Kraj Bolivara

Florian Śmieja (pierwszy z lewej) w Caracas.
Florian Śmieja (pierwszy z lewej) w Caracas.

Florian Śmieja

Wenezuela nie leży na utartym szlaku amatorów turystyki wyprawiających się najchętniej na wyspy Karaibskie,  Florydę czy do Meksyku. Ale ten, kto zasmakował  w świecie Latynosów, powinien prędzej czy później puścić się dalej. Czasem będzie to sprawa przypadku. Wybierałem się do Kolumbii do Bogoty, ale wylądowałem w Caracas w Wenezueli.

Z Toronto chciałem lecieć urozmaiconą trasą przez Trinidad, cóż kiedy samolot się spóźnił i w Nowym Jorku trzeba było przesiąść się na samolot linii Viasa. Współpasażowie, Wenezuelczycy, objaśnili wnet, że w ich kraju ustawicznie świeci słońce, dojrzewają pyszne owoce i jest doskonała kawa. (O tym ostatnim miałem się wnet potem przekonać, bo tę kawę podawano w różnych postaciach, najczęściej słodką i piło się ją przez słomkę). Jabłka natomiast kosztowały fortunę, ale zrezygnowanie z nich na rzecz konsumowania fioletowo-czerwonego mango, czy najróżniejszych odmian bananów, nie martwiło nikogo.

Viasa ma staroświeckie zwyczaje podawania pasażerom jadłospisu w języku angielskim i hiszpańskim. Wiele lat wcześniej na London School of Economics moim studentem był syn właściciela  Viasy. Kto wie, gdybym był utrzymał z nim kontakt, to może poleciałbym pierwszą klasą? Lot był spokojny, przed samym celem trochę nas pohuśtalo.

Lotnisko leżało nad samym morzem. Taksówkarz gnał jak szalony mamrocząc w niezrozumiałym dialekcie. W porównaniu z jego jazdą huśtanie samolotu było fraszką. Mijał z prawej strony, wjeżdżał na chodnik, ale ponieważ żaden instrument w jego samochodzie nie był oświetlony, nie mógłbym w razie czego przysiąc, że jechał nieregulaminowo. Na szczęście miał hamulce.

Z mroku wyłaniało się Caracas, miasto zamknięte w dolinie górskiej, duszące się, oddychające wąską krtanią splątanych dróg i wiaduktów z ruchem drogowym, który przyprawiał o nerwicę. Całe nasze zjazdowe towarzystwo zostało zakwaterowane na piętnastym piętrze hotelu Hilton. Dzieliłem apartament z sędziwym profesorem z uniwersytetu Yale, Kubańczykiem z pochodzenia, z teatrologiem z Buenos Aires, z dyrektorem teatru w Limie oraz z profesorem meksykańskim. O spaniu nie było mowy, Latynosi nie uznają wczesnego chodzenia do łóżka. Mój towarzysz z Limy pogubił różne drobiazgi, więc pożyczył ode mnie grzebień: trudno było wejść w bardziej intymną komitywę.

Podczas obrad poświęconych historii teatru Ameryki Łacińskiej, a odbywającym się w gmachu Ministerstwa Oświaty, powstał na ulicy tumult. To młodzież licealna przyszła domagać się dofinansowania ich szkół. Kiedy wybuchła petarda jako zaczepka czy też prowokacja, policja ruszyla do akcji. Postrzelała w powietrze, rzuciła gaz łzawiący, a dobywszy pałek zaczęła łoić studenterię. Wnet stała się panem pobojowiska zasłanego transparentami, plakatami i częściami garderoby. Lokalni teatrolodzy skomentowali zajście jako  stały teatr życia. Myślę teraz, że kto z bliska nie oglądał i nie przeżył dramatu latynowskich stosunków politycznych i społecznych, będzie miał bardzo niekompletne  wyobrażenie o rzeczywistości Ameryki Łacińskiej.

