zakładu Lingwistyki i Filologii. Omówiliśmy plan mojego pobytu, ustaliliśmy daty moich wykładów, a oprócz tego, obecna podczas rozmowy zaawansowana studentka obu pań, niejaka Evanilda, zwana Ivą, zaproponowała, abym zamieszkał w akademiku (alojamento), gdyż obok niej jest wolny pokój. Poza tym załatwiłem zaświadczenie upoważniające mnie do korzystania ze stołówek w akademiku i na uczelni (bandejão). Pojawiła się też profesorka filozofii czy socjologii, Maria Aparecida Soares. Kilka lat spędziła na studiach w Moskwie i była entuzjastką lewicy. Zaproponowała mi kolację u siebie, w bardzo eleganckiej dzielnicy Cosme Velho, niedaleko dolnej stacji kolejki na górę Corcovado.

Jadąc tam samochodem uświadomiłem sobie, jak ogromnym miastem jest Rio. To są przestrzenie nie do wyobrażenia dla Europejczyka. Maria Aparecida, gdy się dowiedziała, że ja mieszkam w Cascadura, a więc na północy, odrzekła, że wprawdzie sama nigdy tam nie była, ale dla mnie to znakomicie, bo poznam prawdziwe Rio… Właśnie wtedy pokazała mi pobliski uroczy placyk zwany Largo do Boticário (Plac Aptekarza). Typowy plac kolonialny z kolorowymi kamieniczkami w stylu barokowym, oryginalnym brukiem zwanym pé-de-moleque (brazylijski odpowiednik polskich „kocich łbów”), zamieszkany przez artystów, niesłychanie malowniczy, choć bardzo zaniedbany w ostatnich latach.

Wracałem do Cascadura nocą, najpierw autobusem, a potem pociągiem ze stacji Central do Brasil, gdzie istne mrowisko ludzkie, nieprzebrane, kłębiące się tłumy. W pociągu, znanym z działalności mnóstwa złodziei, rozłożyłem szeroko wielki plan miasta i bezskutecznie  usiłowałem  dowiedzieć się od  siedzącego  obok  Murzyna, gdzie mam wysiąść. On tylko się uśmiechał i coś mówił, ale tak szybko i niewyraźnie, że nie mogłem go zrozumieć. Stanąłem więc przy drzwiach wypatrując napisu i wysiadłem całkiem intuicyjnie. Na szczęście, trafiłem „bez pudła” do zielonego domku Państwa Biłoganów.

Nazajutrz udałem się tym samym pociągiem do centrum miasta. Najpierw centrum handlowe przy alejach Presidente Vargas i Rio Branco. Bezosobowe drapacze chmur. Na końcu alei Prezydenta Vargasa wielki kościół Matki Boskiej Gromnicznej (Nossa Senhora da Candelária), XVIII-XIX w. Ciekawie zaczęło się dopiero na ulicy do Ouvidor (Sędziego), gdzie „kocie łby” i resztka klimatu kolonialnego: domy z niewielkimi żelaznymi balkonami, metalowe „parawany” oddzielające poszczególne „włości”, latarnie zawieszone nad środkiem jezdni, jakoś spokojniej. Niedaleko, na wzgórzu, niesłychanie interesujący kościół Świętego Benedykta, XVI w., typowy portugalski barok kolonialny z ogromną ilością złoceń. Przy Alei Prezydenta António Carlosa, Pałac Cesarski (Palácio Imperial), XVIII w., który był rezydencją obu cesarzy Brazylii. Dalej, przy alei Rio Branco, nieco w głębi po prawej stronie, nowa, zupełnie nieciekawa katedra w kształcie wielkiego namiotu, 1979 r. Na końcu alei piękny, eklektyczny gmach Teatru Miejskiego (1906-1909) z ciekawym, eleganckim wnętrzem oraz Muzeum Sztuk Pięknych, 1938 r. w ogromnym, eleganckim gmachu. Wewnątrz malowidła takich artystów jak Almeida Júnior, Belmiro de Almeida, Delfim da Câmara, José Correia de Lima, Manuel da Cunha, Meirelles, Niemiec Johann Moritz Rugendas oraz Francuzi Nicolas Antoine Taunay, Jules de Sinety i przede wszystkim Jean-Baptiste Debret, którzy z pasją malowali sceny i krajobrazy Brazylii.

Gdy chodzi o krajobrazy miejskie pięknie zaczyna wyglądać miasto poczynając od dzielnicy Flamengo (Flamingów lub Flamanda) w kierunku południowym. Otwiera się widok na wielką zatokę Guanabara i Głowę Cukru, monolitową czarną skałę wyrastającą prosto z wód morskich, o 395 m wysokości. W głębi lądu eleganckie dzielnice Laranjeiras, Cosme Velho, Catete, a dalej na południe, Botafogo nad zatoką w kształcie ogromnej podkowy. Za Botafogo, już nad otwartym oceanem, dzielnice Copacabana, Ipanema, Leblon i São Conrado (Świętego Konrada). Między Copacabaną a Ipanemą, w głębi lądu, wielkie jezioro Lagoa Rodrigo de Freitas. Góra Corcovado, 710 m, znajduje się na terenie Parku Narodowego Tijuca, w sąsiedztwie dzielnicy Cosme Velho. Gdy posuwamy się od centrum w kierunku Flamengo, najpierw mijamy obszerny plac ze wzgórzem, na którym kościół Matki Boskiej Chwalebnej na Wzgórzu (Nossa Senhora da Glória do Outeiro), XVIII w.. Za tym kościołem, Plac Siekiery (Largo do Machado), a za nim, dzielnica Catete.

Cofnijmy się ku centrum,  za którym,  po lewej stronie,  na wzgórzu, dzielnica  Świętej  Teresy (bairro de Santa Teresa). To do niej wzdłuż akweduktu da Carioca (1723 r., 270 m długości) wiedzie jedyna w mieście linia tramwajowa, której stacja początkowa znajduje się na ulicy Lélio Gama, w pobliżu placu Carioca. To przy tym placu, na wzgórzu Świętego Antoniego, znajduje się chyba najbardziej ozdobiony złoceniami barokowy kościół kolonialny w Rio de Janeiro, a mianowicie, kościół Świętego Franciszka od Pokuty (São Francisco da Penitência), XVIII, dzieło braci Manuela i Franciszka Ksawerego de Brito, z wpływami brazylijskiego artysty Aleijadinho.

Jak już rzekłem, po tygodniu spędzonym w Cascadura przeniosłem się do akademika na Wyspie Fundão. Mój pokoik był między pokojami Evanildy i uroczej Mulatki Tani, wspólna łazienka naprzeciwko. Szczerze powiem, że odwykłem od tak spartańskich warunków, ale nie miałem wyjścia. O stołówce lepiej nie mówić, ale nie skromne wyżywienie najbardziej mi przeszkadzało, lecz warunki sanitarne, brak higieny i hałas. Często wieczorem było bardzo głośno u moich sąsiadek. Na korytarzach mijało się odchody kotów przygarniętych przez studentów.

Na Uniwersytecie Federalnym, poza moimi czterema wykładami, miałem też inne zajęcia. Chodziłem mianowicie na wykłady o współczesnej poezji brazylijskiej oraz o różnicach między brazylijskim a europejskim wariantem portugalszczyzny. Te ostatnie prowadził wybitny specjalista w tej dziedzinie, francuski lingwista Paul Teyssier (1915-2002), autor między innymi Historii języka portugalskiego. Ilekroć wracałem z  centrum lub z dzielnic południowych, a było to na ogół późnym wieczorem, wysiadałem z autobusu koło Szpitala Klinicznego i stamtąd gnałem po ciemku przez  pusty, niezabudowany teren, mijając po drodze skrzyżowanie, na którym liczni w mieście wyznawcy afro-brazylijskiej religii macumby stawiali talerze z potrawami dla swoich bogów. Widziałem też pod mostami zapalone przez nich świece.

Raz wybrałem się w towarzystwie Evanildy i Tani na plażę Świętego Konrada, na samym końcu południowej części miasta, a innym razem Evanilda zorganizowała specjalnie dla mnie wyprawę w góry na terenie Parku Narodowego Tijuca. Naszym celem było zdobycie szczytu Bico do Papagaio (Papuzi Dziób), 890 m. Było nas około 15 osób, w tym jedno szczupłe dziewczę, które wołało na mnie „ Zigue-zague”, czyli zygzak. Na skraju Lasu Tijuca malowniczy wodospad Cachoeira da Floresta da Tijuca, potem suchy las, na ogół dość rzadki, z potężnymi drzewami, w tym puchowce i stromy ostatni odcinek. Gdy ostro podchodziliśmy pod górę i odsłonił się widok na góry i wybrzeże oceanu zwane Barra da Tijuca, Evanilda dostała ataku histerii, usiadła u stóp trzydziestometrowej skały na szczycie i uderzyła w głośny szloch. Okazało się, że ma lęk wysokości… Niestety, nie spotkaliśmy licznych w tym rejonie ostronosów rudych (quatis).

