Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Nadspodziewanie dobrze ułożyło mi się wszystko po powrocie do Madrytu. Znalazłem ciekawą pracę w redakcji pisma Español Actual (Współczesny Język Hiszpański) i w sekretariacie Międzynarodowego Biura Informacji i Badań nad Językiem Hiszpańskim (OFINES). Cztery miesiące później, w styczniu 1968 roku, zostałem dodatkowo sekretarzem Szkoły Badań Lingwistycznych (Escuela de Investigación Lingüística). Wszystkie te instytucje mieściły się w Instytucie Kultury Hispanistycznej (obecnie Instytut Współpracy Iberoamerykańskiej), na terenie Miasteczka Uniwersyteckiego. Zamieszkałem u profesora Leandro Tormo (1922 – 2011), zajmującego się historią Ameryki. Wykładał na madryckim Uniwersytecie Complutense historię hiszpańskich instytucji kościelnych w Ameryce. Jego żona Catalina, zwana Neną, jest Filipinką, zresztą byłą studentką Leandra. Funkcjonował tam wówczas mini akademik dla studentów z Filipin. Przypadkowo i ja się w nim znalazłem. Było to wszystko dość malownicze. Jeden z dwóch Filipińczyków, Víctor (drugi miał na imię Fernando), miał prześliczną dziewczynę, którą nazywał Baby. Oczywiście, często przebywał w jej towarzystwie. Dbał jednak o pozory i kiedyś wychodząc z domu, rzekł: „Idę do biblioteki”. Ledwie znalazł się za progiem, usłyszałem jak jedna z jego koleżanek powiedziała drugiej: „Víctor znów poszedł do babyteki” i zaczęły obie chichotać.
Filipinki pięknie i często śpiewały. Nauczyły mnie kilku piosenek w malajskim języku visaya, który używany jest na wyspie Cebú (środkowe Filipiny). W rewanżu nauczyłem ich (także Leandra i obu Filipińczyków) paru piosenek polskich, w tym kolęd. Dotychczas doskonale pamiętają słowa i chętnie je śpiewają. Zimą koncertowała w Madrycie Halina Łukomska (1929 – 2016). Wybrałem się na jej recital do Palacio de la Música przy centralnej arterii Gran Vía. Gdy po koncercie poszedłem za kulisy, by jej złożyć gratulacje, zawołała:
Jakże się cieszę, że pan tu przyszedł! Proszę, niech pan mnie stąd zabiera czym prędzej! Źle się czuję. Mam ich dosyć! Uciekajmy! Dokąd pan chce, byle szybciej!
Zostawiła karteczkę z jakąś wiadomością po włosku i szybko wybiegliśmy z teatru. Okazało się, że jej hotel znajduje się bardzo blisko mojego mini akademika. Postanowiłem więc zaprowadzić ją do nas. Filipinki były olśnione i prosiły ją, by coś zaśpiewała. Aliści Halina Łukomska, jak każda gwiazda, usprawiedliwiała się jakąś niedyspozycją i w efekcie to one wystąpiły przed nią z recitalem piosenek śpiewanych… po polsku! Żeby było ciekawiej, pani Halina Łukomska, jak mi powiedział nasz wspólny znajomy, pianista Jerzy Romaniuk, doskonale pamiętała tę całą przygodę!
Z Leandrem odbywałem długie rozmowy po każdej wyprawie (a starałem się wykorzystać każdy weekend, by poznać jakąś nową ciekawą miejscowość), roztaczając przed nim moje zachwyty, a on uzupełniał moje wiadomości masą dodatkowych informacji. Te rozmowy przebiegały niczym w jakimś transie, zapamiętaniu i to zarówno z jego jak i mojej strony. Jeździłem głównie autostopem. Bywało z tym różnie: czasem sterczałem na skrzyżowaniu po kilka godzin, zanim coś się zatrzymało. Było to dość męczące. Wynajmowałem pokoje w najtańszych hotelikach, mieszczących się zwykle w starych domach. Frapującą ciekawostką było to, że w szafkach nocnych przy łóżku znajdowałem zawsze pojemny i elegancki, często porcelanowy i pomalowany w kwiatki… nocnik! Gdy po raz pierwszy dokonałem tego zdumiewającego dla mnie odkrycia, nie ukrywam, że przeżyłem lekki szok. Potem stało się to już czymś zupełnie normalnym.
Zapamiętałem wyprawy do Cáceres (otoczone murami, pełne starych warownych rezydencji średniowieczno-renesansowe miasto w Estremadurze), León (stolica dawnego królestwa o tej samej nazwie, z gotycką katedrą o najpiękniejszych w Hiszpanii witrażach i cudowną romańską bazyliką św. Izydora, z ciekawymi freskami), Burgos – stare kastylijskie miasto na północy, z piękną gotycką katedrą, Sigüenza w Nowej Kastylii, słynąca w całej Hiszpanii z cudownej alabastrowej rzeźby półleżącego rycerza Martína Vázqueza de Arce, poległego w roku 1486 w jednej z bitew przeciwko Maurom pod Grenadą. Rycerz pogrążony jest w lekturze, co w owym czasie było jedynie przywilejem osobistości ze stanu duchownego. Ten oryginalny nagrobek rozczytanego rycerza znajduje się w jednej z kaplic miejscowej katedry. Dużym przeżyciem była wyprawa do Kamiennego Klasztoru (Monasterio de Piedra) w Aragonii. Założony w XII wieku przez króla Aragonii, Alfonsa II, stał się potem siedzibą cystersów, którzy zostawili po sobie między innymi przepiękny ołtarz – relikwiarz w stylu mauretańskim z roku 1390. Klasztor znajduje się w niezwykle malowniczym miejscu, gdzie rzeka Piedra tworzy oazę pełną wodospadów, strumieni i stawów na dnie skalnego urwistego wąwozu.
Żadne z tych wspaniałych miejsc nie zrobiło na mnie jednak takiego wrażenia jak Cuenca we wschodniej Kastylii. Pojechałem tam jesienią. Zatrzymałem autokar wiozący młodzieżową trupę teatralną wracającą z tournée do rodzinnego miasta Cuenca. Wystawiali (nie pomnę już gdzie) sztuki modnego wówczas dramatopisarza Alfonso Sastre. Spośród aktorek najbardziej przypadła mi do gustu wesoła i ładniutka Marisol. Do miasta przyjechaliśmy nocą. Znalazłem jakiś maksymalnie tani pokoik i wybrałem się na nocny spacer. Miasto leży na wysokim skalistym cyplu, który opływają z obu stron w bardzo głębokich i krętych wąwozach skalnych dwie rzeki: Júcar i Huécar. Domy wiszą nad nimi dosłownie na samym skraju przepaścistych skarp. Cudownie oświetlone lekko zielonkawym światłem skalne urwiska, domy i kościoły na nich uczepione, a niżej złote liście smukłych topoli tworzyły urzekający obraz zupełnie baśniowego miasta, czegoś zgoła nierealnego i bardzo tajemniczego w owej cudownej ciszy nocnej. A jednak można było znaleźć ciszę w tej piekielnie hałaśliwej Hiszpanii.
Nazajutrz wybrałem się z Marisol do tak zwanego „Zaczarowanego Miasta” skalnego (Ciudad Encantada), jakieś 30 km od Cuency. Wdrapaliśmy się na wysoką platformę skalną pociętą głębokimi rozpadlinami i siedząc na skraju przepaści podziwialiśmy fantastyczne formy skalne: grzyby, słonie, baszty, oczarowani tym niesamowitym pejzażem. U podnóża skał, tuż pod nami, przechodziła właśnie grupka eleganckich, wystrojonych pań. Marisol krzyknęła nagle z wysoka przenikliwym głosikiem: „Ojej, wąż!” (naturalnie, żadnego węża nie było). „Gdzie, gdzie? Uciekajmy!” – wołały zatrwożone paniusie rozpierzchnąwszy się jak przepiórki.
W Wielkim Tygodniu pojechałem do Sewilli obejrzeć słynne procesje wielkanocne. Chyba pół Hiszpanii tam się zjechało, nie licząc ogromnej ilości cudzoziemców. Wszystkie hotele były przepełnione, nawet kwatery prywatne pękały w szwach. W tej awaryjnej sytuacji skorzystałem z zaproszenia pana Jerzego Chmielewskiego z Białegostoku, który od lat mieszkał w Sewilli z piękną żoną Carmen i pokaźnym stadkiem dzieci. Same procesje byłyby niewątpliwie ciekawe, gdyby nie te nieprzebrane tłumy! Andaluzyjskie madonny – Macarena, Matka Boska z Triany i inne – obnoszone po mieście przy akompaniamencie śpiewów wykonywanych na ich cześć z balkonów czy z otwartych okien (pieśni te zwą się saetas), realistyczne posągi Chrystusa dźwigającego krzyż, niesione na barkach licznych pokutników, wszędzie morze płonących świec – to bardzo poruszająca sceneria, ale tłum napierał, deptał po piętach, rozpychał się niebywale, co było dla mnie dyskomfortem nie do zniesienia. Jedno jeszcze zapamiętałem: cudowny, słodki zapach kwiatów pomarańczy wokół katedry i na ulicach Sewilli. Pełnia ich kwitnienia przypada właśnie na okres Wielkiego Tygodnia. Tak intensywnego i wspaniałego zapachu nie czułem nigdzie indziej na ulicy.
Z Sewilli pojechałem dalej na południe. Dopiero wówczas udało mi się zwiedzić Arcos de la Frontera i poznać markizę de Tamarón, która mieszkała w zamku, na samym końcu miasteczka. Na przeciwnym krańcu jest kościół, a łączy je właściwie jedyna w mieście ulica biegnąca grzbietem wysokiego wzgórza. Zameldowałem się najpierw u markizy. Dała mi półtorej godziny na zwiedzanie, po czym prosiła na obiad. Markiza była z pochodzenia Angielką i gdy wszedłem, grała w karty ze swoją znajomą, także Angielką. Ze mną rozmawiała wyłącznie po francusku. Na obiedzie była dość pocieszna sytuacja. Siedzieliśmy we trójkę przy bardzo długim owalnym stole zajmującym prawie całą mroczną jadalnię: markiza de Tamarón na jednym jego krańcu, jej znajoma – na przeciwnym, a ja pośrodku od strony okna. Markiza dzwoniła co chwila małym dzwoneczkiem wzywając obsługującą nas pokojówkę. Ileż ta biedaczka musiała się nabiegać wokół tego olbrzymiego stołu, by obsłużyć „aż” troje biesiadników!
Dotarłem wtedy jeszcze do słynnego centrum uprawy winorośli, Jerez de la Frontera, skąd pochodzą wspaniałe wina, jedne z najbardziej cenionych w całej Hiszpanii, a także do Kadyksu, ważnego portu na samym południu Andaluzji, już nad Oceanem Atlantyckim. Kadyks leży na półwyspie połączonym wąziutkim przesmykiem ze stałym lądem. Zewsząd otoczony morzem, ma charakter zbliżony do Starej Hawany: podobna architektura, balkony, kraty w oknach. Dwa najbardziej aktywne porty hiszpańskie w okresie kolonialnym to właśnie Kadyks i Sewilla. To głównie stąd wyruszały do Ameryki hiszpańskie statki. Kadyks to dla Hiszpanów „srebrna filiżaneczka” (la tacita de plata ), bo podobno ją przypomina, gdy się patrzy na miasto od strony oceanu.
Z dalszych wypadów wymienię jeszcze miniaturkę Kadyksu, miasteczko Peñíscola, na wschodnim wybrzeżu, na północ od Walencji. Jak jego katalońska nazwa wskazuje, leży na skalistym wzniesieniu, połączonym ze stałym lądem bardzo wąskim przesmykiem. W zamku na samym szczycie rezydował Pedro de Luna, czyli antypapież Benedykt XIII, żyjący na przełomie XIV i XV wieku. Bliżej Walencji, w Sagunto, zachwycił mnie teatr rzymski. Wyglądał wówczas pięknie, z kępami opuncji na pierwszym planie zachowywał swój dawny charakter. Niestety, w latach 80. i 90. XX wieku dwóch włoskich architektów dokonało całkowicie nieudanej rekonstrukcji, zacierając oryginalne ślady tego wspaniałego rzymskiego zabytku. Na południe od Alicante, w Elche, obejrzałem największy na Półwyspie Iberyjskim las palm daktylowych. Wcześniej zwiedzałem samą Walencję i oglądałem słynne fallas (konstruowane na ulicach miasta satyryczne sceny z kukłami z kartonu i papier mâché; podpala się je przy akompaniamencie rakiet i petard co roku nocą z 19 na 20 marca w ramach tak zwanego Święta Ognia). Najładniejsze sceny są uwolnione od spalenia i wzbogacają kolekcję słynnego muzeum kukieł w Walencji. Spośród zabytków antycznych podziwiałem także wspaniałe ruiny i teatr rzymski w Mérida w Estremadurze.
Na dwa miesiące przed opuszczeniem Hiszpanii przeniosłem się do nowo otwartego akademika dla studentów z Kolumbii (Colegio Mayor Colombiano), przy Alei Seneki w Miasteczku Uniwersyteckim. Warunki były dla mnie znacznie korzystniejsze, niż u Leandra: towarzystwo studentów z Ameryki Łacińskiej, indywidualny pokój z umywalką, stołówka na miejscu. Niestety, jedzenie w stołówce wkrótce się popsuło: personel zaczął nas po prostu okradać i serwowano byle co i byle jak. Zdesperowani postanowiliśmy w końcu zwołać zebranie z udziałem kierownictwa, by zaprotestować przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Nigdy tego nie zapomnę! Jeden z Meksykanów oświadczył krótko i dobitnie:
Przyjechaliśmy do Hiszpanii między innymi po to, by poznać jej kuchnię, ale jeśli ta kuchnia jest właśnie taka, to jest po prostu beznadziejna, do niczego!
Po nim wstał mój kolega ze Szkoły Badań Lingwistycznych, Argentyńczyk Emilio Arrimondi Pieri, wysoki, zawsze nienagannie ubrany i wybrylantynowany, jak przystało na typowego mieszkańca Buenos Aires. Moja hiszpańska przyjaciółka Conchita mówiła o nim, że tak sobie właśnie wyobraża zawodowego wykonawcę tang argentyńskich. Z włoska śpiewnym i przeciągłym głosem po aktorsku zakomunikował:
Kurczak, którego nam wczoraj podano, był o krok od zmartwychwstania!
Cała stołówka zatrzęsła się od śmiechu. Wizja owego kurczaka rozbawiła nawet kierownika naszej rezydencji…
Warto dodać jeszcze parę słów na temat kursu w Szkole Badań Lingwistycznych. Trwał 6 miesięcy: od stycznia do czerwca. Uczestnikami byli młodzi lingwiści z Hiszpanii i Ameryki Łacińskiej, wśród nich przedstawiciele Argentyny, Chile, Brazylii, Peru, Kolumbii i Panamy. Mieliśmy tak znakomitych wykładowców jak Rafael Lapesa, Manuel Alvar, Antonio Tovar, Eugenio de Bustos, wybitny poeta hiszpański Dámaso Alonso, Manuel Criado de Val oraz znani mi już z Malagi Bernard Pottier i Eugenio Coşeriu. Jako sekretarz kursu osobiście ustalałem z wykładowcami harmonogram wykładów i byłem z nimi w kontakcie. Kiedyś zaszczycił mnie swą wizytą w biurze Dámaso Alonso. Zdziwił się widząc nową twarz i zapytał, skąd jestem i jak mam na imię. Żywiołowo zareagował słysząc moje imię (bardzo pozytywny bohater dramatu Życie jest snem Calderona to królewicz Zygmunt) i oświadczył z uśmiechem: „Mam wielki podziw dla Zygmuntów!”
Mój paszport tracił ważność w pierwszych dniach lipca. By zdążyć na czas do Polski musiałem wyjechać z Madrytu w połowie czerwca, jeszcze przed końcem kursu. Wracałem przez Barcelonę, skąd statkiem do Genui, potem już pociągiem do Rzymu, który chciałem koniecznie poznać, stamtąd do Mediolanu i przez Wenecję, Wiedeń i Koluszki do Skierniewic. W Barcelonie urzekła mnie stara Dzielnica Gotycka i przepiękna aleja Las Ramblas z szerokim pasem pośrodku, gdzie sprzedają kwiaty i ptaki w klatkach. O Rzymie można by bardzo długo. Powiem tylko, że miałem strasznego pecha: gdy wchodziłem po monumentalnych schodach na Kapitol, jakiś niegościnny owad użądlił mnie w oko przecinając rogówkę. Ból upiorny! Nie obeszło się bez wizyty w szpitalu i nieprzewidzianych wydatków. Mimo to, zwróciłem Calvertowi Caseyowi pieniądze za bilet kolejowy. W Mediolanie zamieszkałem u koleżanki z kursu w Maladze, przemiłej Włoszki Arielli dal Seno. Jej mama znała słoweński i w tym języku zwracała się do mnie. Zwiedziłem, naturalnie, olbrzymią śnieżnobiałą katedrę mediolańską Il Duomo, kościół Matki Bożej Łaskawej (Santa Maria delle Grazie) z freskiem „Ostatnia Wieczerza” Leonarda da Vinci, a nawet byłem w La Scali na koncercie słynnej śpiewaczki Elisabeth Schwarzkopf (1915 – 2006). Stać mnie było jedynie na bilet na najwyższym z balkonów i patrząc na scenę miałem wrażenie, że spoglądam na samo dno jakiejś bardzo głębokiej studni.
W konsulacie austriackim w Mediolanie z przerażeniem dowiedziałem się, że będę musiał zapłacić jeszcze za austriacką wizę tranzytową: były to już moje całkiem ostatnie pieniądze… Wracałem po rocznym pobycie w Hiszpanii z dwoma dyplomami, dużą ilością książek i znacznym bagażem wiedzy o języku, literaturze i kulturze tego kraju. Przyznać muszę, że ta wiedza bardzo mi się w przyszłości przydała.
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.
Galeria
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Od powrotu z Kuby do wiosny 1967 roku, czyli prawie trzy lata, trwała moja ożywiona wymiana listów z José Maríą Chaconem y Calvo. W kwietniu 1967 roku przyszła wiadomość z hiszpańskiego MSZ: mam przyznane skromne stypendium w celu odbycia wakacyjnego kursu w Hiszpanii. Zdecydowałem, że będzie to Wyższy Kurs Filologii Hiszpańskiej w Maladze, organizowany już po raz drugi przez Wyższą Radę Badań Naukowych Hiszpanii.
Pozostało jeszcze zdobycie paszportu (co wówczas bynajmniej nie było proste), opłacenie podróży w dewizach i zabezpieczenie się finansowe na pierwsze dni, zanim otrzymam stypendium. Żadnych kontaktów z frankistowską Hiszpanią jeszcze nie było (hiszpańskie przedstawicielstwo handlowe pojawiło się w Warszawie chyba dopiero trzy lata później, w 1970 roku). Starałem się więc oficjalnie o wyjazd do Francji, na zaproszenie Jeannine, Francuzki poznanej rok wcześniej w pociągu na trasie Sofia – Bukareszt. Podróż w biurze „Wagons – Lits – Cook” opłacił mi mieszkający w Rzymie pisarz kubański Calvert Casey, zaś pieniądze na pierwsze tygodnie pobytu na Zachodzie miał wysłać na adres Jeannine poznany w Towarzystwie Przyjaciół Kultury Iberyjskiej Urugwajczyk, który właśnie wybierał się do Kopenhagi. Pertraktacje odbywały się w siedzibie tego Towarzystwa na ulicy Wierzbowej, w obecności moich dwóch znajomych, Halszki i Teresy, które z przerażeniem patrzyły to na siebie, to na mnie: fakt, że miałem wręczyć owemu Urugwajczykowi pewną sumę złotych polskich, a on za to miał przesłać Jeannine równowartość we frankach, uchodził wtedy za „przestępstwo dewizowe”!
Do samego końca nie było wiadomo, czy uzyskam paszport. Na szczęście, udało się i pod koniec czerwca 1967 roku, w bardzo upalne popołudnie wsiadłem na Dworcu Gdańskim do pociągu odjeżdżającego do Wiednia. W przedziale poznałem rówieśnika z Zielonej Góry, udającego się na stałe do Izraela via Wenecja i Bari. Był to okres moczarowskiej nagonki na osoby pochodzenia żydowskiego, które w efekcie masowo opuszczały PRL. Mój towarzysz podróży okazał się całkiem sympatyczny i w Wiedniu umówiliśmy się, że będziemy wieczorem kontynuować razem podróż do Wenecji.
W Wiedniu bez większego trudu odnalazłem sklepik żydowski, gdzie „upłynniłem” butelkę „Wyborowej” za parę szylingów. Suma ta przydała mi się na opłacenie kuszetki do Wenecji. Wiedeń, w zestawieniu choćby z oglądaną rok wcześniej Pragą, wypadł skromnie. Obejrzałem wspaniałe wnętrze katedry św. Szczepana: cudowne witraże, rzeźby, obrazy i kilka starych uliczek w najbliższym sąsiedztwie katedry, po czym spotkałem się ze znajomym młodej wówczas kompozytorki, pani Joanny Bruzdowicz. Był to osiadły w Wiedniu sympatyczny Chilijczyk, z którym spędziłem całą resztę dnia w jakiejś kawiarni w pobliżu katedry św. Szczepana. O dalszym oglądaniu Wiednia nie było mowy: cały czas padał ulewny deszcz.
Podróż do Wenecji trwała całą noc i cały następny dzień. Przyjechaliśmy już po zapadnięciu zmroku. Umyłem się trochę w hoteliku, w którym zamieszkał mój towarzysz podróży udający się do Izraela i razem ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Na Canale Grande wsiedliśmy do vaporetta i podziwialiśmy Wenecję z jego pokładu. To było coś fantastycznego: cudownie oświetlone renesansowe i barokowe pałace i kościoły, mijane po drodze mosty i gondole tworzyły nieprawdopodobnie piękną i zupełnie baśniową dekorację. Szczypałem się bez przerwy po rękach, by uwierzyć, że to, co przesuwa się przed moimi oczami to jednak rzeczywistość, a nie jakiś czarowny sen. Żadne inne miasto (może z wyjątkiem Rio de Janeiro) nie oszołomiło mnie tak dalece swoim niesamowitym pięknem!
Około północy wsiadłem do pociągu jadącego w kierunku Marsylii. Czekał mnie kolejny długi odcinek podróży. Przed granicą włosko – francuską włoski strażnik graniczny długo delektował się moim paszportem wypisując zeń chyba całą jego zawartość i mierząc mnie zaiste mało przyjaznym spojrzeniem.
San Remo i Monte Carlo nie zrobiły na mnie większego wrażenia: małe, wąskie, kamieniste i mocno zatłoczone plaże nie wydały mi się zbyt atrakcyjne. Pod wieczór kolejnego dnia, po 72 godzinach od wyjazdu z Warszawy, witałem się na dworcu w Tulonie z Jeannine, u której spędziłem 10 dni w oczekiwaniu na wizę hiszpańską. Odebrałem ją w Konsulacie Hiszpanii w pobliskiej Marsylii.
Ojciec Jeannine był członkiem Francuskiej Partii Komunistycznej i admiratorem „realnego socjalizmu” w Europie wschodniej. Toteż Jeannine regularnie jeździła na wakacje do dwóch ciepłych „demoludów” – Bułgarii i Rumunii. Jako mieszkanka Lazurowego Wybrzeża nie wyobraża sobie prawdziwych wakacji w jakimś chłodnym klimacie. Nawiązała tam kontakty z miejscową elitą intelektualną nastawioną dość krytycznie do reżimów komunistycznych swoich krajów i stopniowo sama zaczęła krytycznie oceniać tamtejszą rzeczywistość, brak elementarnych swobód, życie w ciągłym strachu, kłopoty zaopatrzeniowe i tak dalej. Kiedyś w Bukareszcie na widok kobiet zamiatających ulicę zawołała: „Coś takiego! We Francji tego typu pracę wykonują wyłącznie mężczyźni!”
Zaraz po moim przyjeździe z grupą jej znajomych pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę do przełomu rzeki Verdon (Gorges du Verdon). Mijaliśmy zalane słońcem schludne prowansalskie miasteczka (między innymi Draguignan), pojedyncze cyprysy, gaje pomarańczowe… Powietrze przesycone było mocną wonią tymianku i rozmarynu, grały głośno cykady. Zanocowaliśmy całą paczką (około 10 osób) w schronisku, wszyscy w jednej dużej sali. Rano jedna z dziewcząt zawołała: „Słuchajcie! Ktoś tu chrapał!” „I to z polskim akcentem!” – rzucił jej partner. Tak, chodziło o mnie. Po śniadaniu przemierzyliśmy cały szlak wzdłuż wijącej się w dole szmaragdowo-seledynowej rzeczki. Piękna trasa wiodła dnem skalnego wąwozu. Przy wyjściu jeden z chłopców znalazł skorpiona i zabawiał się nim przy pomocy patyka. Otoczyliśmy go wiankiem przyglądając się z bliska temu zwierzątku. W tym czasie zajechały na parking dwa samochody. Wysypało się z nich bardzo eleganckie towarzystwo, w tym dwie wystrojone damulki w pantofelkach na wysokim obcasie. Obie zbliżyły się do nas i jedna z nich zapytała z przerażeniem: „Dużo takich skorpionów spotkaliście tam na dole?” – „Całe mnóstwo! Jest ich tam zatrzęsienie, proszę pani!”, odparł z powagą chłopiec od skorpiona. „To ja nie idę. Mowy nie ma!” – pisnęła dama oddalając się w popłochu.
Pojechałem też z Jeannine do Cannes, gdzie mieszkała jej ciotka, nauczycielka literatury francuskiej, zagorzała komunistka. Dostałem od niej w prezencie antologię literatury francuskiej z krótką dedykacją: Ce n’est qu’ un au revoir! (Do następnego spotkania!). Niestety, ta pani już nie żyje i do kolejnego spotkania nigdy nie doszło. Samo Cannes widziałem w przelocie. Przejechaliśmy tylko nadmorskim bulwarem deLa Croisette, obsadzonym palmami daktylowymi, przed fasadą imponującego Pałacu, gdzie odbywają się słynne Festiwale Filmowe, ale odbyło się to zbyt szybko, by móc nacieszyć oczy urodą tego miasta.
Zaopatrzony w wizę hiszpańską ruszyłem w dalszą drogę. Odcinek Tulon – Port Bou (już po stronie hiszpańskiej) był najkrótszy: wyjechałem przed północą i nad ranem wraz z tłumem podróżnych wysiadłem na granicy. W budynku dworca odbywała się kontrola graniczna. Przyzwyczajony do tego typu kontroli w PRL i innych „demoludach” poczułem się mocno spłoszony: byłem przeświadczony, że będzie drobiazgowa, bardzo powolna i przykra, szczególnie dla mnie, przybysza z kraju komunistycznego. Moje obawy okazały się całkiem niesłuszne: kolejka posuwała się szybko i sprawnie, a mnie spotkała miła niespodzianka w postaci komplementu, że znakomicie mówię po hiszpańsku. Urzędnik życzył mi też przyjemnego pobytu w Hiszpanii. Tak oto bezboleśnie przekroczyłem granicę Hiszpanii i znalazłem się w pociągu do Barcelony. Niebawem wjechaliśmy na przedmieścia katalońskiej metropolii. „Nowoczesne budownictwo” nie zachwyciło mnie: maleńkie okienka, typowe dla całej Hiszpanii (by ograniczyć maksymalnie ilość światła słonecznego w mieszkaniach), wszędzie susząca się bielizna, mało zieleni…
W Barcelonie przesiadłem się do pociągu jadącego do Madrytu. Za oknem przesuwał się pustynny krajobraz zachodniej Katalonii i Aragonii, piekło słońce. Wreszcie późnym popołudniem pociąg wjechał na dworzec Atocha w Madrycie. Na peronie czekała na mnie tłumaczka literatury hiszpańskiej i hispanoamerykańskiej na polski, Kalina Wojciechowska i jej znajomy, pisarz hiszpański Héctor Vázquez Azpiri, u którego zresztą spędziłem pierwsze dni na ulicy Paseo de La Habana.
Madryt przytłoczył mnie swoim ogromem, intensywnym ruchem ulicznym, olbrzymią ilością samochodów, zatrutym spalinami powietrzem. Nie mogłem się przyzwyczaić do chodzenia po mieście: chodniki zatłoczone były do niemożliwości zaparkowanymi wszędzie samochodami. Doskwierały mi hałas i spiekota. Hałasu w takich dawkach jeszcze nigdzie nie spotkałem: atakował brutalnie o każdej porze dnia i nocy. W MSZ miałem szczęście. Kwestię stypendium załatwiłem sprawnie dzięki uprzejmości pana markiza (tytuły arystokratyczne są nadal używane w Hiszpanii!) Santiago de Mora Figueroa. Pan markiz dał mi adres swej matki, markizy de Tamarón, w Arcos de la Frontera w Andaluzji, polecając, bym ją tam koniecznie odwiedził i obejrzał malownicze miasteczko, w którym mieszka. Upodobali je sobie malarze i inni artyści. Poza tym, wiedząc, skąd przybywam, skontaktował mnie ze swoim znajomym, przedstawicielem Agencji Reutera w Madrycie.
Andrew Tarnowski (bo o nim mowa) urodził się i mieszkał na stałe w Anglii, a po polsku umiał tylko powiedzieć „dzień dobry”, „dziękuję” i… „dupa”. Rozmawialiśmy więc po hiszpańsku. Zawiózł mnie swoim samochodem do Toledo. Wjeżdżaliśmy na parking znajdujący się nad urwistym brzegiem Tagu, skąd cudowny widok na miasto usytuowane po przeciwnej stronie rzeki. Andrew rozpędził się i ledwie zdążył zahamować nad samą krawędzią wysokiej skarpy. Grupka gapiów widząc to, stanęła jak wryta, spodziewając się, że niechybnie stoczymy się do Tagu. Gdy wysiadaliśmy z samochodu, jedna babcia nie wytrzymała i rzuciła ku nam z lekka drwiącym głosem: „Trochę się zapędziliście, co?” Na co wściekły Andrew sucho: „Tak się pani wydaje?”
Toledo jest pełne zabytków i to bardzo cennych, ale przeszkadzały mi, jak w wielu innych zabytkowych miastach Hiszpanii, nieprzebrane tłumy turystów i mocno piekące słońce. Ciekawe, że o wiele lepiej znoszę upał tropikalny, niż to siarczyście palące słońce śródziemnomorskie. Andrew skontaktował mnie ze swoim znajomym Anglikiem, u którego zamieszkałem na ulicy Generała Oráa, w eleganckiej dzielnicy Salamanca.
Po kilku dniach spędzonych w Madrycie udałem się pociągiem do Malagi, jednego z największych miast Andaluzji, na samym południu kraju. Tam odbywał się II Wyższy Kurs Filologii Hiszpańskiej z udziałem wybitnych specjalistów zarówno z dziedziny językoznawstwa (Bernard Pottier z Francji, Kurt Baldinger i Eugenio Coşeriu z Niemiec, Antonio Quilis z Madrytu), jak i literatury hiszpańskiej (José Manuel Blecua z Barcelony i Emilio Orozco z Grenady, obaj świetni znawcy twórczości Queveda i Góngory). Wśród uczestników połowę stanowili Hiszpanie (nauczyciele języka i literatury hiszpańskiej w liceach, a drugą połowę hispaniści zagraniczni, w tym przedstawiciele Argentyny, Brazylii, Peru, Wenezueli, Panamy, Kuby. Z Europy wschodniej, oprócz mnie była jeszcze pięcioosobowa grupka Rumunów, wśród nich późniejsza znakomita badaczka fonetyki latynoamerykańskiej, Cristina Isbăşescu (1941 – 2013). Rumuni stanowili wyjątek w naszym obozie „demoludów”, gdyż jako kraj romański mieli od dawna oficjalną wymianę kulturalną z Hiszpanią i Portugalią, mimo reżimów faszystowskich panujących w obu tych krajach. Mieli też przedstawicielstwa dyplomatyczne, a w Maladze był nawet konsulat Rumunii. Ciekawie przedstawiała się struktura polityczna hiszpańskich uczestników kursu. Była wśród nich grupka mocno lewicujących wrogów reżimu Franco, najliczniejszy umiarkowany środek i dość znaczna grupa zdecydowanych zwolenników i obrońców reżimu. Ci pierwsi, zafascynowani komunizmem, zorganizowali spotkanie z Rumunami, którzy musieli wychwalać swój reżim, bo do Hiszpanii zostali wysłani oficjalnie, właśnie przez jego przedstawicieli. Ja miałem ten luksus, że odmówiłem uczestnictwa w tym zebraniu, przez co zyskałem sobie opinię „reakcjonisty”. Muszę przyznać, że zupełnie się nie przejąłem, a wręcz poczułem się tym wyróżniony. To przecież komplement być tak nazwanym przez komunistów!
Wśród uczestników kursu była spora grupka poetów: kilkoro Hiszpanów i jedna Panamka – Elsie Alvarado de Ricord, z którą spotkałem się ponownie w Panamie w 1998 roku, po 31 latach! Postanowiono więc zorganizować wieczór poezji, podczas którego poeci czytali swoje własne wiersze. Na udrapowanym ciemnozielonym suknie pokrywającym ścianę za ich plecami wisiał duży krzyż, a pod nim portret Franco, w owym czasie obowiązkowa dekoracja. Na zakończenie parę osób wypowiedziało się pozytywnie o wieczorze, chwaląc tę interesującą inicjatywę, bo wiersze okazały się w istocie bardzo ciekawe. Ku ogólnemu zaskoczeniu Peruwiańczyk o imieniu Carlos dodał, że w przyszłości należałoby zadbać o wyeliminowanie pewnych zgoła niestosownych szczegółów przy takich okazjach i tu wskazał na rzeczoną dekorację. Parę osób nieśmiało jęło bić brawo, reszta audytorium zamarła w głębokim milczeniu. Jeden z frankistów podobno głośno wyraził swe oburzenie; komuniści zagrozili mu, że go wykończą, jeśli odważy się donieść na policję, ale sekretarz kursu był jednak wzywany na komisariat policji… Po paru dniach sprawa jakoś ucichła.
Malaga jest ważnym portem leżącym stosunkowo blisko wybrzeża Afryki. Kilkakrotnie poczułem dosłownie gorące podmuchy wiatru znad Sahary. Ten wiatr niemal parzył. Na dość wysokim wzgórzu nad portem zachowały się mury arabskiej fortecy Alcazaba. W pełni lata wszystko było tam suche jak pieprz, ani odrobiny cienia, a wąska dróżka prowadząca na szczyt wcale nie zachęcała do wspinaczki. Na dole, u stóp wzgórza, w kierunku wschodnim biegnie szeroka aleja wysadzana wielkimi palmami daktylowymi, z kilkoma kępami smukłych, niemal miniaturowych palm nieznanego mi gatunku. Nosi ona niezwykle szumną nazwę „parku”. Jest to rzeczywiście największe skupisko zieleni w mieście, ale ta zieleń – jak prawie w całej Hiszpanii – egzystuje tylko dzięki bezustannemu podlewaniu i tryskającym gęsto fontannom. W starej części miasta jest kilka ładnych, ukwieconych uliczek: dominują pelargonie w doniczkach zawieszonych gęsto, jak wszędzie w Andaluzji, na ścianach pobielonych wapnem domów. Oczywiście, balkony i patia całe toną w kwiatach.
Musiałem bardzo oszczędzać, więc w sekretariacie kursu poprosiłem o wskazanie mi najtańszego z tanich pokoi. Tym sposobem zamieszkałem u niejakiej Doñii Angelity, w wewnętrznym pokoju, bez okna. Takie pokoje to hiszpański wynalazek (poza Hiszpanią widziałem coś takiego jeszcze na Dominikanie). Horrendum, istna rozpacz: zaduch niemożliwy! Ilekroć kładłem się spać, machałem długo piżamą, by rozruszać zastałe powietrze. Nie na wiele to się zdawało. Drugą niedogodnością był częsty brak wody, mimo że oszczędza się ją do przesady. Doña Angelita zawołała kiedyś z rozpaczą w głosie po mojej krótkiej wizycie w toalecie: „Jak można spuszczać wodę za każdym razem, gdy się wejdzie do toalety! Co to za zwyczaje!”. Po jakimś czasie, dzięki staraniom koleżanki z kursu, przeniosłem się do wieżowca niedaleko portu. Tam – na szczęście – zwyczaje były nieco mniej hiszpańskie. Aliści dostało mi się kiedyś od sprzątaczki za to, że zostawiłem uchylone drzwi od mojego pokoju. Bóg mi świadkiem, że zrobiłem to bynajmniej nie po, by jej dorastająca córka mogła oglądać mnie w negliżu, a tylko po to, by mieć odrobinę przewiewu! Hiszpanie, w swej nieprawdopodobnej „otwartości” na świat, pojąć nie mogą, że przybysz z północy nie jest w stanie pozamykać szczelnie okien i drzwi i egzystować w takiej duchocie w środku hiszpańskiego lata.