Wspomniałem wielki ruch w Caracas, a równocześnie ciasnotę. Otóż w niedziele autostradę, która prowadzi przez środek miasta zamyka się dla ruchu kołowego i wtedy ludność  wylega na deptak, a dzieci mają szczególną uciechę. Wenezuela ma bogate zloża nafty, dlatego benzyna jest tania i stąd zatrzęsienie samochodów, choć są one kosztowne. Wszystko zresztą oprócz owoców i napojów jest drogie w Wenezueli. Trudno jest zrozumieć, jak przy takiej drożyźnie  ludzie ubodzy potrafią  się wyżywić, ubrać i mieszkać. Sprawę komplikuje przeludnienie Caracas. Tysiące nędzarzy z całego kraju pobudowało sobie na okalających stolicę pagórkach tzw. ranchitos, budy sklecone z byle czego i mieszkają w okropnych warunkach zdrowotnych. Żyjąc z czego się da, mieszkańcy tych slumsów nękają ludność stolicy napadami i kradzieżami, czego i nasza grupa doświadczyła.

W Caracas trzeba zobaczyć panteon na wzgórzu, w którym spoczywa Simón Bolivar, bohater wyzwolenia Ameryki Łacińskiej. Czterech żołnierzy, Metysów w oliwkowych mundurach z amarantowymi wypustkami trzymało straż pod karabinami. Po zmianie warty ci czekoladowi wojacy w białych rękawiczkach i białych pasach płynęli wzdłuż nawy  świątyni z lekkością tancerzy i ludzi tropików, jakby te zgrabne ruchy najwierniej składały hołd czlowiekowi, który otworzył im drogę do współgospodarowania piękną, bogatą ziemią, nazwaną przez naiwnych odkrywców, Małą Wenecją.

Orchidea jest narodowym kwiatem Wenezueli, która chlubi się kilkudziesięcioma odmianami tego  kwiatu i wiele ich rośnie dziko w puszczach. Jej flora jest przebogata, nie mogłem się napatrzeć urodzie różnorodnych krzewów uginających się pod ciężarem wielobarwnych, wonnych kwiatów, od których odrywały się chmary gibkich, wąskoskrzydłych motyli, czarnych pod spodem, a z czerwonymi  lub cynobrowymi plamkami z wierzchu. Tropikalny gąszcz, o który zawadziłem w górach za Maracay dyszał życiem, szumem wody, kumkaniem żab, szczekaniem ropuch, muzyką cykad i ptaków oraz myszkowaniem dydelfów, ssaków wielkości kota z pyska i ogona podobnych do pancernika. Na skwerze w śródmieściu Caracas zobaczylem trójpalcego leniwca schodzącego z palm, jak ociężały elektryk ze słupa, który potem czołgał się do następnego drzewa.

Wielu Wenezuelczyków dla osobistego bezpieczeństwa nosi broń. Kobiety tamtejsze są zgrabne, śliczne, o wszystkich odcieniach cery, umalowane są dyskretnie i bogato ozłocone. Cechuje je elegancja. Nie rezygnują z niej nawet, kiedy ubierają dżinsy, które ozdabiają koronkami. Wydały mi się przesympatyczne, godne i wyrozumiałe. Często wyzyskiwane i dyskryminowane posiadają wiele słodyczy, dobroci i uroku egzotyki.




U mieszkańców raju

Mołdawia
Mołdawia

Barbara Gruszka-Zych

Przed odwiedzeniem Mołdawii straszą ci, którzy tu nie byli. Ale w tym kraju nie słychać o napaściach na turystów, ani kradzieżach ich aut. Za to ludzie są życzliwi, a krajobrazy nieziemskie.

Według legendy, kiedy Bóg stwarzał świat i rozdawał narodom ziemie zapomniał o Mołdawianach. W ramach zadośćuczynienia, zaproponował im zamieszkanie w raju. I dziś te ziemie urzekają. Rozlewające się po horyzont pofałdowane pola i pastwiska. Onieśmielające pęknięcia ziemi – rozległe kaniony i wąwozy z siecią strumyków na dnie (to do nich zbiega się bydło i konie z równin, jak gdzieś na amerykańskiej prerii). Winorośle, nawet nocą dojrzewające od nagrzanych w dzień kamieni wzgórz. Szeroki, meandrujący, miejscami dziki Dniestr, na którym kiedyś przebiegała granica między Rzymem a Bizancjum. Wszystko to skarb miejscowych, ale i odważnych turystów.