 

 __________

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

http://www.cultureave.com/trzecia-i-czwarta-podroz-na-kube-1987-i-1989/




Franciszek Slusarz z Buenos Aires

Zygmunt Wojski

Gdy na przełomie 1990 i 1991 przebywałem po raz drugi w Argentynie, pojechałem na badania językowe do prowincji Misiones, potem do Paragwaju, argentyńskiej prowincji Chaco i do miasta Paraná. Po powrocie do Buenos Aires okazało się, że pokój gościnny w Ambasadzie RP jest tym razem zajęty. Kuzynka z mężem zabrali mnie więc na dwie noce do siebie. Następnym dniem była niedziela. Zostałem u kuzynki cały dzień i wydzwaniałem w poszukiwaniu locum na dwa tygodnie. Podczas rozmowy telefonicznej z panem Stachurą, Polakiem zamieszkałym w Buenos Aires, dowiedziałem się, że najlepiej będzie, jeśli zadzwonię do mieszkającego samotnie „Frania Slusarza”, jak się wyraził pan Stachura. Pewno się zgodzi, dodał. I tak się stało. Kolejnego dnia zamieszkałem u pana Frania, który okazał się gościnny, dyskretny, nie mówił za dużo o sobie. Poznałem jego partnerkę, przystojną i elegancką panią Luisę (niestety, ta kulturalna pani zmarła kilka lat później). Miejsce było idealne: w samym centrum ogromnego miasta, niedaleko słynnego obelisku i najszerszej w Buenos Aires Alei 9 Lipca, na siódmym piętrze wysokiego budynku przy ulicy Sarmiento.

W styczniu 1996 roku znowu spędziłem dwa tygodnie u gościnnego pana Frania. Poznałem wówczas lepiej jego niezwykle ciekawy życiorys. Urodził się w roku 1924 w Jodkiszkach (obecna Białoruś), osadzie wojskowej położonej w województwie nowogródzkim, w powiecie lidzkim, około 5 km na południe od Bieniakoni, gdzie do tej pory można obejrzeć grób słynnej Maryli Wereszczakówny, muzy Adama Mickiewicza, późniejszej żony hrabiego Wawrzyńca Puttkamera. Uczęszczał  do gimnazjum w Lidzie.

W lutym 1940 roku cała jego rodzina została wywieziona przez Rosjan do Kazachstanu, gdzie pan Franio pracował w kopalniach złota aż do roku 1942, kiedy, po tak zwanej „amnestii”, zgłosił się do armii polskiej formowanej przez generała Władysława Andersa.

W roku 2015 Urząd do Spraw Kombatantów  i Osób Represjonowanych wydał wspomnienia pana Franciszka Slusarza, zatytułowane „Przez Kazachstan do Argentyny. Wspomnienia żołnierza 2. Korpusu”. Najwięcej miejsca zajmują w tej książce wspomnienia z zesłania w ZSRR, opisy pracy w kopalniach złota w Kazachstanie i codziennej walki o przetrwanie w warunkach ciągłego głodu i zimna. Mimo tej strasznej sytuacji autor wyraża się nadzwyczaj sympatycznie o mieszkańcach tego kraju i to zarówno o Kazachach, jak i Rosjanach i Żydach, a także Uzbekach i Kirgizach. Droga do Margilanu w Uzbekistanie, gdzie pan Franio wstąpił do 2 Korpusu, okazała się bardzo skomplikowana. Przemierzył ziemie Uzbekistanu i Turkmenii. Zachwyciła go Kotlina Fergańska w Uzbekistanie, którą uważa za najpiękniejszy zakątek na poznanym przez siebie obszarze ZSRR. Wreszcie z żołnierzami 2 Korpusu dotarł do Krasnowodzka, turkmeńskiego portu nad Morzem Kaspijskim, skąd statkiem dopłynął do perskiego miasta Pahlavi (obecnie Bandar-e Anzali).

Dalsza droga 2 Korpusu wiodła przez Irak (tu pan Franio miał okazję zwiedzić Bagdad), Palestynę, Liban i Egipt. W tych ostatnich trzech krajach, zauroczony egzotycznym światem bohater wspomnień, obejrzał w Jerozolimie Golgotę i Drogę Krzyżową, zwiedził fascynujący Bejrut i niemniej interesujący Kair. Prawdziwe działania wojenne przy obsłudze dział artyleryjskich miały miejsce dopiero we Włoszech, w Abruzzach, pod Monte Cassino, w okolicach PescaryAnkony. Zadziwiające jest to, że w tych wojennych warunkach pan Franio znalazł czas na obejrzenie we Włoszech Neapolu, Loreto, Rzymu, Bolonii, a nawet San Marino.

W roku 1946 żołnierze 2 Korpusu wrócili do Anglii, a trzy lata później pan Franio wyemigrował do Argentyny, gdzie ukończył Technikum Elektryczne. To pozwoliło mu na wykonywanie w Argentynie, a także w Urugwaju i Paragwaju, pracy przy budowie elektrowni, zakładaniu sieci trakcyjnych i realizację tym podobnych prac. Najdłużej pracował w mieście Tucumán i okolicy. Korzystając z wielu kontaktów, jakie nawiązał z żołnierzami 2 Korpusu, wyjeżdżał wielokrotnie na ich zaproszenie do Anglii, Szkocji, Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii, Norwegii, Danii, Francji. Krótko mówiąc, pędził żywot autentycznego globtrotera. Jeździł też kilkakrotnie do sąsiedniego Chile.

W opisach jego podróży zwrócił moją uwagę fakt, że zarówno w Kazachstanie, jak i w Iraku nocami słychać było donośne wycie szakali, których obecność kojarzyłem dotąd jedynie z kontynentem afrykańskim. Innym ciekawym szczegółem jest opis toczących się z wiatrem po pustyni kul krzewu o nazwie saksauł (Haloxylon), które zbierano z przeznaczeniem na opał.

Od momentu uzyskania przez Polskę niepodległości pan Franio zaczął odwiedzać rodzinny kraj coraz częściej, praktycznie co dwa lata. Przyznaję z przyjemnością, że za każdym razem odwiedzał także mnie we Wrocławiu (był u mnie przynajmniej sześć razy). Dopiero w tym roku nie mógł do mnie przyjechać. Ukończył właśnie 93 lata i jego obecna opiekunka, pani Teresa, zaprosiła mnie tym razem do nich, do Radomia. Pan Franio ubóstwia wysokie temperatury, więc polskie upalne lato bardzo mu odpowiada. Nie znosi natomiast wilgotnej, dżdżystej zimy argentyńskiej, podczas której trzeba siedzieć w domu w grubym swetrze (większość mieszkań w Buenos Aires nie ma odpowiedniego ogrzewania na tę porę roku, przypadającą właśnie w okresie polskiego lata).

Pan Franio w Radomiu po śniadaniu i kolacji niezwykle barwnie i z najdrobniejszymi detalami opowiadał mi o swoim życiu. To była wielka przyjemność po raz kolejny słuchać jego opowieści. Skorzystałem też z okazji, by trochę poznać nieznany mi przedtem Radom. Pojechałem do odległego o 15 km Muzeum Wsi Radomskiej i zwiedziłem dwa najstarsze w mieście kościoły: wczesnogotycki św. Jana Chrzciciela i późnogotycki kościół i klasztor św. Katarzyny i Bernardynów. Zwróciła też moją uwagę elegancka Resursa Obywatelska z 1852 roku i stojący przy niej pomnik malarza Jacka Malczewskiego, który urodził się w Radomiu w roku 1854.

Nie mogę nie wspomnieć o tym, że pan Franio przez wiele lat pełnił w Buenos Aires funkcję prezesa Stowarzyszenia Polskich Kombatantów i był wielokrotnie zapraszany do Polski i na cmentarz pod Monte Cassino jako weteran tej słynnej bitwy. Zapraszali go też (i nadal to czynią) kombatanci brytyjscy i francuscy.

 

Galeria




Trzecia i czwarta podróż na Kubę, 1987 i 1989.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Dzięki kontaktom na Kongresie Lingwistyki w Lipsku (w 1986) dostałem zaproszenie na Konferencję Lingwistyczno-Literacką w Santiago de Cuba, w styczniu-lutym 1987 r. Zaświadczenie z LOT-u w Madrycie z 1977 r. przydało się i tym razem: kubańskie linie lotnicze Cubana de Aviación w Madrycie ponownie wyraziły zgodę na wydanie mi gratisowego biletu na trasie Madryt-Hawana-Madryt. Mało tego. Zostałem bardzo gościnnie przyjęty w biurze na tyłach budynku „Plaza de España” i poczęstowany wyborną, aromatyczną kawą po kubańsku przez urodziwą Mulatkę.