Plaże na Costa del Sol (Słonecznym Wybrzeżu) koło Malagi nie należą do atrakcyjnych krajobrazowo, ale pobyt na nich w sierpniowy skwar przynosi pewną ulgę. Niestety! Gdy inni znajomi z kursu wybierali się na plażę po wykładach, ja biegłem w strugach potu do Casa de Cultura (Domu Kultury), gdzie codziennie udzielałem korepetycji z francuskiego grupce uczniów przygotowujących się do egzaminu poprawkowego. Moje stypendium powoli kończyło się i wciąż miałem obsesyjną obawę, że zostanę bez grosza. Była to zaiste mało komfortowa sytuacja. Mimo to, nie opuściłem żadnej wycieczki organizowanej w czasie naszego kursu. Jakże mogłem nie pojechać do Sewilli, Kordowy czy Grenady, o których tyle już czytałem i słyszałem? Nie znoszę zbiorowego zwiedzania, ale nie było innych możliwości.
Najlepiej pamiętam Alhambrę, cudowny pałac królów mauretańskich w Grenadzie. Podczas gdy inni uczestnicy wycieczki uganiali się w zawrotnym tempie po licznych zabytkach tego miasta, ja zostałem celowo cały dzień tylko w Alhambrze. Spokojnie, bez pośpiechu oglądałem kolejne dziedzińce, podziwiając wspaniałe „stalaktyty” w niszach sufitów i w łukach okiennych, wchłaniając w siebie pyszne widoki na arabską – jakże białą! – dzielnicę Albaicín, wsłuchując się w szmer wszechobecnych fontann i strumyczków wody.
Z mniej znanych miejsc, dokąd wówczas pojechałem, muszę wymienić starą Rondę, miasto toreadorów z bardzo wysoko przewieszonym nad przepaścią mostem, Mijas – malutkie, uczepione na zboczu, białe andaluzyjskie miasteczko i zielone jaskinie w Nerja. Cała Andaluzja to jakby przedłużenie muzułmańskiej Afryki: oślepiająca biel domów, życie skupione na ich wewnętrznych dziedzińcach, pustynny krajobraz i tylko wielkie agawy i opuncje prawie wszędzie. Nie bez kozery moja przyjaciółka z Francji, Marie-France Busquet, która spędziła kilka lat w Tunezji, komentowała często: „Zupełnie jak w Tunezji, wypisz wymaluj!”
Po powrocie do Madrytu odczułem pewną ulgę: było już chłodniej. Chociaż zostało mi bardzo niewiele pieniędzy, pomyślałem sobie: „Jakoś to będzie!” i wybrałem się najpierw do Salamanki (na zachód od Madrytu, blisko granicy portugalskiej), a potem do Santiago de Compostela, które leży na północnym zachodzie, daleko w sercu deszczowej, wilgotnej Galicji. Oba miasta zachwyciły mnie ogromnie. Salamanka jest cała z kamienia w kolorze złocistej ochry, promienna, z najstarszym hiszpańskim uniwersytetem z 1253 roku, o przepięknej fasadzie w stylu plateresco, tym uporządkowanym, niezwykle symetrycznym stylu na pograniczu gotyku i renesansu. Ta fasada uniwersytetu to istny haft w ciemno złocistym kamieniu! Choni Barroso, umiarkowana antyfrankistka z kursu w Maladze (do niedawna pracowała w hiszpańskim Ministerstwie Edukacji) była mi wspaniałym cicerone po swym rodzinnym mieście. W Santiago de Compostela dominuje kolor szaro zielony. Wszystkie stare budowle,w tym niezwykle piękna, olbrzymia katedra z grobem św. Jakuba Apostoła, są z ciemnoszarego kamienia porośniętego często mchem. Drobny deszcz, lekki chłód, zielone wzgórza, to wszystko sprawia, że w Galicji człowiek czuje się jak w zupełnie innym świecie. Co za ogromny kontrast w zestawieniu z Andaluzją, czy nawet Kastylią z ich pustynnym pejzażem i ubóstwem wszelkiej roślinności! Ta soczysta zieleń, mchy, bluszcze oplatające pnie drzew, cieniste platany, rześkie powietrze, piękne romańskie kościółki, celtycka przeszłość, przynależność językowo – kulturowa do sąsiedniej Portugalii, to zadecydowało, że zakochałem się w Galicji od pierwszego wejrzenia. O ileż lepiej się tu czułem jako samotny pielgrzym, bez tłumów turystów, niż w spalonej słońcem, okrzyczanej arabskiej Andaluzji! Dopiero tu znalazłem właściwy nastrój do podziwiania piękna, do kontemplacji i rozmyślań.
Fotografie pochodzą z serwisu Flickr
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.
Galeria
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Dzięki zaangażowaniu w naukę języka hiszpańskiego, po trzecim roku studiów romanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim zostałem wytypowany na wyjazd stypendialny na Kubę. Castro zdeklarował się właśnie jako komunista i zaczął się jego flirt z tak zwanymi „bratnimi krajami”, trwający aż do upadku komunizmu w Europie. W ramach tego flirtu powstała możliwość wymiany stypendystów. Po odbyciu wraz z innymi kandydatami na wyjazd za granicę specjalnego „obozu przygotowawczego” na warszawskichJelonkachw lipcu 1962 roku, czekałem w Skierniewicach na ostateczne potwierdzenie daty wyjazdu i w pierwszych dniach października, gdy po raz ostatni przypędziłem krowy spod lasu, przywitała mnie na podwórku mama trzymając w ręku telegram z Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Radośnie zawołała: „Jedziesz na Kubę!” Mój kolega z roku, Kazio Piekarec (do niedawna szef Redakcji Polskiej Radia Francuskiego w Paryżu) i ja byliśmy na Kubie pierwszymi stypendystami z Polski. Trudno przecenić wpływ tej podróży na całe moje dalsze życie: jest przemożny i trwa do dzisiaj.
Przed wyjazdem prawie nic nie wiedziałem o tej „Perle Antyli”. Wszystko było dla mnie fascynującą niespodzianką, poczynając od niesamowitej podróży samolotem dnia 6 października 1962 roku, z Warszawy przez Berlin Wschodni, Amsterdam (tam pół dnia przerwy plus nocleg w hotelu „Die Port van Cleeve” na tyłach Pałacu Królewskiego), Frankfurt nad Menem, Zurych, Lizbonę, potem skok przez Atlantyk do stolicy Surinamu czyli Gujany Holenderskiej, Paramaribo, dalej Caracas, Curaçao (tam drugi nocleg plus pół dnia przerwy), Aruba (druga z Antyli Holenderskich), Kingston na Jamajce i Hawana. Pierwszy kontakt z tropikiem mieliśmy w Paramaribo, niezapomniany: samolot wylądował wieczorem, a mimo to odczułem uderzenie gorącego powietrza, jakie zwykle bucha z rozgrzanego piekarnika. I woń gnijących roślin, wilgoci. Ta woń miała mi potem towarzyszyć przez cały czas pobytu na Kubie.
Przylecieliśmy po południu. Tuż przed lądowaniem ceglasto czerwona ziemia i całe gaje palm królewskich, wyniosłych, o białym, masywnym pniu. Te pnie wyglądały jak z cementu: stukałem w pień, by sprawdzić, czy to rzeczywiście drzewo. Palma królewska, jak sama nazwa wskazuje, to bardzo dostojne drzewo, z pięknym, bujnym pióropuszem liści, a ponieważ niezwykle często występuje na obszarze Kuby, nic dziwnego, że figuruje w godle narodowym tego kraju. Często spotyka się wielkie, rozłożyste puchowce, inaczej zwane wełniakami (po hiszpańsku „ceiba”), o grubym, także białym pniu pokrytym często ostrymi szpikulcami. U podstawy ich pień tworzy kanciaste krawędzie, między którymi można wygodnie usiąść. Nawet w stolicy licznie rosną także ogromne figowce baniany, inaczej zwane bengalskimi, z warkoczami korzeni zwisających z gałęzi i splatających się z pniem. Kilka takich olbrzymich banianów rośnie przy budynku Wydziału Filozofii i Filologii Uniwersytetu Hawańskiego, gdzie odbywały się nasze zajęcia uniwersyteckie. Dają wspaniały cień, dzięki gęsto rosnącym wielkim liściom.
Trudno wymienić wszystkie wspaniałe okazy flory kubańskiej, więc może na koniec wspomnę jeszcze o dwóch: frangipan (Plumeria rubra), stosunkowo niewysokie drzewo (2-4 metry) o rzadkich, dużych liściach i mięsistych gałązkach zakończonych pękami białych, żółtych lub ciemno różowych migdałowo pachnących kwiatów oraz płomieniste drzewo (Delox regia albo Poinciana regia, po francusku „flamboyant”), rodzaj rozłożystej tropikalnej akacji o przepięknych, jaskrawo czerwonych kwiatach; po nich pojawiają się wielkie, ciemno brązowe strąki.
Wobec braku miejsca w hawańskich akademikach zostaliśmy ulokowani na osiemnastym piętrze hotelu „Habana Libre” (Wolna Hawana), przed Rewolucją „Habana Hilton”. Kontrast z poprzednimi warunkami mieszkaniowymi w Warszawie był ogromny: piękny, dwuosobowy pokój z łazienką i balkonem z widokiem na dzielnicę Vedado i Zatokę Meksykańską, codziennie zmieniane ręczniki i prześcieradła, znakomite jedzenie w hotelowej restauracji (kraby, langusty, wielkie tropikalne krewetki, wspaniałe, nieznane przedtem owoce i soki), basen na tarasie pierwszego piętra do naszej dyspozycji, kabaret „Turquino” (nazwa najwyższego szczytu na Kubie w paśmie Sierra Maestra) na ostatnim, dwudziestym drugim piętrze, to wszystko sprawiło, że poczuliśmy się jak w raju. Hawana w owych latach stała się „Mekką” wybitnych osobistości świata nauki i kultury zarówno z Ameryki Łacińskiej jak i Europy. Pierwszy w Ameryce eksperyment z rewolucją socjalistyczną przyciągał jak magnes, a poza tym, Kuba stała otworem dla przyjaciół Rewolucji z całego świata. W windzie i w hallu hotelowym spotykaliśmy między innymi sławnego reżysera radzieckiego Aleksandra Kałatozowa, poetę Eugeniusza Jewtuszenkę, wybitną reżyserkę filmową z Francji Agnès Varda, czeskie aktorki filmowe, pisarzy, reżyserów, filmowców, aktorów, baletmistrzów, naukowców z Argentyny, Chile, Peru, Boliwii, Meksyku. Zaraz po naszym przyjeździe odbył się w Hawanie Tydzień Filmu Polskiego. Tuż po nim przyjechali do Hawany Andrzej Wajda i Beata Tyszkiewiczówna. Kazio i ja mieliśmy zaszczyt być ich tłumaczami.
Później kilkakrotnie jeszcze na prośbę polskiej Ambasady występowaliśmy w roli tłumaczy, ale tak znamienitych osobistości już nie obsługiwaliśmy.
Trafiliśmy na kilkumiesięczną przerwę w zajęciach na Uniwersytecie: studenci pracowali właśnie przy zbiorach bawełny, kawy i kakao. Od października 1962 roku do marca 1963 roku uczyliśmy się więc sami języka hiszpańskiego, czytając prasę, książki i prowadząc codzienne konwersacje z naszymi świeżo poznanymi przyjaciółmi z Kuby i innych krajów hiszpańskojęzycznych. Dzięki propozycji chilijskiego naukowca Patricia del Río zacząłem pracować jako tłumacz z francuskiego na hiszpański w Kubańskiej Akademii Nauk w hawańskim Kapitolu. Czasu wolnego było sporo. Rzuciłem się więc w wir zwiedzania starych, kolonialnych zabytków Hawany. Stolica Kuby ma jeden z najcenniejszych zespołów zabytków kolonialnych na świecie: nie tylko wspaniałą starówkę z katedrą z XVI wieku, ale i kilka potężnych fortec strategicznie usytuowanych i strzegących tego ważnego w okresie kolonialnym miasta przed częstymi atakami piratów angielskich. Wśród nich wyróżnia się forteca El Morro przy wejściu do obszernej zatoki. Przed trzydziestu pięciu laty UNESCO wpisało Starą Hawanę na listę zabytków stanowiących dziedzictwo ludzkości.
Vedado, gdzie mieszkaliśmy, to dzielnica nowoczesnych wieżowców i stylowych rezydencji tonących w zieleni ogrodów i parków. Najpiękniejszą dzielnicą jest odległy od centrum Miramar, a przecinająca tę dzielnicę Piąta Aleja to, moim zdaniem, jedna z najpiękniejszych ulic na świecie, z szerokim pasem cudownych palm, kolorowo kwitnących drzew i krzewów pośrodku, a po obu stronach Piątej Alei niesłychanie eleganckie wille w bajecznie pięknych ogrodach (w jednej z nich mieści się polska Ambasada).
Spośród pod hawańskich plaż upodobaliśmy sobie szczególnie wspaniałą, długą plażę w Santa María del Mar, na wschód od Hawany, ciągnącą się wzdłuż szmaragdowych, jakże ciepłych wód Zatoki Meksykańskiej. Jedynym minusem wypraw na tę plażę był długi i niewygodny dojazd z kilkoma przesiadkami: na pokonanie około 40 km potrzeba było aż dwóch godzin!
Jak już rzekłem, w marcu 1963 roku zaczęły się regularne wykłady na Uniwersytecie. Jako wolni słuchacze wybraliśmy sobie sami najbardziej interesujące naszym zdaniem wykłady i ćwiczenia. Spośród nich wymienię historię kultury, którą znakomicie wykładał wybitny pisarz kubański Alejo Carpentier (jego dzieła zostały w całości przetłumaczone na polski przez Kalinę Wojciechowską i Janinę Carlson) oraz poezję hiszpańską XX wieku, którą błyskotliwie prezentował znany poeta i krytyk literacki Roberto Fernández Retamar. W kwietniu 1963 roku przeprowadziliśmy się do jednopiętrowej willi przy ulicy F nr 157, w tej samej dzielnicy Vedado. Była to przed Rewolucją własność wziętego inżyniera, który we właściwym czasie czmychnął do Meksyku: nadal przychodziły do niego listy z różnych stron świata. Rząd Castra urządził tam mini akademik dla stypendystów zagranicznych. Zamieszkaliśmy w obszernym pokoju we trzech: Kazio, Hiszpan Manolo i ja. Oprócz nas w willi mieszkali Bułgarzy, Węgrzy, Czesi i studenci z NRD, razem około 20 osób. Muszę przyznać, że byłem bardzo zadowolony z tej przeprowadzki: nareszcie znalazłem się w swoim środowisku. Bezosobowa atmosfera wielkiego hotelu już mi doskwierała, zwłaszcza, że pod koniec zepsuła się klimatyzacja, co zmusiło mnie do wyciągnięcia łóżka na balkon: w pokoju dostosowanym do klimatyzacji zrobiło się tak upiornie duszno i gorąco, że o spaniu nie było mowy! Trzymaliśmy się głównie z Hiszpanem i Węgrami: z nimi potem jeździliśmy na wycieczki, spędzaliśmy święta (na przykład Boże Narodzenie w 1963 roku na Wyspie Pinos, rozsławionej przez Roberta Stevensona „Wyspie Skarbów”).
Poza Hawaną zafascynowało mnie kolonialne miasteczko Trinidad z XVI-XVII wieku. Leży u stóp gór Escambray, w środkowej części Kuby. Stare, brukowane „kocimi łbami” uliczki z głębokim rowkiem – ściekiem pośrodku, parterowe na ogół domy z wysokimi okratowanymi oknami (kraty nie tylko metalowe, ale przede wszystkim drewniane, pięknie toczone!), wewnątrz domów belkowe sufity z cudowną snycerką rodem z Wysp Kanaryjskich, które w okresie kolonialnym stanowiły pomost między hiszpańską metropolią a krajami Nowego Świata. To wszystko sprawia, że Trinidad stanowi żywe muzeum: mało już na świecie takich pięknych skansenów dawnej architektury!
Santiago de Cuba na wschodnim krańcu Wyspy słynie z pięknego położenia nad wielką zatoką, u stóp gór Sierra Maestra i ze starych uliczek stromo wznoszących się ku górom i opadających ku zatoce. Nie brak tu starych, stylowych domów kolonialnych z równie pięknymi kratami w oknach, co w Trinidadzie. Najdalej na południowy wschód leży Baracoa, pierwsze hiszpańskie miasto na Kubie, dziś niewielka osada ze starym fortem, chlubiąca się pięknym położeniem przy ujściu szerokiej rzeki Toa, u stóp gór zwanych Cuchillas de Baracoa (Łańcuch Baracoa). Ma specyficzny, typowo tropikalny mikroklimat: to tu występują najbardziej obfite tropikalne ulewy, wilgotność jest największa, a roślinność pokrywająca stoki malowniczych gór, najbujniejsza na całej Wyspie, aż kipiąca!
Na zachodnim krańcu, w prowincji Pinar del Río, najciekawsza jest Dolina Viñales, z której czerwonego dna wyrastają pojedyncze mogotes, skaliste ostańce pokryte suchą roślinnością i palmami oraz samotne, ostre skały. To w tej prowincji uprawia się najlepszy na świecie tytoń, a nieodłączną cechą krajobrazu są jego plantacje i tak zwane casas de tabaco, czyli kryte spadzistymi strzechami sięgającymi do samej ziemi, wielkie szałasy do suszenia liści tytoniu. Widziałem je potem także na Dominikanie.
Kubańczycy okazali się bardzo serdecznymi gospodarzami. Otwarci, gościnni, weseli, muzykalni nierzadko spontanicznie zapraszali zagranicznych gości. Parę razy zdarzało mi się, że gdy chciałem uiścić rachunek za konsumpcję w restauracji czy kawiarni, dowiadywałem się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że już ktoś z obecnych tam gości zrobił to za mnie. Oczywiście, nie było mowy o tym, by ten ktoś zechciał potem przyjąć ode mnie pieniądze. Przyznam, że nigdy potem coś takiego mi się więcej nie przydarzyło. Gdy stałem w zatłoczonym autobusie, siedzące pasażerki proponowały mi wielokrotnie, że potrzymają mi teczkę z książkami czy jakiś pakunek, by uczynić mi podróż wygodniejszą. Odmówić w tej sytuacji po prostu nie wypadało: sprawiłoby to im przykrość. Zwyczaj ten spotkałem później jeszcze na Dominikanie, ale tylko tam poza Kubą!
W poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej o słownictwie pochodzenia indiańskiego na Dużych Antylach Hiszpańskich (Kuba, Dominikana i Puerto Rico) pod koniec pobytu na Kubie trafiłem do siedziby Ateneum Hawańskiego i Kubańskiej Akademii Języka Hiszpańskiego. Dyrektorem obu tych instytucji był wtedy znany humanista kubański, przyjaciel sławnych uczonych i pisarzy hiszpańskich, José María Chacón y Calvo. To dzięki jego propozycji i poparciu uzyskałem w 1967 roku stypendium hiszpańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i odbyłem moją pierwszą podróż do Hiszpanii.
Teraz jednak kończył się mój pobyt na Kubie: 11 lipca 1964 roku odpływałem z portu Cienfuegos na południowym wybrzeżu Wyspy, do Gdyni. Podróż polskim statkiem handlowym „Piast” trwała 16 dni. 27 lipca 1964 roku przybiliśmy do nabrzeża portu gdyńskiego. Tak skończył się 21-miesięczny pobyt w tropikach. Po pierwszych radosnych powitaniach z mamą, siostrą, rodziną, nastąpiła nieuchronna konfrontacja rodzinnego kraju z tym, co zostawiłem za sobą. W upalny lipcowy dzień wracałem pociągiem z Wybrzeża do Skierniewic i obserwowałem krajobraz: po jaskrawym przejrzystym świetle tropików wyglądał szaro, jakby przyprószony popiołem. Dziś muszę wyznać, że Stanisław Hrabia Wodzicki miał świętą rację, gdy pod koniec swych wspomnień zatytułowanych Z ułanami Cesarza Maksymiliana w Meksyku (Kraków 1931 rok) stwierdzał po powrocie do Europy:
Chociaż cieszyłem się z powrotu na stary kontynent europejski…, nie mogłem uwolnić się od wrażenia, jak brudna i biedna wydała mi się ta ziemia. Było to pierwsze wrażenie, nadto spontaniczne, nie wywołane żadną przykrością, a zatem prawdziwe. Moje oczy przywykłe od trzech lat do wspaniałej i bujnej południowej roślinności… poczuły się urażone niepozornym wyglądem Europy, zarówno jej budynków jak i przyrody.
Mogę tylko podpisać się pod tym stwierdzeniem i to oburącz! Toteż wkrótce omotała mnie wielka tęsknota za Kubą i tropikami, przyjaciółmi tam zostawionymi, słońcem, przyrodą, muzyką. Trwało to przynajmniej dwa lata.
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.
Galeria
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Mniej więcej w połowie stycznia 1994 leciałem z lotniska Tegel w Berlinie przez Londyn do Meksyku. W Londynie na lotnisku Heathrow czekał na mnie Roger. Rozmowa była dość krótka, bo godzinę później odlatywał mój samolot. Po dziesięciu godzinach lotu wylądowałem w stolicy Meksyku, gdzie czekali na mnie ojciec i brat Roberta Orozco, Meksykanina, który ożenił się z moją byłą studentką, Danutą Pietruszką. Zamieszkałem w ich małym domku w Ecatepec de Morelos, w stanie Meksyk, bardzo daleko od centrum stolicy. Miasteczko zamieszkują ludzie ubodzy. Na ulicach fruwają ogromne ilości śmieci i nikt tego nigdy nie sprząta. Do centrum stolicy najpierw jechało się autobusem do ostatniej stacji metra, a potem metrem. Podróż trwała ponad godzinę i pamiętam, że na początku moi gospodarze nie chcieli mnie puścić samego i chyba pierwszy raz ktoś mi towarzyszył w tej podróży. Potem jednak zorientowali się, że radzę sobie nieźle i już jeździłem sam. Ale te podróże były dla mnie zawsze bardzo męczącymi wyprawami. Na ogół w metrze był niebywały tłok.
Państwo Orozco zwolnili dla mnie jeden pokoik. Pan Enrique i jego dwaj synowie spali na podłodze w kuchni. Cała rodzina była gościnna i serdeczna. Fakt, że przywiozłem dla nich od Roberta i Danuty sporo różnych prezentów, więc traktowali mnie jak swojego. W Meksyku musiałem czekać około tygodnia na wizę gwatemalską. Miasto Meksyk już znałem, ale chodziłem trochę po centrum, zaglądałem do kościołów i pałaców, a nawet zwiedziłem dokładnie pałac w Chapultepec. Pod koniec umówiłem się z moją znajomą sprzed siedemnastu lat, Velią, w restauracji magazynu Sanborns, w Domu pod Kafelkami (Casa de los Azulejos), przy ulicy Madero. Mój Boże! Jak to dziewczę się zmieniło po latach! Wyszła za mąż za jakiegoś Gruzina. Gdy jej powiedziałem, że wkrótce pojadę do miasta Zacatecas na północy, rzekła, że César López, przyjaciel Jorgego Herrero, Kubańczyk, którego dobrze znałem, uczy gry na fortepianie w szkole muzycznej właśnie w Zacatecas… Nie miała jednak jego adresu.
Tymczasem stwierdziłem, że powietrze w stolicy Meksyku jest nie do zniesienia: było po prostu granatowe od spalin, nie do oddychania. W poszukiwaniu nieco lepszej atmosfery wybrałem się któregoś dnia do odległej od centrum dzielnicy Coyoacán. Było to kiedyś dalekie willowe przedmieście, gdzie nadal były ogrody wokół domów. Mieszkał tam Trocki, a także małżeństwo malarzy, Diego Rivera i Frida Kahlo. Niestety, teraz powietrze tam niemal równie zatrute, co w centrum. Jeden z braci Roberta polecił mi miasto Pachuca, 90 km od stolicy, stolicę stanu Hidalgo i dawny ośrodek wydobycia srebra i złota. Zachowały się kolonialne budynki Kas Królewskich (Cajas Reales), klasztoru Św. Franciszka z XVI oraz kaplicy Matki Boskiej Wniebowzięcia (Capilla de la Asunción), XVIII. Także dziewiętnastowieczny budynek Muzeum Górnictwa i słynny Monumentalny Zegar, a właściwie wieża zegarowa, symbol miasta, wybudowana w stulecie niepodległości w 1910. W drodze powrotnej na jakimś skrzyżowaniu dróg zakupiłem na straganie powszechnie tu noszony przez panów biały kapelusz z dość szerokim rondem. Sprzedawca miał tylko kawałek odłupanego lustra i gdy się w nim przeglądałem, zawołał śmiejąc się: „Teraz nie oprze się panu żadna kobita!”
Na drogę do odległego o 622 km od stolicy Zacatecas pani Orozco dała mi wyborne kanapki z zieloną ostrą papryką. Jechałem autobusem całą noc i gdy o szarym świcie znalazłem się w mieście, zziębnięty poszedłem pieszo do centrum, wypiłem kawę i zacząłem szukać szkoły muzycznej. Miasto położone jest na wysokości 2.444 m i w nocy, a także nad ranem jest naprawdę zimno. Zresztą średnia temperatura wynosi tylko 12 stopni. Gdy znalazłem szkołę, okazało się, że tak rano nie ma tam nikogo. Portier przyszedł godzinę później i dał mi telefon dyrektora, a ten był uprzejmy dać mi telefon Césara Lópeza. Z kawiarni zatelefonowałem do niego i oto czego się dowiaduję: Jorge Herrero też tam jest! Najpierw nie zrozumiałem i mówię: „Tak, jestem przyjacielem Jorgego”, na co César powtarza: “Ale Jorge też tu jest”. Tak czy owak umówiliśmy się w tej kawiarni i za półtorej godziny przyszli obaj i Jorge do mnie po polsku: „Dzień dobry! A co pan tu robi?” Radość była ogromna. Wieczorem byłem u niego na kolacji w jego malusieńkim mieszkanku, a nazajutrz pojechaliśmy razem do Guadalupe zwiedzić tamtejszy klasztor i pinakotekę.
Po odjeździe Jorgego i Césara zacząłem oglądać to pełne zabytków kolonialnych miasto. Konkwistadorzy hiszpańscy szybko odkryli tam ogromne pokłady srebra i miasto stało się jednym z największych ośrodków wydobywczych tego metalu. Bardzo szybko się wzbogaciło i stąd taka rozmaitość kolonialnych zabytków. Przede wszystkim niezwykła, wielka katedra z XVIII w stylu churrigueresco, z różowego kamienia, o dwóch wysokich wieżach i wspaniałej, niezwykle bogato zdobionej fasadzie, z posągami apostołów w niszach. Dalej, kościół Św. Dominika o ciekawych barokowych ołtarzach. Częściowo w ruinie kościół Św. Franciszka z XVI i na wzgórzu la Bufa, świątynia Patronki Zacatecas z XVIII, Nuestra Señora del Patrocinio. Wszystkie kościoły są z pięknego różowego kamienia, tak samo Kolegium Apostolskie i świątynia Matki Boskiej Guadalupe, XVIII. W Kolegium jedna z największych pinakotek wicekrólewskich w Meksyku, w tym obrazy Miguela Cabrery (1695 – 1768), między innymi „Hołd Zakonu Franciszkanów dla Matki Boskiej Guadalupe”. Przy Placu Broni kolonialny pałac z XVIII, dawniej siedziba jednego z najbogatszych rodów w mieście, a od 1831 mieści się tam zarząd stanu Zacatecas.
Po powrocie do stolicy odebrałem wizę gwatemalską i odleciałem do Gwatemali. Gdy znalazłem się na tamtejszym lotnisku miałem dylemat: czy telefonować do konsula honorowego Polski, pana Adama Prauna-Tarnawskiego, czy do polskiego księdza. Oba telefony dostałem w Ambasadzie Meksyku w Warszawie od pewnego Gwatemalczyka, znajomego Elżbietki Tregerówny. Nie wiem, co mnie oświeciło, ale zatelefonowałem do pana Adama. Poprosił, abym zatelefonował ponownie za piętnaście minut. Gdy to zrobiłem, dowiedziałem się, że zaraz po mnie przyjedzie. Zawiózł mnie do siebie i zamieszkałem tam w pięknej, otoczonej ogrodem willi „Danuta” (tak ma na imię jego żona). Przez cały pobyt służył mi pomocą nie tylko on, ale też jedna z jego córek, zaangażowana przez ojca do współpracy podczas mojego pobytu.
Zaraz po przyjeździe nawiązaliśmy kontakt z Instytutem Kultury Hispanistycznej i z Uniwersytetem im. Francisca Marroquína, aby ustalić daty moich wykładów. Trochę poznałem, głównie z samochodu, stolicę: Narodowy Pałac Kultury, katedrę i wyjechałem z kierowcą pana Adama, młodym Indianinem Cakchiquelem, najpierw do Antigua, dawnej stolicy Gwatemali, zniszczonej głównie przez trzęsienie ziemi w 1773. Znajduje się około 40 km na zachód od obecnej. Zachowały się wspaniałe ruiny klasztoru Kapucynek, kościoła Św. Franciszka (brak wieży z prawej strony), kościoła i klasztoru Matki Boskiej Łaskawej, kościoła Matki Boskiej z Góry Karmel (Carmen)… Stoją zachowane w całości kościół Szkoły Chrystusa z XVII, katedra Św. Józefa z XVII (częściowo w ruinie), Pałac Kapitanów Generalnych i wiele innych wspaniałych budowli z okresu kolonialnego, w tym jeden z najstarszych uniwersytetów w Ameryce, Universidad de San Carlos, 1676, z arkadowym dziedzińcem o masywnych filarach. Przed zniszczeniem to miasto rywalizowało z najwspanialszymi ośrodkami architektury w Nowym Świecie: Meksykiem, Limą, Pueblą, Quito i Potosí, a i w tej chwili spacer po mieście jest ogromną przyjemnością, bo oprócz malowniczych ruin jest tam nadal wiele pięknych budowli, które uniknęły zniszczeń. Antigua leży u stóp potężnego wulkanuAgua, 3760 m. W mieście wiele straganów i miejsc, gdzie Indianki sprzedają niezwykle kolorowe bluzki, koszule, torby, wszystko w kolorach tęczy.
Nocowaliśmy w rodzinnej wsi kierowcy, w jego domu. Było to malownicze. Cała rodzina uśmiechała się do mnie miło, ale zdaje się ich hiszpański był na poziomie dość elementarnym, jeśli nie zerowym. Miałem wrażenie, że nie rozumieją mnie, gdy opowiadałem im o Polsce. Rano golenie pod jedynym kranem na podwórku, z lusterkiem opartym na jakimś drzewie. Kolejnym miejscem, dokąd się udaliśmy, było Chichicastenango, miasto znane z indiańskich targów i synkretycznych wierzeń jego mieszkańców, Indian Quiché. Centralnym punktem jest kościół Św. Tomasza, XVI, ze stromymi schodami przed wejściem. Na tych schodach Indianie palą sporządzone z żywicy drzewa Bursera graveolens czarne kulki zwane pom. W kłębach aromatycznego dymu wznoszą modły do swoich bogów. Także wewnątrz kościoła modlą się po swojemu, ale już do katolickich świętych ubranych po indiańsku. Widziałem kobietę, która „wlewała” w usta świętego jakiś przezroczysty płyn. Powiedziała mi, że modli się w ten sposób, aby jej mąż przestał pić. Byliśmy też w jakimś lasku, gdzie nad brzegiem strumyka stały kamienne rzeźby świętych indiańskich i zapalone przed nimi świece. Na jednym ze wzgórz (Cerro Turcaj) jest kamienna głowa Boga Świata (Pascual Abaj), czczonego przez miejscowych Indian. W klasztorze Św. Tomasza mnich Francisco Ximénez odnalazł spisaną w połowie XVI świętą księgę Majów Quiché Popol-Vuh i przetłumaczył ją na hiszpański pod koniec XVIII. Na targu kupiłem piękną torbę w kolorach tęczy i gwatemalską koszulę.
Na noc pojechaliśmy do Panajachel nad jezioremAtitlán, gdzie przenocowaliśmy w hotelu. Panajachel wydało mi się nieciekawym, hałaśliwym miejscem, z tłumem turystów z całego świata. Nazajutrz popłynęliśmy małym stateczkiem do Santiago de Atitlán. Po drodze widoki na trzy wulkany: Atitlán, Tolimán i San Pedro. Wszystkie mają ponad 3 tysiące metrów wysokości. Najlepiej widoczny jest San Pedro. Atrakcją wioski Santiago de Atitlán są jej mieszkańcy, kolorowo ubrani Indianie. Kobiety mają długie ciemnoczerwone lub czarne spódnice, haftowane bluzki i na głowie rodzaj kapelusza utworzonego z szerokiej czerwonej wstążki oplecionej wielokrotnie wokół głowy. Mężczyźni, spodnie całkiem krótkie, albo do pół łydki, w delikatne podłużne paski czarne lub czerwone, albo w paski na czerwonym tle. Mieliśmy okazję zobaczyć wewnątrz jednego z domów ich ulubionego świętego, Maximona: drewniana brązowa twarz, brązowy kapelusz, a zamiast koszuli, mnóstwo kolorowych chustek. Przed nim rodzaj ołtarzyka z tacą na pieniądze. Ludzie przychodzą, obłapiają go tuląc się do niego i coś do niego szepcząc. Krajobraz wokół jeziora nie jest zbyt atrakcyjny. Brak mi było roślinności, chociaż podobno stoki wulkanów są nią porośnięte.
Stamtąd udaliśmy się do małej miejscowości (prawdopodobnie była to ukryta w górach wioska Concepción de Paquixalá), gdzie był cudowny kościół kolonialny. Pamiętam, że droga była trudna, bez twardej nawierzchni i pełna wybojów. Po drodze zabraliśmy Indiankę w kolorowym stroju, z dzieckiem. Gdy chciałem zrobić sobie z nią zdjęcie, zażądała zapłaty. Kościół był olśniewająco piękny. Potem zjeżdżaliśmy w dół, w stronę wybrzeża Pacyfiku. Ten zjazd trwał długo, gdyż płaskowyż jest położony bardzo wysoko, ponad 1500 m. Stopniowo zmieniała się roślinność: inne, rozłożyste i kwitnące drzewa, zielone łąki, kolorowe ptaki, zupełnie inny zapach. Nie mogłem oderwać oczu od zmieniającego się krajobrazu. Dojechaliśmy do małej miejscowości, gdzieś koło San José i zanocowaliśmy u bardzo miłych i gościnnych polskich księży. Nazajutrz byliśmy na plaży nad Pacyfikiem, ale olbrzymia fala załamywała się jakieś 10 metrów od plaży. Wypłynięcie poza nią wydawało się ryzykowne i niebezpieczne. Pluskaliśmy się więc w płyciutkiej wodzie przy czarnej plaży, której piasek boleśnie parzył stopy, tak bardzo był nagrzany. Był to mój drugi, tym razem bardziej bezpośredni kontakt z Pacyfikiem. Pierwszy miał miejsce w 1973 podczas pobytu w peruwiańskim Pachacámac.
W stolicy Gwatemali, w Instytucie Kultury Hispanistycznej, wygłosiłem wykład o hiszpańszczyźnie argentyńskiej. Nie dostałem pół grosza, ale miałem satysfakcję, bo przyszedł tłum. Zaszczycił mnie swą obecnością sekretarz ambasady argentyńskiej. Do Tikal poleciałem samolotem na dwa dni. Nocowałem w tamtejszym hotelu. Zobaczyłem najważniejsze miejsca i nawet znalazłem czas, by pospacerować po dżungli.
Główny Plac w Tikal i otaczające go piramidy, zwane świątyniami Wielkiego Jaguara i Masek oraz Północnym Akropolem, robią ogromne wrażenie. Na piramidę Masek wbiegłem po wąziutkich i stromych schodkach i na szczycie długo odpoczywałem, bo rozbolały mnie bardzo nogi od tego biegu. Tikal był stolicą Starego Imperium Majów (200 – 800) i jednym z największych jego miast. Imperium zakończyło definitywnie swą egzystencję w X wieku. Właściwie odsłonięto tylko sześć piramid plus zespoły zwane Północnym i Środkowym Akropolem. Reszta nadal jest porośnięta dżunglą. Piramida nr IV nosi nazwę Dwugłowego Węża i jest najwyższa, 65 m. Żelazna drabina, po której na nią wchodziłem, niebezpiecznie się poruszała, ale jakoś wszedłem. Widok ze szczytu wynagrodził mi trudy wchodzenia: jak okiem sięgnąć wszędzie zielone morze dżungli i tylko wystają z niego białe grzebienie świątyń na szczytach piramid. Nad głową przelatują stada zielonych papug i tukanów, słychać śpiewy ciemnobrązowych kacyków montezumy (Gymnostinops montezuma). I cisza. I człowiek czuje się władcą tej dżungli. Tu i ówdzie na Głównym Placu fragmenty ołtarzy, stele. Wszystko, co najważniejsze zgromadzono w muzeum. Podczas spaceru po suchej dżungli udało mi się zobaczyć wysoko na drzewie małpę zwaną czepiakiem brązowym (Ateles fusciceps).