 

Psy na granicy

Kiedy dziś przekracza się granicę ukraińsko-mołdawską, to jakby wjeżdżało się do wielkiej wioski, a nie do raju. Na przejściu za ukraińskimi Czerniowcami nasz autobus rejsowy ze Lwowa do mołdawskich Bielc zatrzymuje się do kontroli granicznej. Celnicy każą siedzącym za nami Gagauzom pokazywać zawartość ich napchanych kraciastych toreb (to wszędzie rozpoznawalny, międzynarodowy „środek transportu” różnych towarów). Ze wszystkich stron dochodzi nocne ujadanie psów, które denerwują się na obcych. Do nas też przybiegło ich kilka, ale nikt z celników na to nie reaguje. Jakiś wyróżniony przez nich psiak ma tu nawet swoją budę. A toaleta zamknięta, bo północ. No to wszyscy udają się na spacer za nią. Na wschód od polskiej granicy zaczynają się wysypiska śmieci nawet w centrach miast, bo po prostu brak tu nawyków higienicznych. I to najczęściej odstrasza turystów. Papieru toaletowego nie wrzuca się do muszli, ale obok niej, żeby nie zatkać rur. Nie można pić niegotowanej wody, nie wszędzie da się kąpać, bo w niektórych zbiornikach czai się cholera – straszą w internecie. Miejscowych to nie dotyczy, są uodpornieni, ale wydelikaconych przybyszów z Zachodu – tak. Ten brak kultury wiąże się poniekąd z panowaniem sowieckim. Wtedy wszystko było nie swoje, ale wspólne, czyli – cudze. Nikomu też nie zależało na podniesieniu kultury życia. Teren Mołdawii, w większości dawnej Besarabii, historycznie był związany z Rumunią, ale przez cały XIX wiek należał do Rosji. Po konferencji jałtańskiej został wcielony do ZSRR. Mołdawianie uniezależnili się dopiero w 1991. Ale nikt nie znalazł dobrego pomysłu na krajową gospodarkę i turystykę. Reżim sowiecki systematycznie zabijał potrzeby wyższe tutejszych mieszkańców. – Moja babcia Polka, od strony mamy Tosi, była dwa razy zsyłana na Sybir – opowiada Dmitrii Curkan z Bielc, nasz przewodnik po mołdawskich trasach. – Ale jak umarł Stalin, to się popłakała. Zakazano nam wierzyć w Boga i ludzie to kupili, bo bali się prześladowań. Cerkiew prawosławna akceptowana przez rząd  przetrwała. Ale wielu kojarzyła się z reżimem.Kościół katolicki rozwija się tu dopiero od 12, 13 lat – mówi duszpasterz kiszyniowskich katolików, Polak, ks. Stanisław Kucharek, pochodzący z rumuńskiej Bukowiny. Ta szczelina w życiu duchowym do dziś daje o sobie znać.

Kłopoty Eleny

Może kiedyś uroda tych ziem wystarczyła, żeby nazywać Mołdowę rajem. Dziś sytuacja tutejszych mieszkańców nie przypomina życia w raju. Według danych statystycznych Mołdawię zamieszkuje 4 445 tys. mieszkańców. Ale niektórzy mówią, że już połowa przeniosła się poza granice. Wyjechali do pracy w Portugalii, Hiszpanii. – Średnia emerytura wynosi tu 40 dolarów, pensja – 100 dolarów – wylicza Helena Usova z Bielc, pracująca w trzech miejscach, żeby godnie żyć. Jest też szefową „Jutrzenki”, pisma tutejszej Polonii. Jej zsumowana płaca wynosi średnio od 250 do 300 dolarów miesięcznie. A ceny w sklepach nawet wyższe niż u nas. Tylko przejazd trolejbusem kosztuje w przeliczaniu na złotówki 30 gr. – To normalne, w Polsce też emigrują za pracą na Zachód – tłumaczy Elena Palinciuc, absolwentka krakowskiej polonistyki, studentka PAT-u, starająca się udowodnić swoje polskie pochodzenie. Wtedy łatwiej będzie jej wyjechać. Teraz musi załatwiać wizę. I – jako Mołdawianka – przechodzić przez te wszystkie „graniczne” upokorzenia. Do nich należy wypytywanie, ile butelek wódki wiezie (jest tania, dobra na prezent albo zarobek). A ona alkoholi nie wozi i dlatego się denerwuje. Zdarza się, że ludzie pocztą pantoflową ogłaszają, że mają do sprzedaży swoje nerki. W taki sposób chcą zarobić na kształcenie dzieci. Żeby przynajmniej im żyło się lepiej.