Leciałem przez Montreal, gdzie był ponad godzinny postój. Pamiętam, że wziąłem z samolotu koc, by się nim nakryć po wyjściu na zewnątrz, gdzie leżał śnieg. Okazało się to niepotrzebne, gdyż wyszliśmy przez rękaw bezpośrednio do wnętrza budynku.

W Hawanie natomiast tropikalny upał. Zamieszkałem w hotelu „Nacional”. Prześcieradło na łóżku za krótkie: pokrywało tylko dwie trzecie powierzchni łóżka. Na dodatek, znikła z mojego pokoju hiszpańska, podarowana przez Conchitę w Madrycie, bardzo elegancka torba plastikowa na buty. Zrobiłem raban i torbę przyniesiono. U fryzjera czekałem strasznie długo na ostrzyżenie. Obsługa poruszała się jak muchy w smole, najwolniej, jak tylko można! Lilette dała mi w Madrycie torbę wypełnioną kredkami, ołówkami, długopisami, zeszytami dla znajomego księdza Hiszpana. Odszukałem go w dzielnicy El Cerro i nie pamiętam, czy od razu, czy po powrocie z Santiago, pojechałem z nim, jego kolegą i właścicielką mocno zdezelowanego, starego samochodu na plażę do Santa María del Mar, jakieś 30 km na wschód od Hawany. Kąpiel wspaniała, ale wiedziałem, że cała trójka poświęciła się, aby spełnić moje życzenie. Właściwie wszystkie domy w Hawanie były odrapane, walące się, ale te w El Cerro, tak często malowane ongiś przez René Portocarrero (1912-1985), przedstawiały wyjątkowo żałosny wygląd. Całkowita ruina!

Do Santiago de Cuba lecę samolotem. Tam hotel „Balcón del Caribe”, pięknie położony nad skalistym klifem Morza Karaibskiego, niedaleko fortecy El Morro. Dość skomplikowane i długie dojazdy na Uniwersytet, ale podczas Konferencji wszystko układa mi się znakomicie.

Mój wykład na temat hiszpańszczyzny argentyńskiej zrobił prawdziwą furorę: był przerywany brawami, a na zakończenie była długa owacja na stojąco!!! Podbiłem serca ładnych dziewcząt, w tym Marceli z Pinar del Río (mężatki!), a na zakończenie, na wieczorku pożegnalnym, dostałem tak zwany „mak sympatii” dla najsympatyczniejszego uczestnika Konferencji. Tak, to szczera prawda, moi drodzy! Był to czerwony hibiskus. Helmut z Ratyzbony uznał, że to ja, jako osoba z najdalszego kraju, powinienem podziękować organizatorom, co też zrobiłem. W czasie pobytu w Santiago odwiedziłem kilkakrotnie moich tamtejszych przyjaciół sprzed lat: Esperanzę Loynaz i Miguela Cabralesa, którego ciotka uznała, że jestem wypisz, wymaluj jak Papież! Dla tych kolorowych ludzi, podejrzewam, wszyscy biali Europejczycy są do siebie bardzo podobni…

Byłem na jednej ze szmaragdowych  plaż  niedaleko  Santiago i  podczas  pływania  zobaczyłem  na  skałach  całą kolonię opuncji,  a  przecież  Zosia Orzeszkowska (pracowała w kaktusiarni Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Wrocławskiego)  przykazała  mi,  że  mam  jej  przywieźć kaktus!  Postanowiłem nie odkładać tego na później i wyrwałem jedną taką opuncję, która w szklarni Ogrodu Botanicznego we Wrocławiu bardzo się rozrosła. Była na niej karteczka z moim nazwiskiem i datą przywiezienia. Ale o Zosi pamiętałem przez cały pobyt, bo przy tylu przeprowadzkach nieszczęsna roślina kłuła mnie bezlitośnie!

Na sam koniec poleciałem samolotem w najbardziej tropikalny zakątek wyspy, do miasta Baracoa, na południowym wschodzie, u stóp góry Yunque (589 m), w kształcie wielkiego kowadła, niedaleko ujścia szerokiej rzeki Toa do Oceanu Atlantyckiego. Uwielbiam tę okolicę. Roślinność jest tam bardziej bujna, soczysta i zielona, niż gdziekolwiek indziej, a to ze względu na częste i obfite opady. Towarzyszył mi w tej podróży młody lingwista kubański, który całkiem nieźle mówił po rumuńsku, jako że był przedtem stypendystą w Rumunii. Mieliśmy tam przeprowadzić ankiety na temat uprawy kakao (to tam jest najwięcej plantacji kakao na całej wyspie) i produkcji czekolady (jest tam także fabryka czekolady). Pamiętam, że lało upiornie wieczorem, gdy rozmawialiśmy z pracownikiem plantacji kakao. Nazajutrz byliśmy w fabryce czekolady i dostaliśmy po dwie duże i grube tabliczki przepysznej, aromatycznej czekolady. Był też zgrzyt w hotelu, bo tym razem znikły mi papierosy, ale znowu narobiłem rabanu i na szczęście je odzyskałem. Sprzątacz „wyjął” je spod łóżka…

Z Santiago pojechałem autobusem do Cienfuegos. Podróż trwała całą noc. W środku nocy autobus zepsuł się i staliśmy na szosie, gdzieś w prowincji Camagüey, ponad dwie godziny. Pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem zabawiałem  w tym czasie współpasażerów opowieściami o moich podróżach. W Cienfuegos byłem zaproszony przez Instytut Politechniczny. Mimo gigantycznego spóźnienia moi gospodarze cierpliwie czekali na dworcu autobusowym. Zupełnie już nie pamiętam, w jakim hotelu mnie ulokowali, ale owszem, pamiętam, że w pokoju była hucząca klimatyzacja i nie było żadnego okna… Byliśmy nad zatoką Cienfuegos, a na drugi dzień w miasteczku Trinidad i na plaży Ancón. Trinidad, kiedyś najpiękniejsze miasto kolonialne na Kubie, niedawno odnowione, odmalowane prezentowało się atrakcyjnie, natomiast na plaży w Ancón cały pawilon kąpielowy zardzewiały i w ruinie. Na dodatek, jakiś młodzian nie dawał  mi spokoju i bezustannie prosił mnie o torbę, którą miałem na kąpielówki. Powtarzał jak zdarta płyta: „Podaruj mi torbę” (Regálame la jaba).

Ostatniego dnia pojechaliśmy przez Camajuaní, gdzie były wielkie eklektyczne domy z portalami, do Remedios, miasteczka po drugiej stronie wyspy, już nad Oceanem Atlantyckim. Słynie ono z kolonialnego kościoła pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, o złoconym ołtarzu i z wielu starych domów z przestronnymi portalami w stylu kolonialnym. Od dwóch towarzyszących mi młodych pracownic Instytutu Politechnicznego dostałem sporo książek na temat sztuki kolonialnej na Kubie. Bardzo mi się potem przydały w pracy.

W Hawanie  miałem  czas,  by skontaktować  się  z moimi znajomymi. Byli to Jorge, Ángel Luis i moja dawna “sympatia” Lourdes. Spacerowałem z nimi po Starej Hawanie, odwiedziłem w domu Ángela Luisa i poznałem jego uroczą mamę, a z Jorgem pojechałem do dzielnicy Marianao, gdzie kiedyś mieszkała Kati. Okazało się, że już tam nie mieszka. Z niemałym trudem dotarliśmy do budynku w Vedado, gdzie  mieszkał teraz jej ojciec i dowiedzieliśmy się od niego, że Kati jest od kilku lat w Madrycie. Prosił mnie bardzo, bym zawiózł jej całą dużą teczkę z cennymi drobiazgami, wśród których najbardziej wartościowa była jakaś biała hinduska miniatura z kości słoniowej. Oczywiście, spełniłem jego prośbę.

Lourdes zaprosiła mnie na spotkanie towarzyskie do kolegi, gdzieś w Alei Paseo. Byli tam oprócz niej i gospodarzy między innymi Augusto, Heriberto i Juanito, jej koledzy ze studiów na wydziale architektury Uniwersytetu Hawańskiego. Atmosfera była bardzo wesoła i sympatyczna. Augusto podarował mi pięknego żółto-różowego kajmana uplecionego z  liści palmowych. Wciąż dekoruje mój duży pokój. Byłem także na spacerach indywidualnych po Starej Hawanie, między innymi, na opisywanym przez Carpentiera placu z kolonialnym kościołem Świętego Chrystusa Dobrej Podróży (Santo Cristo del Buen Viaje, XVII). Odwiedziłem także mój dawny „akademik” na ulicy F w Vedado.