Po powrocie do stolicy kolejny wykład, tym razem o kulturze polskiej, na Uniwersytecie im. Francisco Marroquína. I znowu gratis. Ale wśród słuchaczy przemiła pani profesor z Kuby.
Kolejna podróż była długa. Pojechałem najpierw do Chiquimula, do księży polskich. Był wśród nich ten, którego telefon – pewno nieaktualny – miałem zapisany. Atmosfera była mniej sympatyczna, niż u tych nad Pacyfikiem. Przenocowałem i nazajutrz bardzo wcześnie podwieziono mnie na dworzec autobusowy, skąd ruszał autobus w kierunku granicy honduraskiej. Gdy wsiadłem, w autobusie siedziała liczna grupa młodych chłopców z maczetami. Jechali do pracy na plantacji kawy. Zwróciłem uwagę, że miejsca dla pasażerów były niezwykle wąskie i prawie wszystkie były już zajęte, gdy właśnie weszła do autobusu pokaźnych rozmiarów młoda jejmość i zawołała głośno z nieukrywanym i szczerym żalem: „Ale ja się tu nie zmieszczę, bo ja mam wielką dupę!” Bardzo mnie to rozbawiło i wybuchnąłem śmiechem. Dość podłą drogą wspinaliśmy się coraz wyżej. Po drodze wysiedli chłopcy z maczetami. Zaczęły się otwierać widoki po lewej stronie wzgórza. Wreszcie dolinka i graniczny punkt kontrolny. Wizę honduraską i powrotną gwatemalską załatwił mi nieoceniony pan Adam. Po przekroczeniu granicy jąłem wspinać się pod górę, ale wkrótce zatrzymałem jakiś samochód i dotarłem do odległego o jakieś 10 km stamtąd Copán. Było już późno, więc poszedłem do hoteliku.
Nazajutrz pokonałem jeden kilometr dzielący miasteczko od ruin i zostałem tam prawie cały dzień. Copán jest drugim po Tikalu największym miastem Majów okresu klasycznego (V – IX wiek). Opuszczono je definitywnie po roku 900. Ze względu na obserwatorium astronomiczne i dokonania matematyczne, a także walory estetyczne licznych steli zyskało sobie miano „Aten Ameryki”. To, co teraz wyraźnie tam widać, to w pierwszym rzędzie duży plac w północnej części, gdzie stoją niesłychanie barokowe stele (około 20), przedstawiające władców w strojach ceremonialnych. Są one pokryte z jednej strony hieroglifami. Tu i ówdzie widać między stelami poziome, niskie ołtarze z płaskorzeźbami dostojników. Na całym obszarze porośniętym suchym lasem tropikalnym jest pokaźna ilość pozbawionych świątyń stosunkowo niskich piramid, z których najważniejszą jest piramida ze Schodami Hieroglifów, osłoniętymi specjalną tkaniną. Schody te mają 63 stopnie pokryte gęsto hieroglifami. Przed schodami kamienna stela, pośrodku schodów stoi także kilka steli i nie wiadomo, czy zawsze tam stały, czy też ustawiono je później. Znakomicie zachowało się boisko do rytualnej gry w pelotę. Mnie najbardziej urzekły duże stele z wizerunkami władców. Każdy z nich ma bardzo dekoracyjne nakrycie głowy, rodzaj pióropusza, czy jakiejś wysokiej tiary. W miasteczku obejrzałem jeszcze interesujące muzeum ze zbiorami pochodzącymi z ruin i wróciłem do Chiquimula.
Następnego dnia postanowiłem pojechać do Esquipulas, znanego w całej Ameryce Środkowej centrum pielgrzymkowego. Miasto leży w tym samym departamencie Chiquimula, w pobliżu granicy z Hondurasem i El Salvadorem i słynie z wielbionego przez wiernych Czarnego Chrystusa, rzeźby wykonanej w 1594 i umieszczonej w barokowej bazylice z roku 1758. Bazylika jest dostojną białą budowlą usytuowaną na niewielkim wzgórzu, o dwóch symetrycznych wieżach wysokości 50 m każda po obu stronach głównego wejścia. Była wypełniona tłumem pielgrzymów. Rzeźba przedstawia ukrzyżowanego Chrystusa oraz Matkę Boską, Św. Magdalenę i Św. Józefa stojących przy mocno złoconym Krzyżu.
Nazajutrz, bardzo wcześnie rano, po ciemku, wyjeżdżam z tym księdzem, którego telefon miałem zapisany, w długą drogę, której pierwszym etapem jest odległa o 50 km od Copán Quiriguá, nieco mniej ważne miasto Majów, słynące z najwyższych steli. Kwitło w tym samym okresie, co Tikal i Copán, czyli od 200 do 900. Rządzący nim w VIII wieku władca Cauac Niebo pokonał w roku 738 władcę Copán i odtąd Quiriguá opanowała szlak handlowy wiodący wzdłuż rzeki Motagua. Wizerunek zwycięzcy został uwieczniony na siedmiu z dziewięciu stel monumentalnych, w tym na tej najwyższej, mierzącej 11 metrów wysokości, gdzie Cauac Niebo występuje w bardzo wysokim i wymyślnie ozdobnym nakryciu głowy trzymając berło w ręku. Na terenie miasta znajdują się 33 ołtarze, kilka monolitów zoomorficznych, akropol złożony z pałaców ozdobionych sztukaterią i boisko do gry w pelotę. Największe wrażenie robią wysokie bardzo, smukłe wręcz stele, bardzo bogato ozdobione i w większości osłonięte daszkami z liści palmowych. W odróżnieniu od Copán, Quiriguá leży pośród wilgotnego tropikalnego lasu, a jej stele i inne budowle znajdują się na porośniętych świeżą trawą polanach. Byliśmy tam rano. Już świeciło piękne słońce, a na niskiej gałęzi jednego z drzew siedział sobie spokojnie niebiesko – zielony tolobojo grande (Eumomota superciliosa), z długim ogonem zakończonym dwiema czarnymi rakietkami.
W programie było jeszcze obejrzenie Zamku Świętego Filipa (Castillo de San Felipe, XVII ), fortecy nad jeziorem Izabal, której zadaniem było odpieranie ataków piratów, głównie angielskich. Łączność Gwatemali z Hiszpanią odbywała się w czasach kolonialnych właśnie przez jezioro Izabal i Słodką Rzekę (Río Dulce), która z niego wypywa i wpada do Morza Karaibskiego. Forteca otoczona jest palmami kokosowymi, a na jej tarasach stoją armaty pamiętające dawną epokę kolonialną. Mury są odpowiedniej grubości. Forteca ma skomplikowany system korytarzy i zakamarków tworzących istny labirynt. Na brzegach jeziora Izabal gęsta puszcza tropikalna. Było już wtedy bardzo gorąco i poprosiłem księdza, aby zechciał na mnie zaczekać, a sam wykąpałem się w jeziorze. Ksiądz musiał już wracać do Chiquimuli, a ja postanowiłem wysiąść na skrzyżowaniu i dojechać do Puerto Barrios, nad Morzem Karaibskim. Zależało mi bardzo na poznaniu Słodkiej Rzeki. W nieciekawym mieście znalazłem hotelik i zostałem w nim dwie noce.
Nazajutrz rano popłynąłem zatłoczonym stateczkiem do miasteczka Livingston zamieszkanego przez napływową ludność pochodzenia afrykańskiego, mówiącą specyficznym językiem garífuna. Jest to mieszanka afrykańsko – angielska, jako że ludzie ci pochodzą z anglojęzycznych wysp na Morzu Karaibskim. W Livingston wynająłem za 30 dolarów łódź motorową, którą przez dwie godziny miałem zwiedzać brzegi Słodkiej Rzeki. Była to bardzo atrakcyjna wycieczka. Dwóch tubylców obsługiwało tę łódź, a ja podziwiałem krajobrazy. Najpierw wąski, skalisty kanion rzeki. Białe, pionowe skały, na dole porośnięte dżunglą, stada białych czapli i postój przy gorących źródłach, gdzie popływałem trochę. Dalej, rzeka tworzy szeroką zatokę zwaną El Golfete i kolejny postój przy autentycznej dżungli, którą się zwiedza. Miejsce nazywa się Biotopo Chocón – Machacas. Chodzi się wytyczoną przez dżunglę ścieżką, przy której napisy informujące o ciekawych obiektach. I tak, tu ogromny błękitny motyl morpho, dalej wielkie mrówki zompopo (Myrmicinae) maszerują wygryzioną w trawie ścieżynką przenosząc liście, ówdzie ogromne, proste pnie drzew tropikalnych (między innymi palo de agua, czyli Vochysia hondurensis) i cały czas odgłosy owadów i ptaków. Przy wyjściu czeka na mnie tresowana małpa skacząca po mostku.
Po powrocie do Livingston, długi marsz wzdłuż wybrzeża Morza Karaibskiego aż do wodospadów zwanych Siedem Ołtarzy (Siete Altares). Po drodze dochodzą mnie dźwięki muzyki kubańskiej. Śpiewa Benny Moré. Jakże inna tu kultura, inne zwyczaje i upodobania w porównaniu z indiańskim płaskowyżem! Przedzierałem się pokonując różne przeszkody po drodze. W pewnym miejscu jakiś chłopiec przewiózł mnie na chybotliwym mocno czółnie przez głęboką rzeczkę uchodzącą do Morza Karaibskiego. Z powodu suszy wodospady nie funkcjonowały. Woda stała jedynie w skalnych zagłębieniach, więc widok mało atrakcyjny. Ledwie zdążyłem na ostatni statek do Puerto Barrios. Tymczasem morze się rozszalało. Wysoka fala zalewała pokład, a dwoje jedynych pasażerów – jedna kobieta i ja – byliśmy osłonięci wielką przezroczystą folią, dzięki której dopłynęliśmy nie tak zmoczeni. Kobieta wychodząc na ląd przysięgała, że nigdy więcej nie wsiądzie na statek przy takim stanie morza. Nazajutrz autobus do stolicy odjeżdżał kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Gdy przyszedłem na dworzec autobusowy właśnie odbywała się rewizja pasażerów płci męskiej. Stali przy autobusie, a policjanci obszukiwali ich kieszenie w poszukiwaniu broni, przesuwając rękoma po spodniach. Zawołałem z daleka: „A cóż to za poranne pieszczoty!”, co wywołało śmiech. Taka kontrola powtórzyła się jeszcze w jakimś odludnym miejscu na trasie. Nie należy zapominać, że partyzantka antyrządowa działała jeszcze dość aktywnie na terenie Gwatemali. Pana Adama na dworcu w stolicy nie było. Zdenerwowany zatelefonowałem do niego i przyjechał z wielkim opóźnieniem.
Wkrótce nastąpił mój powrót. Pan Adam odwiózł mnie na lotnisko i zapewniał, że z przyjemnością przyjmie w przyszłości inne osoby z Polski, które mu polecę. Niestety, kontakt z panem Adamem urwał się wkrótce, mimo wysyłanych przeze mnie listów i faksów. W Meksyku tym razem nocowałem u wuja Roberta, ale przedtem jego rodzice dali mi do przewiezienia wielką walizę pełną różności dla Roberta i Danuty. Sam nie wiem w tej chwili, jakim cudem udało mi się ją przywieźć do Wrocławia. Wuj Roberta postanowił upoić mnie tequilą, którą serwował do późnych godzin nocnych. Po kilku godzinach snu, z niesamowitym bólem głowy, odleciałem do Londynu. Na lotnisku Heathrow czekała Teresa Korzeniowska. W Berlinie wziąłem na lotnisku taksówkę, by dojechać na dworzec kolejowy. Pamiętam, że zapłaciłem za nią 30 dolarów, czyli tyle, ile za wycieczkę w górę Słodkiej Rzeki…
Zygmunt Wojski. „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
W deszczowy późny wieczór 25 listopada 1995 pani Ermelinda Maria Pereira wiezie mnie na lotnisko w Lizbonie. Leje straszliwie i zimno. Za to nazajutrz w Rio de Janeiro piękny, słoneczny poranek, gorąco, oczywiście. Witają mnie Luitgarde i jej mąż. Jedziemy do nich, do pięknej, eleganckiej dzielnicy w południowej części miasta, Laranjeiras (Gaj Pomarańczowy). Mieszkanko Luitgardy ciasne. Gospodyni ma wielką ochotę na długą konwersację, a ja po dwóch godzinach ze zmęczenia spadam z krzesła. Wreszcie odpoczywam w dusznym, zagraconym do niemożliwości pokoju jej syna. Nade mną wisi pod sufitem rower górski. Zastanawiam się, czy nie spadnie mi na głowę w którymś momencie… Zmęczenie jest tak upiorne, że nie mogę zmrużyć oka. Na szczęście, wieczorem idziemy do Nireu, brata Luitgardy, na sąsiednią ulicę. Zamieszkam u niego, wysoko, w facjatce z balkonem. Gospodarze ostrzegają, abym nie kręcił się po balkonie, bo może mnie trafić jakaś błędna kula z faweli za skalistym wzgórzem. Jestem szczęśliwy, bo mam tu własną łazienkę, a poza tym, przy otwartym na oścież balkonie, temperatura jest nawet znośna.
Za parę dni (29 i 30 listopada) mam na Uniwersytecie Stanowym cykl trzech wykładów. Zorganizowała je Luitgarde i nawet mi za nie zapłacono. Na wykładzie o dialektach portugalskich zaszczycił mnie swoją obecnością wybitny językoznawca brazylijski, urodzony w 1928 w Recife prof. Evanildo Cavalcante Bechara (brał też udział w dyskusji!!!). Po wykładzie o sztuce polskiej Luitgarde zaprosiła mnie na obiad do restauracji uniwersyteckiej, gdzie ujrzała w przeciwległym rogu wielkiej sali swojego znajomego profesora o imieniu Ricardo. Huknęła do niego potężnym i przeciągłym „Ricaaaardo!!!”, a do mnie rzekła bez najmniejszej żenady, wręcz z nieukrywanym zadowoleniem: „Nie jesteśmy w Polsce!”.
Któregoś dnia (chyba jeszcze przed wykładami) skorzystałem z propozycji Nireu, aby towarzyszyć mu w podróży do miasta Vassouras, 116 km na północny wschód od Rio de Janeiro. Nireu jechał tam na jakieś sympozjum naukowe, a ja miałem obejrzeć to niewielkie miasto, położone na wysokości 436 m. Leży w dolinie rzeki Paraíba i jego okolice słyną z uprawy kawy, stąd na obrzeżach miasta kilka wielkich gospodarstw (fazendas cafeiras) nastawionych na produkcję kawy. Przy nich stare, stylowe siedziby ich właścicieli. Są to eleganckie, jednopiętrowe pałace lub wysokie parterowe dwory. Samo centrum miasteczka stanowi piękny, wysadzany palmami królewskimi, bardzo obszerny plac, który łagodnie opada od stojącego na szczycie dwuwieżowego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia (1858). Pozostałe budowle, w tym zarówno ratusz, jak i Pałac Miejski, także pochodzą z tego okresu.
Zarezerwowałem wykupione w Lizbonie po bardzo promocyjnej cenie bilety lotnicze na sześć przelotów na terenie Brazylii i w sobotę, 2 grudnia, ruszyłem autobusem do São Paulo, a potem dalej, aż do Assis. Po drodze pamiętam tylko, że mijałem wybitnie brzydką sylwetkę Bazyliki Matki Boskiej „Ukazanej” (Aparecida), patronki Brazylii, w niewielkim miasteczku w głębi stanu São Paulo. Podróż zajęła mi cały dzień, gdyż do São Paulo jest 429 km i niemal drugie tyle z São Paulo do Assis. Zwłaszcza ten drugi odcinek dłużył mi się niemożliwie. Na dworcu autobusowym w Assis para zgarbionych staruszków: Rafael i Balbina. Mój Boże! A 28 lat temu byli tacy młodzi i pełni życia, weseli i dowcipni! Zamieszkałem w hotelu „Onix”, z basenem na tarasie pierwszego piętra. Nazajutrz, w niedzielę, 3 grudnia, zostałem zaproszony na obiad do Rafaela i Balbiny w ich domu-fortecy, otoczonym wysokim murem. Rafael przygotował nawet nasze zdjęcia z Hiszpanii z lat 1967-68. Mieli straszne przeżycia z synem, który ciężko chorował i bardzo są zgnębieni tym faktem. Uciekła z nich cała radość życia. Stali się parą zgorzkniałych starców. Wielka szkoda! W Assis nie ma właściwie nic ciekawego. Miasto jest nowe, ulice wspinają się i opadają faliście po czerwonych wzgórzach. Ziemia tu, podobnie jak w argentyńskiej prowincji Misiones, jest ceglasto czerwona. W poniedziałek, 4 grudnia, mój wykład o hiszpańszczyźnie argentyńskiej, potem obiad w jakiejś pizzerii. Byłem też na próbie chóru studenckiego, który, pod kierunkiem Balbiny, śpiewa hiszpańskie pieśni.
We wtorek, 5 grudnia, wczesnym rankiem jadę do São Paulo, gdzie na dworcu autobusowym czeka na mnie profesorka Lilette na Uniwersytecie w Montpellier, pani Diva Damato. Miła i dystyngowana pani, która od razu mnie rozpoznała w tłumie, choć nigdy przedtem się nie widzieliśmy. Zostawiam bagaże w hotelu i idziemy na obiad do restauracji, gdzie cena zależy od wagi potraw. Przyzwoicie, smacznie i tanio. Pani Diva ma jakieś zobowiązania i po obiedzie żegnam się z nią. Jadę zwiedzić słynne Muzeum Sztuki przy Avenida Paulista: nowoczesny budynek wsparty na czterech czerwonych filarach. Potem spacer tą znaną aleją, ale robi się późno, więc wsiadam do metra i podjeżdżam w stronę Placu Katedralnego. Odległości niesamowite! Dziwnym trafem zjawiłem się na tyłach Katedry Metropolitalnej XIX, gdzie podejrzana dzielnica swawolnych pań. Obszerny skwer. Nagle susami biegnie ku mnie wielki Murzyn i łapie za rękę z radzieckim zegarkiem, chcąc go ściągnąć, a ja tymczasem panicznie boję się, że mi wyrwie zawieszoną na ramieniu płócienną torbę z biletami, dokumentami, pieniędzmi! Podbiega drugi Murzyn i obaj szarpią się ze mną. Zupełnie nie wiem, jak mi się udało im wyrwać i nie stracić niczego, ale strachu najadłem się co niemiara. Bądź co bądź pierwszy i jak dotąd jedyny raz w życiu zostałem właśnie wtedy napadnięty…
Środa, 6 grudnia. Samolot do Recife – 2672 km – miał odlecieć o 9.30 rano, ale ma gigantyczne opóźnienie. Odleci około godziny 16-tej. Zawiadamiam telefonicznie żonę Antônia Barrosa, szwagra Luitgardy, o spóźnieniu. Dostajemy obiad na koszt linii lotniczych, a oprócz tego załatwiam sobie, także na ich koszt, taksówkę do miasta w obie strony. Bardzo sympatyczny kierowca gna ze mną do kolejnego muzeum, tym razem Muzeum Sztuki Nowoczesnej w parku Ibirapuera. Pożeramy ogromne odległości. Z lotniska to bardzo daleko i z trudem zdążyłem z powrotem na samolot. Pod wieczór ląduję w Recife, gdzie czeka Antônio Barros. Zatrzymam się u nich w bloku, w pokoju jednej z dwóch córek. Mało wygodnie, niestety, ale cóż!
Tego samego wieczora jedziemy do pobliskiej Olindy. To tylko 6 km. O tym mieście marzyłem od dawna. Kilka kościołów obejrzanych wewnątrz i w jednym z nich koncert, na którym zostajemy. Nazajutrz Antônio ma załatwić jakieś sprawy w Igarassu, Goiana i João Pessoa, więc korzystam z jego zaproszenia i jadę razem z nim. Cóż za wspaniałe kościoły w Igarassu! Przede wszystkim najstarszy w całej Brazylii funkcjonujący do dziś kościół Świętych Kosmy i Damiana z 1535 oraz kościół i klasztor Św. Antoniego, wybudowany pod koniec XVI, z przepięknym frontonem o trzech oknach na piętrze i trzech łukach na dole. Wewnątrz pinakoteka. Trzecim ważnym kościołem jest kościół Najświętszego Serca Jezusa, największy z nich, o szerokiej, pełnej okien fasadzie. Stoi tuż obok kościoła Św. Kosmy i Damiana. I to wszystko tonie w tropikalnej, bujnej niezwykle zieleni, wszędzie całe gęste gaje palm kokosowych. Tropik w najczystszym wydaniu! Ulice w starym centrum zachowały dawny autentyczny bruk, zwany pé-de-moleque (stopa malca). W Goiana kościół Matki Boskiej Różańcowej XVIII nieco skromniejszy. Godnym zwiedzenia jest także kościół Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII-XVIII. Jednak absolutną perłą jest kościół Św. Franciszka w mieście João Pessoa, z końca XVIII. Przepiękna fasada z łukami wypełnionymi rzeźbionymi balaskami, a wewnątrz portugalskie kafelki, pokryte złotem rzeźby w stylu rokoko, malowidła. Wraz z przyległym doń klasztorem Św. Antoniego stanowi największy zespół barokowy na świecie.
Piątek, 8 grudnia. Cały dzień spędzam na zwiedzaniu miasta Recife (3,5 miliona mieszkańców). Bazylika i klasztor Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII: meble z XIX, rzeźby pokryte białym złotem. Kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia od Żołnierzy, XVIII: fronton barokowy, rzeźby pozłacane, ambona w stylu z epoki Jana V, malowidła przedstawiające pierwszą ze zwycięskich bitew pod Guararapos w 1648 przeciwko Holendrom. Kościół Matki Boskiej Różańcowej Ludzi Czarnych, XVII: obrazy z XVIII. Kościół Trzeciego Zakonu Franciszkańskiego i klasztor Franciszkański Św. Antoniego, XVII: barokowy, malowidła na kopule z XVIII, złota kaplica z XVII, jej ściany wykładane palisandrem i cedrem. Kościół Najświętszego Sakramentu, XVIII: fasada w stylu manuelińskim, ołtarze barokowe i neoklasyczne. Kościół Św. Piotra od Kleryków, XVIII, dominuje nad placem zwanym Dziedzińcem Św. Piotra, otoczonym niskimi kolonialnymi kamieniczkami. Na suficie barokowe malowidło przedstawiające powołanie kościoła. W Muzeum Człowieka Północnego Wschodu (Museu do Homem do Nordeste) eksponaty związane z antropologią regionu, uprawą trzciny cukrowej, rzemiosłem artystycznym, folklorem, literaturą „sznurkową”, instrumentami kultów afro-brazylijskich i niewolnictwem.
Sobota, 9 grudnia. Rano wyjazd na plażę Porto de Galinhas, 75 km na południe od Recife. Ładna, ale nie tak piękna jak Las Cuevas Beach na Trinidadzie, Chichiriviche w Wenezueli, czy Bahía Villa Concha w Kolumbii. Niezbyt ciekawe domki ukryte wśród palm kokosowych. Mnóstwo łodzi żaglowych. W drodze powrotnej, jeszcze przed Recife, Jaboatão dos Guararapes i kościół Matki Boskiej od Przyjemności, wzniesiony w drugiej połowie XVII na miejscu słynnych bitew pod Montes Guararapes w 1648 i 1649, w których wojsko portugalsko-brazylijskie pokonało znacznie liczniejsze oddziały Holendrów. Jest to jedyny w stanie Pernambuco kościół o fasadzie wykładanej całkowicie portugalskimi kafelkami. Na miejscu bitew stoją małe armatki na drewnianych wózkach.
Po południu, w palącym słońcu oglądam kościoły w Olindzie. To nic, że słońce tak piecze. Sceneria jest przepiękna: usytuowane na wyniosłym wzgórzu miasteczko spogląda ku turkusowym wodom oceanu w dole, a wieże licznych kościołów wyrastają z gęstwy niezwykle bujnej, ciemnozielonej roślinności. Czyż może być coś wspanialszego? A powietrze, jego świetlistość są tu nadzwyczajne! Za najpiękniejszy uchodzi w Olindzie klasztor Św. Franciszka z końca XVI, a w nim kaplica Świętych Rocha i Anny, kościół Matki Boskiej Śnieżnej i kaplica Św. Franciszka. W tej pierwszej kaplicy, ściany pokryte kafelkami portugalskimi i rzeźby aniołów. W kaplicy Św. Franciszka także kafelki portugalskie. Wspaniały jest klasztor Św. Benedykta (Mosteiro de São Bento), o kilka lat starszy od poprzedniego, z pięknym ołtarzem głównym i ambonami (to zwyczaj portugalski: w prawie każdym kościele są po dwie ambony, jedna naprzeciwko drugiej) rzeźbionymi w drewnie. Oglądam jeszcze klasztor Jezuitów i katedrę z tarasem widokowym na klasztor Św. Franciszka, Św. Piotra i kościół Matki Boskiej z Góry Karmel. Na koniec, kościół Matki Boskiej Opiekunki z pierwszej połowy XVI. Znakomicie wybrali sobie to miejsce mnisi i księża portugalscy w XVI wieku. Zaiste trudno o piękniejsze miejsce na ziemi!
W niedzielę, 10 grudnia, tuż po północy przylatuję do miasta Belém do Pará (2089 km) i … nikt na mnie na lotnisku nie czeka! Nie widzę nikogo z moim nazwiskiem w ręku. Wypalam papierosy jeden po drugim. W krótkim czasie wypaliłem prawie całą ich paczkę. Trafiam na czarnoskórego taksówkarza, który próbuje mnie pocieszyć mówiąc, że gdy skończy pracę, zajmie się mną i na pewno mi pomoże. Około godziny czwartej nad ranem zabiera mnie do hotelu „Terminal”. Okropny! Klimatyzacja huczy jak w fabryce, a mimo to gorąco. O spaniu nie ma mowy. Zjeżdżam do recepcji, by zmienić pokój i oto pojawia się mój taksówkarz, który inteligentnie zapisał sobie moje nazwisko i znalazł je w recepcji hotelu „Novotel”! Jestem mu bardzo wdzięczny. Jedziemy więc do „Novotelu”. Po krótkim spaniu i śniadaniu bezskuteczna próba kontaktu z wykładowcami z miejscowego uniwersytetu. Indianin z Rondônii w oryginalnym, naturalnym wielce stroju na pocztówce w hotelowym kiosku. Wczesnym popołudniem jadę autobusem do starego centrum Belém. Miasto ma ponad 2 miliony mieszkańców. Upał niemiłosierny – 35 stopni! Nad ogromną czekoladową rzeką Guamá, południową odnogą Amazonki, słynny targ Ver-o-Pêso, ale już sjesta, pusto i parę osób śpi, inne jedzą jakieś tłuste potrawy. Zapach unoszący się znad kramów nie zachęca do dalszego spaceru.
Portugalska forteca z 1616, zwana Fortem Szopkowym (Forte do Presépio), a obecnie Fortem Zamkowym (Forte do Castelo), niska, z działami wycelowanymi w kierunku Amazonki. Dalej, kilka dość ładnych kolorowych kamieniczek i plac z wielkimi drzewami mangowymi. Tych drzew jest w mieście tyle, że zasłużyło z pewnością na miano „miasta mangowców”.
Kościół Św. Aleksandra w rusztowaniach, a katedra zamknięta. Na placu przed kościołem Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII, artystyczne strącanie owoców mango: mężczyzna rzuca kamieniem uwiązanym na sznurku, po czym przyciąga go do siebie strącając owoce z wysokich konarów potężnego drzewa. Koszary Marynarki, biały Pałac Lauro Sodré i niebieski Pałac Antônia Lemosa pochodzą z drugiej połowy XIX, a styl, w jakim je wybudowano, zwie się w Brazylii cesarskim stylem brazylijskim lub późnym stylem neoklasycznym. Budynek prefektury też w tym samym stylu. Jeszcze parę ładnych kamieniczek wykładanych kafelkami, mały, skromny kościółek Św. Jana(XVIII), kościół Matki Boskiej Łaskawej, XVII i oto całe stare miasto. Na placu przed obu pałacami, wśród mangowców, pomnik „dzielnego” generała Hilário Maximiliano Antunes Gurjão, który urodził się w Belém do Pará w 1820, a umarł w 1869 na skutek ran odniesionych w „chwalebnej” bitwie pod Itororó w czasie wojny z Paragwajem.
Autobusem do nowego centrum i Bazylika Nazaretańska, 1909, kopia rzymskiej Bazyliki Św. Pawła za Murami. Sufity z miejscowego cedru, a ambony, ołtarze i posadzki marmurowe. Wszędzie złocenia i brązy, ogromne bogactwo tej udanej imitacji. Potem Plac Batista Campos, mały park w środku miasta. Mangowce, palmy, bambusy, rzeczki, kamienne i drewniane mostki, „średniowieczna” baszta. Na pobliskim Placu Republiki, zwanym także Placem Prochowym, neoklasyczny gmach Teatru Pokoju (Teatro da Paz), koniec XIX. Greckie kolumny, medaliony z popiersiami, posągi. Nieprawdopodobne bogactwo osiągnięte dzięki „boomowi” kauczukowemu. Imitacja opery paryskiej. I kolejny przykład lokalnej pretensjonalności: Pałacyk Bolonia (Palacete Bolonha), smukła kamienica upstrzona wieżyczkami, basztami, kolumnami o głowicach niczym wielkie baranie rogi obwieszone winogronami. Obok, Centrum Izraelskie w całkiem ładnej willi i restauracja żydowska „Dania domowe” (Comida caseira). Niedaleko stąd w jakiejś taniej knajpce jem pizzę czy kanapkę, podczas gdy WSZYSCY obecni nie odrywają oczu od telewizora. Trwa jakiś mecz i w momencie, gdy strzelają gola, rozlega się piekielne, wręcz opętańcze wycie zgromadzonych tam zagorzałych kibiców. W życiu czegoś takiego nie słyszałem i nie chciałbym za nic w świecie ponownie usłyszeć. To było nieludzkie, zupełnie jakby poddawano ich wszystkich naraz jakimś nieprawdopodobnie wymyślnym torturom, jakby smażono ich żywcem. To się nie da opisać!!!
Poniedziałek, 11 grudnia. Po śniadaniu kolejna nieudana próba skontaktowania się z uniwersytetem. Autobusem na Wyspę Mosqueiro. Wjazd na wyspę przez most, który łukiem spina ją z lądem. Suchy las i drugi brzeg wyspy. Uderzają weń spore fale kawowej zatoki Marajó. Na piasku czarne głazy. Ładne plaże i wille letniskowe nad zatoką. Na końcu długiego mola statek, którym wracam do Belém. W dali małe i wielkie wyspy porośnięte tropikalnym lasem. Potem ciąg przemysłowo-portowych osiedli po lewej. I nagle wyrasta na horyzoncie Belém niczym Nowy Jork. Las wieżowców jest doprawdy imponujący. Wstąpiłem jeszcze do Kolegium Salezjańskiego na rozmowę z ojcem dyrektorem. Jestem umówiony na jutro z polskim zakonnikiem ojcem Tadeu o godzinie ósmej rano.
Wtorek, 12 grudnia. Ojciec Tadeu okazuje się miłym 85-letnim staruszkiem. Spędził 60 lat w Brazylii i czasem woli mówić po portugalsku. Już mu się trochę plącze polszczyzna. Niestety, nie zna nikogo w São Luís, dokąd wybieram się już jutro wieczorem. Ksiądz dyrektor wypytuje o uniwersytet i postanawia pojechać tam ze mną. Przedtem oglądam nieco zaniedbane wnętrze kościoła Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII, z bardzo ciekawym ołtarzem głównym: anioły, piękne posągi świętych. Później, wnętrze Katedry (XVIII) z lampionami i złoceniami w stylu opery paryskiej.
Wizyta na uniwersytecie pozytywna. Rekompensują mi częściowo straty materialne i fundują bilet autobusowy do São Luís. Dowiaduję się też, że w hotelu mam opłacone wszystkie posiłki, sic! A ja się pętałem w niedzielę i wczoraj po jakichś barach i pizzeriach!!! Podczas obiadu w hotelu zjawia się prof. Anna Cristina Bentes da Silva, czyli osoba, która miała być na lotnisku. Twierdzi, że ona nie mogła i prosiła koleżankę, aby po mnie wyjechała, a teraz nie wie, dlaczego tamta tego nie zrobiła… Powiem tak: milusińskie Brazylijeczki, nie ma co!!! Teraz wychodzi ze skóry, aby być miła, ale tego, co ja przeżyłem w tym Belém do Pará z jej winy nie da się, niestety, NICZYM zrekompensować. Wiezie mnie na dworzec autobusowy (Terminal Rodoviário), gdzie kupuję bilet na jutro do São Luís. Potem Muzeum imienia Emilia Goeldiego (Museu Paraense Emílio Goeldi). To cały kompleks. Zwiedzam najpierw tak zwany ogród zoo-botaniczny, w którym: liście victoria-regia, tutejsze palmy açaí (Euterpe oleracea, po polsku euterpa warzywna), których owoce są tu ulubionym przysmakiem, drzewa kauczukowe, gigantyczne puchowce, palmy oleiste, pumy, jaguary nakrapiane i czarne, węże elektryczne, manaty, żółto-zielone papugi, anakondy, węże boa, ibisy szkarłatne, harpie, czarne kajmany, ogromne trzymetrowe ryby pirarucu (Arapaima gigas). Dalej, akwarium, gdzie 36 sekcji z rybami charakterystycznymi dla Amazonii. Wreszcie, stała wystawa z eksponatami dotyczącymi nauk o Ziemi, botaniki, zoologii, antropologii i archeologii: wspaniałe urny, naczynia, wazy, pochówki wśród kawałków muszli na sąsiedniej wyspie Marajó – niezwykle ciekawe!
O godzinie 19-tej, w wielkim audytorium Centrum Filologii i Sztuki na Uniwersytecie Federalnym Stanu Pará dwugodzinny wykład: “Nauczanie języków romańskich w Polsce”. Tłum studentów, mnóstwo pytań i bardzo długa dyskusja. Potem Cristina zaprasza na kolację w restauracji „Lá, em casa” (Tu, w domu). Piękna sceneria pod konarami rozłożystych akacji tropikalnych, oplątanych wielkimi liśćmi filodendronów, niczym w hawańskiej „Tropicanie”. Cała gama typowych dla regionu potraw: açaí – bordowa galaretka z owoców tutejszej palmy o tej samej nazwie (po polsku zwie się enterpa warzywna), kaczka w żółtym sosie tucupí (sos z manioku), liście manioku z puré z czarnej fasoli, amazońska ryba pirarucu, inna ryba amazońska zwana filhote (Brachyplatystoma filamentosum), jambú – liście rośliny o nazwie naukowej Acmella oleracea, które podaje się wraz z maniokowym sosem tucupí, a na deser lody z brązowych owalnych owoców cupuaçu (Theobroma grandiflorum), o białym miąższu.
Środa, 13 grudnia. Rano do księdza dyrektora Kolegium Salezjańskiego. Załatwia mi w São Luís nocleg w Ośrodku Wychowawczym im. Św. Józefa Robotnika, prowadzonym przez Biedne Sługi Boskiej Opatrzności (Centro Educacional São José Operário, Pobres Servos da Divina Providência). Potem muzeum w Palácio Lauro Sodré (białym pałacu) – trochę mebli, kryształów, dość skromnie. Znacznie ciekawsze jest muzeum w niebieskim Palácio Antônio Lemos: meble, obrazy, rzeźby w stylu retro, stiuki, marmury, Salon Zielony, Szlachecki i Różowy. Kościół Matki Boskiej Różańcowej z Caupina, zamknięty, z zewnątrz skromny, drzewa rosną na dachu. Kościół Św. Anny większy niż poprzedni, ale odrapany i skromny na zewnątrz. W środku ciekawa górna część ołtarza głównego z posągami aniołów. Kościół Matki Boskiej Łaskawej z 1640, dość ciekawy na zewnątrz – ładny fronton z dwiema wieżami po bokach, wewnątrz pozbawiony ciekawszych elementów. Właściwie prawie wszystkie kościoły w Belém do Pará są zaniedbane (na dachu często rosną drzewka i inne rośliny), fasady odrapane, z wyjątkiem katedry i Bazyliki Nazaretańskiej. Po kolacji Cristina odwozi mnie na dworzec autobusowy. Odległość do São Luís 806 km. Jadę całą noc.