Mołdawia
Mołdawia

Studnia zamiast mineralnej

Bielce nie są miastem turystycznym, tylko bloki i bloki – śmieje się Helena Usowa. – Odwiedzający fotografują nasze dziury na drogach i rury, które prowadzone są na zewnątrz budynków – wyprzedza nasze zainteresowanie. – Nasz teatr budowano 10 lat. A teraz ma przerwę nie tylko w sezonie letnim, ale i zimowym, bo nie starcza na ogrzewanie. Bieda wychodzi spomiędzy ekskluzywnych supermarketów i ulic z dobrymi sklepami. Wody w kranach brakuje nieraz i cały tydzień, dlatego przy Domu Polskim wykopano studnię głębinową o wdzięcznej nazwie „Beatka”. Teraz Helena nie musi kupować mineralnej. Stada psów na dworcu i na postsowieckich blokowiskach. Nie sprzątane śmieci na ulicach, brak koszy. Mizerna baza noclegowa. Za pokój w hotelu w Bielcach trzeba by zapłacić 50 dolarów. Na szczęście znajomi załatwiają nam tanie mieszkanie w bloku. Właśnie z Bielc wyjeżdżamy w trasę z 26-letnim Dmitrijem, już uznanym komputerowcem, też zarabiającym na życie w trzech firmach. Dima skończył psychologię i może dlatego ma do wszystkiego dystans. Kiedy na dziurawych drogach Gagauzji siadają nam dwa koła, on spokojnie zmienia jedno, a drugie dopompowuje na kolejnych stacjach i bez narzekań dojeżdża do Kiszyniowa. W zeszłym roku z koleżanką zjeździł Mołdawię, żeby wydać kartki promujące kraj. Daje nam dwie „swoje” pocztówki. Mamy tylko kilka dni, więc wybieramy parę prezentowanych na nich miejsc. Dima włącza tutejsze radio „Dorok” (co po rumuńsku znaczy „dobrej drogi”). W Mołdawii obowiązuje rumuński, ale aż 60% mówi po rosyjsku. Choć ostatnio grupa deputowanych socjal-liberałów wystąpiła z propozycją usuwania rosyjskich napisów i rosyjskiego dubbingu z filmów wyświetlanych w ich kraju. Okazało się jednak, że wszystkie kopie sprowadzane są z Rosji, bo ich zakup w Rumunii byłyby droższy.

Słonecznki ze spuszczonymi głowami

Najpierw trafiamy do Sorok, stolicy tutejszych Romów. Na wzgórzu wznosi się dzielnica domów, czasem prawie pałacyków, czasem budowli przypominających mieszkania patrycjuszy rzymskich. Mieszanka stylów. A na placach bose Romki rozwieszające pranie. – Lepiej się nie zatrzymywać – ostrzega Dima. Jeden z majętniejszych Romów na szczycie wzgórza przed miastem jako znak wdzięczności Bogu ufundował monument zwany przez tubylców „świeczką”. W jego wnętrzu mieści się prawosławna kaplica. Stąd rozciąga się też widok na szerokie wody szarego dziś Dniestru. – Tam kursuje prom – Dima pokazuje ciemną plamkę na rzece. Po drodze zatrzymujemy się, żeby pofotografować. Ciemne drzewa jakby specjalnie posadzone w szeregu na linii horyzontu. Przecięte rzeką wąwozy pełne spragnionego wody i zieleńszej tu trawy bydła. – Co ciekawego jest na moim polu? – wybiega do nas podekscytowany gospodarz, kiedy fotografujemy jego pole. – Przepiękny widok – odpowiadamy zgodnie z prawdą. Podczas podróży męczy nas upał. W samochodzie nie ma klimatyzacji i w domach też, bo mało kogo na to stać. Właśnie upał sprawił, że słoneczniki na mołdawskich polach zamiast obracać się za słońcem spuściły głowy. Stoją sczerniałe w niekończących się szeregach. Susza zniszczyła 80% pól uprawnych. Prezydent Vladimir Voronin, z pochodzenia Rosjanin – jak mówią „komunista z twarzą europejską”, zwrócił się o pomoc do społeczności międzynarodowej. Odpowiedziała mu Rosja i Unia Europejska. Przysłali w sierpniu transporty z żywnością. – Ale i tak gospodarczo Mołdawia nie ma nic innym do zaoferowania – mówi Helena Usova. – Jej bogactwo to olej słonecznikowy i chyba najlepsze na świecie wina, na które Rosja w ramach restrykcji nałożyła od roku embargo licząc, że wyniszczy to tutejszy przemysł winny. Na szczęście jej się to nie udało. Ponad 66% powierzchni kraju zajmują właśnie pola uprawne, na których rośnie słonecznik, buraki cukrowe, tytoń, pszenica i oczywiście kukurydza. To z niej przyrządza się narodową potrawę mamałygę. Tę żółtą „babkę” wyrabianą z mąki kukurydzianej nazywają tu słońcem na talerzu i podają z ostrym sosem czosnkowym z oliwą i tartą bryndzą. A na wystawniejsze przyjęcie także z gulaszem z pociętej na kawałki baraniny na ostro.