 ***

Dwa lata później, w 1989, znowu dostałem zaproszenie na kolejną Konferencję Lingwistyczno-Literacką do Santiago de Cuba. Tym razem uczelnia opłaciła mi przelot, ale tylko w jedną stronę, w drugą musiałem sobie opłacić sam. Odlatywałem z Pragi, dokąd pojechałem pociągiem z Wrocławia kilka dni wcześniej. Miałem je spędzić u czeskiego lingwisty, Vladimira Konečnego. Nie było go na dworcu. Telefon nie odpowiadał. Wobec tego zadzwoniłem do czeskiej lingwistki Jany Kulovej. Odebrała jej matka mówiąc, że Jana jest już na Kubie i że ona mnie „vubec” nie rozumie. Telefon do profesora Dubskiego i… dowiaduję się, że Vladimir od tygodnia nie żyje. Zmarł w tajemniczych okolicznościach w pracy, w wydawnictwie „Naše Vojsko”. Pozostaje więc zamieszkać u Jany. Profesor Dubský załatwił to z jej matką, a ja musiałem pędzić, aby zdążyć przed jej wyjściem, bo wracała do siebie, do Pilzna. Jakoś zdążyłem w  ostatniej chwili. Po jej wyjściu usiadłem na skraju łóżka i przesiedziałem tak w jednej pozycji ponad dwie godziny… Dwa dni później spotkałem się na obiedzie z prof. Dubskim. Bardzo to był poczciwy człowiek, bardzo mi życzliwy, zresztą autor najlepszej z trzech recenzji mojej pracy doktorskiej na temat hiszpańszczyzny na obszarach Równin Wenezuelskich.

W Santiago de Cuba tym razem ulokowano mnie w jakimś akademiku w centrum miasta. Jedzenie fatalne, na blaszanych tackach! W wyniku rozmowy z Mercedes Cathcart, główną organizatorką Konferencji, przenoszę się do jednego z  „domków dyplomatycznych”, w zupełnie odludnym miejscu nad zatoką. Wydostanie  się stamtąd graniczy z cudem, bo prawie nie ma autobusów. Odwiedza mnie tam Marcela,  jej koleżanka  i  jakiś  absztyfikant  tej  koleżanki.  Dziewczyny  chcą mnie udusić z radości, gdy im daję  męskie dezodoranty… Absolutne wygnanie! Walczę nadal i wreszcie  przenoszę  się  do  tego  wspaniałego hotelu  „Balcón  del  Caribe” sprzed dwóch lat. Nareszcie! Ale nie było to bynajmniej łatwe.

Dość często spotykam się z Esperanzą. Raz pojechaliśmy razem na plażę. Była u mnie na obiedzie w hotelu i na spotkaniu z Mercedes Cathcart i jeszcze jedną profesorką. Bardzo liczyła na przyjazd do Polski. Niestety, mimo zaproszenia od rektora Uniwersytetu Wrocławskiego, w końcu nie wypuścili jej. Z Miguelem Cabralesem tym razem widuję się rzadziej. Raz wszyscy uczestnicy Konferencji jadą na długą wycieczkę na plażę, z przygodami, bo gdzieś tam nie chcą nas wpuścić. Mam znowu wykład i referat. Kiedyś wieczorem wstąpiłem do Casa de Trova (dom, w którym koncertują zespoły muzyczne i pojedynczy artyści). Grał akurat tercet, dwaj starsi panowie i starsza otyła Mulatka, która akompaniowała sobie na takim trójkącie uderzając weń patyczkiem. Śpiewała przy tym cudownie! Innym razem w prawie pustej sali koncertowej Kubańskiego Komitetu Przyjaźni z Narodami śpiewała śliczna szczupła wówczas Mulatka o nazwisku Linda Mirabal. To był słowiczy sopran z ogromnym wdziękiem śpiewający po niemiecku pieśni Schumanna i Schuberta. Dzisiaj jest znaną śpiewaczką operową.

Któregoś dnia odwiedziłem znajomą, ładną Murzynkę. Zrobiło się późno i zostałem u niej na noc. Mieszkała z mężem i dziećmi w wysokim wieżowcu. Ale nie będę opowiadał o higienie tam panującej, a raczej jej zupełnym braku…. Rano, gdy chcę wsiąść do autobusu, cała chmara pionierów w czerwonych chustach rzuca się do środka i zajmuje wszystkie miejsca siedzące. Musiałem wydać rozkaz zwolnienia mi miejsca przez jakiegoś smarkacza, aby nie stać. Zwolnił mi je, ale jego koledzy wygwizdali mnie i nazwali bezczelnym!!! Oto skutki socjalistycznego wychowania młodzieży! 

W Hawanie spędzam pierwszą noc w istnym kołchozie: w jednym pokoju śpi trzech czy czterech facetów. Nazajutrz, w obecności mojego przyjaciela Jorgego, staczam prawdziwy bój (Jorge powiedział potem, że broniłem się jak kot leżący na grzbiecie i zawzięcie przebierający łapkami!) i osiągam swój cel: przenoszę się do hotelu „Nacional”, ale tylko na kilka dni, w ciągu których odwiedzam Ángela Luisa i jadę z Lourdes i jej dziećmi do ogrodu botanicznego, daleko za miasto.

Odwiedzam też poetkę Dulce María Loynaz (1902-1997) w jej wielkim domu w dzielnicy Vedado, gdzie mieszka w towarzystwie całej sfory drobnych psów. Miała wówczas 87 lat, ale błyskotliwość umysłową nadzwyczajną. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Elegancka wielka dama. Trzy lata później (1992) została laureatką literackiej nagrody im. Cervantesa w Hiszpanii.

Walizkę zostawiam u kubańskiego lingwisty Sergia Valdésa, w dzielnicy Nuevo Vedado i jadę autobusem do Pinar del Río, by odwiedzić Marcelę, a potem pojechać do pięknej Doliny Viñales, którą, oczywiście, znam, ale marzę o tym, by spokojnie sobie po niej powędrować. Jazda autobusem niesamowita.  Zrobiło się nagle zimno, nadszedł  jakiś zimny front znad Alaski, a w podłodze autobusu dziury na wylot. Jakiś staruszek próbuje je zatkać gazetami! Okno otwiera się bezustannie. W końcu siadam przy samym oknie i  cały czas trzymam je, by się nie otwierało. Po  czterech chyba godzinach takiej jazdy  autobus dociera do celu. Na dworcu autobusowym w Pinar del Río czeka Marcela z mężem. Wiozą mnie do znajomych, bo oni nie mają w domu dodatkowego łóżka dla mnie, a ci znajomi i owszem. Kupił je ich syn w Odessie, gdzie podczas pobytu stypendialnego sprzątał ulice w nocy, aby na to łóżko zarobić. Niezbyt wygodnie śpi się na tym łożu i tną komary, a więc spanie średnie.

Nazajutrz dowiaduję się, że Marcela dostała telegram i musi jechać do Hawany na jakąś konferencję w charakterze tłumaczki z angielskiego. Jej mąż taksówkarz wiezie mnie w kierunku Doliny Viñales. W hotelu “nie ma miejsc”, więc jedziemy dalej i na parkingu spotykamy jego kolegę, też taksówkarza, który wiezie francuskiego turystę. Wdaję się w rozmowę z tym Francuzem i oferuję mu swoje usługi tłumacza w zamian za podwiezienie do hotelu, gdzie według niego na mur beton będzie miejsce. Amerykański samochód z lat czterdziestych, z wielką mewą na masce, toczy się z wolna. Podróż trwa i trwa, a jeszcze wstępujemy do jakiejś kuzynki taksówkarza. Tam kawa i owoce. Gdy wreszcie dotarliśmy do owego hotelu, „miejsc nie ma”. Taksówkarz dalej nie chce jechać i żąda od Francuza zapłaty w kubańskich pesach. Ten ma tylko dolary, których taksówkarz nie chce wziąć, bo tak oficjalnie nie wolno. Ostra wymiana zdań. Otacza nas wieniec gapiów. Francuz niczego nie rozumie, jest zdenerwowany. Wreszcie to ja bezzwrotnie pożyczam pieniądze i wsiadamy do kolejnej taksówki, która wiezie nas do miejscowości wypoczynkowej Soroa, dokąd dojeżdżamy pod wieczór.

W Soroa ta sama historia: „miejsc nie ma”. Gdy wyszliśmy na zewnątrz jest już noc. Czekamy na autobus do San Cristóbal. Rozbolało mnie gardło i jestem wściekły, czego nie ukrywam przed wartownikiem. Głośno wylewam swe żale przysięgając, że nigdy więcej nie przyjadę na Kubę. W pewnym momencie wartownik znika i po jakimś czasie woła z recepcji w moim kierunku: „Towarzysze! Jest pokój. Chodźcie!” I tak tylko dzięki temu wartownikowi udało nam się zanocować w Soroa. Rano spacerujemy po parku i w pewnym momencie dwóch policjantów po cywilnemu zatrzymuje nas ostrzegając, żeby Francuz nigdy więcej nie próbował wymieniać dolarów wśród pensjonariuszy (okazuje się, że to robił i ktoś na niego doniósł policji). Same przyjemności! Wczesnym popołudniem docieramy do miasteczka Candelaria, skąd przedpotopową taksówką w bardzo wolnym tempie już pod wieczór dojeżdżamy do Hawany. O spacerze po Dolinie Viñales nie było mowy. Cały poprzedni dzień straciłem na poszukiwanie noclegu.