Czwartek, 14 grudnia. Rano rozległe lasy palmowe, bawoły, krowy. Droga fatalna: chyba dwa razy autobus przejeżdża jakieś rzeki w bród. Z dworca autobusowego w São Luís telefonuję do Ojca Adelmo, który niedługo potem zawozi mnie na miejsce. W moim pokoiku po ścianach spacerują tłumnie jaszczurki i czarne gąsienice. Po obiedzie w stołówce, autobusem do miasta, odległość 25 km. Miasto bardzo ciekawe, pełne starych domów kolonialnych (niektóre ich zespoły pięknie odrestaurowane). Stare brukowane uliczki opadają i wspinają się. Niektóre z nich (Rua do Giz, Rua da Palma) w górnej części mają strome i długie schody. Sporo kamienic wykładanych niebieskimi kafelkami. Pięknie położony pałac gubernatora (Palácio dos Leões), otoczony palmami i posążkami lwów, na wzgórzu nad morzem. Katedra pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej pochodzi z XVII, ale była kilkakrotnie przebudowywana, co nie wyszło jej na dobre. Cafua das Mercês to mały jednopiętrowy niebieski domek z wąziutkimi oknami. To tu odbywała się licytacja przybyłych do São Luís niewolników afrykańskich. Ciekawszy od katedry jest kościół Wygnania (Igreja do Desterro), z początku XVII. Uchodzi za najstarszy kościół w mieście i jedyny w całej Brazylii kościół katolicki o cechach bizantyjskich. W istocie, ma okrągłą kopułę i rzadkie w świątyniach katolickich duże ozdoby we frontonie, w kształcie odwróconych serc.
W Klasztorze Matki Boskiej Łaskawej, wielkim różowym budynku z 1645, mieści się stworzona przez byłego prezydenta José Sarneya, który stąd pochodził, Fundacja Pamięci Republikańskiej. W tym muzeum zgromadzono obrazy, medale, pamiątki, prezenty od głów państw, karykatury, rekwizyty folklorystyczne, oryginały takich znanych dzieł jak Espumas flutuantes (Płynąca piana) brazylijskiego poety Castro Alvesa, Sermões (Kazania) Ojca Antônio Vieira, oryginały dzieł Eça de Queirós, Jorge Amado i Camilo Castelo Branco. Powrót autobusem do Cidade Operária (Miasta Robotniczego) w potwornym tłoku. Pasażerowie wchodzą do autobusu całym wielkim stadem, wszyscy naraz, rozpychają się niemożliwie, uderzają w plecy i ani pół słowa „przepraszam”. W takim tłoku jeszcze nigdy nie jechałem.
Piątek, 15 grudnia. Ojciec Reinaldo wiezie mnie do miasta. Jego najwłaściwsze centrum to Plac João Lisboa, inaczej zwany Placem Matki Boskiej z Góry Karmel (Praça de João Lisboa, Largo do Carmo ). W istocie kościół pod tym wezwaniem stoi właśnie przy tym placu. Skromny, bez ciekawszych ozdób, z zamalowanym wewnątrz starym drewnianym sufitem. Sklep-wystawa: rekwizyty do regionalnego tańca ludowego z tego regionu (Maranhão). Taniec zwie się Bumba-Meu-Boi (co można by przetłumaczyć: wstawaj, mój wole!). Biorą w nim udział ludzie i fantastyczne zwierzęta, a zasadniczy jego wątek to śmierć i zmartwychwstanie wołu. Poza tym w sklepie rękopisy z XVI i XVII wieku.
Po południu lot do Brasílii via Teresina (Maranhão), 2028 km. Przylatuję około godz. 17.30 (tu różnica jednej godziny). Jonas czeka na lotnisku i jedziemy do niego, do miasta Taguatinga, 19 km stąd. Poznaję jego rodziców i siostrę Simone. Lokuję się w małym domku, gdzie będę mieszkał sam. Sympatycznie. Wieczorem jedziemy do Brasílii wraz z byłą sympatią Jonasa, śliczną Aline. Pięknie śpiewa po polsku „Taki śmieszny jesteś pod oknem” i romanse cygańskie po rosyjsku. Wypiliśmy morze piwa w „Beirute”, najstarszym barze stolicy.
Sobota, 16 grudnia. Zwiedzanie stolicy. Nowoczesne miasto wybudowane w latach 50-tych XX na Środkowym Płaskowyżu. Od 1960 stolica Brazylii. Obecnie ma ponad 2,5 miliona mieszkańców. Dużą część budynków projektował Oscar Niemeyer. Miasto ma kształt samolotu i dostosowane jest do ukształtowania terenu i leżącego w pobliżu jeziora Paranoá. Znajdujący się nad nim Park Miejski jest największym parkiem miejskim na świecie. Wieża telewizyjna ma 224 m wysokości. Z tarasu widokowego na wysokości 75 m panorama tak zwanego Plano Piloto, czyli całego miasta w kształcie samolotu. Memoriał prezydenta Kubitschka, który w kwietniu 1960 dokonał inauguracji miasta: fotografie, prezenty, pamiątki, medale i w miejscu, gdzie grób prezydenta, przyćmione światło, półmrok. Teatr Narodowy Cláudio Santoro wygląda jak olbrzymi stadion. Katedra Metropolitalna jest okrągła. Tworzy ją 16 filarów na bazie koła. W intensywnie oświetlonym wnętrzu unoszą się trzy anioły, a na zewnątrz, stoją posągi czterech ewangelistów i dzwonnica.
Najciekawszy jest Plac Trzech Władz (Praça dos Três Poderes): Pałac Planalto (Urząd Prezydenta, władza wykonawcza), Pałac Najwyższego Trybunału Federalnego (władza sądownicza) i Kongres Narodowy (władza ustawodawcza). Tuż przy nich Panteon Ojczyzny (Panteão da Pátria). Pięknie prezentuje się rezydencja Prezydenta, Pałac Jutrzni (Palácioda Alvorada), na półwyspie wrzynającym się w jezioro, otoczony basenem, z dwiema nowoczesnymi rzeźbami kobiet przeglądającymi się w lustrze wody. Pałac Sprawiedliwości, oszklony, z wodnymi zasłonami spadającymi wzdłuż fasady, jest otoczony ogrodami i znajduje się tuż przy najszerszej na świecie alei, zwanej Osią Monumentalną. Pałac Itamaraty, zwany także Pałacem Łuków, o łagodnych liniach, zdaje się płynąć nad lustrem otaczającej go wody i ogrodami Burle Marxa. Jest siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Charakterystyczny dla miasta jest pomnik Dwóch Pionierów (Monumento de Dois Candangos), symbol dwóch pierwszych osiedleńców w Brasílii.
Uniwersytet także projektował Oscar Niemeyer. Jest długi, biegnie łukiem długości jednego kilometra. Pośrodku, między budynkami, kolorowy ogród: palmy, bugenwille i inne krzewy. Pomnik Johna Lennona i ciekawa bryła Biblioteki Uniwersyteckiej. Przy budynku rektoratu dziedziniec, którego połowę stanowi dekoracyjny basen. Wyrastają z niego palmy z koronami wystającymi nad ażurowym dachem.
Niedziela, 17 grudnia. Wyjazd do Pirenópolis, 170 km na zachód od Brasílii. Po drodze widoki wyżyny centralnej (planalto) i niewysokich szczytów na horyzoncie (Serra dos Pireneus). Cały ten region zwie się Chapada dos Veadeiros (Równina Łowców Jeleni). Ciemnozielony pejzaż, wspaniałe świeże powietrze. Około 30 km przed Pirenópolis ładna, szeroka kaskada o nazwie Salto de Corumbá. Jonas z ojcem jedzą potrawę z młodej kukurydzy nadziewanej mięsem, pamonha. Bardzo smaczna. W małej knajpce o nazwie Restaurante de Dona Cida, za drewnianym mostkiem na Rio das Almas, jemy znakomity obiad. Bogactwo sałatek (quiabo, czyli quimbombó: Abolmeschus esculentus i gorzkie jiló: Solanum gilo). Jeden z kelnerów nazywa się Konski, ale nie mówi po polsku.
Kościół Matki Boskiej Różańcowej, 1728, patronki miasta, stoi na wzgórzu. Z zewnątrz odrapany, walący się, z dwiema ładnymi wieżyczkami. W środku prawie pusty. Tylko kolebkowe drewniane sklepienie z ciekawym malowidłem przedstawiającym Matkę Boską. Przeważa jaskrawa czerwień i błękit. Po obu stronach łuku tęczowego dwie ciekawe rzeźby aniołów grających na trąbach. Powyżej kościoła, na Rua Nova, pojawiają się ładne kolonialne, na ogół parterowe domy, niektóre z portugalskimi oknami „gilotynowymi”. W całym mieście sporo palm królewskich. Muzeum Rodziny Pompeu, XVIII, gdzie mieściła się pierwsza drukarnia, zamknięte. Na Rua Direita najwięcej pięknych kolonialnych parterowych kamieniczek, zwanych tutaj casarões. W nowej willi, Museu das Cavalhadas, czyli Muzeum Konnych Walk Maurów i Chrześcijan, tradycji pochodzącej z epoki Karola Wielkiego. Dwa małe pokoiki, a w nich: czerwone stroje Maurów i niebieskie Chrześcijan (kapy, hełmy), maski wyobrażające woły i jaguary. W tych maskach w okresie Zielonych Świątek przemierzają miasto przebierańcy na koniach lub pieszo. Maski mają odstraszać złe duchy. Świętowanie i przemarsze zaczynają się 9 dni przed niedzielą zielonoświątkową, a kończą dwa dni po niej. Apogeum przypada na samą niedzielę zielonoświątkową.
W sklepie z pamiątkami przy Rua do Bonfim kupuję maskę jaguara (onça pintada) do mojej kolekcji. Kościół Naszego Pana Dobrej Śmierci (Nosso Senhor do Bonfim, z 1750), mały, z dwiema zgrabnymi wieżyczkami. Dokładnie z tego samego roku pochodzi niepozorny kościół Matki Boskiej z Góry Karmel, z potrójną fasadą. Obok mostu zwanego Meia Ponte, siedziba radców miejskich (Câmara de Vereadores).
Poniedziałek, 18 grudnia. Dalszy ciąg zwiedzania stolicy. Najpierw jezioro Paranoá, a nad nim mangowce, wysokonogie ptaki quero-quero, zwane w Urugwaju tero: Vanellus chilensis, białe czaple. Klub jachtowy po przeciwnej stronie. Potem Ambasada Polska, Pałac Jaburu – siedziba wiceprezydenta. Nazwa oznacza wielkiego białego ptaka z czarną głową i szyją, takiego gigantycznego bociana (Jabiru mycteria ); w Wenezueli zwie się garzón soldado. Mały, drewniany kościółek z niskimi wieżyczkami i pasem rozetek pod dachem, najstarszy w Brasílii. Zbudowany dla jej budowniczych w latach 50-tych XX. Wewnątrz świątyni Don Bosco piękne niebieskie i różowe witraże tworzą przyjemny półmrok. Ten święty włoski miał przewidzieć w 1883 powstanie tego miasta: „Między 15 a 20 równoleżnikiem, w miejscu, gdzie utworzy się jezioro, narodzi się wielka cywilizacja. To tu będzie ziemia obiecana”.
Świątynia Dobrej Woli (Templo da Boa Vontade) ma kształt piramidy o siedmiu bokach. Na jej wierzchołku umieszczono największy kryształ znaleziony w Brazylii („piramidy są zdolne do uchwycenia i skoncentrowania w sobie pozytywnej energii”). Jest to ogólnobrazylijska siedziba tak zwanego Legionu Dobrej Woli i ze względu na swą charakterystykę ekumeniczną przyciąga wiernych różnych religii. Stanowi najczęściej odwiedzany obiekt w mieście. Galeria Sztuki Świątyni Dobrej Woli to marmurowa ściana z wypisaną na niej filozofią Ideału Dobrej Woli, autorstwa założyciela świątyni, Alzira Zarura (1914-1979). Parlamundi – Światowy Parlament Braterstwa Ekumenicznego. Mieści w sobie Międzynarodowe Forum Posiedzeń: dwa audytoria, Salę Plenarną im. José de Paiva Netto (przewodniczącego Legionu Dobrej Woli), Skrzydło Studentów z biblioteką, stołami do studiów, komputerami, Salon reprezentacyjny i restaurację. Ten zespół architektoniczny tworzy jeden rząd: obok siebie stoją Parlamundi, siedziba Legionu Dobrej Woli w Brasílii i Świątynia Dobrej Woli.
Jonas i jego ojciec przywożą mnie w ostatniej chwili na lotnisko w Brasílii. Lot do Kurytyby dość krótki, 1366 km. Gdy z wózkiem wyładowanym bagażami stoję przy wyjściu z budynku lotniska, mijają mnie obojętnie Don Quijote, czyli Paulo Filipake (Filipiak) i Sancho Panza, czyli ksiądz Jerzy Morkis. Błądzą po budynku lotniska, aż decyduję się im ujawnić. W hotelu, gdzie mieszkał we wrześniu Dembicz z żoną jedna doba 60 reali. To nie na moją kieszeń. Telefonują do konsula, pana Marka Makowskiego, który radzi skontaktować się z Siostrą Fabiolą z Zakonu Sióstr Rodziny Marii. Na szczęście, Siostra Fabiola godzi się mnie przygarnąć. Piwo w hotelu, a potem u Filipiaka. W klasztorze miła Siostra Fabiola lokuje mnie w apartamencie za ołtarzem. Śniadania będę jadł w klasztorze, a pozostałe posiłki w polskim klubie União Juventus, co załatwi mi Paulo Filipiak.
Wtorek, 19 grudnia. Rano Siostra Fabiola wiezie mnie do Konsulatu Polskiego. Konsul radzi jechać na nagrania albo do Colônia Murici (ksiądz Józef Bestwina) – gorszy wariant, albo do Santana, 500 km na południowy zachód od Kurytyby (ksiądz Daniel Niemiec), lepszy wariant. Pierogi i placki kartoflane na obiad w União Juventus. Wieczorem kolacja u przemiłych Państwa Kawków. Dostaję w prezencie polską wersję przewodnika po stanie Paraná, w tłumaczeniu pana Kawki. Piękne fotografie.
Środa, 20 grudnia. Z Siostra Fabiolą na dworzec autobusowy, skąd autobusem do União da Vitória. 4 godziny męczącej jazdy. Czekam jeszcze godzinę na autobus do Santana, gdzie zjawiam się o 17-tej. Na przystanku siostra polskiego pochodzenia. Kawa plus tutejszy sernik. Piękna okolica: zielone wzgórza i wyniosłe „piniory” (araukarie). W dolinie rozproszone domostwa. Prawie wszyscy mówią po polsku. Około 19-tej przyjeżdża ksiądz Daniel Niemiec, w długiej, białej sutannie. Przemiły, przystojny człowiek. Po kolacji nagranie u Zyka (Zygmunta Gajasa), 3 km stamtąd. Jego rodzice mówią ładną, staranną polszczyzną. Przy wyjściu wielka biało-czarna żaba (sapo, Dedrobates tinctorius).
Czwartek, 21 grudnia. O 7.30 wyjazd do Cruz Machado. Im bliżej celu, tym ładniejsze widoki: piękne doliny, a na horyzoncie malownicze góry. Nagrania z Zygmuntem Lipińskim, z babcią Iwańczukową (ponad 90 lat) i jej córką, Luisą Iwańczuk Marchal (52 lata) oraz z panią Władzią Domiańską-Otto (90 lat). Język pani Luisy oraz pani Władzi niesłychanie ciekawy i malowniczy. U pani Władzi ptaki w klatkach. Wracam do Santany i po kolacji video kasety z uroczystości lokalnych: dożynki, tańce i śpiewy ludowe. Teraz dowiaduję się, że ksiądz Daniel Niemiec umarł w 2006 (urodził się w Krzyszkowicach, powiat myślenicki, w 1924 r. ).
Brazylijscy parafianie wybudowali mu piękna kaplicę, gdzie został pochowany. Istnieje też plac jego imienia.
Piątek, 22 grudnia. U pana Wróblewskiego oglądam maszyny do suszenia (sapecadores) i przeróbki yerby mate. Ciekawa rozmowa z Franciszkiem Kazimierzem Szymankiem z Rio do Banho. Po obiedzie powrót do Kurytyby. Na dworcu autobusowym nie ma Siostry Fabioli. Piekło! Tłum, spaliny, zgiełk. Na gapę autobusem do klasztoru Sióstr Rodziny Marii (Irmãs da Sagrada Família de Maria).
Sobota, 23 grudnia. Po śniadaniu czytam i piszę pamiętnik. Z prof. Reginą Przybycień idziemy na obiad do restauracji włoskiej „Mezza Notte”. Bystra, inteligentna i miła ta pani Regina. Zna świetnie angielski. Chce robić badania porównawcze nad literaturą emigracyjną polską w Brazylii i w Stanach Zjednoczonych. Talerz pełen różności: palmito, salami włoskie, różne sery, a potem lasagne. Po obiedzie Park im. Jana Pawła II i skansen polskiego budownictwa ludowego w Paranie. W sklepie u pani Danuty kupuję drewniany wazonik dla żony Nireu. Pisanki drogie. Potężny deszcz. Jedziemy do garsoniery pani Reginy. Oglądam zdjęcia z pobytu Miodunki w Brazylii i pomagam pani Reginie wypełnić formularze w sprawie stypendium w Instytucie Badań Polonijnych w Krakowie. Przychodzi młody grubas Rogélio Piasecki. Był w Krakowie 10 lat i pod koniec pobytu założył prywatne biuro turystyczne. Jego ojciec polskiego pochodzenia, a matka, według jego własnych słów, „kundel” ( vira-latas ). Pijemy cachaçę i whisky.
Niedziela, 24 grudnia. Rano Mariano Kawka wiezie mnie do Colônia Murici, 25-30 km na południowy wschód od Kurytyby. O 10-tej msza polska, którą odprawia ksiądz Turbański, historyk polonijny, badacz organizacji kościelnych w Brazylii i Argentynie, 80-letni, dobrze wyglądający i bystry, dowcipny staruszek. W głównej nawie kościoła stacje Drogi Krzyżowej z napisami po polsku, a w bocznym ołtarzu Matka Boska Częstochowska. Po mszy obiad już z udziałem bardzo miłego i życzliwego księdza Józefa Bestwiny. Po obiedzie Mariano Kawka wraca do swojego Pinhais, a ja z księdzem Bestwiną jadę do małej, drewnianej kaplicy w Antinha, u stóp Serra do Mar, 18 km od Colônia Murici. Pagórkowaty, pofalowany krajobraz: araukarie, zagony kapusty, pola kukurydzy, pasące się konie… Msza z udziałem Polaków, ale większość to miejscowi Brazylijczycy. Ksiądz wita mnie specjalnie pod koniec mszy. Śliczna Marysia, już zamężna blondyneczka, miejscowa nauczycielka.
Odwiedzamy 80-letniego Adolfa Greboge (Grzybosia). On z żoną i córki mówią po polsku. Przy stole gęsty rój much. Żeberka, tłusta kiełbasa, ciasto, kawa. Tradycja uroczystej wieczerzy wigilijnej nie istnieje. Adolfo pokazuje mi całe obejście: kuźnię, oborę, stodołę, sad. Na jednym z drzew, przy samym pniu, zwiędłe czarne kulki. To resztki tych wspaniałych soczystych owoców jabuticaba (Myrcia cauliflora), które jadłem nazajutrz na obiedzie u sióstr: czarne, lśniące kulki, w środku biały miąższ i jedna, dwie drobne pestki.
Pasterka – missa do Galo – o 22-ej. Bardzo ładna i uroczysta. Chór starszych Polaków śpiewa polskie i brazylijskie kolędy (w tym tę najbardziej znaną Noitelinda, noite bela… – O, śliczna, prześliczna nocy…). Te brazylijskie śpiewają wszyscy. Araukarie pełnią rolę choinek. Po pasterce szampan, orzechy włoskie, migdały. Miła bardzo niespodzianka: świąteczne, gwiazdkowe prezenty od księdza Bestwiny – skarpetki i pudełko czekoladek „Nestle” (przekazałem je pani Kawczynie i jej córce). W telewizji bardzo zmęczony papież.
Poniedziałek, 25 grudnia. Przed ósmą rano jadę z księdzem Bestwiną do Malhada, 12 km od Colônia Murici. Tam o ósmej msza w dość dużym kościele. Pod koniec znów ksiądz pięknie mnie wita, a ja dziękuję po portugalsku. Po mszy nagrania rozmów z jej uczestnikami, ale kłopoty techniczne z nagrywaniem. Duszno, parno, deszcz wisi w powietrzu. W drodze powrotnej zdjęcia różowych kwiatów datury (trombeteira, trombetas do Juízo Final) na szpalerze krzewów u cabocla (metyskiego wieśniaka) w czarnym kapeluszu. Przed obiadem u sióstr dzielimy się opłatkiem. Dopiero w Boże Narodzenie! „Oni nie bardzo wiedzą, co zrobić z tym opłatkiem”, jak mówią obaj księża. Kolędy po polsku i portugalsku. Miły nastrój, świetny obiad. Od siostry Brazylijki, która dyrygowała śpiewaniem na pasterce, dostaję w prezencie taśmę z kolędami brazylijskimi. Około 14-tej odjazd do Kurytyby. Duszno straszliwie. O 18.10 pan Kawka wiezie mnie na lotnisko. Ledwie przyjechaliśmy, leje jak z cebra. Siedzimy w samochodzie dobre pół godziny. Piwo w restauracji na górze.
Na lotnisku w Porto Alegre (z Kurytyby 716 km) dwaj młodzi chłopcy z Centrum Społecznego imienia Ojca João Calábria. Noc, ale po drodze widać wielką rzekę Guaíba, która na południu tworzy ogromne jezioro Lagoa dos Patos. Jedziemy do klasztoru położonego prawie 20 km od lotniska, na przeciwległym końcu wielkiego miasta. Pokoik skromny, z prysznicem, ale WC na końcu korytarza.
Wtorek, 26 grudnia. Na śniadanie ciasto, kawa, banany i… mango! Brat Noivar odwozi mnie na lotnisko w towarzystwie jakiegoś Mulata z Bahia. Po drodze kaplica Matki Boskiej Jasnogórskiej (Capela Nossa Senhora do Monte Claro) i krótka, lecz treściwa rozmowa z księdzem Leonem Lisiewiczem. Ustalamy datę mojego przybycia do Porto Alegre w drodze powrotnej na 17 stycznia. Przyjedzie po mnie na dworzec autobusowy taksówką. Odległość do Uruguaiana to zaledwie 634 km. Podczas lotu (jest to ostatni odcinek mojego Brasil-Pass) postój w Urugwaju, na lotnisku w Rivera: jakaś zupełna dziura pośród z lekka pofalowanej, zielonej równiny. Tu i ówdzie małe kępy drzew, jeziorka, pasące się bydło. Z lotniska w Uruguaiana stopem (de carona) do miasta. Długo czekam na autobus „circular” do argentyńskiego Paso de Los Libres w prowincji Corrientes, po tamtej stronie rzeki Uruguay. Obserwuję bardzo malownicze stroje trzech gaúchos: brązowe buty z cholewami, brązowe lub niebieskie bufiaste spodnie bombachas, nabijane metalowymi, srebrnymi ozdobami rastras, czyli szerokie pasy, niebieskie koszule, niebieskie lub różowe chustki zawiązane „po harcersku” na szyi, czarne kapelusze ze sznurkiem z tyłu lub pod brodą – piękny, elegancki strój! Niestety, nie udało mi się zrobić zdjęcia!
Rozklekotanym, starym autobusem powolny objazd tego przygranicznego miasta: sklepy, sklepiki, neogotyckie kościoły, małe, dwukołowe wózki (fretes) ciągnione przez konie. Przejazd przez most na rzece Uruguay, Presidente Getúlio Vargas – Presidente Justo. Jak mi się wydaje, nie ma kontroli dokumentów. Wysiadam przy dworcu autobusowym (terminal de ómnibus) w Paso de Los Libres. Ten pierwszy kontakt z “moją” Argentyną sprawia bardzo złe wrażenie. Brud, żebrzący nachalnie mali sprzedawcy herbatników i cukierków – Indianie Guaraní z prowincji Corrientes, o bardzo śniadej cerze i przy tym bardzo brudni. W knajpce przy dworcu przez ponad pół godziny kucharka nie zdążyła przyrządzić omletu, a byłem jedynym klientem! O godz. 14-tej telefon do księdza Kudleka z Pyskowic, z prośbą, by w Posadas wyjechał po mnie na dworzec autobusowy. Odjeżdżam o 16-tej. Obsługa autobusu niegrzeczna (fatalnie traktują bagaż i rzucają go do bagażnika), a wewnątrz ziąb. Nie skutkują moje wielokrotne prośby o zmniejszenie klimatyzacji. Po drodze brzydkie miasteczka z tymi domami – pudełkami, o opadających z jednej strony dachach. Wokół brud i błoto. Na barach napisy: Minutas (szybkie, barowe posiłki) i Picolé (płynne lody, zamrażane potem w zamrażalniku). Inny napis często się pojawiający to Gomerías, czyli wulkanizacja. Jedyna rzecz godna uwagi: triumfalna biała brama przy wjeździe do miasteczka Yapeyú, gdzie dom (casa histórica), w którym w 1778 urodził się generał José de San Martín.
Plener prowincji Corrientes to najbardziej płaska i bezkresna równina, jaką można sobie wyobrazić, z małymi kępami drzew od czasu do czasu. Rzadziej mokradła (bañados ) i czaplarnie (criaderos de garzas) w najbardziej wilgotnych miejscach. Te bardziej suche wzdłuż szosy (calzada) okrutnie wypalone wraz z wielkimi drzewami. Stada bydła i koni. Autobus zatrzymuje się przy każdym prawie domostwie, przy każdej polnej drodze prowadzącej w głąb pampy. Objeżdża dokładnie wszystkie miasteczka: Yapeyú, La Cruz, Alvear, Santo Tomé, Virasoro. W Apóstoles mignął mi wielki napis: Grabovieski.
Parę minut po 22-ej wreszcie Posadas, po sześciogodzinnej podróży. Ksiądz Kudlek nie ma dla mnie locum. Po ponad godzinnych poszukiwaniach śpię u Francisco Tarnowskiego, wiceprezesa Wspólnoty Polskiej (Comunidad Polaca), przy calle Florencio Sánchez 3456. Dowiaduję się od niego, że nauka języka polskiego nikogo nie interesuje i że de facto w Polskim Klubie w Posadas nie ma żadnej działalności. Pan Dzidek Styczyński umarł tydzień temu, a wdowa po nim, Karola Szychowska, od prawie dwóch lat jest sparaliżowana i porusza się na wózku inwalidzkim. Zaiste hiobowe wieści! Takie zmiany po pięciu zaledwie latach!
Środa, 27 grudnia. Wcześnie rano budzi mnie hałas rozmów i trzask narzędzi. Francisco Tarnowski i jego robotnik budują chodnik (veredę) z cementu na podwórku. Po skromnym śniadaniu piszę pamiętnik. To, co wczoraj zobaczyłem i o czym się dowiedziałem, napawa mnie smutkiem. Żona Tarnowskiego, Dora Rodríguez, jest dla mnie dość miła. Ułatwiła mi kontakt z Tamarą Buss, która właśnie telefonowała. Jej ojciec, przemiły staruszek, umarł w kwietniu tego roku…
Po południu z córką Dory w centrum Posadas. Wymieniam pieniądze, zwiedzamy plac przed Zarządem Prowincji (Casa de Gobierno). Budynek Zarządu Prowincji to różowy, parterowy pałacyk z kolumnami. Nowa katedra niezbyt ciekawa. Na Placu San Martína jego pomnik na koniu, obok, wielki budynek prywatnego Instytutu im. Ojca Montoya (Instituto Padre Montoya), gdzie studia poświęcone Indianom Guaraní. Kupuję bilet do Esperanza na jutro, na godz. 5.15. Wieczorem rozmowa z Bernardo Federico Neumannem. Uczy sztuk plastycznych na Universidad de Misiones. Trochę milszy wydał mi się ten Tarnowski, niż na początku.
Czwartek, 28 grudnia. Tarnowscy budzą mnie o 4.50. Budzik nie zadzwonił, albo byłem tak śmiertelnie znużony, że nie słyszałem. Pakuję się w popłochu. Remise (cóż to za słowo!), czyli tania taksówka, już czeka. Wysiadam z niej, a autobus już rusza! Podróż trwa do 10.10, czyli pięć godzin. Oglądam krajobraz: Fátima, San Ignacio Miní, Gobernador Roca, Jardín de América, Puerto Rico, Eldorado… i przysypiam często gęsto.
Po przyjeździe do Esperanza bezskutecznie usiłuję skontaktować się telefonicznie z Tamarą. Mąż jednej z pań niemiecko-szwajcarskiego pochodzenia w pobliskim biurze wiezie mnie do Tamary. Nie ma nikogo i sąsiedzi nic nie wiedzą. Jedziemy na czakrę Bussów. Rozpoznaję drogę na szosie przed Wandą. Zajeżdżamy i moim oczom ukazuje się straszny widok: pogorzelisko, zgliszcza ze sterczącym kominem pośrodku, oto, co zostało z pięknego wiejskiego domu Bussów. Spłonął doszczętnie pod koniec sierpnia tego roku, a pani Marta Bussowa, matka Tamary, w ostatniej chwili zdążyła wyskoczyć przez okno na rzucone przedtem kołdry i poduszki. Spłonęło wszystko. Ocalały tylko budynki gospodarcze i mały domek na prawo od bramy z dużymi literami R(einchold) B(uss).
Podziwiam pogodę ducha Tamary i jej matki, które serdecznie mnie witają. W całym domku unosi się zapach gotowanej kiszonej kapusty, którą niedługo potem jemy na obiad z jakąś kiełbasą i kluskami. Po obiedzie, wstrząśnięty, wysłuchuję opowieści Tamary. Po kąpieli próbuję spać, ale po dwóch godzinach budzę się zlany potem. Pani Bussowa zaprasza na kawę i ciasto. Wręczam jej opoczyński bieżnik i serwetki. Tamara i jej antypatyczny mąż niemiecko-paragwajskiego pochodzenia wypuszczają krowy na pastwisko. Mają teraz 80 sztuk. 27 ukradli im niedawno. Na horyzoncie piękna misjoneńska dżungla. Jedziemy do polskich sióstr do Wandy (Zakon Dominikanek Misyjnych, z główną siedzibą w Zielonce pod Warszawą). Miła rozmowa z siostrą Asuntą i z młodszą Maksimilianą. Jutro o 17-tej u nich wieczór kolęd. Zapraszają. Ich sąsiad, pan Kazimierz, odwozi mnie do opuszczonego domostwa Bussów. Mówi po polsku, ale po tutejszemu, z trudnościami. Nauczył się od matki. Mówi, że mąż Tamary to drań i że rodzina chciała upiec panią Bussową, żeby otrzymać spadek. Ona boi się tu spać, śpi u syna. Nie dziwię się jej. Cisza wokół bezmierna, z cykaniem insektów, przerywana wyciem nocnego ptaka urutaú, szczekaniem psów i podejrzanymi trzaskami. Z duszą na obu ramionach idę spać.
Piątek, 29 grudnia. Przed obiadem rozmowa z panem Jeleniem i jego żoną pochodzącą z Cerro Azul, w tej samej prowincji Misiones. Mieszkają tuż koło najstarszego, drewnianego kościółka w Wandzie, gdzie ksiądz Zimny odprawiał msze. Obiad z panią Bussową, córką Tamary Letycją i służącą Metyską guarańską. Po obiedzie, za ogrodzeniem mignęła mi saracura (Aramides saracura), duży brązowo-szary ptak o wysokich, czerwonych nogach i czerwonych oczach. Nagranie u pani Jejerowej z Firków, spod Włodzimierza Wołyńskiego. Potem wieczór kolęd u sióstr w Wandzie. Jest Konertowa i Krzynówkowa, między innymi. Razem około 25 osób. Pełno ciast, musujący napój alkoholowy z ananasów i sidra. Umawiam się na jutro z panem Stefanem Firką i jego młodszym bratem. Pan Stefan z żoną odwożą mnie na Bussowe pustkowie.
Sobota, 30 grudnia. Rano pan Stefan Firka wiezie mnie do pana Jana Welcza. Nagrywam w jego wielkim domu na skraju Wandy. Później przychodzi jego żona, Maria Kisiel spod Grodna. Przed 12-tą na obiad do państwa Firków. Żona pana Stefana, pani Wanda Orzeł, urodziła się w Puerto Wanda w 1939. Mają ośmioro dzieci. Ich domek stoi nad rzeką Tupicuá, wśród wielkich sosen kanadyjskich. Po obiedzie straszny upał i modorra, maksymalne znużenie. Nagranie nieudane, niestety! A szkoda, bo pani Wanda ciekawie opowiadała o zabijaniu węży, a pan Stefan, o muzeum zoologicznym pana Chudego w Lanusach i w Parku Regionalnym Uruguaí. Ładnie opisywali mi niektóre zwierzęta, na przykład, „mrówkowiada”. O zmierzchu spacer nad Tupicuá. Teraz, po kąpieli, siedzę i piszę, a pot leje się ze mnie ciurkiem (o godz. 22.10 !!!).
Niedziela, 31 grudnia. Całe przedpołudnie przesiedziałem u pani Bussowej i dopiero po sjeście poobiedniej jedziemy wszyscy do państwa Korżaków do Wandy. Pochodzą ze wsi Babice pod Biłgorajem i są Ukraińcami (ona jest siostrą Konertowej). Mówią dobrze po polsku. Pani Korżakowa prawie cały czas prowadzi dialog po polsku z panią Bussową. Nie wiedziałem, że doña Marta aż tak dobrze radzi sobie po polsku. Mnóstwo jadła i napojów: kanapki, pizza z jakimś pomarańczowym smalcem, whisky, piwo bezalkoholowe i sidra. W tej chwili odleciał z krzykiem urutaú, który przedtem smętnie zawodził: „Oj, joj, joj, joj, joj, jak mnie boli!” (wymawiać śpiewnie i wolno). Przyznam, że takie zawodzenie, gdy się siedzi w pustym domu o godz. 21. 45, brzmi nieco niepokojąco… Otóż ptak ten nie odleciał i nadal zawodzi niemal ludzkim głosem!
Śpiewaliśmy u państwa Korżaków po polsku, rosyjsku i ukraińsku. Było miło. Kupuję bilet na pojutrze do Bujnesu (Buenos Aires). Wyjazd o 13-tej z Wandy. W Bujnesie będę około 8-ej rano następnego dnia, czyli we wtorek, 3 stycznia. Podwożą mnie do pana Władysława Firki, gdzie spędzę wesoło i przyjemnie cały wieczór sylwestrowy, aż do drugiej nad ranem. Pani Firkowa wita mnie serdecznie. Podziwiam piękny, duży dom i ogród z ciekawą roślinnością: catalpa bignonioides o szerokich, wielkich liściach, kamelie, filodendrony, tung z orzechami. Poznaję całą urodziwą rodzinę: czterech synów z żonami i dziećmi i niezamężną córkę. Bardzo kulturalnie i miło. Piwo, wino białe, sidra, świetne ciastka (masitas). Śpiewam, tańczę, wygłupiam się. Tylko pan Ladislao dotrzymuje mi kroku. Rysio i jego śliczna morocha (brunetka), cóż za piękna para! Oboje, a także Rubén interesują się polskim kinem i dużo o nim wiedzą. Niestety, straszne nieszczęście miało miejsce kilka lat później: Rysio i jego żona zginęli w wypadku samochodowym. Tragedia nie do opisania!
O północy straszny huk, strzały, sztuczne ognie, rakiety. Dzieci budzą się z płaczem, psy wystraszone nie wiedzą, co się dzieje… A ja myślałem naiwnie, że w takiej Wandzie będzie spokojnie. Pan Władysław odwozi mnie na Bussowe pustkowie i umawiamy się na ósmą rano nazajutrz na wycieczkę do wodospadów Iguazú.
Poniedziałek, 1 stycznia 1996. Pan Władysław przyjechał bardzo punktualnie, ale ja jeszcze piorę w łazience. W efekcie wyjeżdżamy o 8.30 i za pół godziny jesteśmy w Parku Narodowym Iguazú. To tylko 35 km. Już jest gorąco. Idziemy ścieżką górną – jako tako, ale na dolnej, koło wodospadu Dwie Siostry ( Dos Hermanas ), zaczyna się upał nie do zniesienia: koszula do wyżęcia. Zdejmuję i chodzę już do końca bez koszuli. Fotografuję. Przy punkcie widokowym z palmami na pierwszym planie, stadko 4-5 ostronosów (coatíes), śliczne zwierzątka, na wpół oswojone. Zaczyna się najciekawsza partia: wodospady Bozzetti i San Martín. Pył wodny. Ogromne zwały wody. Kupiłem kartkę dla Ojca Augustyna Zimnego i papierosy „Particulares”. Nad nami piękna niebiesko-żółta urraca (Cyanocorax chrysops) odpędzana przez dwa szare ptaki z ich terenu. Przedtem, na górnej ścieżce, śmignął nad potokiem cudowny niebieski ptak z długim ogonem, zwany bailarín azul (Chiroxiphia caudata), czyli “niebieski tancerz” i trzy wrzeszczące zielone papugi. Obsypane ognistymi kwiatami tropikalne akacje, zwane w Argentynie chivatos i ambay (Cecropia adenopus), który na Kubie zwie się yagruma, o wielkich palczastych, białych u dołu liściach, filodendron oplatający wokół pień jakiegoś drzewa, to okazy flory, które zwróciły moją uwagę.
Odjeżdżamy tuż przed godziną 13-tą, a więc byliśmy przy wodospadach prawie cztery godziny. Wystarczy. Dziś upał przeszedł samego siebie. Rozpalonym samochodem, rozpaloną szosą jedziemy przez rozgotowaną w słońcu puszczę misjoneńską do Puerto Libertad, tuż przed Wandą. Aleją ovenii (Hovenia dulcis) dojeżdżamy do pełnej wirów Parany. Po paragwajskiej stronie domki na wysokim brzegu. To Puerto Irala. Na czystej – o dziwo! – wodzie tej bardzo głębokiej rzeki (ponad 80 m) kolebią się małe stateczki, które przewożą ludzi z Argentyny do Paragwaju i vice-versa. Jeszcze pod górę bardzo kiepską drogą i docieramy do „capilla histórica” (historycznej kaplicy) z cudowną Matką Boską z Itatí, patronką Corrientes, przy drzwiach głównych. Ociekam potem i mój podziw dla ludzi, którzy tu przyjechali z Europy, żeby wyrąbać kawał puszczy i mieszkać w tym piekle, osiąga swoje apogeum. Pod wieczór spacer z panią Martą Bussową do domu jej syna Dago (Dagoberta), lekarza w Eldorado. Ona tam chodzi spać.
Wtorek, 2 stycznia 1996. Podróż do Bujnesu – 17 godzin. Odległość: 1370 km. Postoje: San Ignacio Miní, Paso de Los Libres (kolacja: kotlet panierowany z cielęciny, puré z kartofli, piwo), Concordia.
Środa, 3 stycznia. Przyjeżdżam do Bujnesu o 8.30 rano. Za godzinę pojawia się pan Franio i taksówką jedziemy do niego na ulicę Sarmiento. Gorąco strasznie. Nie mogę zasnąć mimo zmęczenia. Po południu do Akademii (żargonu) Lunfardo. José Gobello zaprasza na jutro na kolację, w towarzystwie Amerykanina Simona Colliera, autora monumentalnej monografii o tangu, za jedyne 96 dolarów! Spacer do Avenida de Mayo i potem aż do Różowego Domu (Casa Rosada), na Plaza de Mayo, gdzie gwałtowna burza i ulewa wpędzają mnie do metra.
Czwartek, 4 stycznia. Rano Ambasada RP. Rozmowa z Leszkiem Hyjkiem i z Czubą. Kawa. Stiuki w hallu. Instytut San Martína (Instituto Sanmartiniano), kopia Grand- Bourg pod Paryżem, gdzie San Martín mieszkał pod koniec życia. Plac Chile z pomnikami O’Higginsa, Gabrieli Mistral i Pabla Nerudy. Ponownie stado pięknych psów prowadzonych przez młode dziewczę. Obiad u pana Frania w towarzystwie pani Ireny Żelazek, która opowiada o swojej wycieczce do wodospadów Iguazú. Spacer ulicą Suipacha w stronę Muzeum sztuki Hispanoamerykańskiej im. Isaaca Fernándeza Blanco. Stylowy, neokolonialny pałac z mauretańskim drewnianym balkonem i eleganckim portalem z salomonowymi kolumnami, wybudowany w latach 20-tych XX (architekt Martín Noel). Potem do Alei 9 Lipca i metrem do Academia Porteña del Lunfardo, gdzie Simon Collier już czeka. Sześć kwadr ulicą Santiago del Estero i oto Ristorante Italiano „Rosano”,gdzie znakomite czerwone wino i twardy befsztyk. Gadu, gadu o Menemie i Evicie. Gobello spotkał się z nią, gdy była już chora i cadavérica (o trupim wyglądzie), ale zrobiła na nim ogromne wrażenie. Pieszo do pana Frania. Potężny kawał.
Piątek, 5 stycznia. Wymieniam pieniądze w rejonie ulicy San Martín. W Buquebus w alei Córdoba informuję się co do rozkładu jazdy statków do Urugwaju. Chcę płynąć w niedzielę, 14 stycznia, o 8.45. Bulwar południowy nad La Platą (Costanera Sur i fontanna Nereidy (Las Nereidas), z pięknymi rzeźbami, których autorką jest Lola Mora. Autobusem 4 do Constitución, a stamtąd na Plac Włoski (Plaza Italia) z romantycznym pomnikiem Garibaldiego na koniu. W Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów na ulicy Serrano 1818, prezes pan Franio. Rozmowa z panem Spałą z Łodzi. Bliżej Placu Włoskiego, w kawiarni Domu Polskiego, pan Stachura i pan Zygmunt Borkowski, który właśnie wrócił z Polski.
Sobota, 6 stycznia. Autobusem 68 do dzielnicy Belgrano, za Plaza Italia. Przy ulicy Juramento 2291 Muzeum Sztuki Hiszpańskiej im. Enrique Larreta (Museo de Arte Español Enrique Larreta) w pałacyku w stylu neokolonialnym z drugiej połowy XIX. Zamknięte w styczniu. Na nic próby nakłonienia stróża, by mi pozwolił je obejrzeć. Po drugiej stronie ulicy, Muzeum Sarmiento (Casa Histórica Museo de Sarmiento) w domu z kolumnami i wieżą zegarową, w remoncie. Ulicą Anchorena do Las Heras. Przecinam Aleję Wyzwoliciela (Av. Libertador) i po raz drugi zwiedzam Muzeum Motywów Argentyńskich im. José Hernándeza (Museo de Motivos Argentinos José Hernández): srebrne noże, naczynia do picia mate i sztuka ludowa – poncza, ceramika, wyposażenie sklepików wiejskich.
Aleją Wyzwoliciela do Placu Urugwaju, gdzie pomnik Artigasa w ponczo. Muzeum Sztuk Pięknych, Paseo de Las Recoletas. Centrum Kulturalne z wystawą jakichś wydumanych awangardowych malowideł (cronopios). Dalej, piękna kolonialna Bazylika Matki Boskiej z Kolumny (Basílica del Pilar), XVIII. Ogromne drzewo ombú (Phytolacca dioica), “Café de la Paix”, mimy, pierroty. Ulicą Quintana. Kupuję La novela de Perón Tomása Eloya Martíneza. Juncal 1224, czyli adres występujący w słynnym tangu „W półmroku” (A media luz) – nowa, nieciekawa wielopiętrowa budowla. Aleja Santa Fé, Talcahuano, Corrientes – na rogu wspaniała księgarnia „Fausto”. Dalej ulicą Talcahuano i restauracja „Los Teatros” pod nr 324: cudowna, wielka, ściany obwieszone portretami aktorów argentyńskich z I połowy XX: Lola Membrives, Adolfo Vacarezza… I jeden, dwa stoliki zajęte na całą wielką salę. Tak jest wszędzie. Piękne lokale świecą pustkami. Przed Corrientes, wzdłuż Talcahuano, wielki skwer na tyłach Teatro Colón, który zwiedzam w środku – niesłychanie elegancki, wręcz wytworny, kolumna z pomnikiem generała Juana Lavalle (1797-1841) i Pałac Sprawiedliwości. Restauracja „Pichuco” (na cześć słynnego bandoneonisty Aníbala Troilo), przy Talcahuano 250, już nie istnieje.
Niedziela, 7 stycznia. Msza o 11-tej w kościele polskim pod wezwaniem Matki Boskiej z Guadalupe, na ulicy Mansilla. Pan Franio należy do chóru, który śpiewa kolędy po polsku. Mszę odprawia Doctor Faustus, czyli ksiądz Ksawery Solecki. Jest pan Grabia-Jałbrzykowski. Po mszy spacerkiem do Stowarzyszenia „Ognisko Polskie” (Hogar Polaco) na ulicy Gorriti 3972, gdzie obiad z opłatkiem. Długie dzielenie się, potem ryba – łosoś à la karp po grecku, świetna, bitki wołowe, lody, kawa, ciastka, wino argentyńskie czerwone i białe, dużo piwa. Wracam spocony i krańcowo zmęczony. Śpię prawie 12 godzin!
Poniedziałek, 8 stycznia. O 13.30 na Plaza Constitución metrem, a stamtąd o 14.30 pociągiem do La Platy. Pociąg przedpotopowy: małe okienka, ciasno stojące ławki pokryte brązową skórą, z przesuwanymi do tyłu lub do przodu oparciami. Zaraz za Constitución ponure przedmieścia: małe, brzydkie domy, sklecone z desek i dykty baraki, góry śmieci wszędzie wzdłuż toru i na piaszczystych ulicach. Co jakiś czas przecinamy szerokie kanały-rzeki z czarną wodą, pełne jakichś pływających wysepek. Potem miasteczka: Quilmes, Berazategui, Villa Elisa, City Bell. Równiny jak okiem sięgnąć i pasące się konie i krowy. Dopiero przed 17-tą docieram do imponującego gmachu Muzeum w La Plata, pośród wyschniętego na pieprz parku. Upał straszny. Po drodze do Muzeum dwa piękne pałace po obu stronach wielkiego, przestronnego placu: Zarząd Prowincji (Casa de Gobierno) i ratusz (Municipalidad ). W należącym do miejscowego uniwersytetu Muzeum oglądam szkielety przedpotopowych zwierząt, wypchane zwierzęta i ptaki (głównie amerykańskie): tapir (anta) z ludzkim prąciem pod brzuchem, pancerniki, kapibary (carpinchos), jadowity wąż żararaka urutu (Bothrops alternatus). Po godzinie wychodzę i na schodach, gdzie po obu stronach przedpotopowe lwy-jaguary ze szpadami kłów w paszczach, podbiega do mnie pan Karczmarczyk, sekretarz Związku Polaków w Berisso, a za nim prezes, Stanisław Wojtaszyk z Krotoszyna. Krótki objazd La Platy – neogotycka katedra z blado czerwonej cegły, w stylu europejskim, ogromna! 10 km od La Platy, Berisso, gdzie w wielkim „galponie” (pawilonie) siedziba Związku Polaków: sztandary, stare fotografie członków baletu „Poznań – Przyjaciel”.
Kolacja: czarne piwo, szynka, ser, zimne nogi (tłuste!), ogórki, buraczki. Kolędy i La lunita de Tucumán (Księżyc z Tucumán), którą wyśpiewuje głównie zaprzyjaźniony z Polakami García. Nagrywam w sekretariacie z panią Marią Makowiecką, z województwa tarnopolskiego. Śpię tamże na deskach pochlapanych białą farbą i materacu z pościelą, które przytargał pan Karczmarczyk. Bardzo „pokąsali mnie moszkity”, jak nazajutrz stwierdziła pani Makowiecka.
Wtorek, 9 stycznia. Pani Makowiecka przychodzi już o 7.15. Przyrządza mate i kroi ciasto. Idziemy do pani Krystyny i jej męża. Oboje są z Wrocławia. On przyjechał w 1975, a ona w 1984. Przychodzi pani Modlińska-Drągowska z Sokół, z którą krótkie nagranie. Autobusem do Punta Lara. Autobus kluczy po uliczkach Berisso i Ensenady. Wreszcie campingi i dość eleganckie kluby jachtowe nad czekoladową La Platą. Brudny, czarny piach plaży. Mimo to parę odważnych osób opala się na tym czymś, a nawet kąpie się w tym czymś. Nieprzyjemny żar z nieba. W dali na wschodzie 9 statków na redzie.
Autobusem do La Platy. Po drodze, w Ensenada, dziewiętnastowieczny fort Barragán. W barze przy dworcu kanapka z befsztykiem z cielęciny i coca-cola. Wlokę się w upał do Muzeum, by obejrzeć przede wszystkim dział archeologiczny i etnograficzny. Robię dokładne notatki. Siedzę w Muzeum od 13.30 do 18-tej. O 18.45 pociągiem do Bujnesu. Nieco chłodniej. Constitución …
Środa, 10 stycznia. Kupuję bilet na prom do Colonia del Sacramento w Urugwaju, na 8.45 w przyszłą niedzielę, 14 stycznia. Ulicą Maipú do Victory Hotel, gdzie we wrześniu 1973 mieszkałem z Rosario. Teraz pokój ze śniadaniem kosztuje 62 pesos. Plac San Martína i piękny pomnik generała z czerwonego marmuru i brązu. Wielkie ombú. Ulica Florida. Przy Corrientes wsiadam w metro. Po obiedzie ulicą Corrientes w stronę Obelisku. Księgarnie, sklepy muzyczne. Odnajduję taśmę za 11 pesos z Aníbalem Troilo i “Del barrio de las latas” (Z dzielnicy slumsów). Tak, Gobello miał rację: to właśnie to tango tak źle mi się nagrało na spektaklu w „El Viejo Almacén” w 1973. Księgarnia „Gandhi” i cudowne książki. Teatro Municipal San Martín mieści się w bardzo wysokim, oszklonym budynku wzniesionym w latach 1954-1960. La Plaza to kompleks restauracji, kawiarenek, dwie sale widowiskowe, pomosty, ławki, drzewka, między ulicami Corrientes, Montevideo i Sarmiento. Ulicą Montevideo do Plaza del Congreso, gdzie „Myśliciel” Rodina, pomnik Mariano Moreno (1778-1811, przywódca argentyńskiego ruchu niepodległościowego), mnóstwo gołębi, fontanna z basenem, który symbolizuje rzekę La Plata i jej dwa dopływy, Paranę i Urugwaj, pomnik obu Kongresów: Zgromadzenia z 1813, które obaliło niewolnictwo i Kongresu w Tucumán, który ogłosił niepodległość 9 lipca 1816. Republika opiera swą lewą rękę na pługu, symbolu pracy i trzyma w prawej ręce gałązkę wawrzynu, symbolizującą sławę.
Maurowie Dzwonnicy na wieżyczce Kasy Narodowej, replika Maurów z wieży zegarowej w Wenecji. Pałac Kongresu (1908) jest siedzibą władzy ustawodawczej. Wybudowany w stylu grecko-rzymskim (kolumny, kariatydy), wielkie schody, nad wejściem głównym brązowa kwadryga i miedziana kopuła ozdobiona rytami, 85 m wysokości. Dzieło architekta włoskiego Victora Meano. Pomnik Obu Kongresów jest piękny, godny najpiękniejszych miast świata. Niestety, barbarzyńskie napisy w rodzaju: „Anarchia”, „Patrioci = idioci” są wymownym świadectwem moralnego upadku współczesnej Argentyny. Cukiernia „Pod Młynem” ( Confitería del Molino ) to wspaniały niegdyś salon. Wewnątrz witraże i malowidła sufitu w stylu retro (art nouveau). Teraz pusta i brudna. W szklanych gablotach torty i ciastka, jak w jakiejś restauracji dworcowej. Przy dwóch stolikach zaiste mało wytworne towarzystwo popija coca-colę. Upał straszliwy. Małe dzieci kąpią się w żółtej wodzie fontanny. Po lewej stronie, przy schodach prowadzących na pomnik Obu Kongresów, monolit z tablicą z okazji Milenium Polski 966-1966. Na placu, w lewym rogu, znów potężne ombú (niestety, już barbarzyńsko wycięte).
Czwartek, 11 stycznia. Dziś była najkoszmarniejsza noc – 28 stopni i całkowity bezruch powietrza. Obudziłem się zlany potem. Poduszka cała mokra. Pada. O 14.30 metrem do Lacroze. Przed budynkiem dworca kolejowego (kolej prowadzi do Campo de Mayo, na północny zachód od stolicy) biały łuk bramy cmentarza Chacaritas. Pół godziny jazdy pociągiem, bardziej nowoczesnym, niż do La Platy i wysiadam w Pablo Podestá, za Martín Coronado. Pada dość mocno. Klasztor Ojców Bernardynów (tu: Franciszkanów), założony przez Ojca Maciaszka, stąd wśród Polaków nazywany jest Maciaszkowo. Wita mnie bardzo miły ksiądz Piotr Kotyła i zaprasza na podwieczorek z winem. Zwiedzamy szkołę (herby województw polskich, w tym kijowskiego i trockiego) i bibliotekę. Prowadzą szkółkę sobotnią języka polskiego (18 uczniów) plus harcerstwo (około 30 osób). W „Domu Spokojnej Starości” (około 30 osób) nagrywam trzy ciekawe rozmowy: ze Stanisławem Kosińskim, z Michałem Grzegorczykiem i z dr Zbigniewem Neuhoffem – piękna polszczyzna i ciekawe opowieści! Na koniec spotkanie z wesołym, miłym księdzem Wróblem. Zna Misiones, pisze pracę o duszpasterstwie polskim w Argentynie. Po kolacji ksiądz Wróbel odprowadza mnie na stację. Autobusem 71 do pana Frania. Bardzo udane popołudnie i wieczór.
Piątek, 12 stycznia. Mniej udany dzień. Rano elegancki supermarket „Coto”, niedaleko pana Frania. Przy Rivadavia kupuję aluminiowe mate z bombillą, a w sklepie z pamiątkami na calle Azcuénaga ceramiczny inkaski kubek (kero), naczynie z ozdobionej nacięciami tykwy do picia mate (mate burilado) i lalkę – gaucha o bardzo dzikim spojrzeniu.
Po obiedzie poczta, wymiana pieniędzy w Casa Piana na San Martín. Na ulicy Florida, w bardzo szykownej i czystej, o dziwo, Galería Pacífico (local Tatú), kupuję małe, gliniane „presépio” (szopkę) dla Luite, wykonane przez „ludzi z Północy”. Po kąpieli hotel „Alvear Palace Hotel” i spotkanie z Horacio Ferrerem. Niezbyt miłe robi na mnie wrażenie. Siedzimy w hallu hotelowym. Piję w popłochu piwo, robię notatki o Academia Nacional del Tango (Narodowej Akademii Tanga). Bilety na spektakle w „Homero” w dzielnicy Palermo i „Tango Mío” w La Boca po 30 i 50 pesów. Bagatela! Parę lat później przyjechał do Polski ze spektaklem María de Buenos Aires (Maria z Buenos Aires), muzyka Astora Piazzoli, libretto samego Ferrera, który śpiewał także jedną z głównych partii. Ulicą Ayacucho do Corrientes. Po drodze ten wspaniały gmach wodociągów (Aguas Argentinas) przy Av. Córdoba i Ayacucho. Masywny i bardzo ozdobny. Wałęsam się po Corrientes. Ponownie księgarnia „Gandhi”, a potem „Fausto”. Blisko Obelisku sklep muzyczny, elegancki, z piękną muzyką i pokazem tanga w telewizji. Tańczy kilka par: nieprawdopodobnie oplatają się wzajem nogami i drobią w miejscu to jedną, to drugą nogą. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Pan Franio bardzo śmiesznie to naśladował dzisiaj w kuchni, mało nie rozwalił szafki nogą. On nie znosi tanga.
Sobota, 13 stycznia. Ostatni dzień w Bujnesie. Rano leje. Porządkuję nagrania z Martín Coronado. Ostatnia rozmowa z kuzynką. Metrem na Plac Majowy (Plaza de Mayo) i w najbliższej jego okolicy oglądam cały szereg obiektów. A więc pomnik Julio Argentino Roca na koniu, wodza smutnej sławy Ekspedycji na Pustynię (1880), podczas której wytępiono Indian. Jego autorem jest urugwajski rzeźbiarz José Zorrilla de San Martín (1891-1975). – Gmach Czcigodnej Rady Miejskiej (Honorable Concejo Deliberante), 1933. Na wysokiej wieży zegar z kurantem. – Czworobok Świateł (Manzana de las Luces) z Prokuraturą Misji, dawną Salą Reprezentantów i Uniwersytetem. Cały ten Czworobok stanowi Narodowy Zabytek Historyczny. – Cudowny kościół Św. Ignacego, 1713, jezuicki. Jedyna fasada barokowa w Buenos Aires, niezwykle elegancka. Wewnątrz ładne ołtarze. Jeden, z prawej strony, spalony od tyłu. Także posągi dwóch aniołów, stojące obok, spalone od pasa w dół w 1955, za czasów Peróna. W innym bocznym ołtarzu po prawej stronie, rzeźby wykonane przez Indian. Oprowadza mnie kościelny, opowiada o pożarze, zapala światła, a przy wyjściu kategorycznie odmawia przyjęcia zapłaty. Zdumiewające wśród „porteños” (mieszkańców Buenos Aires)!
Elegancki gmach szkoły państwowej (Colegio Nacional), 1908. – Bazylika Św. Franciszka, 1725. W 1911 eklektyczna fasada z nawiązaniem do baroku. Jeden ołtarz boczny z XVIII, reszta z 1911. Ołtarz główny spłonął w 1955. Jego przednią osłonę i wielkie kandelabry wyrzeźbiono i polichromowano w Buenos Aires w XVIII. Wnętrze Kaplicy Św. Rocha (1751) wraz z ołtarzami spalono w 1955. – Muzeum Miasta (Museo de la Ciudad), przy Alsina 412, jednopiętrowy budynek z dawną apteką De la Estrella, 1900. Eksponaty przedstawiają tradycje oraz rozwój architektoniczny i urbanistyczny miasta. – Przy Alsina 463 dom Marii Josefy Ezcurra (1834), szwagierki dyktatora Juana Manuela de Rosas. Obecnie ruina. Ciekawe drewniane ozdoby nad oknami bez szyb. Na dachu krzaki. – Bank Boston, 1924 – nad wejściem ozdoby w stylu plateresco, zainspirowane szpitalem Santa Cruz w Toledo. – Pomnik prezydenta Roque Saenz Peña, 1936, dzieło rzeźbiarza o nazwisku Fioravanti.
Dalej, elegancki Pałac Miejski (Palacio Municipal), 1902, siedziba urzędu administracyjnego miasta. Wybudowany na terenach oferowanych generałowi San Martínowi po jego zwycięskich kampaniach. – Piramida Majowa, 1912. Stoi na środku Placu Majowego, a we wnętrzu skrywa pierwszą Piramidę z roku 1811, którą wykonano w pierwszą rocznicę Rewolucji Majowej z 1810. – Pomnik generała Manuela Belgrano, 1873, twórcy flagi narodowej. – Elegancki, potężny gmach Banku Narodu Argentyńskiego, 1924, w stylu neoklasycznym. – Pomnik Juana de Garay, założyciela miasta w 1580. Postawiony w 1915. – Dom Rządowy (Casa Rosada), 1873. Na tym miejscu stała pierwsza forteca i Dom Wicekrólów. Gmach w stylu włoskim. – Dziedziniec Manewrów Nowej Komory Celnej (Patio de Maniobras de la Aduana Nueva), 1850-1858, dzieło Eduardo Taylora. Wyburzony w 1894, z wyjątkiem parteru, który znalazł się pod Placem Kolumba. W 1983 odkryto Dziedziniec Manewrów, gdzie ładowano towary.
Park im. Kolumba, dawne miejsce Komory Celnej Taylora. Jego półkolisty kształt przypomina dawny kształt budynku. Pośrodku, pomnik Krzysztofa Kolumba, który wskazuje na Wschód, w kierunku Europy. U stóp Kolumba grupa monumentalnych rzeźb postaci o dramatycznym wyrazie twarzy. – Spacer Paseo Colón (Aleją Kolumba) aż do Alei Niepodległości (Independencia). Po drodze wielki gmach Ministerstwa Wojska (Ministerio del Ejército). Na trawniku Diana z Wersalu i inne posągi klasyczne. – Przy Belgrano, Teatro Colonial. Dalej, El Viejo Almacén, przy Independencia y Balcarce: mały, biały domeczek, gdzie w 1973 podziwialiśmy cudownych wykonawców tang: Aníbala Troilo (1914-1975), Edmundo Rivero (1912-1986) i innych. Zapowiadał wówczas Horacio Ferrer. Wydaje się, że ten lokal mocno obniżył loty ostatnimi czasy.
Ładne kamieniczki na calle Chuffra, którą dochodzę do pięknego Pomnika Pracy (Monumento al Trabajo), 1907, dzieła Rogelio Yrurtia (1879-1950) – pochód nagich postaci płci obojga, a z tyłu kilka osób ciągnie uwiązany na linie wielki kamień. Autobusem do Retiro, a stamtąd do Muzeum Sztuki Hispanoamerykańskiej im. Isaaca Fernándeza Blanco, na ulicy Suipacha 1422. Na dziedzińcu, pod gołym niebem, piękny i doskonały aktorsko spektakl „Borges Buenos Aires”, na bazie tekstów i poematów J. L. Borgesa. Trudne teksty, ale świetnie recytowane. Oprócz tego, kapitalnie tańczone tanga i śpiewy (Yo soy morocha argentina). Zaiste, piękny finał pobytu w Buenos Aires. Spod Wieży Anglików autobusem 115 do pana Frania, który już śpi.
Niedziela, 14 stycznia. Rano taksówką do Dársena Sur (Dok Południowy), Pedro de Mendoza róg Brasil. Dwie ogromne kolejki:
a) do uiszczenia opłaty wyjazdowej i oddania bagażu,
b) do kontroli paszportowej i tu okazuje się, że muszę zapłacić aż 50 dolarów za „nielegalne przekroczenie granicy” w Paso de Los Libres i brak pieczątki kontroli granicznej. Płacę z ogromnym bólem serca.
Na pokładzie urugwajskiego promu „Eladia Isabel”, tłumy. Wszyscy się fotografują. Kanałem koło słynnego dźwigu na Riachuelo w La Boca wypływamy na bezkresną, czekoladową La Platę. Maleją na widnokręgu wieżowce Królowej La Platy. Kłębią się w głowie różne myśli na koniec etapu argentyńskiego mojej podróży. Czy wrócę tu jeszcze kiedyś? Chyba będzie trudno. Podróż trwa 3 godziny. Przede mną nieznany zupełnie Urugwaj. U jego brzegów szereg małych wysepek otoczonych czarnymi skałkami. Jakieś smutne te wyspy. I oto zielona, bardzo zadrzewiona Colonia del Sacramento, położona na cyplu. Ulice wznoszą się i opadają na stoku wzgórza. Fragmenty murów obronnych. Z przystani wlokę się z bagażem do miasta. Na głównej ulicy Generała Floresa 440 kupuję bilet do Montevideo, zostawiam bagaż i jem skromny obiad.
Nic prawie nie zostało z obecności Portugalczyków, którzy założyli Colônia do Sacramento w 1680 (Maestre de campo, Don Manuel Lobo). To najstarsze miasto Urugwaju. Dwa skromne domki w stylu portugalskim: Muzeum Portugalskie i Muzeum Kafelków, parę w stylu hiszpańskim. Najbardziej hiszpańskie jest MuseoEspañol. Oryginalny bruk (en cuña). Ruina kościoła Św. Franciszka (1683-1704) przy latarni morskiej i ruina Domu Wicekróla (mury, obramowania drzwi i okien, kamienne łuki i bruk). Polna Brama (Portón de Campo), wzniesiona w 1745, za czasów portugalskiego gubernatora Vasconcellos, most zwodzony nad fosą, ulica Westchnień (calle de Los Suspiros), Dom Nacarello, także z okresu portugalskiego, Archiwum Regionalne – dom pierwotnie portugalski, Bastion Matki Boskiej z Góry Karmel – część murów obronnych. Najstarszy w Urugwaju kościół parafialny, 1680, kamienny; dwie grube kolumny i atrium pochodzą z okresu portugalskiego. W ołtarzu obraz patronki Urugwaju, Matki Boskiej Trzydziestu Trzech (Urugwajczyków, którzy walczyli o niepodległość z generałem Riverą na czele). Wielka monstrancja w ołtarzu głównym i parę starych malowideł i rzeźb.
Przed kościołem i w środku wycieczki, tłumy turystów, którzy przyjeżdżają tu jak do Mekki, choć z punktu widzenia artystycznego nie jest to nadzwyczajne. Większość kamieniczek to bezstylowe domki z płaskim dachem, a te najstarsze, wymienione wyżej, to albo ruiny, albo skromniuśkie domki, często odrestaurowane (Muzeum Kafelków). Wszędzie pozakładano jednakowe żółte lampiony, latarnie na ścianach domów, co w połączeniu z ogromną ilością sklepów z pamiątkami wywołuje pewien specyficzny nastrój. Ludzie przeświadczeni są, że to nadzwyczajne miejsce. Oglądam pięć otwartych muzeów. Miejskie (dom Admirała Browna), którego budynek pochodzi także z okresu portugalskiego, ale w okresie hiszpańskim uległ transformacji. Jest tu wszystko, zbiory typowo amatorskie. Zapamiętałem przedpotopowe pancerniki. Poza tym widziałem Dom Nacarello, Archiwum Regionalne, Muzeum Kafelków (wiszą na ścianach kafelki francuskie, walencjańskie i neapolitańskie z XIX i XX, stosowane w budownictwie w Urugwaju) i Muzeum Indianina na Placu San Martína, z kolekcją kamieni, broni i narzędzi kamiennych głównie Indian Charrúas z Urugwaju. Pan pilnujący tego Muzeum jest cały podniecony faktem, że jestem pierwszym Polakiem, który tam się pojawił. „Może pan wyjść na balkon. Proszę spojrzeć, jakie tu mamy piękne rzeczy!”. Pstrykam dwa zdjęcia, aby mu zrobić przyjemność.
Włóczę się po miasteczku. Ludzie opalają się na kamieniach nad rzeką, a niektórzy nawet się kąpią. Mury obronne, łuk Polnej Bramy, molo koło Bastionu del Carmen, Bastion Bandery, Plac Główny (Plaza Mayor), gdzie Muzeum Miejskie, Archiwum i Muzeum Portugalskie i wreszcie Plac Broni Manuela Lobo przed kościołem parafialnym. Poubierane po bajańsku w obszerne białe suknie białe starsze kobiety tańczą candombe, a przygrywa im na bębnach 3-4 na niebiesko ubranych chłopców, którzy idą za nimi. Wyjazd autobusem do Montevideo o 19-tej. Odległość 180 km. Po drodze lekko pofalowany, zielony krajobraz. Przyjazd na nowoczesny dworzec autobusowy Trzy Krzyże (Terminal Tres Cruces) w Montevideo około godz. 22-ej. Z dworca wlokę się do Ambasady RP. Otwiera mi dość miła pani, która potem przynosi kanapki, pomidory, margarynę, jajka i bułki. Dobrze, że to tylko 10 minut drogi od dworca autobusowego, obok Ospedale Italiano, na ulicy Canning.
Poniedziałek, 15 stycznia. Po śniadaniu schodzę na parter Ambasady i rozmawiam z panią konsul Martą Ziembińską. Przychodzi ambasador, Ryszard Sznepf i zaprasza na kolację wieczorem. Z kierowcą Ambasady, bardzo miłym Luisem Roberto Rodino Medovem do miasta. Bilet na autobus do Porto Alegre. Aleją 18 Lipca do centrum. Dość elegancka ta aleja, ale jakaś szara. Zostawiam torbę do reperacji (rozdarta na promie z Buenos Aires). Plac Niepodległości z potężnym pomnikiem Artigasa. Pomnik Bruno de Zabala, założyciela Montevideo w 1726, na kolejnym placu, mniejszym i ładniejszym. Potem plac z katedrą z 1804, w stylu neoklasycznym, przy niej ładna fontanna. Mercado del Puerto, czyli Targ Portowy, to zespół barów i restauracji z wołowiną z rusztu. Tam jem befsztyk (churrasco) z chlebem i piwem. Niezbyt ciekawe Stare Miasto: sklepy, sklepiki, odrapane kamienice. Bulwarem zwanym La Rambla, dość zaniedbanym, częściowo w remoncie, do małego fortu i kościoła anglikańskiego, kopii świątyni rzymskiej. Na murze nad rzeką La Plata, znacznie tutaj czystszą, niż w Colonia del Sacramento, siedzą pary.
Na rogach ulic tabliczki (zielone, z białymi napisami) wyjaśniające nazwy ulic: Sarandí, Rincón, Treinta y Tres… Plac z pomnikiem Bruno de Zabala i posągiem nagiej nimfy. Dalej, plac z fontanną i katedrą, w której wnętrzu posążek Matki Boskiej Założenia Miasta (Nuestra Señora de la Fundación ). 24 grudnia 1726 przewodniczyła założeniu miasta i była czczona przez jego mieszkańców. Na prawo od ołtarza głównego ładny leżący posąg Św. Fermina. Jedyna stara brama (Puerta de la Ciudad) prowadzi na Plac Niepodległości z pomnikiem bohatera narodowego nr 1, José Gervasio Artigasa, na różowym marmurowym cokole (autor: Angelo Zanelli, rzeźbiarz włoski, 1923). Przy placu zgrabny Pałac Estéveza, z końca XIX, dawny pałac prezydencki, w stylu manierystycznym, z kolumnadą. Przepycham się zatłoczoną, bardzo długą Aleją 18 Lipca. Stragany wzdłuż obu chodników i tłumy przechodniów utrudniają posuwanie się. Parę dużych księgarń, kina, teatry. Spośród budynków wyróżniają się: Pałac Brazylijski (Palácio do Brasil) i obok kolejny pałac w stylu francuskim – siedziba Muzeum Gauczów (Museo del Gaucho ), wielki, czerwony gmach ratusza (Intendencia ), Biblioteka Narodowa, Uniwersytet, różowy pałacyk – siedziba MSZ.
Plac Szamotaniny (Plaza del Entrevero) z pomnikiem Indian Charrúas walczących z hiszpańskimi konkwistadorami (autor: José Belloni, 1965), Plaza Cagancha z pomnikiem Zwycięstwa (Columna de la Victoria o de la Paz), autor: Giuseppe Livi, 1867, Pomnikiem Gaucza (José Luis Zorrilla de San Martín, 1927) i Obeliskiem, dziełem tego samego artysty, 1938. O 21-ej na kolację ze Sznepfem i Ziembińską-Hyjek do restauracji Balcón del Lobo (Balkon Wilka), koło La Rambla. Po drodze ładny pomnik reformatora oświaty i wychowawcy młodzieży José Pedro Varela (1845-1879), autor: hiszpański rzeźbiarz Miguel Blay, inauguracja 1918. Na kolację ser provolone z ziołami, na ciepło, zapiekane chorizo i soczysty, krwawy antrykot, plus wino stołowe. Niedaleko restauracji w pięknej, neokolonialnej willi Muzeum poety urugwajskiego, ojca rzeźbiarza, Juana Zorrilla de San Martín (1855-1931). Sznepf był w dość dobrym humorze i nawet opowiadał śmieszne dowcipy.
Wtorek, 16 stycznia. Ból głowy, straszliwe zatrucie i zmęczenie. Przekładam wyjazd do Porto Alegre na następny dzień. Z kierowcą Luisem na Cerro (wzgórze nad Montevideo, od którego pochodzi nazwa miasta). Na szczycie wzgórza, 132 m wysokości, forteca hiszpańska, armaty, pomnik Artigasa u stóp fortecy. Rozległy widok na miasto i zatokę, rafinerię – wszystko przyprószone szarą mgiełką. Widać ten najbardziej charakterystyczny budynek z wysoką wieżą przy Placu Niepodległości, zwany Palacio Salvo (Mario Palanti, 1928). Po drodze Parque del Prado i oryginalny pomnik Dyliżansu (José Belloni, 1952) z wielkim konnym zaprzęgiem i przewodnikiem na koniu z przodu. W dzielnicy willowej elegancki pałac z wieżyczkami, dawna siedziba Ambasady Argentyńskiej. Wielki dworzec kolejowy przy calle Paraguay (teraz tylko pociągi towarowe).
W Parku Battle y Ordóñez, blisko Ambasady RP, bardzo ciekawy Pomnik Wozu (José Belloni, 1919): trzy pary wołów ciągną duży dwukołowy wóz, a za nim idzie jeszcze jedna para wołów i jedzie na koniu woźnica. Podobnie jak dyliżans, wóz grzęźnie w błocie i woły muszą maksymalnie się natężać, aby go z błota wyciągnąć. Niedaleko jest jeszcze Pomnik Mistrzów w Piłce Nożnej w 1950. W parku drzewo o białych pięknie pachnących kwiatach.