Tego samego dnia około północy Sergio Valdés odwozi mnie na lotnisko. Wracam do Pragi, a po nocy spędzonej w hotelu w Kladnie, 25 km od Pragi, nazajutrz lecę do Warszawy, skąd pociągiem do Wrocławia. To była moja ostatnia za panowania Castro podróż na Kubę.

___________

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

 

Poprzednia część Dziennika z podróży:

http://www.cultureave.com/pozniejsze-podroze-po-hiszpanii-1987-1989-1995-1998-2001/

 




Późniejsze podróże po Hiszpanii (1987, 1989, 1995, 1998, 2001)

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Chyba w 1987 r. wybrałem się w Pireneje aragońskie. Moją bazą było miasto Jaca położone u ich stóp. Zamieszkałem w pustym, w czasie wakacji, wielkim budynku seminarium duchownego, które obecnie jest opuszczone i zyskało sobie miano „sierocińca”. W samym mieście jest pokaźnych rozmiarów katedra romańska z XI w. z pięknie zdobionymi absydami i wielką pięciokątną fortecą z basztami i fosą, z XVI w. Stosunkowo blisko, z jednej strony przytulony do skały romański klasztor Świętego Jana pod Skałą (San Juan de la Peña), XI-XII w. Robi wielkie wrażenie, zwłaszcza częściowo zachowany wirydarz z pięknymi kolumnami, pod wielką nagą skałą.

Upał panował ogromny. Jeździłem wszędzie auto-stopem i któregoś dnia wybrałem się do cudownej doliny Ordesa, obrzeżonej wysoko nad lasem ogromnymi skałami, nieprawdopodobnie malowniczej. Wysoko znajduje się słynny Wyłom Rolanda (Brecha de Rolando), który, jak głosi legenda, po klęsce pod Roncevaux, rzucił tak mocno swoją szpadę o skałę, że utworzył się tam właśnie ten wyłom, 40 m szerokości i 100 m wysokości. Było już dosyć późno. Piąłem się wciąż uparcie pod górę. Żywego ducha! Wreszcie zrobiło się ciemno i jakąś dróżką dotarłem do miejsca, gdzie biwakowało dwóch młodych turystów. Siedzieli przy ognisku obok namiotu. Okazali się bardzo gościnni i przygarnęli mnie na noc. Rano wróciłem do miasta Jaca. Wracałem przez stolicę prowincji, Hueskę, miasto położone na południe od Jaki. Tam, gotycka katedra z pięknym portalem, XIII w.

Kolejna podróż zawiodła mnie na teren prowincji La Rioja, gdzie, według znawców, produkuje się najlepsze w Hiszpanii czerwone wino wytrawne. Moim głównym celem był klasztor Świętego Millana de la Cogolla (Monasterio de San Millán de la Cogolla, XVI), gdzie znajduje się kodeks nr 60 z pierwszymi frazami w języku romańskim nawarro-aragońskim, zapisanymi na marginesie kodeksu na początku XI wieku. Klasztor, zwany Eskurialem krainy la Rioja, leży na wysokości prawie 800 m, w dolinie otoczonej górami. Bezcenny jest ręcznie napisany kodeks (kopia komentarza do Apokalipsy według Świętego Jana), zwany Beato de San Millán z X wieku, z pięknymi miniaturami. W podziemiach grobowiec Świętego Millana i Siedmiu Infantów z Lary, a w muzeum miniatura z kości słoniowej, gdzie święty przedstawiony jest w otoczeniu swoich uczniów.

Już na równinie, na szlaku jakubowym, Santo Domingo de la Calzada, z późno romańską katedrą z XI w. Na pamiątkę legendy o kurze, która zagdakała, choć była już upieczona, w kościele klatka z żywą kurą i kogutem. Ciekawe romańskie kapitele kolumn. W pobliżu, Nájera, z Klasztorem Matki Boskiej Królewskiej, XVI w. (Monasterio de Santa María la Real), gdzie interesujący wirydarz i grobowiec Blanki, królowej Nawarry (1385-1441).

Na północnym zachodzie prowincji Soria, przy granicy z prowincją Burgos, leżą góry zwane Sierra de Urbión, skaliste, prawie pozbawione roślinności. Najwyższy szczyt, Urbión,  ma  2228  m  wysokości. To ziemia  bohatera  poematu  Antonia  Machado, Alvargonzáleza.  To  tu  jego synowie  zabili go,  aby  posiąść  włości ojca,  a potem wrzucili ciało do Czarnego Stawu „bez dna”. Ten Czarny Staw (Laguna Negra) leży u stóp gór.

Woda ma rzeczywiście czarny odcień. Ku zdumieniu turystów natychmiast wszedłem do stawu, by trochę popływać w krystalicznie czystej wodzie. Kąpiel była boska! Potem wszedłem wysoko, na samą grań. Widoki przepiękne. W dole widać było Zmarznięty Staw  (Laguna Helada). Po zejściu z gór zrobiło się późno i bardzo długo czekałem na jakiś samochód na skrzyżowaniu. Wreszcie postanowiłem iść pieszo do najbliższej miejscowości, 12 km stamtąd. Gdy byłem w najciemniejszym miejscu na drodze, która akurat tam przecina las, ku mojemu zdumieniu zatrzymał się samochód. W środku młode urocze małżeństwo z przodu i z tyłu dwie córeczki. Ta młodsza, widząc moją torbę z napisem „British Airways”, zapytała, czy jestem z Anglii. Gdy odpowiedziałem, że z Polski, ona na to: „I z Polski pan tak idzie pieszo?”

Wyjątkowo malownicza jest dolina górnego Tagu, w prowincjach Guadalajara i Cuenca. Wąska tutaj rzeka przypomina szeroki, usiany głazami górski potok i wije się w głębokim kanionie o bardzo wysokich czerwonych, urwistych klifach. Jego zbocza pokrywa gęsty sosnowy las, nad którym krążą sępy płowe (buitre leonado, Gyps fulvus). Pospolitym tutaj motylem jest jasno zielonkawy Actias isabelae. W miejscach, gdzie rzeka jest szersza, drzewa nad nią rosnące są liściaste. Woda w Tagu jest krystalicznie czysta, o turkusowo-szmaragdowym odcieniu. Kąpiel w rzece to ogromna przyjemność. Mój madrycki przyjaciel Sixto zawiózł mnie wtedy jeszcze (na moją prośbę, bo pamiętałem, że moja żona była tam z naszymi dziewczynkami) do źródeł rzeki Cuervo. Cudowne to miejsce, gdzie woda wypływa spod porośniętych zielonym mchem skał tworząc mnóstwo małych wodospadów i zamieniając się u stóp skał w rwący potok, początek rzeki Cuervo.

Od dawna moja hiszpańska znajoma Conchita z zachwytem opowiadała mi o romańskich kościołach w Katalonii. Postanowiłem je w końcu zobaczyć. Najpierw jednak pojechałem do Figueras, by zwiedzić Teatr-Muzeum Salvadora Dalí i gotycki kościół Św. Piotra (San Pere), XIV w. Muzeum Salvadora Dalí jest także w Cadaqués, małym miasteczku malowniczo położonym nad Morzem Śródziemnym, nad niewielką zatoką na wybrzeżu zwanym Costa Brava, którego część północną, prawie do samej granicy francuskiej miałem okazję obejrzeć. Jest piękne, a woda w morzu wyjątkowo przejrzysta.

Pierwszym miasteczkiem w głębi lądu, z cudownym ufortyfikowanym mostem (X w.), skręcającym pod kątem nad rzeczką Fluviá, było Besalú. Wspaniałe! Z tego samego okresu pochodzi romański klasztor Św. Piotra, bogato ozdobiony romańskimi kapitelami, cudownymi portalami i płaskorzeźbami (lwy). W pobliżu – Olot, wulkany, ich niewyraźne stożki porośnięte zielenią, a wewnątrz, płaskie kratery. Bardziej na południe, już w prowincji Barcelona, urocze miasteczko Rupit,  pośród wielkich skał, otoczone trapezoidalnymi skalistymi górami na wschód od gór Cabrera. Widoki na wzgórza nadzwyczajne! Przypominają Dziki Zachód.

Gdy chodzi o sztukę romańską absolutnym skarbem jest Ripoll i jego klasztor Matki Boskiej (Santa María de Ripoll), IX w. Portyk główny ozdobiony ogromną ilością rzeźb i płaskorzeźb romańskich ze scenami biblijnymi, niestety dość zniszczonych (mimo osłonięcia zewnętrzną galerią z łukami). Sam klasztor jest obszerny, posiada dwukondygnacyjny wirydarz z kolumnami o bogato zdobionych kapitelach.                       