Po południu Pomnik Szamotaniny (Monumento al Entrevero) i Muzeum Gauczów. Piękne wnętrze i ciekawa ekspozycja: wyroby ze srebra – naczynia do picia mate, strzemiona, przednie ozdoby pasów – rastras; ze skóry – bicze, kule do chwytania bydła i zwierząt, czyli boleadoras, culeros, czyli płaty skóry osłaniające spodnie z tyłu, fartuchy, tabakiery (chuspas), pasy, lassa, kapelusze, duże bicze z krótkim trzonkiem (arreadores), plecionki, paski, osłony siodeł; z metalu – wędzidła, strzemiona, ostrogi, ostrza lanc, pieczęcie do znakowania bydła, lampki oliwne, patelnie, garnki, kociołki, nożyczki do obcinania knotów u świec, lichtarze, guziki Gauczów – imitacja dawnych ozdób ze srebrnych monet, ostrogi w kształcie dzwonów, ostrza noży i stalowe sztylety. Naczynia do picia mate, także w kształcie kielichów (mates de „cáliz” ), pojemniki na yerbę mate i cukiernice (yerberas – azucareras), krowie rogi – naczynia (chifles y chambaos), guziki, pasy, zapalniczki (yesqueros), broń i narzędzia (kule do chwytania zwierząt, desjarretadores – narzędzie do przecinania ścięgna Achillesa zwierzętom, pistolety, lasso), noże, sztylety, uprząż, ostrogi i bicze. Wielkie bogactwo eksponatów.
Ale już spieszę na spotkanie z Antonio Taco Larretą (1922-2015) aktor i reżyser teatralny, w Teatro del Centro na Plaza Cagancha 1164 (próba generalna o 19-tej). To ten plac ze statuą Wolności. Rozmawiamy na stojąco może 10 minut. On myślał, że to Joaquín Constanzo chce z nim rozmawiać. Joaquín Constanzo, były ambasador Urugwaju w Polsce, był prześladowany i więziony za czasów dyktatury wojskowych w latach 70-tych. Potem go rehabilitowali, ale on zamknął się w sobie i odizolował od wszystkich. Marta Grompone wyemigrowała do Szwecji na okres dyktatury, a po powrocie umarła na raka. Taco zaprasza mnie na próbę, ale jestem umówiony na nagranie u pani Haliny Wolskiej, bardzo daleko od centrum. Daje mi swój adres. No nie było to serdeczne spotkanie po 30 latach … Znalazłem go bardzo zgorzkniałym. U pani Haliny sympatycznie. Jej matka do niej: “Halina, daj mi sapaty!” (buty).
Środa, 17 stycznia. W Alei 18 Lipca kupuję taki skórzany futerał na termos i mate. To specjalność urugwajska, nigdzie indziej nie widziałem. Nazywa się matera lub portatermo y mate. Dzisiaj po południu zwiedzam Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej i Kolonialnej (Museo del Arte Precolombino y Colonial), obok ratusza. Zawiera głównie repliki, ale też ciekawe malowidła ze Szkół z La Paz (Escuela Paceña), z Cuzco (Escuela Cuzqueña), z Quito (Escuela Quiteña) i z Potosí (Escuela Potosina) z XVII i XVIII. Ponadto, sztuka Corrientes: 1. metyska ludowa, XVIII i XIX, 2. pochodząca od prototypu europejskiego, XVIII, 3. pochodząca od prototypu włoskiego, XIX. Kopia posągu proroka Joela (oryginał wyrzeźbiony przez Aleijadinho w atrium kościoła Bom Jesus de Matosinhos, w Congonhas do Campo, stan Minas Gerais). Oryginalne rzeźby są wykonane z saponitu, czyli kamienia mydlanego. Stąd stanowcze postanowienie wypadu do Congonhas do Campo, zrealizowane w niedzielę, 28 stycznia, trzy dni przed powrotem do Europy. Co do sztuki prekolumbijskiej, to w większości kopie. Wyjątki: statuetka z drewna polichromowanego (kultura Chancay, Huacho, 150 km na północ od Limy, Peruwiańskie Wybrzeże Środkowe, 1100-1400 n. e.), srebrna ozdoba korony (Trujillo, 1200-1400 n. e. ), podobna do ceramiki Nazca ceramika kultury Casas Grandes (Chihuahua, 1250-1521 n. e. ). Kultury kostarykańskie: 1. Huétar (800-1200 n. e.), 2. Línea Vieja (300-1200 n. e. ) 3. Chorotega lub Nicoya (750-1000 n. e. ).
Przebiegam jeszcze salę rzeźby greckiej i rzymskiej. Mają tu znakomite kopie wszystkich znanych dzieł, między innymi Dianę wersalską ( tę z sarenką), Leokaresa z IV p. n. e. i głowę konia (bogini Selene), z warsztatu Fidiasza z V p. n. e. O godz. 22.00 odjazd z dworca autobusowego Tres Cruces do Porto Alegre.
Czwartek, 18 stycznia. Odległość do Porto Alegre 890 km. Przyjemna podróż. Przed Porto Alegre leje. Zalane tereny, mokro. Na dworcu autobusowym (rodoviária) czekają ksiądz Leon Lisiewicz i Mariusz Niedziółka, obaj bardzo mili i sympatyczni. Jest 9.30 rano. Bilet do Erechim na 20 stycznia. Po śniadaniu wycieczka za miasto, wzdłuż rzeki Guaíba. Monte de Santa Tereza – wspaniały widok na miasto i okolicę. Ksiądz Lisiewicz opowiada legendę o Indiance Obiriti, jednej z dwóch kandydatek na żonę kacyka. Niestety, nie trafiła z łuku do tarczy i nie została jego wybranką. Wobec tego zaczęła płakać, a z jej łez powstała nieistniejąca już rzeczka Ibicuiretã. Plaża nad rzeką Guaíba. Objeżdżamy wzgórze zabudowane eleganckimi willami, zwane Vila de Conceição, z kaplicą.
Po obiedzie niesamowity cmentarz mieszczący się w kilkupiętrowym wieloczłonowym, połączonym korytarzami i schodami „koronkowym” budynku. Zwie się Cemitério São Miguel e Almas (Cmentarz Św. Michała i Dusz). Nieprawdopodobny labirynt! W Parku Araújo de Viana pomniki trzech kompozytorów: Chopina, Bethovena i Carlosa Gomesa (kompozytora brazylijskiego 1836-1896). Miasto liczy 1400 tysięcy mieszkańców. W centrum nowa katedra z 1929, masywna i elegancka, w krypcie osiem gigantycznych głów Indian; Pałac Gubernatora, zwany także Pałacem Piratini, 1921: na pierwszym piętrze malowidła o treści historycznej. Poniżej Placu Marszałka Deodoro, Teatr Św. Piotra i ciemno różowy Dom Quintany, dawny wielki hotel zamieniony na Centrum Kulturalne z dziedzińcem wewnętrznym. Mário Quintana jest poetą brazylijskim urodzonym w stanie Rio Grande do Sul w roku 1906.
Wieczorem pan Mariusz Niedziółka zaprasza księdza Leona i mnie na kolację do Galpão Crioulo (Hangar Kreolski). Od kurzych serduszek z rożna po kiełbaski i ogromne połcie pieczonej wołowiny – churrasco. Pan Mariusz preferuje cupim z garbu krów rasy zebu. Od połowy tej kolacji nie mogę patrzeć na mięso. Na szczęście, na scenie widowisko: folklor gauczowski. Śpiewają i tańczą ogniste tańce w biało-czerwonych strojach. Ale tango argentyńskie to im nie wyszło wcale. Kto to widział, żeby tańczyć tango jak w dyskotece, w takiej odległości jedno od drugiego! Partnerzy muszą cały czas po sobie spływać, wić się po sobie, oplatać się jak najciaśniej.
Piątek, 19 stycznia. Rano pada i to porządnie. Piszę ten pamiętnik. Na obiad z księdzem Leonem do pana Komki Churrascaria &Galeto. Komka. Galeto to kurczak, którego zamówiłem. Po obiedzie w biegu wsiadam do autobusu i jadę sam do centrum. Targ owocowy przy neoklasycznej Hali Targowej (Mercado), 1864. Fryzjer za 5 reali. Muzeum Júlio de Castilhos (1859-1903; dziennikarz i gubernator stanu Rio Grande do Sul), przy Rua Duque de Caxias 1231. Najpierw dział Republiki: kule do chwytania zwierząt (boleadeiras), dzwonki (chocalhos), sandały na podwyższeniu ( tamancos sírios), łyżka do obuwia (calçadeira), ostrogi chilijskie, lufki (piteiras), naramienniki (dragonas), lichtarze (palmatórias). Cesarstwo i Kolonia: narzędzia tortur dla niewolników (żelazne lub drewniane obroże – gargalheiras, łańcuchy, kajdanki – grilhões lub algema, kojec – tronco). Rzeźby z Guarańskich Misji Jezuickich, z pustymi wycięciami z tyłu: Jezus dźwigający Krzyż (Senhor dos Passos), Matka Boska, Św. Franciszek Ksawery, Anioł. Poncza zwane są tutaj pala.
Strażnik namawia mnie na rozmowę z panią dyrektor, Miriam Aloísio Avruch (mąż jest polskim Żydem). Bardzo miła rozmowa. Po wyjściu z Muzeum, centralny plac przed katedrą z wzniesionym w 1913 pomnikiem Júlio de Castilhos. W Teatrze São Pedro, 1858, w foyer koncert Blue Jazz. Grają Francisco Gomes na skrzydłówce (fluegelhorn) i James Liberato na gitarze portugalskiej. Gdy wchodzę, grają akurat „Triste” (Smutny) Toma Jobima, potem Samba de Verão (Letnią sambę) autorstwa Marco i Paulo Sérgio Valle i znowu Toma Jobima i Viniciusa de Morães O morro não tem vez (Skała nie ma alternatywy). Pani Avruch właśnie wychodzi.
Poszedłem w przeciwną stronę i zabłądziłem sromotnie. Jak nigdy! Bardzo się oddaliłem od Hali Targowej (Mercado), ale dzięki temu mogłem sfotografować stary, kamienny most zbudowany przez założycieli miasta, emigrantów z Wysp Azorskich, w 1854 i ich nowoczesny pomnik z żelaza, wyobrażający wielki statek, którym przypłynęli do Brazylii, 1974. Dalej, pomnik na koniu marszałka Osório (Manuel LuísOsório, marquês do Herval), 1808-1877. Zwyciężył w dwóch bitwach w kampanii paragwajskiej, pod Tuiutí w 1866 i pod Avaí w 1868, gdzie odniósł rany. Pięknie zadrzewiony Plac Komory Celnej (Praça da Alfândega). Kawałek ulicą dla pieszych (para pedestres), gdzie sprzedawcy zwijają swoje kramy. Przy Mercado pięknie oświetlony Pałac Piratiní z fontannami dookoła. Gdy wracam do księdza Lisiewicza, zastaję pana Mariusza Niedziółkę. Już obaj mieli telefonować na policję! Ten wspaniały człowiek, ksiądz Leon Lisiewicz, umarł 22 stycznia 2010 roku w wieku 82 lat…
Sobota, 20 stycznia. Całkiem przyjemna podróż do odległego o 330 km Erechim. Z Porto Alegre wyjeżdżam o 9-tej rano, a w Erechim jestem około 15-tej. Po drodze wspinamy się dość wysoko w Passo Fundo, potem Getúlio Vargas i Erechim, zwane dawniej Paiol Grande, czyli Wielka Prochownia. Siostra Consolata (kuzynka Siostry Fabioli z Kurytyby) i Matka przełożona, Włoszka z pochodzenia, czekają na dworcu autobusowym. Pokoik w klasztorze na parterze, dość sympatyczny. Nagranie u pana Józefa Leonarda Ziemnieczaka (José Leonardo Gemnieczak), także z udziałem germanofila z Grudziądza. Poznaję panią Wandę Krepinski Groch, obecną konsul honorową RP i jej rodzinę. Widuję ją wówczas często. Proponuje mi pracę na miejscowym uniwersytecie w charakterze wykładowcy polskiego i hiszpańskiego. Niestety, z winy tamtejszej uczelni, nic z tego w końcu nie wyszło. Samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania: jest stosunkowo nowe, pozbawione zabytków, może z wyjątkiem budynku Prefektury i stylowego „Zameczku” ( Castelinho ), 1915. Czerwona ziemia, długie proste ulice, nieprawdopodobnie rozciągnięte w przestrzeni. Podobne w swej nijakości do opisanego wyżej Assis, w stanie São Paulo.
Niedziela, 21 stycznia. W pobliskim Barão de Cotegipe dwa nagrania: z panią, której nazwiska nie mogę sobie przypomnieć oraz z niesłychanie elokwentnym i ciekawym rozmówcą, moim krajanem z Bolimowa, panem Tadeuszem Trzcińskim. Siedzę u niego całe popołudnie. Poznaję całą bardzo miłą i gościnną rodzinę. Przy domu rosną olbrzymie drzewa. W czasie mojego tam pobytu długa ulewa tropikalna. Pan Tadeusz odwozi mnie do klasztoru w Erechim, ale przedtem zdjęcia całej rodziny z koszyczkami nabytymi u Indian Guaraní.
W poniedziałek, 22 stycznia, Erechim, a we wtorek, 23 stycznia, dwa pobliskie miasteczka: Áurea i Carlos Gomes, gdzie także nagrywam. Wizyta w Áurea u młodego polskiego księdza Czesława Pieli, który sprezentował mi gadający po hiszpańsku zegarek zakupiony w Paragwaju. Oba miasteczka to raczej duże wsie rozrzucone po wzgórzach. Mnóstwo osób polskiego pochodzenia. Z Áurea pochodzi Bernadete Popoaski, późniejsza stypendystka na UJ w Krakowie.
Środa, 24 stycznia. Odjazd do Kurytyby, 481 km, 5 godzin jazdy. Z całą rodziną państwa Kawków nad morze, do Praia de Leste, via Estrada Graciosa. Odległość 100 km. Ta droga przecina piękne, porośnięte gęstą roślinnością, pełne potoków i wodospadów Góry Nadmorskie (Serra do Mar). Nazajutrz, w czwartek, 25 stycznia, plaże Caiobá i Matinhos. Nie specjalnie malownicze. Po południu powrót pociągiem do Kurytyby. Mimo osławionej pięknej trasy z Paranaguá przez Góry Nadmorskie, niewiele widać z tego pociągu z powodu licznych tuneli, zasłaniającego widoki ogona pary z parowozu i ciągłych ostrych zakrętów. Ledwie zdążyłem rzucić okiem na słynny wodospad „Welon Panny Młodej” (Véu da Noiva), już zniknął. Gdzieś w tle widać piękne szczyty, wspaniałą skalistą górę Marumbi, 1539 m. Na dworcu autobusowym w Kurytybie starsza córka państwa Kawków z narzeczonym pomagają mi włożyć bagaż do bagażnika autobusu i w nocy podróż do Rio de Janeiro, 852 km. Mało przyjemna, bo straszny ziąb, klimatyzacja na maksimum: strumień lodowatego powietrza spływa mi na ramię i nie można zmienić miejsca, bo autobus nabity!
Piątek, 26 stycznia. Rano Luitgarde i jej mąż czekają na dworcu autobusowym w Rio de Janeiro. Piękne słońce i Corcovado z Chrystusem Odkupicielem góruje nad miastem. Odpoczywam po podróży, a nazajutrz, w sobotę, 27 stycznia, zwiedzam Quinta da Boa Vista (Pałac z Pięknym Widokiem), początek XIX, dawna rezydencja cesarzy Brazylii, zwana także Pałacem Św. Krzysztofa (Palácio de São Cristóvão). Wewnątrz Muzeum Narodowe. Wśród zbiorów najbardziej zainteresowała mnie dawna ceramika z wyspy Marajó, u ujścia Amazonki, przepiękne wzory geometryczne na polichromowanych naczyniach i urnach grzebalnych. Wieczorem jadę autobusem do Congonhas do Campo, w stanie Minas Gerais. Odległość 355 km. Podróż trwa 5 godzin.
Niedziela, 28 stycznia. Gdy wysiadam z autobusu jeszcze całkiem ciemno i bardzo zimno. Znowu zapomniałem ciepło się ubrać, a na tej wyżynie temperatura jest o wiele niższa, niż nad oceanem w Rio de Janeiro, szczególnie w nocy i rano. Popędziłem najpierw w kierunku innego kościoła na wzgórzu i dopiero później zorientowałem się, że to nie ten. Kościół Jezusa Dobrej Śmierci z Matosinhos – 1757, jest daleko od dworca autobusowego, na wyniosłym wzgórzu. Właśnie za nim wstawało słońce i pięknie rysowała się sylwetka otoczonego palmami kościoła na tle rozpalonego różowością nieba. Wyłaniał się z wolna z mroku nocy i triumfalnie wkraczał w światłość. To było czarujące zjawisko! Tego dnia byłem pierwszą osobą przy tym kościele. Przed nim monumentalne schody z posągami dwunastu proroków wyrzeźbionymi przez Aleijadinho (1730-1814) w szarym saponicie, a niżej, wzdłuż opadającej łagodnie drogi, siedem dużych barokowych kaplic ze stacjami Drogi Krzyżowej. Wszystkie 66 figur w kaplicach w drewnie cedrowym wyrzeźbił także Aleijadinho. Na modłę baroku postaci są ukazane w ruchu, rzeźby polichromowane, barwne, pełne życia. Kolory dobrze się zachowały. Sam kościół wewnątrz także interesujący. Ma bogaty wystrój rokokowy o wpływach włoskich.
Po południu jadę jeszcze do Sabará, z drugiej strony stolicy stanu, Belo Horizonte. Miasteczko znakomicie zachowało klimat kolonialny z XVIII. Najpiękniej wygląda kolorowa ulica Dom Pedro II (dawniej Direita – Prosta). Usytuowane na wzniesieniach kościoły, w tym najwspanialszy Kościół Matki Boskiej z Góry Karmel oraz Kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia to prawdziwe klejnoty brazylijskiego baroku kolonialnego, barwne, wspaniałe! Malowniczą budowlą jest Kaplica Matki Boskiej La O, o ciekawych drewnianych balaskach w oknach frontowych. Pozostałe dwa kościoły barokowe to Kościół Matki Boskiej Łaskawej i Św. Franciszka z Asyżu.
Poniedziałek, 29 stycznia. Biegam w Rio de Janeiro po księgarniach, kioskach z gazetami i rezerwuję bilet do Lizbony w Portugalskich Liniach Lotniczych TAP, zaś we wtorek, 30 stycznia, dalszy ciąg wizyt w księgarniach, głównie książek używanych – sebos (są znacznie tańsze) w okolicy Placu Tiradentes. Przy okazji zwiedzam osiemnastowieczny jezuicki kościół Św. Franciszka z Pauli, wewnątrz neoklasyczny i rokokowy, a także kościół Matki Boskiej z Lampedusy, z 1936, z okazałym wnętrzem i wielkimi żyrandolami. Niesłychanie interesujący jest Portugalski Królewski Gabinet Lektury (Real Gabinete Português de Leitura) z 1887, na zewnątrz w pięknym stylu manuelińskim, a w środku trzy wysokie poziomy drewnianych półek z książkami i ozdobna latarnia w suficie oświetlająca mocnym światłem stoły czytelników. Zgromadzono tu 350 tysięcy tomów i jest to drugie poza Portugalią miejsce na świecie, gdy chodzi o ilość książek portugalskich.
Środa, 31 stycznia. Ponownie podziwiam zbiory Brazylijskiego Muzeum Narodowego w Pałacu Św. Krzysztofa, a wieczorem odlatuję do Lizbony, gdzie spędzam pierwszy dzień lutego. Na lotnisko przyjechała po mnie Carla Sacadura Cabral. Po nieprawdopodobnym, szaleńczym upale w Rio de Janeiro, gdzie przy pakowaniu bagażu pot kapał ze mnie grubymi kroplami, w Lizbonie dygoczę z zimna.
Piątek, 2 lutego 1996. Lot Lizbona – Berlin Tegel, a potem z dworca Berlin Lichtenberg pociągiem do Wrocławia. Nie było mnie w domu od września 1995.
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Polskie ślady w Argntynie i Paragwaju. Dziennik z lat 1990-91.
Na lotnisku Aeroparque w Buenos Aires czeka na mnie mąż kuzynki Izy, Gabriel Kellner. Zaprasza na kolację w restauracji, niedaleko lotniska. W życiu nie jadłem tak wspaniałego mięsa! To było bife de chorizo, nigdy nie zapomnę: soczysta, pyszna, doskonale miękka poducha. Jedziemy do dzielnicy San Isidro, gdzie w hotelu mam zarezerwowany pokoik. Jakoś nie najlepiej się czuję. Rano przemierzam dusznym autobusem chyba kilkanaście kilometrów do Ambasady Polskiej, przy ulicy Alejandro María de Aguado, w dzielnicy Palermo Chico. W rozmowie z ambasadorem Balewskim dostaję zgodę na spędzenie w pokoju gościnnym Ambasady jednego tygodnia. Konsulem jest ten sam pan, który był w roku 1977 sekretarzem Ambasady Polskiej w Meksyku. Teraz ma zmienione nazwisko (sic!), ale jest wciąż bardzo życzliwy i sympatyczny. Udziela mi bezcennych wskazówek na temat Polonii, polskich księży i rozmaitych osób, które okażą mi się użyteczne w moich podróżach. Przenoszę się z hotelu do Ambasady, zdaje się, tego samego dnia, czyli w poniedziałek, 12 listopada 1990 roku.
Pierwszy spacer po ogromnym Buenos Aires. Najbliżej jest plac Grand Bourg i Instytut bohatera narodowego, San Martína z jego pomnikiem, na którym wyobrażony jest jako dziadek rozmawiający z dwiema wnuczkami, Gran Abuelo (Wielki Dziadek). Dalej, przestronny plac i oto w tumanach kurzu pędzi cała sfora psów różnej rasy i maści, a trzyma je na smyczach jeden „wyprowadzacz”. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Po prawej, gigantyczny pomnik generała Carlosa Maríi de Alveara (1789-1852), otoczony wielkimi drzewami. To dzieło Antoine’a Bourdelle’a. Stąd już nie tak daleko do cmentarza Recoleta, za którym tętni aleja Santa Fé. Po lewej, wieża Anglików i dworzec Retiro, a prosto, Plac San Martína z ogromnym rozłożystym ombú.
W ciągu tygodnia, jaki spędziłem w Buenos Aires, odwiedziłem Argentyńską Akademię Literatury (Academia Argentina de Letras) i akademię miejscowego żargonu miejskiego lunfardo (Academia Porteña del Lunfardo), gdzie poznałem osobicie jej sympatycznego sekretarza, José Gobello, z którym kontakt mam do dzisiaj, jako członek korespondent tej akademii na Polskę. Ponadto, spotkanie na Wydziale Filozofii i Filologii (Facultad de Filosofía y Letras), na ulicy 25 de Mayo 221, w dawnym hotelu “Palace Hotel”, wówczas bardzo zaniedbanym. Na spotkaniu jest obecna wybitna lingwistka argentyńska Ana María Barrenechea (1913-2010). Opowiadam o moich badaniach dialektalnych w Wenezueli.
W przeddzień mojego wyjazdu do Concepción del Uruguay, w niedzielę, 18 listopada, uczta zorganizowana na moją cześć przez ciotkę Zytę i moich kuzynów, Izę i Jurka. Dostali ode mnie sporo prezentów i postanowili mi się odwdzięczyć w ten sposób. Pojechaliśmy bardzo daleko za miasto, do restauracji specjalizującej się w pieczonym na ruszcie mięsie. Było to przy Szosie Panamerykańskiej, gdzieś niedaleko domu Jurka. Uczta była rzeczywiście wspaniała.
W poniedziałek, 19 listopada, wyjazd autobusem z dworca Retiro do miasta Concepción del Uruguay, 297 km. Mijam El Tigre, most Zárate i po czterech godzinach osiągam cel. Czeka na mnie Jorge Díaz Vélez. Oświadczył mi potem, że kogoś, kto śpiewa tanga tak jak ja, Argentyńczyk nie może zapomnieć, choć upłynęły 23 lata od naszego pożegnania w Maladze… To miłe z jego strony. Ulokował mnie w hotelu, a potem zaprosił do domu. Poznałem jego żonę i liczną rodzinę, także jego młodych współpracowników, dla których wygłosiłem pogadankę o moich badaniach dialektalnych. Byli to Fernanda Spada, Fabián Jesús Poerio i Betina Hercolini. To z nimi pojechałem do Pałacu San José, rezydencji gubernatora prowincji Entre Ríos, a także prezydenta Argentyny, Justo José de Urquiza (1801-1870), zamordowanego właśnie w tym pałacu położonym w obszernym parku.
Jeden z synów Jorgego towarzyszył mi w spacerze nad rzekę Urugwaj, jedną z trzech (obok Parany i Paragwaju), które tworzą bezkresną La Platę.
Jorge Díaz Vélez należał do „bractwa”, którego jedną z zasad była wzajemna pomoc w różnych życiowych sytuacjach. Skierował mnie do miejscowości Eldorado w prowincji Misiones, gdzie mieszkała i pracowała w średniej szkole agrotechnicznej jego koleżanka z tego „bractwa”. Była to młoda i ładna osoba pochodzenia ukraińsko-włoskiego. I tak, bardzo odległe Eldorado (1200 km od Buenos Aires, a 900 od Concepción del Uruguay) stało się kolejnym punktem na mojej trasie. Zamieszkałem w internacie szkoły agrotechnicznej, w warunkach skrajnie skromnych, a pod względem sanitarnym i bezpieczeństwa pozostawiających wiele do życzenia. Łazienka była tak brudna, że musiałem ją sam szorować, a „sprzątaczka”, miejscowa Metyska, w czasie mojej nieobecności nie omieszkała zabrać z mojej walizki złote pióro, które sprezentowała mi w Madrycie na urodziny moja była żona (sic!). Posiłki w stołówce były niestrawne, zwłaszcza, że maleńkie muszki natychmiast wpadały do talerza. W czasie pierwszego obiadu towarzyszyli mi uczący w tej szkole Polak, Kazimierz Krzynówek i jego żona Paragwajka. Przynieśli biały obrus i serwetki, ale miało to miejsce tylko wtedy, jeden jedyny raz, „na dobry początek”…
A teraz plusy. W Eldorado jest kilka rodzin polskiego pochodzenia. Bardzo przyjemne były nagrania moich rozmów z panią Teklą i z państwem Bieleckimi, a także rozmowa ze starszym Niemcem w przytułku dla osób starszych i chorych. Ten dystyngowany pan mówił bardzo poprawnie po polsku, jako że mieszkał jakiś czas w Polsce, a jego pierwszym pytaniem do mnie było: „W jakiej pan mieszka guberni?” Wieczorami dochodziły z pobliskiego lasu żałosne jęki nocnego ptaka, zwanego tutaj urutaú (Nyctibius griseus). Z Eldorado pojechałem na jeden dzień do państwa Lafere do pobliskiego Montecarlo, 24 km na południe. Okazali się kulturalni i gościnni. Mimo francuskiego nazwiska, oboje są Polakami.
W poniedziałek, 26 listopada, jadę z księdzem Bronisławem Trafasem do odległego San Ignacio Miní (141 km na południe), gdzie ruiny misji jezuickich z XVII-XVIII wieku. Zachowały się fragmenty murów, łuki, posągi i piękne barokowe płaskorzeźby, obszerne dziedzińce. Zanim zacznie się wieczorny spektakl „Światło i dźwięk” o historii powstania, egzystencji i zniszczenia tej misji (Jezuici zostali wypędzeni stąd w 1768), jedziemy do zrekonstruowanego domu wybitnego pisarza urugwajskiego Horacio Quiroga (1878-1937). Znajduje się na wysokim brzegu Parany, na obszernym terenie porośniętym palmami. Widok wspaniały. Wieczorny spektakl wśród ruin misji jezuickiej wzruszający, choć efekty dźwiękowe nieco za głośne.
We wtorek, 27 listopada, z Kazimierzem Krzynówkiem do wodospadów Iguazú, 100 km na północ. Zabawiliśmy tam prawie cały dzień. Najpierw górna ścieżka, potem dolna i spotkanie z ostronosami rudymi. Na koniec pojechaliśmy do Diablej Gardzieli (Garganta del Diablo). Idzie się bardzo długim drewnianym pomostem nad rzeką Iguazú do miejsca, gdzie woda spada do ogromnej wyrwy. Na jej dnie widać tylko skłębioną parę wodną. Widoki wodospadów są nadzwyczaj piękne. Podziwialiśmy je najpierw od strony argentyńskiej, a na koniec z brzegu brazylijskiego. Woda spada z wysokości 80 m bardzo licznymi kaskadami. Jest ich 275 na przestrzeni prawie 3 km, a wszystko to w sercu misjoneńskiej dżungli, gdzie poza ostronosami widać często tukany i papugi. Oczywiście, kolorowe motyle. Upał nieziemski, wilgotność powietrza zawrotna. Na kolację pojechaliśmy do brazylijskiego miasta Foz do Iguaçu.
Na przełomie listopada i grudnia Kazimierz Krzynówek zawiózł mnie do Kolonii Wanda, do starszego brata, Jana Krzynówka. Tam spędziłem kilka bardzo przyjemnych dni. Osób polskiego pochodzenia jest w Wandzie znacznie więcej, niż w Eldorado. Niektóre nagrania były bardzo ciekawe. Któregoś dnia (a było to chyba w niedzielę, 2 grudnia) zaprosili mnie na obiad pan Krzyszycha i jego bardzo miła żona Angielka. Pan Krzyszycha podczas wojny był, jak wielu Polaków, w RAF-ie i tam poznał swoją przyszłą żonę. Opowiadali mi swoje przygody w Anglii. Zwiedziliśmy razem sklep z kamieniami półszlachetnymi przy kopalni tych minerałów w Wandzie, a pani Krzyszychowa kupiła mi na pamiątkę figurkę żółtego ptaka o czarnych skrzydłach. Stoi do dziś na moim telewizorze.
Przed domem Jana Krzynówka rosły drzewa, cały ich rząd. Było to ulubione miejsce kolibrów. Oblatywały je gromadnie. Wpadałem w zachwyt na ich widok. Kiedyś odwiedził mojego gospodarza pewien młody Paragwajczyk. Okazało się, że jest to zięć Niemca Bussa, który mieszka między Wandą a Puerto Esperanza. Nalegał, abym ich odwiedził i nazajutrz przyjechał po mnie furgonetką, by zawieźć mnie na obiad u państwa Bussów. Jedliśmy na obszernym tarasie, z cudownym widokiem na rozgrzaną puszczę misjoneńską, która ze wszech stron otaczała ten dom. Nie mogłem się napatrzeć. Był na tym obiedzie jeszcze jeden Niemiec z żoną. Zwróciłem uwagę jak dokładnie były objadane wszystkie kosteczki i odkładane z pietyzmem na specjalny talerz. Starałem się naśladować biesiadników w tym względzie, ale im nie dorównałem.
5 grudnia znalazłem się w stolicy prowincji, Posadas i zatrzymałem się na dwa dni u pani dziekan Wydziału Humanistycznego miejscowego Uniwersytetu. Jej nazwisko: Ana María Camblong. Była to młoda i ładna osoba. Mieszkała z synem w eleganckiej willi. Umówiła mnie z Karolą Szychowską-Styczyńską, która 7 grudnia miała na mnie czekać w Apóstoles na przystanku autobusu z Posadas. Odległość z Posadas do Apóstoles wynosi 62 km. W istocie stał tam bardzo elegancki samochód, a w nim przemiła Karola. Nie zapomnę, jak upiorny zaduch panował wewnątrz. Migiem pokonaliśmy 13 km dzielące Apóstoles od La Cachuera, czyli dawnego majątku państwa Szychowskich. Teren wypielęgnowany, zadrzewiony, nad rzeczką tworzącą niewielką kaskadę (stąd nazwa La Cachuera). To właśnie tam stał kiedyś młyn do mielenia ryżu, zbudowany przez ojca Karoli. Duży biały dom, a w ogrodzie mały domek, gdzie zamieszkałem. Wyżej, dom, gdzie mieszkał wówczas przyjaciel męża Karoli, pochodzący z Mysłowic, Polak z żoną Urugwajką, a dalej cmentarz rodziny. Poznałem pana Dzidka Styczyńskiego (Karola mówiła o nim „Zidek”) oraz dwa wilczury wabiące się „Bajeczka” i „Malutka”.
Idealna cisza. Ulubionym miejscem moich spacerów była rzeczka i kaskada. Na nagrania jeździłem do Apóstoles, gdzie na głównej alei pomniki polskości: Matka Boska Częstochowska, polski wóz oraz argentyńskie naczynie do picia mate, Taras Szewczenko (ten pomnik wystawili miejscowi Ukraińcy)… Byłem także w Azara, gdzie księdzem był wówczas Antoni Sołdyga. Jeden z braci Karoli był ważnym urzędnikiem państwowym i kiedyś wygłaszał bardzo barokowe przemówienie na otwarciu stadionu (?) w jakiejś małej miejscowości, chyba już w prowincji Corrientes. Nie zapomnę, jak bardzo się wówczas wynudziłem! Po polsku ten pan nie mówił.
17 grudnia zatrzymałem się w Posadas na krótko u kolegi Jorgego Díaza Véleza. Także należał do owego “bractwa”. Stamtąd, pochodzący z Pyskowic ksiądz Kudlek zawiózł mnie do Colegio Fátima, w miejscowości Miguel Lanús, 8 km za Posadas, w kierunku Santa Ana. Jest to rodzaj pensjonatu dla księży werbistów. Był tam jeden Niemiec wyjątkowo niemiło do mnie nastawiony i to bez najmniejszego powodu! Taki jakiś „antypatyk”! Kilka dni przed Bożym Narodzeniem, 19 grudnia, ksiądz Eugenio Basiński zabrał mnie do Campo Viera, do włości Miguela Antonia Skowrona, ale po drodze było Bonpland, Picada Polaca, Santa Ana i Loreto, gdzie ruiny misji jezuickich z XVII wieku, San Ignacio Miní, Gobernador Roca, Jardín América. Campo Viera jest niewielką miejscowością, w której dominują zabudowania młyna i wielkiej suszarni herbaty oraz willa ich właściciela, Miguela Antonia Skowrona. Zamieszkałem w małym oddzielnym domku dla gości, niedaleko basenu. Żona pana Skowrona jest pochodzenia serbskiego. Prawdziwa „baba Herod”. Z dumą opowiada wszem i wobec, że jej się wszyscy boją. Syn David to miły chłopak, dobrze ułożony, w odróżnieniu od mamy. Kiedyś chciał mnie koniecznie po polsku zawołać na obiad, ale nie był pewien i zapytał babci. Po czym rozległo się jego wołanie w moim kierunku: „Chodźta jeść!”
Dookoła zielone łany herbaty. Yerby mate tutaj mniej. Miguel Antonio Skowron jest dynamiczny, konkretny. Zrobił całą listę osób, z którymi powinienem przeprowadzić wywiady. Zapamiętałem jego matkę w Campo Grande i przystojnych panów Kapelińskich, niedaleko Campo Viera. Oczywiście, rozmawiałem przynajmniej z dziesięcioma osobami, których nazwiska uleciały mi z pamięci. Na wigilię zaprasza mnie pan Adolf Dubil do Campo Grande. W ciągu dnia wycieczka do wodospadu SaltoEncantado (Zaczarowany Wodospad), koło Aristóbulo del Valle. Oprócz państwa Dubilów, ich urodziwa córka z narzeczonym. Potok Cuñá Pirú w głębokim skalistym kanionie spada z wysokości 70 m wąskim jęzorem. Cień, przyjemnie, wokół sosnowy las. U stóp wodospadu naturalny basen, w którym pływamy. Po powrocie, wieczerza wigilijna pod gołym niebem. Je się tutaj wszystko. Pamiętam, że był kurczak i różne sałatki. Byliśmy w kościele na pasterce, ale kolęd polskich nie było i w ogóle wszystko odbyło się po hiszpańsku. Niestety, coś mi strasznie zaszkodziło. Pewno picie słodkiej oranżady… Biegunka upiorna! Muszę przyznać, że pan Dubil mówi wyśmienicie po polsku. Właściwie jest to jedyna osoba, której polszczyzna jest absolutnie nienaganna. Zawdzięcza to lekturom. Bardzo dużo czyta po polsku. W Boże Narodzenie próbuję się wyleczyć, a 26 grudnia wracam do Campo Viera, do państwa Skowronów.
27 grudnia odwiedzam w Oberá państwa Cieplińskich i zatrzymuję się tam na jedną noc. Pani Cieplińska jest włoskiego pochodzenia, ale mówi trochę po polsku, a córeczka pozuje mi na balkonie do zdjęcia ubrana w strój krakowski. Wieczorem nagranie u starszej pani, która z humorem opowiada mi o tamtejszych wężach i innych zwierzętach. Wraca z pracy jej wnuczka, która pyta mnie, czy ja też mówię „po kastyziu”. „Kastyź” to przepiękna nazwa języka hiszpańskiego wśród tutejszych Polaków, a pochodzi stąd, że w Argentynie na język hiszpański mówi się castellano (wymawiane „kasteziano”).
29 grudnia państwo Skowronowie wiozą mnie do Gobernador Roca. Nocuję w hotelu w San Ignacio, a nazajutrz, nagrania w Gobernador Roca i po południu powrót do Colegio Fátima pod Posadas. 31 grudnia jestem zaproszony na wesele córki pana Kalafarskiego, wiceprzewodniczącego Związku Polaków w Posadas. Przyjęcie odbywa się w wielkiej sali siedziby Związku. Mnóstwo jedzenia, tańce. Przewija się najsłynniejsza melodia „Ritmo de la noche” (Rytm nocy). Po północy ktoś z gości weselnych odwozi mnie do Colegio Fátima, gdzie zostaję do 3 stycznia 1991. Podczas pobytu w Posadas poznaję malarza Zygmunta Kowalskiego i jego bardzo przystojną żonę.
3 stycznia rano wyjazd do miasta Corrientes, stolicy prowincji o tej samej nazwie. Mijam wielkie rozlewiska Esteros del Iberá, gdzie nenufary, biało-liliowe camalotes (Eichhornia azurea), kajmany i kapibary. Po przebyciu tym razem stosunkowo krótkiego odcinka 354 km jestem w Corrientes, gdzie czeka na mnie prof. José Miguel Irigoyen (1912-1995), znawca języka guaraní, lingwista, przyjaciel Jorgego Díaza Véleza. Spędzę u niego sześć dni. Urokliwy jest plac 25 Maja oraz promenada nad Paraną. Trochę architektury kolonialnej i bardzo długi, nowoczesny most im. generała Belgrano na Paranie. Ale upał wściekły, nawet późnym wieczorem wracam do domu zlany potem. José Miguel Irigoyen zna osobiście konsula Paragwaju, więc udziela mi skutecznego poparcia w konsulacie paragwajskim i wizę paragwajską dostaję bez trudu. Na dodatek, pan konsul podaje mi adresy i telefony osób, z którymi powinienem się skontaktować. Przed wyjazdem do Paragwaju wysyłam sporą część bagażu do Concepción del Uruguay, na adres Jorgego.
9 stycznia wyjazd do Paragwaju. Odległość 307 km, a więc bliżej, niż z Posadas do Corrientes. Przejazd przez most im. Generała Belgrano na Paranie i potem przez Chaco i Formosę. Moją bazą jest miasteczko Ñemby, 20 km od Asunción. Mieszkam u młodych kleryków polskich ze zgromadzenia Świętego Michała Archanioła. Ich przeor poznał na kursie francuskiego w Szwajcarii moje byłe studentki, jak się okazuje. Dojazdy, często zatłoczonym autobusem, są uciążliwe. W autobusie słyszę często rozmowy w języku guaraní. Asunción było bardzo ważnym miastem w okresie konkwisty i kolonizacji Ameryki. Stąd wyruszały wyprawy na podbój okolicznych terytoriów (Argentyna, Urugwaj, Boliwia). Mimo to, zabytków kolonialnych zachowało się niewiele. A dlaczego? Zagadka się wyjaśnia: dyktator José Gaspar Rodríguez de Francia (1766-1840) wyburzył całe dawne centrum kolonialne i kazał wybudować nowe. Miasto leży nad zatoką rzeki Paragwaj, na wzniesieniach. W centrum, elegancki Pałac Lopezów (Palacio de los López ) XIX, siedziba rządu. Casa de la Independencia (Dom Niepodległości) jest niewielką parterową budowlą z drugiej połowy XVIII. Obecnie mieści się tam muzeum. Obok, Historyczna Uliczka, ze stylowymi latarniami. To tędy przeszli bojownicy o niepodległość tuż przed jej uzyskaniem. Obecna katedra została wzniesiona w 1845, na Placu Niepodległości. Dawny ratusz (cabildo), a obecnie Centrum Kulturalne Republiki, z arkadami w ścianie frontowej, to budynek z pierwszej połowy XIX. Klasycystyczny Panteon Bohaterów i jednocześnie oratorium patronki Paragwaju, Matki Boskiej Wniebowzięcia, z elegancką kopułą, ukończono w 1937. Teatr Miejski im. Ignacia Pane zbudowano pod koniec XIX.
Najbardziej imponujący jest widok na rzekę Paragwaj, szeroko rozlaną u stóp Asunción. Samo miasto to jeden wielki bazar: mnóstwo sklepów koreańskich. Coraz więcej też wysokościowców. Z dala od centrum, Ogród Botaniczny i Zoologiczny, gdzie także muzeum historii naturalnej w dawnej rezydencji podmiejskiej Carlosa Antonia Lópeza, z 1840, będącej typowym przykładem architektury paragwajskiej. Budynek jest długi, jednopiętrowy, arkadowy, z kolumnami na obu kondygnacjach. Prezentuje się bardzo elegancko. W ogrodzie botanicznym miejscowe drzewa samuú (Chorisia speciosa), czyli puchowce o bardzo kolczastym pniu, zaś w zoo, okazy miejscowej fauny: ostronosy, iguany zielone, dzikie świnie taguá (Catagonus wagneri), sowy uszatki ( Pseudoscops clamator), strusie ñandú ( Rhea americana).
W Asunción odwiedziłem Ministerstwo Oświaty, Spraw Zagranicznych, Ateneum Języka i Kultury Guarańskiej, siostry Augusta Roa Bastosa, redakcję dziennika ABC, gdzie zaproszono mnie na znakomity obiad i tuż po nim znany dziennikarz (inwalida na wózku) przeprowadził ze mną obszerny wywiad na temat mojego przekładu na polski książki Augusta Roa Bastosa Syn człowieczy. Siostry pisarza przyjęły mnie niezwykle serdecznie. Odwiedziłem je parokrotnie i czułem się tam, jak u siebie w domu.
W piątek, 11 stycznia, młody polski kleryk, znajomy moich michaelitów, zabiera mnie do siebie, do miejscowości Natalicio Talavera, w departamencie Guairá, 180 km od Asunción. Mijamy po drodze słynne, opiewane w piosenkach jezioro Ipacaraí, dalej, Caacupé z cudowną Matką Boską. Tego samego dnia jadę do stolicy departamentu, Villarrica. Tam ciekawy i oryginalny kościół Matki Boskiej Wniebowzięcia w dzielnicy Ybaroty. Z czerwonej cegły, pseudogotycki, 1957. Okazała katedra Świętego Ducha, koniec XIX. Stacja kolejowa, parterowe Muzeum Miejskie Mistrza Fermína Lópeza, z kolumnami wspierającymi arkady, także z końca XIX. Dawny Uniwersytet Katolicki, w tym samym stylu paragwajskim, co wymienione muzeum, z 1900. Ciekawe są mini dwukółki z daszkiem. To rodzaj konnych taksówek, zwanych carumbes.
Po południu, a właściwie już pod wieczór, wsiadam do autobusu jadącego do Itapé, 17 km stąd. Toczy się z wolna po piaszczystej drodze jeszcze z epoki kolonialnej (tak zwane camino real). Takich dróg w Paragwaju jest jeszcze bardzo wiele. Ale krajobrazy! Wzgórza, palmy, kępy bambusów nad strumieniami, skłębiona roślinność. To tu rozgrywa się akcja Syna człowieczego. Wchłaniam w siebie całą tę scenerię, pożeram ją. Droga prowadzi prosto, bez zakrętów i tylko wznosi się i opada na zmianę, jak w kolejce górskiej. Wewnątrz autobusu mnóstwo ludzi z tobołkami, zakupami. W Itapé, nad rzeką Tebicuary Mí, kaplica z kopią Cudownej Matki Boskiej z Caacupé, zwaną tutaj Matką Boską Pielgrzymującą lub Matką Boską znad Brodu. Dalej, bardzo stylowy kościół Świętego Izydora Rolnika, wyglądający na stary, ale pewno, jak prawie wszystko w Paragwaju, pochodzi z XIX. Nigdzie nie mogę znaleźć o nim żadnej informacji. Nocuję u księdza Nelsona Severiana Vegi. Mieszka z matką staruszką. Oboje bardzo mili i gościnni.
12 stycznia rano biegnę jeszcze nad rzekę Tebicuary Mí, a potem podróż do Iturbe (około 40 km na południe), gdzie Roa Bastos spędził dzieciństwo i młodość. Cukrownia, w której pracował jego ojciec, most na rzece Tebicuary Mí. Powrót do Villarrica (35 km), skąd do Natalicio Talavera (24 km). Nocuję na tarasie pod moskitierą (z przygodami, bo moskitiera spada na mnie w pewnym momencie). Nazajutrz stopem do Ciudad del Este, około 150 km. Samochód prowadzi młody sympatyczny człowiek, obok niego matka. Częstują mnie tereré (zimną mate). Jadą na jakieś wesele. Gdy im mówię, że będę musiał przenocować w Hernandarias, kierowca oświadcza, że jego siostra, właścicielka apteki tamże, bez problemu przygarnie mnie na noc. Wyjaśnia mi, gdzie to jest i zaznacza, bym przyszedł po zmroku, bo wcześniej nie będzie nikogo. Dziękuję.
Uciekam czym prędzej z nieciekawego i hałaśliwego Ciudad del Este. Byle prędzej do wodospadu na rzece Monday. Upał. Po wodospadach Iguazú nie robi już na mnie takiego wrażenia, ale jednak. Wodospad ma 120 m szerokości i spada trzema odnogami z wysokości około 40 m, a niżej tworzy kolejny próg, znacznie niższy. To tu Natividad i Cristóbal, bohaterowie Roa Bastosa, piją chciwie wodę, po długiej i wyczerpującej ucieczce z plantacji yerba mate w Tacurú Pucú. Woda jednak nie zachęca do kąpieli: jest mętna, koloru kawy z mlekiem.
W Hernandarias zjawiam się jeszcze przed zachodem słońca. Bez trudu zlokalizowałem aptekę i dom tuż koło niej. W pobliskim barze zamawiam coca-colę, potem drugą i wówczas właścicielka pyta mnie, czy jestem pisarzem. Odpowiadam: „No tak, można tak powiedzieć”. Wtedy ona biegnie na zaplecze i przynosi mi egzemplarz ostatniego ABC, gdzie moje wielkie zdjęcie i artykuł z tytułem: „Tłumacz zafascynowany oryginałem” i cały wywiad ze mną. Dzieci właścicieli wydzierają mi prawie gazetę, spoglądają to na zdjęcie to na mnie, wyraźnie poruszone. Gdy się ściemniło, proszę jednego z chłopców, by poszedł do owego domu przy aptece i zapytał, czy już mogę przyjść. Wraca skonfundowany i wyjaśnia, że właścicielka domu oświadczyła mu, że nie zna żadnego Polaka i że w ogóle nic o nim nie chce wiedzieć. Nie daję za wygraną i idę tam z tym chłopcem. Na podwórku bawią się dwie dziewczynki, które proszę, by zawołały mamę. Dziewczynki wbiegły do domu i po chwili zgasły wszystkie światła, kurtyna opadła, koniec spektaklu!
Właściciele już zamykają bar, mają wracać do domu samochodem i chcą mnie zabrać do siebie, ale jakoś nie mogę skorzystać z tego zaproszenia. Jedziemy do klasztoru żeńskiego. Przeorysza nie chce o tym słyszeć. „Nieznajomy człowiek i to w żeńskim klasztorze, wykluczone”. Dopiero na plebanii innego kościoła ksiądz od razu zgodził się i zaprowadził mnie do pokoiku w budynku kościoła. Na moje pytanie, gdzie mógłbym powiesić wypraną bieliznę, bez wahania odrzekł, że najlepiej na krzesłach na ołtarzu, gdyż nad ołtarzem są dwa duże wiatraki i tam wyschnie najszybciej. W środku nocy obudziłem się straszliwie pokąsany przez komary i nie zastanawiając się zbytnio, chwyciłem materac i poszedłem z nim na ołtarz. Dopiero tam, pod wiatrakami, mogłem spać spokojnie. Na ołtarzu (sic!).
W poniedziałek, 14 stycznia, poszedłem do ratusza z prośbą, by mnie zawieźli na teren wielkich plantacji yerby mate w Tacurú-Pucú. Niestety, odmówili, dodając, że Roa Bastos to wszystko zmyślił, że to nieprawda, co napisał, etc. Pojechałem więc do ogromnej elektrowni wodnej Itaipú. Jest to przedsiębiorstwo dwunarodowe, paragwajsko-brazylijskie. Prace przy budowie olbrzymiej zapory wodnej na Paranie zaczęły się w latach 80 i trwały do końca lat 90. To największa tego typu inwestycja na świecie. Powrót do Natalicio Talavera via San Pedro, gdzie ciekawy kościół franciszkański Świętego Piotra z epoki Lopezów (wiek XIX).
Nazajutrz stacja kolejowa w Villarrica, XIX i powrót do Ñemby. W czwartek, 17 stycznia, spotykam się z wybitnym malarzem Carlosem Colombino, przyjacielem Roa Bastosa, w tak zwanym Muzeum Gliny (Museo del Barro ). Carlos Colombino był jednym z założycieli tego wspaniałego muzeum w 1979. Nadzwyczajnej piękności maski drewniane, indiańskie figurki gliniane, obrazy w najlepszym guście. Piękne!
W piątek, 18 stycznia, podróż do ruin misji jezuickich w Trinidad, na samym południu, blisko Parany, w prowincji Itapúa. Tuż przy wejściu zaatakowały mnie – dosłownie, jak w filmie Hitchcocka! – jakieś czarne ptaszyska, podobne do kruków. Z trudem się opędziłem. Ale ruiny niesłychanie ciekawe. Zostało tu chyba jeszcze więcej ciekawych ozdób, rzeźb i płaskorzeźb, kolumn, łuków i pięknych portali, niż w San Ignacio Miní w Misiones. Ocalał posąg Świętego Pawła w niszy, cała kolumnada. Stąd już niedaleko do stolicy prowincji, Encarnación nad Paraną. Po drugiej stronie rzeki, Posadas, stolica Misiones i widok na Posadas jest w Encarnación najciekawszy. Poza tym, miasto jest nowe. Katedra chyba wręcz dwudziestowieczna, w stylu neoromańskim. Wracam nocą do Ñemby.
Nazajutrz pani profesor Ela Salazar zaprasza do siebie, gdzie na dziedzińcu stół z białymi kwiatami (kameliami?) w wazonie, a po obu stronach ustawione w krąg krzesła, na których siadają zaproszeni przez nią profesorowie, a ja – ku mojemu zdumieniu – mam zasiąść za tym stołem z kwiatami. Jest wśród profesorów poeta, który wręcza mi nagranie ze swoimi wierszami, a mnie proszą o wypowiedź na temat mojej pracy i organizacji studiów iberystycznych w Polsce. Dość sztywno. Kto to powiedział, że w Ameryce Łacińskiej jest taki luz i spontaniczność?
W niedzielę, 20 stycznia, rano kupuję w Asunción magnetofon, taśmy i koszulę z aó-poí (cienkiej białej tkaniny z haftem). W Yaguarón, 48 km od Asunción, najwspanialszy kościół franciszkański w Paragwaju pod wezwaniem Świętego Bonawentury, XVIII, z rzeźbami wykonanymi przez Indian Guaraní. Na drewnianym suficie cenne malowidła (kwiaty, rozety). Budynek jest bardzo charakterystyczny dla miejscowej architektury: niski, „rozłożysty”, kryty wielkim dachem, który nakrywa zewnętrzne kolumnady. W pobliskim Paraguarí, podobny, choć nieco mniejszy kościół Świętego Tomasza Apostoła, XVIII. Tu szeroka fasada jest ozdobiona dwiema niewysokimi wieżami i nie ma kolumnady po obu stronach, jak w Yaguarón. Nad miasteczkiem wzgórze 180 m wysokości. Wieczorem docieram do Sapucái. Rozmawiam ze starszymi mieszkańcami i nikt nic nie wie na temat eksplozji wagonu wyładowanego bronią na stacji w latach 30 (o czym pisał Roa Bastos). Jeszcze jeden rys bardzo „realistycznej” fikcji pisarza.
W poniedziałek, 21 stycznia, powrót do Argentyny. Odcinek Asunción – Resistencia wynosi 295 km. Resistencia leży nad rzeką Negro, 7km od jej ujścia do Parany. Jest miastem nowym, o niskiej zabudowie. Dookoła płaskie tereny równiny Chaco. Palmy yatay ( Butia yatay). Młody ksiądz Daniel Skorupa okazuje się bardzo sympatyczny. Nazajutrz organizuje mi podróż do Villa Ángela. Stamtąd jedziemy do miejscowości Coronel du Graty. Razem 275 km. Coronel du Graty jest centrum uprawy bawełny na rozległych równinach. Nagrywam rozmowy z panią Górniakową i panem Władysławem Herbutem, bardzo ciekawe. Nocleg w Villa Ángela u miejscowego księdza Polaka. Uznał za stosowne z góry potraktować mnie za zwolennika systemu komunistycznego i za kogoś, kto na pewno był w Moskwie. Tak się złożyło, że w istocie byłem w Moskwie na wycieczce w 1980. W każdym razie zachował się fatalnie. Ksiądz Skorupa był oburzony, gdy mu o tym powiedziałem. Kolejny nocleg w Resistencia i w czwartek, 24 stycznia, wyjazd do Santa Fé, 534 km.
Tylko przejechałem przez miasto Santa Fé, gdzie przesiadłem się na autobus do leżącego po przeciwnej stronie Parany miasta Paraná. Pamiętam ogromny tunel pod rzeką, zbudowany przez Niemców w 1969. Ma prawie 3 km długości i znajduje się 32 m pod powierzchnią wody w Paranie. Odległość z Santa Fé do Paraná wynosi 30 km. Skontaktowałem się z lingwistką o nazwisku Claudia Greca i zamieszkałem w hotelu. Katedra w stylu eklektycznym jest z 1883, a ratusz z 1890. Z XIX wieku jest także kościół Świętego Michała. W najstarszej części miasta sporo parterowych dziewiętnastowiecznych domków. W piątek, 25 stycznia, byłem z Claudią u profesora Antonia Rubéna Turi, poety i lingwisty (1917-1992). Trochę spacerowaliśmy po mieście i nad Paraną i po południu odjechałem do Concepción del Uruguay, 268 km. Jorgego nie zastałem, był w La Plata. Była tylko jego żona. Nie pamiętam już, gdzie nocowałem, w każdym razie spotkałem się z Betiną Hercolini, która najprawdopodobniej załatwiła mi gdzieś nocleg.
W sobotę, 26 stycznia, zabieram cały mój bagaż i wyjeżdżam do Buenos Aires. Na dworcu autobusowym Retiro czekają Iza i Gabriel i wiozą mnie, oczywiście, do polskiej ambasady, gdzie dowiaduję się, że pokój gościnny zajęty. Chcąc nie chcąc zabierają mnie do siebie do Olivos. Śpię w pokoju ich córeczki, a ona z nimi. W niedzielę jadą gdzieś do znajomych, a mnie zostawiają, abym spokojnie mógł telefonować i załatwić sobie locum. Spotkałem się gdzieś w mieście z panami Borkowskim i Grabią-Jałbrzykowskim, którzy wiozą mnie aż do Burzaco, jak się okazuje. Jechaliśmy tam bardzo długo i to cały czas przez miasto. Pokonaliśmy chyba z 40 km. W Burzaco jest ośrodek sportowy dla młodych Polaków. Drewniane baraki, piętrowe łóżka… Ale cóż, zgodziłem się tam przenieść. Szybki dojazd kolejką podmiejską do centrum Buenos Aires jest jedynym plusem… Mimo wszystko, po powrocie do kuzynki zatelefonowałem jeszcze do pana Stachury, a ten na to: „Najlepiej niech pan zatelefonuje do Frania S. Pewno się zgodzi”. I tak było. Nazajutrz, w poniedziałek, 28 stycznia, zabrałem ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, a dużą walizkę zostawiłem u Izy i pojechałem do pana Frania.
Mieszka w centrum, na ulicy Sarmiento, stosunkowo blisko Obelisku. Miejsce znakomite, a i atmosfera bardzo przyjemna. Jest weteranem drugiej wojny, walczył pod Monte Cassino. Po południu załatwiłem bilety lotnicze na odcinki Córdoba-Tucumán, Jujuy-Buenos Aires, Buenos Aires-Ushuaia i Ushuaia-Buenos Aires. We wtorek, 29 stycznia, wyjazd nocnym autobusem do Córdoby, drugiego największego miasta Argentyny. Odległość niebagatelna – 770 km. Zatrzymuję się u księdza Stanisława Małysy.
Nie pamiętam już, kto polecił mi kontakt z Alicią Malanca de Rodríguez Rojas, lingwistką i literatką, córką znanego malarza post-impresjonistycznego, José Américo Malanca (1897-1967). Może właśnie ksiądz Małysa? Ten kontakt okazał się niezwykle pożyteczny. Alicia nie tylko zlokalizowała moje koleżanki z kursu w Madrycie w 1968, Gladys Gatti i Yolandę Dethou, ale poleciła mi skontaktować się w Tucumán z Davidem Lagmanovichem, w Salta, z Juaną del Valle Rodas López (ona też była na kursie w Madrycie) i w Jujuy, ze swoją znajomą, lingwistką, której nazwiska nie mogę nigdzie odszukać, niestety! I nie było to wyłącznie polecenie, bo Alicia była tak miła, że zatelefonowała do tych osób i wszystko z nimi uzgodniła. Ksiądz Małysa z kolei poprosił swoją znajomą, Polkę (bardzo miłą panią), aby zechciała mi towarzyszyć podczas jednego ze spacerów po mieście.
Córdoba wydała mi się fascynującym miastem, jedynym, gdzie pozostało tyle pamiątek po okresie kolonialnym. A więc szesnastowieczna katedra z 1577, przysadzista, z dwiema potężnymi dzwonnicami po bokach fasady i najwyższą wieżą nad prezbiterium, stary ratusz (cabildo), XVIII, długi biały jednopiętrowy budynek, z arkadami i balkonem, ozdobiony na samej górze stylowymi wazami. Obecnie, muzeum archeologiczne. Najbardziej spodobał mi się klasztor Świętej Teresy, XVII-XVIII, z pięknym dziedzińcem. Dawny rektorat, XVII, stylowy budynek kolonialny, siedziba najstarszego w Argentynie i czwartego w Ameryce uniwersytetu założonego przez Jezuitów, z piękną Aulą Magną. Ciekawe są też inne kościoły, Świętej Katarzyny, jezuicki Towarzystwa Jezusowego. Wyjątkowo oryginalnie wygląda Dom Markiza de Sobremonte z XVIII. Bardzo elegancką konstrukcją jest wzniesiony w stylu francuskim dawny Pałac Ferreira z początku XX, obecnie siedziba Muzeum Sztuk Pięknych.
W towarzystwie Gladys Gatti wybrałem się też do Alta Gracia (36 km na południowy zachód od Córdoby), gdzie zwiedziliśmy dom Manuela de Falli (1876-1946). Kompozytor spędził tu na wygnaniu ostatnie lata życia, od momentu wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, aż do śmierci. Jest to ładna willa w stylu tyrolskim, o częściowo szachulcowej konstrukcji, z zielonymi okiennicami. W Alta Gracia jest też duży kompleks jezuicki z klasztorem i kościołem o wyniosłej wieży. Zdaje mi się, że nie zdążyliśmy go zwiedzić. Szkoda!
Jak na pięć dni spędzonych w Córdobie, wykorzystałem czas do maksimum. Pojechałem jeszcze na północ do La Granja (53 km od Córdoby), gdzie u stóp gór zwanych Sierra de Córdoba odbywają się kolonie letnie dla dzieci tutejszych Polaków. Zastałem tam panią Bielesiową, która przeprowadziła ze mną wywiad opublikowany później w Głosie Polskim w Buenos Aires.
Na koniec, Yolanda Dethou zaprosiła Alicię Malankę, Gladys Gatti i mnie na bardzo miłą kolację u siebie w domu. Było bardzo serdecznie.
W niedzielę, 3 lutego, odleciałem do Tucumán, 530 km. Na lotnisku czekał pisarz i lingwista David Lagmanovich (1927-2010). Spędziłem u niego jedną noc. Nazajutrz oglądałem to piąte pod względem wielkości miasto Argentyny (po Buenos Aires, Córdobie, Rosario i Mendozie). Jedynym domem kolonialnym jest Casa de la Independencia (Dom Niepodległości) XVII, niski, parterowy, z salomonowymi kolumnami przy wejściu i trzema dziedzińcami wewnątrz. To tu 9 lipca 1816 Kongres Tukumański ogłosił niepodległość zjednoczonych prowincji La Platy. Podobno katedra była zbudowana w XVI, ale jej obecny wygląd pochodzi z roku 1856 i wykazuje cechy architektury włoskiej owego czasu. Bazylika Świętego Franciszka jest z końca XIX, a bazylika Matki Boskiej Łaskawej została wzniesiona w połowie XX wieku w stylu neokolonialnym. Na wspaniale zadrzewionym Placu Niepodległości rzeźba przedstawiająca wolność. Jej autorką jest Lola Mora (1866-1936), która urodziła się właśnie w prowincji Tucumán. Bardzo elegancki jest dom zarządu prowincji ( Casa de Gobierno ), 1910, w wykwintnym stylu francuskim.
Tego samego dnia (poniedziałek, 4 lutego) po południu David odprowadza mnie na dworzec autobusowy, skąd odjeżdżam do Salty, 260 km. Po drodze piękne krajobrazy w Tafí del Valle i w Quebrada de Cafayate: czerwone skały, doliny, winnice. W Salta czeka na mnie Juana del Valle Rodas López, znajoma sprzed… 23 lat, z kursu lingwistyki w Madrycie. Pamiętam, że w Madrycie udzielałem jej lekcji francuskiego. Strasznie pocięły mnie u niej komary w nocy.
Salta leży na wysokości 1187 m, w dolinie rzeki Lerma. Znana jest ze swoich zabytków neokolonialnych, z których najważniejszym jest ratusz (cabildo). Oryginalny budynek pochodzi z końca XVIII, ale w 1945 był gruntownie restaurowany. Jest podłużny, dwukondygnacyjny, z arkadami na obu kondygnacjach, z balkonem i wieżą pośrodku. Obecnie mieszczą sie tam 2 muzea. Na parterze, Muzeum Historyczne, a na piętrze, Muzeum Kolonialne i Sztuk Pięknych. Katedra i klasztor Świętego Franciszka w stylu neoklasycznym są z XIX. Elegancką budowlą neokolonialną jest też Teatr Victoria. Nad miastem wzgórze Świętego Bernarda, 200 m wysokości, skąd obszerny widok na całe miasto i okoliczne góry. Miasto jest przyjemne, dość atrakcyjne. W okresie kolonialnym pełniło rolę łącznika między Limą a Buenos Aires.
Pod wieczór we wtorek, 5 lutego, wyjazd autobusem do Jujuy, 97 km. Jechał wolno i bardzo się spóźnił. Miałem wyrzuty sumienia wobec czekających na mnie państwa, przemiłych zresztą ludzi. Wieczorem niewiele było czasu, ale, zdaje się, miałem chwilę, by zajrzeć do neoklasycznej katedry z XVIII, z barokową amboną z XVII. Najstarszym zabytkiem jest tu kaplica Świętej Barbary z 1777, z drewnianym, malowanym sufitem. Kościół Swiętego Franciszka jest z początku XX, ale ambonę ma z XVIII.
W środę, 6 lutego, bardzo wcześnie pobudka. Jedziemy daleko na północ, aż do doliny Humahuaca, 126 km. Pierwszą atrakcją jest Purmamarca i Góra Siedmiu Kolorów: skały mają długie poprzeczne warstwy w różnych kolorach, od ochry, przez brąz i czerwień do zieleni i błękitu. Kolejny postój to Tilcara, gdzie inkaska forteca z kamieni, a wokół, morze kaktusów na stokach górskich. I tu zbocza mają piękny ciemnoczerwony kolor. Wreszcie Humahuaca, gdzie pomnik bohaterów walk o niepodległość, wśród nich Indianie. Obiad przy akompaniamencie indiańskiej kapeli ludowej w bardzo miłej atmosferze. W pobliżu niewielki kościółek.
Po południu powrót samolotem do Buenos Aires (1654 km), gdzie nazajutrz zwiedzam Muzeum Historyczne. Bardzo bogate zbiory.
W sobotę, 9 lutego, odlot do Ushuaia na Ziemi Ognistej, 3496 km. Przesiadka na inny samolot w Río Gallegos, jeszcze w Patagonii. Ziąb niebywały. W Ushuaia nocuję u miejscowego księdza. Zapisuję się na niedzielną wycieczkę na trasie Almanza – Wyspa Pingwinów – Hacjenda Harberton.
Do Almanza dowożą nas autobusem, a tam wsiadamy na katamaran. Płyniemy bardzo długo. Jest pochmurno i zimno. Często pada deszcz. Szczyty gór w chmurach. Co jakiś czas lwy morskie, kormorany i wreszcie wyspa pingwinów (Isla Martillo ). Pasażerowie na statku wpadają w szał. W podnieceniu strzelają zdjęcia jedno za drugim. Okazuje się, że odległość między Ushuaia a Hacjendą Harberton wynosi… 85 km. Po powrocie do Ushuaia jeszcze wizyta u pana Zapruckiego, który tam mieszka z żoną Chilijką. O godzinie 23-ej wychodzę od niego i jest całkiem widno!
W poniedziałek, 11 lutego, rano, powrót do Buenos Aires. Nazajutrz pan Lichota z Ambasady Polskiej wiezie mnie na lotnisko Ezeiza i odlatuję do Madrytu. Pobyt w Argentynie i w Paragwaju trwał trzy miesiące. Przemierzyłem tysiące kilometrów, zwiedziłem najróżniejsze regiony. Jestem zadowolony.
Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca
Zygmunt Wojski
Wenezuela-Trinidad-Wenezuela
Trwał okres suszy (od października do kwietnia) i soczysta, jakże bujna przedtem zieleń stała się przywiędła, zakurzona, zupełnie nie ta sama, co w porze deszczowej. Z drzew opadały masowo wielkie czerwone, żółte i fioletowe kielichy kwiatów, krajobraz stawał się coraz bardziej smętny. Mimo to, pod koniec stycznia 1973 r. postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia mojego kolegi z Instytutu Pedagogicznego, prof. Edgara Colmenaresa (wykładał literaturę latynoamerykańską) i pojechać do leżącej nad rzeką Apure, tuż przy jej ujściu do Orinoko, hacjendy Los Indios (Indianie). Jej właścicielem był stryj Edgara, Virgilio Colmenares, któremu pomagał w pracy na hacjendzie także ojciec Edgara, Manuel. 19 stycznia wieczorem ruszyliśmy z Caracas na południe dżipem, który prowadził wesoły Manolito, młodszy brat Edgara. Jechała z nami też pewna starsza pani z małym chłopcem.
Wkrótce zapadła ciepła tropikalna noc, a my, pod jej gęstą osłoną, przecinaliśmy bezkresne równiny Guárico…W pewnym momencie ujrzeliśmy przed nami młodego węża boa (w Wenezueli nazywane są tragavenados, co oznacza “połykacze saren”), gdy sunął w poprzek szosy. Manolito zwolnił na moją prośbę, by go nie rozjechać i abyśmy mogli przyjrzeć się jego pięknej skórze. Za San Fernando skręciliśmy w lewo i bardzo wyboistą, pełną kurzu drogą wiodącą prawym brzegiem rzeki Apure dotarliśmy do maleńkiej wioski Arichuna. Tam, u znajomych Manolita, usiłowaliśmy pospać parę godzin po długiej podróży. O ile pamiętam, spaliśmy pokotem, w jakimś ciasnym pokoiku. Ledwie zaświtało, wsiedliśmy na mały stateczek, który popłynął w dół rzeki Apure. Ta podróż trwała jeszcze jakieś cztery godziny, jeśli nie więcej. Kapitan stateczku musiał umiejętnie manewrować, by nie wjechać na mieliznę, o co było bardzo łatwo, zważywszy na niezmiernie niski stan wody w rzece. Przy brzegach wylegiwały się babos (Caiman sclerops), owi mniej agresywni kuzyni kajmanów, a nad nami przelatywały co jakiś czas stada białych czapli.
Zwrócił moją uwagę mocno podejrzany wygląd wody w rzece, istne kakao, płynna czekolada i to pełna wszelkiego śmiecia. Gdy zdegustowany mówiłem o tym głośno, Manolito zawołał rozbawiony: „Będziesz ją pił!” Na co ja: „Czegoś takiego na pewno nie wezmę do ust”. Niestety, okazać się miało, że to Manolito miał rację… Mimo wczesnej pory słońce piekło już niebywale. Odczuwało się to nawet na wodzie, gdy płynęliśmy. Nasz stateczek przybił wreszcie do prawego brzegu Apure i wysiedliśmy. W oczekiwaniu na łódź, która miała przewieźć nas na przeciwległy, lewy brzeg rzeki, odbyliśmy krótki spacer po okolicy. Obok wysokich drzew w niewielkim, wysychającym jeziorku, aż się roiło od maleńkich, świeżo wyklutych babos. Gdy tylko zbliżaliśmy się do brzegów jeziorka, ich groźnie wyglądająca mama wynurzała się gwałtownie z wody skacząc w naszą stronę. Mimo to, Manolito schwycił jedno z tych maleństw, by nam je z bliska pokazać. Choć niewiele dłuższe od dłoni, już próbowało kąsać. Przyznam, że nie odważyłem się wziąć go do ręki. Stchórzyłem szpetnie. Natomiast Rosario okazała się odważniejsza i owszem, potrzymała je przez chwilę.
Potem poszliśmy na wysoki brzeg Apure, skąd Manolito skoczył do wody. Ja także chętnie bym się wykąpał, bo żar lał się z nieba, ale wiedząc, że w rzece nie tylko pełno piranii (Serrasalmo Nattereri), ale i płaszczek z kolczastym ogonem (Potamotrygon hystrix), elektryzujących węgorzy (Electrophorus electricus) i Bóg wie, czego jeszcze, wolałem nie ryzykować. Gdy Manolito wyszedł z wody, postanowił pokazać nam piranię. W tym celu zarzucił żyłkę z haczykiem i nadzianym nań kawałkiem kiełbasy i w istocie wyłowił żółto-czerwoną niedużą płaską rybę, która błyskawicznie podskoczyła do góry i wygryzła mu całkiem głęboki dołek w opuszce palca (sic!). Krew broczyła obficie, ale Manolito zgoła nie przejął się tym incydentem.
Wreszcie przypłynęła oczekiwana łódź. Cofnęliśmy się nieco w górę rzeki wymijając mielizny i wkrótce wyszliśmy na wysoki brzeg Apure. Przy małym domku z tarasem powitało nas dwóch panów w średnim wieku: krępy, dość tęgi właściciel hacjendy, Don Virgilio Colmenares i wysoki, szczupły jego brat, ojciec Edgara i Manolita. Była tam jeszcze mała córeczka właściciela, krucha niezwykle blondyneczka, no i pracujący ze stadami bydła na sawannie kowboje, którzy pojawili się dopiero w nocy. Mieliśmy spać w małym pokoiku, na drewnianych pryczach, ale zaduch był tak straszny, że mimo chmar komarów kąsających bezlitośnie przynajmniej do trzeciej nad ranem, wolałem spać na wielkiej krowiej skórze na tarasie. Rosari zaś z dwojga złego wolała duszny pokoik z mniejszą ilością komarów. Gdy tak sobie spałem w pierwszą noc na tym tarasie, jeszcze przed wschodem słońca (było szaro) usłyszałem nad sobą jakieś głosy. Stało nade mną dwóch kowbojów i jeden mówił do drugiego: „Patrz, to ten musiú (cudzoziemiec), co przyjechał wczoraj z żoną z Caracas”. Dla tych ludzi kompletnie odizolowanych od świata przyjazd kogoś z zewnątrz, a tym bardziej cudzoziemca, był takim wydarzeniem, jak nie przymierzając, nagłe pojawienie się Marsjan w środku wielkiego miasta.