                                      

W Camprodón, tuż przy granicy z Francją, krajobraz jest już wysokogórski. Miasteczko leży w dolinie u zbiegu rzek Ter i Ritort. Najwspanialszym jego elementem architektonicznym jest wspinający się i opadający most o wielkim łuku nad rzeką Ter (XII w.). Romański klasztor Św. Piotra pochodzi z X wieku.

W kierunku Barcelony spore miasto Vic z dobrze zachowaną Świątynią Rzymską (Templo Romano), II wiek. W katedrze (XIV w.) romańska krypta.

W roku 2001 miałem okazję zwiedzić w Pałacu Narodowym w Barcelonie dział sztuki romańskiej Państwowego Muzeum Sztuki. Skarby nadzwyczajne!      

Najpiękniejsze są freski romańskie z kościołów położonych u stóp Pirenejów, w prowincjach Lérida i Gerona, ale także w prowincji Barcelona. Z prowincji Lérida pochodzą fresk z kościoła w miejscowości Baltarga (XI w.), ze sceną z Ostatniej Wieczerzy, symetryczny fresk z antependium ołtarza w diecezji Urgell, przedstawiający Pantokratora i po obu jego stronach, apostołów oraz najwspanialszy fresk z prezbiterium kościoła w Taüll z Pantokratorem w otoczeniu Ewangelistów i Serafinów  (XII w.).  Fresk, który zdobił antependium ołtarza w Sant Sadurní lub Sant Serní (Świętego Saturnina) w miejscowości Tavèrnoles w prowincji Barcelona przedstawia rząd smukłych postaci biskupów, dość podobnych do siebie i usytuowanych w jednakowej odległości (XI w.). Niepowtarzalna jest wspaniała barwna polichromia tych fresków, z wyraźną przewagą jaskrawej czerwieni. Wspaniale prezentuje się rzeźba Chrystusa na Krzyżu (XII w.), pochodząca z kolekcji rodziny Batlló. Twarz Chrystusa nie wyraża żadnego bólu, jest pogodna, szaty barwne, znakomicie zachowane ich kolory.

Obejrzałem wówczas także dział katalońskiej sztuki gotyckiej i zakupiłem reprodukcję anonimowych malowideł z XIII w. zdobiących niegdyś antependium ołtarza w kościele w Mosoll (prowincja Gerona). Malowidło przedstawia pięć scen: 1. pokłon Trzech Króli, 2. Świętą Rodzinę, 3. Zwiastowanie, 4. Prezentację Dzieciątka, 5. Zaśnięcie Matki Boskiej. I tu przeważa czerwień w połączeniu z czernią. Dość naiwnie wyobrażone są konie z oczami znacznie poniżej ich właściwego miejsca.

Niesłychanie  ciekawym  miastem,   gdy  idzie  o sztukę romańską,   jest  położona na zachodzie Hiszpanii Zamora. W mieście i okolicy znajduje się największa ilość kościołów romańskich na terenie całego Półwyspu Iberyjskiego. Największa jest katedra z XII w., z ogromną kopułą pokrytą łuskami i otoczoną kolumnami o ciekawych głowicach. Kościół Świętego Klaudiusza z Ogrodu Oliwnego (San Claudio de Olivares) jest także z XII wieku  i słynie z wyjątkowo pięknych i dobrze zachowanych głowic kolumn. Z kolei kościół Marii Magdaleny (XII-XIII w.) ma wspaniały romański portal udekorowany fantazyjnymi liśćmi, węzłami i głowami zwierząt. Kościół Matki Boskiej Nowej (Santa María la Nueva) pochodzi z XII wieku i ciekawa jest jego romańska absyda o smukłych pilastrach. Kamienny długi most na szerokiej tutaj rzece Duero zbudowano w XII i XIII wieku, ale po powodzi odbudowano go w wieku XVI. Gdy chodzi o budowle świeckie wyróżnia się Pałac de los Momos (bogów kpiny i sarkazmu), w stylu renesansowym z elementami gotyku, XV w. Poza tym Pałac pod Sznurem (Palacio del Cordón) z XVI w., który był siedzibą hrabiów Puñonrostro, a obecnie jest w nim muzeum.

Niedaleko Zamory znajduje się niezwykle malownicze otoczone górami Jezioro Sanabria o bardzo przejrzystej wodzie. Oczywiście, musiałem w nim popływać. Rozkosz! Postanowiłem też pojechać stamtąd do pobliskiej wioski portugalskiej Rio de Onor, którą odwiedziłem po raz pierwszy rok wcześniej, w 1986 r. Ani śladu granicy między obu krajami. Pani z portugalskiej knajpki pamiętała mnie sprzed roku.

W tej samej krainie Leonu, bardziej na południe, Valladolid. Duże miasto nad rzeką Pisuerga, dopływem Duero. Zabytków w nim mnóstwo, a oprócz tego piękny park zwany Campo Grande ze starymi drzewami i gęstą roślinnością. Niewątpliwie najwspanialszym zabytkiem jest Kolegium Świętego Grzegorza z XV wieku (Colegio de San Gregorio), z cudowną fasadą, całą pokrytą płaskorzeźbami, w stylu plateresco. Znajduje się tam Państwowe Muzeum Rzeźby, gdzie zgromadzono realistyczne płaskorzeźby i rzeźby sakralne Berruguete, Juana de Juni, Gregorio Fernándeza i Diego de Siloé z XVI i XVII wieku. Ociekające krwią, niezwykle realistycznie przedstawione postaci jakoś nie budzą mojego zachwytu. Za to wewnętrzny dziedziniec jest wspaniały: szerokie łuki wsparte na salomonowych kolumnach, wdzięcznie dziergany fryz nad drugą kondygnacją łuków, a pod nią koronkowa balustrada.

Efektownym obiektem jest też pierwszy w Hiszpanii renesansowy budynek Kolegium Świętego Krzyża (Colegio de Santa Cruz), także z XV w., ozdobiony eleganckimi wieżyczkami. Barokowy Uniwersytet jest z XIV w. Wspaniałym zabytkiem w stylu gotyku izabelińskiego jest kościół Świętego Pawła, z przepiękną fasadą (XV w.). W 1605 r. mieszkał w Valladolid Miguel de Cervantes, stąd jego dom przekształcił się w muzeum pisarza.

W 1995 r. miałem  okazję  znaleźć  się  w  dobrze  mi  znanej  Grenadzie.  Tym  razem przyjrzałem się labiryntowi „arabskich” uliczek, tak podobnych do marokańskich i tunezyjskich. Nowym obiektem było dla mnie muzeum Federica Garcíi Lorki, otwarte stosunkowo niedawno w dzielnicy zwanej Huerta de San Vicente (Ogród Świętego Wincentego). Mały, biały jednopiętrowy domek w ogrodzie. Uroczy, z pamiątkami po poecie. Poszedłem jeszcze na punkt widokowy Świętego Mikołaja (Mirador de San Nicolás) w dzielnicy Albaicín, naprzeciwko Alhambry. Cudowny widok na Alhambrę i w tle góry Sierra Nevada. Miałem okazję przekonać się raz jeszcze jak pięknym miejscem jest Grenada.

 

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria




Budapeszt (28.04-6.05.2018 r.)

Zygmunt Wojski

Po trzech latach znowu jadę do Budapesztu odwiedzić Kálmána i Anni. Tym razem podróż będzie dzienna. Wychodzę z domu o 7.15. Pociąg do Katowic odjeżdża o 8.50, a stamtąd do Budapesztu o godzinie 12.15. Na szczęście w moim przedziale jedzie sympatyczna para: Węgierka Anikö i Brazylijczyk Marlon. Mieszkają od ośmiu lat w Gliwicach, gdzie uczą – ona angielskiego, hiszpańskiego i portugalskiego, a on hiszpańskiego i portugalskiego. Oboje mówią po polsku, zwłaszcza Węgierka pięknie i bezbłędnie wymawia polskie słowa. Jadą sprzedać małe mieszkanko Anikö w Budapeszcie, aby w Gliwicach za otrzymane pieniądze kupić duże mieszkanie. Rodzina ma się wkrótce powiększyć o małego potomka.

Mimo ciekawych konwersacji podróż bardzo się dłuży. Wreszcie widać wielką kopułę katedry w Ostrzyhomiu i wjeżdżamy w malowniczą dolinę Dunaju. Wielka rzeka, a nad nią dość wysokie zielone wzgórza (większość niewiele ponad 500 m wysokości, ale jeden ze szczytów Gór Börzsöny – bo tak się nazywa ten łańcuch górski na północy, szczyt o nazwie Csóványos, ma 935 m). Kálmán czeka na dworcu Nyugati, a Anni w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ronda. Jest godzina 20, a mimo to czuję całkiem letni skwar. Przyjemnie jest dopiero na ocienionym wielkim, starym orzechem tarasie ich domu. Tam będę przebywał najwięcej. Sikorek i innych ptaków jest teraz na orzechu mniej, bo przybyło kotów: jest ich pięcioro – cztery kotki i jeden stary kocur. Kotki zgrabnie wspinają się po konarach orzecha, próbując zaskoczyć tam turkawkę lub sierpówkę.