Nie tylko noce były uciążliwe. Oczywiście, nie było tam żadnej studni ani toalety. Byliśmy skazani na picie wody z rzeki i mycie się w następujący sposób: czerpało się wodę z rzeki przy pomocy dużej totumy, czyli połówki wydrążonej tykwy Crescentia Cujete, bacząc, czy przypadkiem nie pływa w tej wodzie jakaś pirania czy płaszczka i tak zaczerpniętą wodą polewało się głowę, plecy. Oczywiście, ta „kąpie
l” miała miejsce tuż nad rzeką. Pozostałe czynności, fizjologiczne także. Nie dziwota, że z trudem wytrzymaliśmy w tych warunkach trzy dni, w ciągu których nagrywałem rozmowy głównie z właścicielem hacjendy, ale także z innymi jej pracownikami. Najciekawsze były coplas de ordeño, czyli “kuplety przy dojeniu”, oryginalne, improwizowane przez właściciela, zgodnie z powszechnym na wenezuelskich równinach zwyczajem. Chodzi o to, by krowa stała spokojnie i dała się wydoić. Zaczyna się od jej imienia, od wywołania jej ze stada przeciągłym głosem. W tym samym czasie wychodzi też z kojca dla cielaków jej cielę i zaczyna ssać. Po chwili przywiązuje się je do przednich nóg matki i można już doić, ale nie przestając śpiewać. Są to rozmaite opowieści i na końcu każdej zwrotki pojawia się imię krowy. Jedna z krów nazywała się „Loteria”, więc Don Virgilio śpiewał jej na przykład: „Dziewczę kocha mnie na serio, moja ty Loterio”.
Okolica nie była zbyt ciekawa, głównie ze względu na panującą straszną suszę. Ziemia była spękana, nieliczne bajorka z kłębiącymi się w nich rybami, wysychały niemal w oczach. Było też w nich mnóstwo martwych ryb. 23 stycznia odpłynęliśmy w drogę powrotną do Arichuny, korzystając z okazji, że pan Wergiliusz wybierał się tam po zakupy. W Arichunie musieliśmy już radzić sobie sami. Zatrzymaliśmy więc jakąś ciężarówkę i usiedliśmy obok kierowcy. Przez otwarte okna wdzierały się całe chmury kurzu i gdy po kilku godzinach takiej jazdy dotarliśmy wreszcie do San Fernando, wyglądaliśmy jak młynarz i młynarka po przepracowanym całym dniu w młynie! Z jakąż radością usiedliśmy na normalnych krzesłach i przy normalnym, czystym stoliku w najbliższym barze, gdzie zamówiliśmy po kilka szklanek zimnego soku! Wydało nam się wtedy, że jesteśmy w autentycznym raju. Po powrocie do Caracas jeszcze przez dwa dni piliśmy duszkiem wodę i soki, tak bardzo byliśmy odwodnieni… To był ostatni i najtrudniejszy do zniesienia pobyt na Wielkich Równinach.
Tymczasem zbliżał się czas karnawału i już pod koniec, a dokładnie 1 marca, wybraliśmy się nocnym autobusem do słynnego z obchodów karnawałowych miasta Carúpano, 545 km na wschód od Caracas. Podczas długotrwałej nocnej jazdy zasnąłem jak kamień. Nagle słyszę jakieś śmiechy, widzę zapalone światło i policjanta w przednich drzwiach. Jak się okazuje, wszyscy mężczyźni stoją już na zewnątrz, a ja spałem tak mocno, że w ogóle niczego nie słyszałem. Rosario, zdaje się, też była z lekka nieprzytomna. Zdenerwowała mnie ta sytuacja i spytałem, po co niby mam wychodzić i co to za traktowanie ludzi, jakim prawem mnie budzą na jakimś pustkowiu w środku nocy i tak dalej. Jeszcze dodałem zgodnie z prawdą, że jestem gościem prezydenta i złożę na nich skargę. Jednak zmusili mnie do wyjścia. Ustawili wszystkich facetów przy autobusie, z podniesionymi do góry i opartymi o autobus rękami i zaczęli rewidować w poszukiwaniu broni, a wszystkie panie siedziały sobie w tym czasie spokojnie wewnątrz. Gdy wróciliśmy na swoje miejsca, ten sam policjant wsunął jeszcze swą smagłą gębę do środka i rzucił ku mnie: „ A następnym razem niech mi się pan nie stawia!”
W Carúpano dzikie, opętańcze tłumy, hałas, zgiełk i ani jednego wolnego miejsca w hotelach! Cała Wenezuela tu przyjechała! Postanawiamy więc jechać zbiorową taksówką do odległego o jakieś 25 km na wschód Río Caribe (ktoś nam podsunął, że tam będzie łatwiej o nocleg). Nie wiem, jak długo odpoczywaliśmy w bardzo skromnym i chyba jedynym w tym miasteczku hotelu. W każdym razie w upalne popołudnie wybraliśmy się na dziką plażę, może kilometr na zachód od centrum miasteczka. Chcieliśmy być sami i zażywać kąpieli tak morskiej jak i słonecznej w strojach naturalnych i zapewniam, że wówczas nad wyraz estetycznych. Poza tym plaża miejska była dość brudna, a ta dzika wprost idealnie czysta, piękny, biały piasek. Mnie to w zupełności wystarczało, aliści Rosario zwróciła uwagę na niewielkie okrągłe żółto-zielone owoce, przypominające swym wyglądem niedojrzałe mirabelki. Pełno ich było na zwisających nisko nad plażą gałęziach drzew. Oczywiście, nie omieszkała zerwać kilka i – jakżeby inaczej – spróbować!
I powtarza się, proszę Państwa, wypisz wymaluj, scena z raju. Leżę sobie w najlepsze na tym bielutkim piasku, gdy podchodzi Rosario i mówi: “Znakomite owoce! Wspaniałe! Spróbuj!” Tu podaje mi jeden, a sama kończy już jeść ten swój. Ja bardzo nieufny: “Dziewczyno, dlaczego jesz nieznane Ci owoce? Przecież mogą być trujące”. Ona: “Ależ skąd! Naprawdę są pyszne, spróbuj tylko!”. Spróbowałem, ale tylko odrobinę. Były słodkie, ale jednocześnie jakieś podejrzanie cierpkie. Jeszcze parę minut leżymy na plaży i nagle Rosario: “Kochany! Coś okropnego dzieje się ze mną. Strasznie mnie pali w żołądku!”. Jeszcze chwila i ja czuję to samo. Zrywamy się i biegniemy ku pobliskiej strażnicy ochrony pogranicza, gdzie wartownik informuje nas, że zjedliśmy manzanillo (Hippomane Mancinella), niezwykle trujący owoc i musimy czym prędzej zgłosić się do szpitala.
Wieść rozchodzi się lotem błyskawicy. Po chwili, w pewnej odległości za nami, formuje się cały pochód dzieci i młodzieży. Coraz ich więcej. My z przodu, z otwartymi paszczami ziejącymi ogniem, a oni za nami i niemal skandują: “Oni zjedli manzanillo, oni zjedli manzanillo !!!” Na rogu głównej ulicy stoi jakaś taksówka. Jedziemy nią do szpitala. Mnie pomogła wypita szklanka oliwy, ale jej nie, wszak zjadła całemanzanillo. Leży pod kroplówką ponad 3 godziny i co jakiś czas woła mnie i z płaczem mówi, że chyba koniec! Przeżyłem straszne momenty grozy. Za oknami, na zewnątrz sarnie oczy ciemnoskórych pielęgniarek, z ciekawością wypatrujące, kiedy ten koniec nadejdzie. Na szczęście, nie doczekały się. Powoli, bardzo powoli Rosario wraca do siebie. A miasteczko całe zmobilizowane. Zjawili się w szpitalu także właściciel hotelu i taksówkarz, który wiózł nas z Carúpano. Obaj bardzo się przejęli dowiedziawszy się, że „tych dwoje Amerykanów mówiących po hiszpańsku” zjadło manzanillo i pewno niewiele już im zostało na tym świecie…
Nazajutrz czujemy się wybornie, jakby nic się nie stało. Przypomniałem sobie karnawał na pobliskiej Wyspie Trynidad, z takim entuzjazmem opisany przez Olgierda Budrewicza. Jedźmy więc na Trynidad! Telefonuję do portu Güiria, skąd odpływają statki na tę wyspę i oto, co słyszę w słuchawce: “Ostatni statek już wypłynął, ale mogą Państwo popłynąć nielegalnie, wynajmując prywatnie łódź motorową”. Decyzja szybka i już wychodzimy na szosę, zatrzymujemy jakiś dżip. Jadą nim dwaj chłopcy właśnie do Güiria, gdzie mają odwiedzić brata, właściciela sklepiku. Twierdzą, że on zna tam wszystkich i z wynajęciem łodzi nie będzie kłopotów, a i oni chętnie popłyną na Trynidad, by zobaczyć ten wspaniały karnawał. Znakomicie!
Po dłuższym oczekiwaniu w sklepiku dowiadujemy się, że łódź załatwiona, ale musimy czekać, aż zapanuje na dobre noc, bo wyjazd z portu ma być „nielegalny”. Towarzystwo na łodzi doborowe: jej właściciel, prymitywny i nieprzyjemny osobnik, trzej bracia (właściciel sklepu także płynie), ciemnoskóra pulchna i pucołowata córa Koryntu licząca na karnawałową klientelę, jeszcze czterech młodych chłopców i jeden starszy Murzyn, kumpel właściciela, para młodych Amerykanów i nas dwoje. Razem czternaście osób. Wyposażona w dwa motory łódź ma niecałe 10 metrów długości. Zupełnie nieświadomi tego, co nas czeka, Rosario i ja siadamy na samym dziobie. Ledwie wypłynęliśmy poza falochron, na wody Zatoki Paria, łódź zaczyna skakać na wysokich falach i w obawie, by nie wypaść za burtę, czym prędzej siadamy na jej dnie.
Rozmawiamy trochę z Amerykanami. Okazuje się, że babcia młodej Amerykanki pochodzi z Przemyśla. Mrok zupełny. Chłodno. Śpiewamy różne piosenki, w tym polskie. Tymczasem właściciel łodzi i córa Koryntu, nakryci kocem, nie próżnują. Śpiewamy im do taktu „Kręć się, kręć wrzeciono…”. Mamy do przebycia około 100 km w linii prostej do stolicy Trynidadu, Port of Spain. Końcowy odcinek to cieśnina między wenezuelskim Półwyspem Paria a Przylądkiem Corozal na Trynidadzie, nazwana przez Kolumba Bocas de Dragón, czyli Paszcza Smoka. Mamy szczęście, bo zwykle niesamowicie wzburzone tutaj morze o tej porannej porze jest wyjątkowo spokojne. Dopływamy do portu około godziny siódmej rano, a więc podróż trwała 6 godzin.
Przy nabrzeżu ogromny statek pasażerski Stella Maris. Mają nim popłynąć na występy do Wenezueli miejscowi muzycy. Tymczasem grają na słynnych bakach po benzynie (te zespoły zwą się steel bands) i podłużnych białych rurach z falistej blachy – pocierając patykiem o ich nierówną powierzchnię. Rytm radosny, cudowny! Zaczynam wywijać w pożyczonym od któregoś z nich brązowym kapeluszu… To lubię i to bardzo!
Choć przypłynęliśmy „nielegalnie”, musimy się zaszczepić przeciwko ospie. Kumpel właściciela łodzi radzi wycisnąć natychmiast ten płyn, by uniknąć gorączki i innych przykrych sensacji. Obok punktu szczepień jest telefon i książka telefoniczna. Telefonuję do pani Magdaleny Kurpielowej, kuzynki Kaliny Wojciechowskiej. Poznałem ją kiedyś w Warszawie. Ona: „No, bardzo miło! Zaraz pojedziemy z mężem po Państwa, ale proszę mi powiedzieć, jak się nazywa statek, którym Państwo przypłynęli?” Ja: „Proszę Pani, toż to łupina orzecha i nie ma żadnej nazwy!” Umawiamy się więc na zewnątrz, przy urzędzie celnym. Jeden z tych dwóch chłopców, którzy wieźli nas dżipem, zostawia nam telefon i ustalamy wstępnie, że powrót nastąpi za trzy dni. Jako turyści „nielegalni”, nie mamy innej opcji: musimy wracać w ten sam sposób.
Za godzinę mniej więcej przyjeżdżają Państwo Kurpielowie i zabierają nas do siebie. Mieszkają w odległej o jakieś 5 km od centrum Port of Spain uniwersyteckiej dzielnicy St. Augustine. Spędzimy tam trzy dni i trzy noce. W domu wita nas głośnym ujadaniem wilczur Brutus. Jest pięknie! Dookoła cudowne tropikalne drzewa i krzewy. Pan Kurpiel co kawałek serwuje znakomite drinki. Chyba zaraz po śniadaniu i krótkim odpoczynku wiozą nas na najpiękniejszą plażę, jaką widziałem w życiu: Las Cuevas Beach. Znajduje się na północnym wybrzeżu wyspy, obok dwóch innych, równie pięknych: Maracas i Blanchisseuse. Tworzy ogromną, piaszczystą podkowę z pokrytymi dżunglą wysokimi górami w tle, a bliżej, doliny wypełnione gajami palm kokosowych. Jakże bujna, soczysta zieleń! Błękitna woda w morzu wprost krystalicznie czysta. Kąpiel jest niebywałą rozkoszą. A jeszcze wieniec skał pośrodku morza tworzący rodzaj jaskiń bez sklepienia, skąd nazwa Las Cuevas Beach, czyli Plaża Jaskiniowa. Można tam wpłynąć do środka, niby do wielkiego naturalnego basenu o ścianach skalnych porośniętych dziką malangą (Colocasia antiquorum) o olbrzymich sercowatych mięsistych liściach, ocumo (Xanthosoma sagittifolium), którego liście też wielkie i mięsiste, ale podłużne, wielkimi paprociami, bujną trawą.
Czyż można sobie wyobrazić bardziej rajską scenerię? Spacer wzdłuż plaży, cóż to za przyjemność! W te ostre szczyty pokryte skłębioną roślinnością i otoczone jakąś błękitną mgiełką można się wpatrywać bez końca! I jakże czysto, jaki błogi spokój w porównaniu z plażami wenezuelskimi! Byliśmy tam chyba dwa razy i w drodze powrotnej mijaliśmy leżącą parę kilometrów na wschód plażę Blanchisseuse, widoczną między pniami palm kokosowych. Grzywiaste bałwany fal, a za nimi przepiękny szmaragd przejrzystej wody! Oczy aż się rwały do tego widoku! No, ale wszędzie nie mogliśmy być…
Głównym naszym celem było obejrzenie karnawału na ulicach Port of Spain, dokąd jeździliśmy z St. Augustine zbiorowymi taksówkami w towarzystwie tubylców, czyli głównie Murzynów, czemu pani Nena Kurpielowa nie mogła się nadziwić, no bo „jak można narażać żonę na takie towarzystwo!”. Kiedyś widzieliśmy po drodze pogrzeb i ku naszemu zdumieniu wszyscy ciemnoskórzy żałobnicy byli w śnieżnobiałych strojach, a panie z parasolkami od słońca. W niezbyt ciekawym architektonicznie centrum miasta odbywały się barwne niezwykle pochody karnawałowe. Stroje przebogate, błyszczące, wielokolorowe, z ogromną ilością różnobarwnych piór, całe ich fragmenty z połyskliwej srebrzystej cienkiej blachy, srebrnego i złotego papieru, lusterek, wszelkiego rodzaju błyskotek i świecidełek wyobrażają jakieś wielobarwne ogromne kwiaty, motyle, fantastyczne ptaki, ryby, smoki i nie wiem, co jeszcze… Każda osoba tak przebrana ledwie jest widoczna w powodzi ozdób, co sprawia wrażenie, że taki kwiat czy motyl poruszają się niemal samoistnie. To swoisty pokaz nie tyle strojów, co fantastycznych zgoła całych dekoracji.
Tańczący tłum niezwykle elastycznie, iście wężowo porusza się w rytm stalowych bębnów, na których grają wyżej wspomniane steel bands, gęsto otaczając kilkuosobowe grupy muzyków. Bębny umocowane są na wielkich wózkach z żelaznych prętów. Nad wózkami płócienne daszki od słońca. Każdy z perkusistów obsługuje dwa lub trzy bębny, uderzając w nie gumowymi młoteczkami. Powierzchnia tych bębnów podzielona jest na kilka trójkątnych części i z każdej z nich wydobywa się inny, ale zawsze dość wysoki ton, w niczym nie przypominający odgłosu bębna. Podobno na tych stalowych bębnach można znakomicie grać utwory Mozarta, na przykład. Ludzie w tańcu popijają rum, bo prawie każdy tańczy z butelką rumu w ręce.
W upalne popołudnie na wielkim placu na obrzeżach centrum, zwanym Queen’s Park of Savannah, czyli Park Królowej na Sawannie, oglądamy występy solistów śpiewających typowe dla tej wyspy pogodne calypso i marsze karnawałowe. Sądząc po reakcji publiczności, która co chwila wybucha salwami śmiechu, ich słowa muszą być nadzwyczaj zabawne. Co roku organizowany jest konkurs na najlepszy marsz karnawałowy. Tym razem zwycięża School days, very happy days! („Szkolne dni, jakże szczęśliwe dni!”) w wykonaniu pana o pseudonimie artystycznym Sparrow Spectacular (Nadzwyczajny Wróbel). Dzisiaj widzę, że później zaczął być znany jako Mighty (Wielki)Sparrow. Urodził się w 1935 roku na Wyspie Grenadzie i w latach 70 i 80 uchodził za najlepszego wykonawcę calypso. Publiczność zachowuje się jak na pikniku: każdy je kurczaka lub jakąś kanapkę, najczęściej obficie polaną zielono-żółtym, bardzo aromatycznym i pewno pikantnym sosem i coś popija, mnóstwo rozwrzeszczanych lub płaczących dzieci… Ciekawe, że choć procent zamieszkujących wyspę Hindusów jest dość wysoki (300 tysięcy w owym czasie, na niewiele ponad milion mieszkańców w ogóle), nie widać ich zupełnie podczas karnawału. Chyba nie uważają tego święta za swoje. Tu króluje ludność pochodzenia afrykańskiego.
Ostatniego popołudnia na Trynidadzie pani Nena prosi swego znajomego, bardzo uprzejmego pana Ackelsberga, by zechciał nam towarzyszyć wieczorem. Wiezie nas do Country Clubu, elitarnego miejsca rozrywki dla białej, bogatej mniejszości i głównie amerykańskich turystów. Jest to elegancki biały pałacyk z dużym basenem i pięknym, zadbanym parkiem naokoło. Tu biała młodzież próbuje tańczyć przy akompaniamencie karnawałowych rytmów. Ale gdzież im do kolorowych, ulicznych tancerzy! Ich ruchy są niezdarne, tępe, jakby byli wyciosani z drewna, istne Pinokia w tańcu! A pan Ackelsberg z pewnością chciał nam zrobić największą przyjemność!
Gdy zgodnie z umową czwartego dnia przed południem pojawiliśmy się w porcie, pasażerowie naszej łodzi czekali w komplecie, z wyjątkiem pary amerykańskiej, która nie wracała z nami do Wenezueli. Wszyscy mieli jakieś dziwnie zblazowane, wyczekujące miny. Na pytanie, kiedy odpływamy, właściciel rzucił od niechcenia: „Nie mamy pieniędzy na benzynę. Jeśli pożyczysz tyle, a tyle (była to niebagatelna suma), kupimy benzynę i popłyniemy”. Dobrze wiedział, że zależy nam na szybkim powrocie do pracy i liczył na dodatkowy zarobek. Nie było wyjścia. Oczywiście, nigdy nie zobaczyłem tych pieniędzy… Ruszyliśmy około południa. Było szaro i pochmurno, a morze paskudnie rozfalowane. Byliśmy już dość daleko od Port of Spain, gdy zepsuł się jeden z dwóch motorów. Na łodzi wybuchła panika. Zaczęli się między sobą kłócić. Jeden obwiniał drugiego, że nie umie sterować, a najgłośniej wrzeszczała córa Koryntu.
Łódź dryfowała po niezwykle wzburzonym morzu zmierzając wprost ku skałom całkiem wyraźnie już widocznym na wenezuelskim brzegu i spadały na nią ogromne zielone góry wody. Rosario i ja siedzieliśmy fioletowi ze strachu, dygocząc i nic nie mówiąc. Byliśmy przekonani, że to koniec! Gdy ujrzeliśmy tuż przy łodzi wielką płetwę grzbietową wynurzającego się z wody rekina, nie mieliśmy już wątpliwości. Trwało to w nieskończoność. Na szczęście, morze uspokoiło się nieco i fale nie były już tak wielkie. Widać, byliśmy już poza właściwą Paszczą Smoka. Stał się cud: gdyby nie fakt, że ni stąd ni zowąd nastąpił spokój na morzu, niechybnie roztrzaskalibyśmy się o skały albo wcześniej jeszcze łódź wywróciłaby się i bylibyśmy smaczną kolacją dla rekinów.
Tak oto przeżyłem kolejno dwie najbardziej niebezpieczne przygody w moim całym dotychczasowym życiu. Najpierw zjedliśmy osławione manzanillo, a po kilku zaledwie dniach niewiele brakowało, a zjadłyby nas rekiny. Przyznam, że ta druga przygoda była dla mnie, mimo wszystko, straszniejsza, znacznie bliżej widziałem koniec mego żywota….
Kolejną okazją do wyjazdu z Caracas był Wielki Tydzień i Wielkanoc, która wypadała wówczas 22 kwietnia. Postanowiliśmy tym razem odwiedzić przeciwny kraniec Wenezueli, a mianowicie Andy Wenezuelskie i ich stolicę, miasto Mérida, odległe od Caracas o 680 km na południowy zachód. O ile pamiętam, polecieliśmy tam samolotem. Założona w 1558 roku Mérida leży u stóp najwyższych gór Wenezueli, Sierra Nevada de Mérida (Śnieżne Góry Méridy), z najwyższym szczytem Pico Bolívar (5007 m. n.p.m.). Góry te stanowią najdalej na północ wysunięty łańcuch wysokich Andów. Samo miasto Mérida, choć tak dawno założone, nie może się pochwalić, niestety, żadnymi ciekawszymi zabytkami z okresu kolonialnego, może z wyjątkiem katedry i kilku domów w jej pobliżu. Przecina je rwąca górska rzeka Chama, która nadaje miastu swoisty urok. Na północno-wschodnim skraju miasta odwiedziliśmy Ogród Zoologiczny Wodospady Milla (Parque Zoológico Chorros de Milla ), gdzie największą atrakcją były dla nas owe wodospady, dość wysokie, spadające dwoma segmentami. Andy są tak potężne i wyniosłe, że zamykają całkowicie wszelką perspektywę i stanowią de facto ogromny, czarno-biały, zwarty masyw tuż za południowo-wschodnimi obrzeżami miasta. W prostej linii najwyższe szczyty dzieli od miasta zaledwie około 10 km. Na szczytach widoczne są wieczne śniegi i lodowce.
Niestety, nie udało nam się wjechać kolejką linową na Pico Espejo (4765 m.n.p.m.), była akurat w remoncie. Pech niesamowity, bo jest to niewątpliwie największa atrakcja Méridy! Byliśmy niepocieszeni. Za to szczęście nam dopisało, gdy chodzi o locum. Zamieszkaliśmy bowiem w starym centrum, u pani Luisy de Opalinski, starszej już, ale wciąż eleganckiej i uroczej Francuzki, wdowy po polskim przemysłowcu panu Opalińskim, który sprowadzał do Francji tkaniny produkowane w Żyrardowie, a do Żyrardowa maszyny włókiennicze z Francji. W związku z tym pani Luisa znała tylko dwa miasta w Polsce: Warszawę i właśnie Żyrardów. Gdy jej powiedziałem, że jestem z Polski, zapytała więc niezwykle oryginalnie: „Czy pan jest z Warszawy, czy z Żyrardowa?” Odpowiedziałem: „Prawie z Żyrardowa!”, wszak miasto to dzieli od moich rodzinnych Skierniewic tylko 25 km. Pani Luisa była dla nas ogromnie miła. Codziennie rano stukała do naszych drzwi radośnie wołając: „To idę ja!” i przynosiła nam do łóżka znakomite śniadanie na tacy. To wtedy, pierwszy raz w życiu, ktoś mi przynosił do łóżka śniadanie. Zdarzyło mi się to później w Domu Pracy Twórczej w Oborach. Jedynym mankamentem była tam niezwykle zimna woda w kranach, płynąca prosto z gór. Kontrast z Caracas ogromny! Myjąc tą wodą zęby odsłoniłem sobie ich szyjki, co sprawiało dotkliwy ból. Po powrocie do Caracas miałem więc dodatkowy wydatek z ich plombowaniem u prywatnego dentysty, który słono sobie za to policzył. W ogóle temperatura w samym mieście i jego okolicach, zwłaszcza rano i wieczorem, była dość niska i musieliśmy wtedy chodzić w swetrach, rzecz nie do pomyślenia w innych regionach Wenezueli. No, ale byliśmy bardzo wysoko, wszak sama Mérida leży na wysokości 1645 m., a odwiedzaliśmy przecież także miejsca znacznie wyżej położone, na przykład Páramo de Mucuchíes, często spowity we mgle płaskowyż, porośnięty łanami żółtych frailejones (Espeletia schultzii), bardzo podobnych do kwiatów podbiału, ale większych. Ich łodygi są długie, sięgają jednego metra, a rosnące w zwartych kępach duże liście są wełniste, grube i przypominają nieco, gdy chodzi o konsystencję, liście szarotki. Patrzę teraz na moją fotografię z tego płaskowyżu. Siedzę na niej w grubym swetrze u stóp ostrego głazu, a dookoła szare, mięsiste kępy wielkich liści frailejonu. Z tyłu mgła zakrywająca, niestety, bardziej otwarte tutaj perspektywy. By wjechać na płaskowyż trzeba pokonać bardzo długi i stromy podjazd pełen bardzo ostrych zakrętów i serpentyn.
Warto powiedzieć parę słów na temat budownictwa, strojów i upraw w tym regionie. Otóż to wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż w innych częściach Wenezueli. Wydawać by się mogło, że w istocie jesteśmy w innym kraju, a wszystko dlatego, że to Andy, kraina zamieszkana przez Indian andyjskich lub tutejszych Metysów, a więc ludy zupełnie inne etnicznie, niż na nizinach. Ubierają się zgodnie z panującym tu chłodem w czerwone poncza zwane ruanas. Domy także dostosowane są do klimatu, mają grube ściany z kamienia, a dachy kryte czerwoną okrągłą dachówką są bardziej strome z uwagi na częstsze opady deszczu. Wysokogórskie hale, pola i skraje dróg odgrodzone są kamiennymi murkami. Uprawia się pszenicę, a spośród drzew dominują tu charakterystyczne dla Andów eukaliptusy. Jest rzeczą znaną powszechnie, że granice państw latynoamerykańskich wytyczono w sposób niezwykle sztuczny, dzieląc regiony stanowiące etniczną, kulturową i klimatyczno-geograficzną całość. Tak się stało i tutaj. Andy wenezuelskie to przedłużenie Andów kolumbijskich, z którymi mają pod każdym względem więcej wspólnego, niż z jakimkolwiek nizinnym regionem Wenezueli.
Typowym andyjskim miasteczkiem turystycznym jest Jají, położone w sercu gór, około 30 km na zachód od Méridy. Dominuje nad nim obszerny Plac Bolivara z kolonialnym kościółkiem o zgrabnej, pomalowanej na biało-niebiesko fasadzie i wdzięcznej dzwonnicy. Długie parterowe domki przy placu też utrzymane są w tych samych kolorach. Z placu wspaniały widok na gęsto porośnięte drzewami ciemnozielone doliny i spowite w chmurach wysokie szczyty na horyzoncie.
Z okazji Wielkiejnocy przedstawiono na jednym z placów Méridy, tuż obok kościoła, widowisko pasyjne, a więc sceny z Ostatniej Wieczerzy, modlitwa Chrystusa w Ogrójcu i inne epizody poprzedzające Jego śmierć. Było to ukazane z tak przesadnym realizmem i nadmierną, sztuczną dbałością o szczegóły, że, mimo podniosłości całej symboliki, Rosario setnie się bawiła patrząc na zrezygnowaną minę rudowłosego Judasza, gdy siedząc na drzewie zakłada sobie pętlę na szyję lub na widok Chrystusa, który majestatycznie przechadza się wsród uczniów, ani na chwilę nie opuszczając ręki z dwoma palcami charakterystycznie złożonymi i uniesionymi ku górze. Dosłownie popiskiwała ze śmiechu!
Chyba niedługo po powrocie z Méridy odwiedziliśmy w dzielnicy Altamira Sur znajomego Polaka, pana Feliksa Żubra rodem ze Żmudzi. To jego mama powiedziała kiedyś do mnie, że nie może pojąć, jak to jest, że polska młodzież nie chce się dobrze nauczyć rosyjskiego. „Przecież język wroga trzeba znać doskonale!” Na to ja: „Wydaje mi się, że ja radzę sobie z nim nieźle”. Ona: „Nu, dawajtie, pogoworim!” Ja: ”Nu, dawajtie!” Po krótkiej rozmowie uznała, że faktycznie nieźle sobie radzę i że chyba jestem wyjątkiem…
Pan Feliks, gdy dowiedział się, ile płacimy właścicielowi za wynajmowane od niego mieszkanie, stwierdził, że to stanowczo za dużo i że jest specjalna ustawa, która ustala te opłaty. Sprawdziliśmy i w efekcie okazało się, że przepłacamy i to bardzo. Powiadomiony o tym właściciel, niejaki Michele Sisco, Włoch z pochodzenia, nie był bynajmniej uszczęśliwiony, ale w końcu stanęło na tym, że nie będzie nam oddawał różnicy za minione miesiące, a my będziemy już teraz płacić mu tyle, ile wynika z owej ustawy. Tym sposobem zaczęliśmy oszczędzać na wielką wyprawę po Ameryce Południowej, zaplanowaną na koniec sierpnia.
W czerwcu przyjechał na wykłady do Instytutu Pedagogicznego znany hispanista-literaturoznawca z Uniwersytetu w Bordeaux, prof. Noël Salomon (1917-1977). Pamiętaliśmy o tym, że 21 czerwca, w Boże Ciało, musimy jechać do miasteczka San Francisco de Yare, niespełna 100 km na południe od Caracas, by zobaczyć tam słynne procesje “tańczących diabłów”, znane w całej Wenezueli afro-wenezuelskie obrzędy. Pojechaliśmy tam autobusem w towarzystwie prof. Salomona i jego korpulentnej żony. Dzień był pochmurny, ale parny, duszny. Turystów chętnych obejrzenia słynnych diabłów, całe tłumy. Ciekawy bardzo jest ich czerwony strój z przypiętym z tyłu do kaptura żółtym słomianym krzyżem i niesamowita, fantastycznie kolorowa maska o twarzy niby ludzkiej, ale z wielkimi krowimi rogami i uszami, takie skrzyżowanie człowieka z bykiem. Inne maski, rzadziej spotykane, są typowo zwierzęce, ale wyobrażają zwierzęta fantastyczne, zbliżone do polskiego turonia. Wszędzie dominuje kolor czerwony nawet na ołtarzach wzniesionych na trasie procesji: kwiatów czerwonych jest najwięcej, a znacznie mniej różowych, białych czy żółtych. Dom Diabła, mieszczący siedzibę tego stowarzyszenia o charakterze głównie dobroczynnym i mającego na celu wzajemną pomoc i wspieranie wszystkich jego członków, także jest cały czerwony, a nad drzwiami wisi wielka czerwono-niebieska maska o twarzy “krowio-ludzkiej”. Diabły najpierw muszą w skupieniu wysłuchać mszy, ale nie wolno im wchodzić do kościoła: klęczą wszystkie na zewnątrz, a gdy msza się skończy, wychodzi ksiądz z kropidłem i święci diabły święconą wodą (sic!). Dopiero gdy są poświęcone, zaczyna się procesja uliczkami miasteczka. Idą tańcząc i potrząsając rytmicznie marakasami. Są to grzechotki zrobione z wydrążonych tykw i wypełnione nasionami. Zatrzymują się przed kolejnym ołtarzem i procesja kończy się przed Domem Diabła.
Oto przykład afro-katolickiego synkretyzmu religijnego. Alejo Carpentier do swej powieści Podróż do źródeł czasu wplótł ten motyw tańczących diabłów, ale całą scenę umiejscowił gdzie indziej, a mianowicie wśród ruin klasztorów Kapucynów Katalońskich, na skraju gujańskiej dżungli, nad rzeką Orinoko, we wschodniej Wenezueli.
Mniej więcej pod koniec czerwca wzięli ślub nasi bliscy znajomi, Olivia Carmona i Artajerjes Muñoz. Byliśmy oboje na skromnym przyjęciu poślubnym, które odbyło się u Arty, w samym centrum Caracas. Wybrali się potem w miesięczną podróż poślubną po Ameryce Południowej, zaczynając od Kolumbii, przez Ekwador, Peru, Boliwię, Chile, Argentynę, Urugwaj, a kończąc na Brazylii. Po powrocie opowiadali nam swoje wrażenia i postanowiliśmy, idąc za ich przykładem, zorganizować podobną podróż przed powrotem do Europy i załatwić ją nawet w tym samym biurze podróży, czyli w Italcambio. Podróż ta była stosunkowo tania, ale nie można było przekroczyć 30 dni od momentu wyjazdu. U mnie były, oczywiście, problemy z wizami. Z tego powodu odpadła tym razem Kolumbia, ale nie żałowaliśmy specjalnie, bo już trochę znaliśmy ten kraj. Zresztą, szczerze mówiąc, dobrze, że tak się stało, bo mielibyśmy mniej czasu na pozostałe kraje. Do krajów o reżimach lewicowych wiza była niepotrzebna. Były to wówczas Ekwador, Peru i Chile. Do Boliwii, mimo, że rządził tam wówczas prawicowy Hugo Banzer, wizę dostałem bez problemów. Wciąż nie miałem wizy argentyńskiej, ani brazylijskiej. W Urugwaju rządziła wtedy prawicowa junta wojskowa i w konsulacie powiedziano mi, że nie mam najmniejszych szans z moim paszportem PRL. Pozostawała jeszcze do załatwienia przed wyjazdem wiza amerykańska. Mieliśmy bowiem wracać do Hiszpanii przez Puerto Rico i nie można było zostawiać tego na ostatni tydzień pobytu w Wenezueli, po powrocie z wyprawy. Jednym słowem mnóstwo biegania i załatwiania, a tu jeszcze miałem do skończenia tłumaczenie z hiszpańskiego na polski Antologii Andrésa Bello, wielkiego dziewiętnastowiecznego pisarza i humanisty wenezuelskiego, w opracowaniu samego ówczesnego prezydenta Wenezueli, Rafaela Caldery. Jeździłem więc codziennie do Instytutu Pedagogicznego i w swoim cubículo, odgrodzonym od innych tylko przepierzeniami, spędzałem całe godziny pisząc na maszynie mój przekład. Wieczorami nikogo już nie było poza mną i komary zlatywały się całymi chmarami tnąc bezlitośnie. Broniłem się przed nimi obficie rozpylając naokoło płyn przeciw komarom. Doszło do tego, że zatrułem się jego wyziewami i przez kilka dni musiałem się kurować, by móc kontynuować moją pracę.
Naszym pożegnaniem z Caracas była niedzielna wycieczka do Parque del Este (Parku Wschodniego), największego i najpiękniejszego parku wenezuelskiej stolicy. Aby tam dotrzeć musieliśmy przejechać przez całe miasto, z zachodu, gdzie mieszkaliśmy, na wschód. Największą atrakcją tego parku jest jeziorko porośnięte cudowną wodną roślinnością, a więc różowo kwitnącymi nenufarami, jakimś rodzajem kalii wodnych na wystających wysoko nad wodą grubych, szarych łodygach i wieloma innymi pięknymi roślinami, które tworzą na powierzchni wody istne ciemno-zielone dywany. Na jeziorku tym zacumowano pięknie wykonaną replikę karaweli Santa María Kolumba. Teraz dowiaduję się, że w 2008 roku Chávez nakazał jej rozmontowanie (podobno była w bardzo złym stanie), a na jej miejscu umieszczono wielką korwetę żaglową Leander, którą jeden z wielkich bohaterów walk o niepodległość, Francisco de Miranda, przypłynął w 1806 roku do wybrzeży Coro ( 450 km na zachód od Caracas). Z Parku Wschodniego otwiera się wspaniała perspektywa na najwyższe szczyty Kordyliery Nadmorskiej, zwanej też Nadmorskimi Andami, prawie zawsze spowite w chmurach.
Na kilka dni przed odlotem do stolicy Ekwadoru, Quito, co nastąpiło w połowie sierpnia, Rosario zadecydowała, że musimy spakować wszystkie nasze rzeczy i poza tym, co zabierzemy ze sobą w podróż, wszystko inne (a było tego sporo) zostawimy u Państwa Adamowiczów. Po powrocie z wyprawy spędzimy ostatni tydzień przed wyjazdem do Madrytu w hotelu El Pinar w naszej dzielnicy El Paraíso. Szczerze mówiąc nie byłem zachwycony taką decyzją, bo okropnie nie lubię mieszkać w hotelach, ale Rosario uznała, że tak będzie najlepiej i w końcu uległem. Zbliżała się data wielkiej wyprawy…