Nazajutrz rano Kálmán pobiegł nad pobliskie wąskie ramię Dunaju i naciął jadalnych żółtych hub, zwanych po polsku żółciakami siarkowymi (Grifola sulfurea, Polyporus sulphureus), które pojawiają się wiosną na pniach starych wierzb. Pojęcia nie miałem o tym, że te huby mogą być jadalne. Gdy na drugi dzień była z nami Mari Erdös, Anni podała na obiad między innymi sałatkę z żółciaków siarkowych, ale nie mogę powiedzieć, aby mnie zachwyciły swym smakiem.  W każdym razie dowiedziałem się, że im młodsze i bardziej miękkie, tym smaczniejsze.

Po południu, nieznany mi zupełnie Rynek Główny w Starej Budzie (Fö ter, Óbuda): kilka dużych parterowych kamienic mieszczących restauracje, jeden stary piętrowy budynek, gdzie do niedawna było muzeum, a dalej pomnik siedzącego na krześle przy stole pisarza węgierskiego o nazwisku Gyula Krúdy (1878-1933). Obok,  puste krzesło dla turystów. Najbardziej znane jego dzieło to Młodość Sindbada.

Na sąsiednim placyku rzeźby czterech kobiet z otwartymi parasolkami. Ta grupa zwie się Oczekujące (w domyśle córy Koryntu), a jej autor to słynny węgierski artysta Imre Varga, urodzony w 1923 roku.

Wszystkie wątpliwości co do słownictwa i nazwisk nieznanych nam dobrze osobistości Kálmán sprawdzał natychmiast w rozmaitych słownikach i encyklopediach (głównie w słowniku Marii Moliner), a mnie co kawałek podrzucał do czytania rozmaite książki. Najpierw była to poezja Jozsefa Attili i Sandora Petöfiego w hiszpańskich przekładach. Attilę czytałem po raz drugi, ale hiszpański przekład zupełnie mnie nie przekonał. Nieco lepiej było z Petöfim. Potem jednak przynosił mi coraz ciekawsze pozycje: Umbra eunucului (Cień eunucha) bardzo poczytnego katalońskiego autora Jaume Cabré, w przekładzie na rumuński Jany Balacciu Matei, wspaniałą katalońską powieść rycerską z XV wieku Curial i Güelfe, w doskonałej wersji francuskiej i wreszcie najcudowniejszy album w języku katalońskim, Princeses de terres llunyanes. Catalunya i Hongria a l’ edat mitjana (Księżniczki krain odległych. Katalonia i Węgry w średniowieczu). W trakcie lektury tej opasłej księgi z pięknymi ilustracjami zapragnąłem zobaczyć na własne oczy oryginały niektórych przynajmniej eksponatów w Węgierskim Muzeum Narodowym.

W poniedziałek, 30 kwietnia, jedziemy na daleką Budę, gdzie na nowym, eleganckim osiedlu mieszka Mari Erdös ze swą kolejną śliczną czarną suczką rasy spaniel. Suczka ma na imię Sophie, a ja nazwałem ją Zosią. Biedna Mari ma kłopoty z chodzeniem z uwagi na skrzywiony kręgosłup, ale intelektualnie jest nadal bardzo sprawna i elokwentna jak zawsze. Jedziemy razem do odległego o 30 km od Budapesztu miasteczka Martonvásár, by zwiedzić neogotycki dzisiaj pałac rodziny Brunszvików (pierwotnie wzniesiony był w roku 1785 w stylu barokowym, a w roku 1870 przebudowano go w stylu neogotyckim) oraz wielki park z dużym stawem pośrodku i wieloma gatunkami wspaniałych drzew, wśród których dominują stare rozłożyste platany, cedry z Gór Atlasu, liczne krzaki cisów, topole, wierzby, lipy, buki. Rosną tu także inne drzewa egzotyczne, jak cyprysy, drzewa mahoniowe, kasztanowce indyjskie, sofory płaczące, tulipanowce, purpurowe klony japońskie, sekwoje chińskie, kłęki kanadyjskie, orzeszniki amerykańskie, surmie (katalpy), żywotnikowce japońskie, wiązowce z Wirginii.

Beethoven wielokrotnie odwiedzał pałac w Martonvásár, gdyż przyjaźnił się z rodziną Brunszvików i udzielał lekcji gry na fortepianie siostrom Teresie i Józefinie Brunszvikównom. Później zakochał się w Józefinie, o czym świadczą jego zachowane dotąd w Muzeum listy miłosne. Poza tym w Muzeum oglądamy fortepian, na którym grał Liszt w 1846 roku, kosmyk włosów Beethovena zamknięty w medalionie, dziewiętnastowieczną reprodukcję portretu kompozytora i partytury jego utworów, obrazy przedstawiające siostry Bunszvikówny, kolekcję książek oraz dowód wizyty mistrza w tym pałacu: czerwony obelisk (piramidę), o którym pisze Beethoven w liście z roku 1807. Latem przed pomnikiem Beethovena odbywają się koncerty jego muzyki.

Był to tym razem jedyny mój wyjazd poza Budapeszt. Okazało się, że leżąca 95 km na północ od Budapesztu wieś Hollókö (cała wpisana na listę UNESCO) jest zbyt odległa: wyjazd, zwiedzanie i powrót zajmują cały dzień. Moi gospodarze codziennie mieli jakieś obowiązki i niestety, nie mogli sobie pozwolić na taką wycieczkę. Trudno!  Jak ja zwykłem mówić, pojadę tam w kolejnym wcieleniu… 

Mari nie mogła wejść z psem na teren parku. Podczas gdy Kálmán i ja zwiedzaliśmy park i pałac, Anni towarzyszyła Mari i suczce Zosi na ławce obok kawiarni. Potem Mari była z nami na obiedzie u Kálmánostwa i wieczorem odwieźliśmy ją do domu.

We wtorek, 1 maja, przed obiadem idę z Kálmánem na spacer nad Dunaj. Wszystko kwitnie: akacje, dzikie róże, liście na drzewach w pełni rozwinięte. Mnóstwo spacerowiczów pieszo, wielu rowerzystów, a na Dunaju wielkie wieloosobowe łodzie wiosłowe z doboszami na pokładzie wybijającymi głośno rytm na bębnach. Kajaki, kajaczki, małe łodzie śmigają po lustrze wody. Skwar. W drodze powrotnej mijamy ogródki, gdzie kwitną piękne pomarańczowe róże, liliowe kule czosnku. Na obiad przyjeżdża ze śródmieścia Pesztu Attila. Bardzo się ucieszył z mojej książki o Wyspach Kanaryjskich. Przegląda ją z wielkim zainteresowaniem.  Był tam dwukrotnie i spotkał się z ogromną życzliwością Kanaryjczyków. Niestety, w ciągu ostatnich trzech lat stracił słuch. Nie słyszy, co do niego mówię, a ja mam przecież dobrą dykcję! Ma też problemy ze wzrokiem. Skończył już 86 lat. To bardzo smutne, jak upływające lata niszczą organizm człowieka. Uwielbiałem słuchać, jak jeszcze siedem lat temu opowiadał interesujące anegdoty o Cervantesie. Teraz już tylko koncentruje się na swoich problemach zdrowotnych. Anni na obiad upiekła znakomitego indyka.

W środę, 2 maja, moje imieniny. Od rana telefony z życzeniami. Niektóre osoby nawet nie wiedzą, że jestem w Budapeszcie. Po południu jedziemy na wzgórza nad Budą. Z punktu widokowego na ich szczycie wspaniały, obszerny widok na Budę i tę jej leżącą na stoku dzielnicę, w której mieszkali rodzice Kálmána. Widać linię Dunaju i kawałek Pesztu. Anni chciała jeszcze pokazać mi mozaiki w kościele Świętych Aniołów (Templom Szent Angyalok) nisko, na obrzeżach Újbudy, czyli Nowej Budy. Niestety, kościół był zamknięty. Teraz w internecie obejrzałem video na temat niedawnej instalacji tych mozaik i znalazłem także kilka niezłych ich reprodukcji. Przy okazji także zdjęcie słynnego architekta o swojsko brzmiącym nazwisku  Imre Makovecz (1935-2011), którego dzieła architektoniczne uwielbia Attila. Makovecz reprezentował tak zwaną architekturę organiczną. Domyślam się, że współpracował przy projekcie świątyni, którą wzniesiono chyba w roku 2010 (wszystkie dane na jej temat są TYLKO w języku węgierskim).

Podczas kolacji moi gospodarze wręczają mi prezent imieninowy: butelkę wytrawnego Tokaju o nazwie Tokajicum Borház z uzupełnieniem na dole: Darázskö Furmint. Nazwa nawiązuje do wulkanicznych skał podziurawionych gniazdami os.

W czwartek, 3 maja, po obiedzie jedziemy do Węgierskiego Muzeum Narodowego. Wybrałem pierwszy okres historii Węgier: od jej początku aż po wiek XVIII. Sprzączki, wszelkiego rodzaju złote i srebrne ozdoby, których zdjęcia oglądałem w cytowanym wyżej katalońsko-węgierskim albumie, wspaniałe kolorowe ilustracje walk z poganami (precyzuję: chodzi o wiek XIV i walki, jakie prowadził z Kumanami Władysław Andegaweńczyk), rzeźba przedstawiająca głowę króla Kalocsy, złote monety z XIV wieku, niezwykle ozdobny wieszak na płaszcze z herbem węgierskich Andegawenów, portret Zygmunta Luksemburczyka, arras tronowy króla Macieja, miniatura turecka przedstawiająca bitwę pod Mohaczem, „Odebranie Budy Turkom w roku 1686” – obraz flamandzkiego artysty Fransa Geffelsa, portrety węgierskich królów i książąt, obraz zatytułowany „Nasze życie i nasza krew, czyli przysięga na wierność Marii Teresie (1740-1780) podczas obrad Sejmu w Bratysławie w roku 1741”, drzeworyt przedstawiający egzekucję przywódców węgierskich „jakobinów” w roku 1795, tak, ale najbardziej zwróciły moją uwagę wielkie gotyckie i renesansowe stalle udekorowane herbami, wspaniały piec o niebieskich kaflach zdobionych ornamentyką roślinną, renesansowa skrzynia z kolorowymi płaskorzeźbami pary w węgierskich strojach i puttem pośrodku oraz bogato zdobiony renesansowy sarkofag prefekta Komitatu Küküllö (okolice dzisiejszej Sighișoary), który zwał się György Apaffi (1588 – 1635).

Na zewnątrz upał nieziemski. By się nieco ochłodzić idziemy na piwo „Sofroni” do Ogrodu Karola (Károlyi Kert). Bar nosi nazwę „Spokojny” (Csendes), chociaż w jego ogródku tuż przy Ogrodzie Karola kłębi się tłum konsumentów. Teraz czeka nas podróż metrem na drugą stronę Dunaju. Zapomniałem już, że ruchome schody pędzą tu jak szalone, ale w końcu jakoś na nie wskoczyłem i udało mi się nie upaść, o dziwo! Wychodzimy z metra tuż przy barokowym kościele św. Anny, o dwóch bliźniaczych wieżach. Po drugiej stronie Dunaju, najpiękniejszy parlament na świecie. Podjeżdżamy tramwajem jeden przystanek do  placu z pomnikiem generała Józefa Bema.

Stoi na cokole w jakimś dziwnym cylindrze, chyba zwieńczonym piórem, z prawą ręką na temblaku, w długim płaszczu, a napis na pomniku głosi „Piski” (wymawiać Piszki). Nawet Węgrzy nie bardzo wiedzą, co ten napis oznacza, a tymczasem jest to miejsce zwycięskiej bitwy generała Bema z Austriakami w roku 1849. Chodziło w niej o zdobycie mostu na bystrej rzece Stryg (po rumuńsku Strei) w miejscowości Piski (po rumuńsku Simeria w powiecie Hunedoara w Transylwanii). Cały ten teren należy obecnie do Rumunii.

W piątek, 4 maja, po śniadaniu, moi gospodarze przygotowują się do wyjazdu na uroczystość zakończenia nauki w średniej szkole zawodowej przez ich wnuka. Synowa Kinga, matka chłopca, nalega, abym i ja wziął udział w tej uroczystości, ale perspektywa spędzenia dłuższego czasu na piekącym słońcu w tłumie krewnych abiturientów zniechęca mnie zupełnie i dziękuję bardzo za miłe zaproszenie. Wolę spędzić cały dzień sam, oddając się lekturze na ocienionym, chłodnym tarasie. Zresztą nie przepadam za tłumami. Tymczasem przyjeżdża ich córka – przedszkolanka o imieniu György (żeńska odmiana imienia Jerzy) ze śliczną wystrojoną córeczką Boglarką (to imię znaczy po węgiersku jaskier). Wkrótce zostaję sam.

Przed obiadem, przerwa w lekturze. Wybieram się po raz kolejny na spacer wzdłuż Dunaju. Dzisiaj mniej spacerowiczów, ale po Dunaju śmigają małe płaskie łódki (wioślarze stojąc na nich wiosłują) oraz kajaki, na których wioślarze wiosłują jednym wiosłem po kanadyjsku. Po rzece suną majestatycznie łabędzie. Na brzegach rozkwitły w pełni całe kępy dzikich żółtych irysów. Czeremcha już przekwita. Orgia kwitnących dzikich różowych róż. Na zatoczce rozkwitły żółte grzybienie, ale trudno je sfotografować: wysokie trzciny prawie całkiem je zasłaniają.

Podgrzewam obiad. Zielona fasolka z mięsem, całkiem smaczna. Potem kawa i truskawki. Gospodarze wracają z imprezy około godziny 18-tej.

Sobota, 5 maja, ostatni dzień w Budapeszcie. Kálmán zachęca mnie do wyjazdu po obiedzie do centrum miasta. Wysiadamy z tramwaju przy Centrum Sztuki, zwanym także Redutą (Vigadó).  Przed eleganckim budynkiem fontanna z rzeźbami dwóch bawiących się chłopców, zbudowana w roku 1896 i zaprojektowana przez Károly Senyei. Prawdziwy kruk pije wodę z ręki jednego z chłopców. Przypominam sobie, że byłem już w tym budynku na parterze. Windą na szóste piętro. Sala wystawowa z niezbyt ciekawym malarstwem nowoczesnym. Na pierwszym piętrze piękna sala koncertowa z łukami i ozdobnym plafonem z witrażem. Pieszo do barokowego Kościoła Śródmiejskiego (Templom Bellvárosi, Plébania Templom), przed którym na smukłych kolumnach św. Kinga i św. Jadwiga. Wewnątrz dość pusto, mało ozdób. Najciekawsza jest wyeksponowana w kaplicy po lewej stronie dziergana złotymi nićmi szata liturgiczna. Po prawej, renesansowy, dyskretny ołtarzyk z różowego marmuru.

Tramwajem objeżdżamy dwukrotnie plac wokół Parlamentu. Ostatnio po obu stronach wielkiego gmachu postawiono ponownie pomniki, które stały tam przed wojną. Na jednym z nich przedwojenny minister spraw zagranicznych. Ostatnim punktem programu jest luksusowy Hotel  „Cztery Pory Roku”, który istnieje od roku 2004, a przedtem, w tym pałacu zbudowanym w latach 1904-06, działało Towarzystwo Ubezpieczeniowe Gresham. W niezwykle eleganckim hallu rzucają się w oczy łuki wypełnione kutymi w żelazie misternymi kratami, których głównym ornamentem są pawie. W toaletach mydło w płynie znajduje się we flakonach przypominających flakony drogich perfum, a serwetki do wycierania rąk są grube, puszyste i miękkie. To tu odbyło się we wrześniu 2004 roku przyjęcie poślubne syna Sofii Loren, który ożenił się z węgierską skrzypaczką.

Niedziela, 6 maja. Wyjazd z domu Kálmánów o godzinie 7.30. Jestem im bardzo wdzięczny za tak miłą gościnę. Podróż doliną Dunaju i dalej przez terytorium słowackie upływa przyjemnie. Aliści, ledwie wjechaliśmy na teren Czech, w południowo-morawskim Hodoninie wtoczyła się do mojego wagonu wataha pijanych pseudoturystów płci obojga. Wrzeszczeli jak opętani, a dowodziła nimi niezwykle wulgarna „divka”. Jeden z chłopaków beczał śmiejąc się bez przerwy jak stara koza bekula. Ta „rozkosz” trwała trzy godziny,  aż wreszcie te czeskie świnie wysiadły w najwłaściwszym dla siebie miejscu, a mianowicie w Ostrawie – Świniowie (nomen omen).

Moja radość trwała bardzo krótko, bo na przygranicznej stacji w Bohuminie wsiadła grupa pijanych w sztok rodzimych lumpów jadących do Katowic. Rzucali tak zwanym mięsem na prawo i lewo, a ich prowodyr, po zwróceniu mu uwagi przez jednego z pasażerów, był o krok od pokazania mu… członka. Na dodatek w Katowicach musiałem czekać dwie godziny na spóźniony o godzinę pociąg do Wrocławia. Wreszcie miałem szczęście w przedziale pierwszej klasy. Naprzeciwko siedziała prawdziwa kulturalna dama, pani Stefanowicz z Sosnowca, która jechała do syna do Wrocławia. Rozmowa z nią osłodziła mi wielce gorycz poprzednich przeżyć. Poprzysiągłem sobie jednak, że jeśli kiedykolwiek odwiedzę jeszcze Kálmána i Anni, to do Budapesztu i z powrotem polecę TYLKO samolotem.