Mołdawia
Mołdawia

Tajemnice mnicha Jefremija

Przy drogach rzędy niskich orzechów włoskich. A co kilka kilometrów studnie głębinowe, przy których można się odświeżyć. Na stacji benzynowej na trasie do Kiszyniowa dziesięcioletni Sieroża patrzy na nas z zainteresowaniem. Uśmiecha się, kiedy dajemy mu coś słodkiego. – Jest zadowolony, bo jeszcze nie wie, że można żyć inaczej – podsumowuje Dima. 40 km przed stolicą skręcamy do Orheiul Vechi, średniowiecznego klasztoru wykutego w skale klifowej. Według archeologów kiedyś znajdowała się tu osada, pochodząca z VII-IV w. przed Chrystusem. Trzeba zwolnić na wyboistych, polnych drogach. – Za więzieniem musicie skręcić w prawo – informuje kierowca motoru z doczepianą przyczepką, popularnym tu środkiem lokomocji. – Jak byłem na praktyce w więzieniu, widziałem paradoksy tutejszego prawa – mówi Dima. – Za kradzież ktoś odsiadywał 5 lat, za zabójstwo – mniej. Nagle zza winnych wzgórz wyłania się ciągnąca wzdłuż wąwozu czarna skalna ściana z zarysem budowanej cerkwi, starą dzwonnicą i krzyżem przy białej drodze wydeptanej na szczycie. – Te otwory w skale to okienka cel mnichów – pokazuje nasz przewodnik. U podnóża skały niebieska nitka rzeki Raut z kropkami dzikich gęsi. Wchodząc na szczyt czujemy jakbyśmy wstępowali w inną rzeczywistość. Surowe, nagie ściany kanionu otaczają wzgórze. Są dużo wyższe i masywniejsze niż sam szczyt, jakby były jego opakowaniem. Z 40-stopniowego upału z ulgą wchodzimy do skalnej groty, gdzie po zejściu kilkoma olbrzymimi schodami trafiamy do wydrążonej w kamieniu cerkwi. Teraz słońce wpada tu z zachodu, od strony skalnej półki na którą wyszedł mnich Jefremij z opadającą na piersi siwiejącą brodą. Otwartego wejścia i dziur zamiast okien nie zakrywa na noc. Wpada tu światło księżyca i pewnie nietoperze, ale nic o nich nie wspomina. W wydrążonym w skale miejscu do spania, tuż obok kaplicy, ma rozłożone kilimy i koce. Mieszka tak sam od czterech i pół roku. W dzień zasiada za stolikiem zastawionym świeczkami, obrazkami świętych, książeczkami do modlitwy, balsamem do smarowania dobrym na wszystko, jeśli tak to sobie kupujący założy. Pochodzi spod Sorok. Tylko czasem odwiedza go garbaty dzwonnik przysłany tu jakby z jakiejś powieści gotyckiej. Teraz patrzy na nas spod ciemniej grzywki wyrazistymi, czarnymi oczami. I oczywiście latem – turyści. Często dziennie przychodzi tu po 200, 300 osób. (Po drodze minęła nas grupka młodzieży z Niemiec). – Szukałem prawdy i tu ją znalazłem – odpowiada Jefremij  przymuszany naszymi pytaniami. – „Co to jest prawda?” – pytał Piłat, ale nie usłyszał odpowiedzi. Wyszedł na plac i doszedł go głos tłumu: „Na krzyż z Nim, na krzyż”. Prawda to krzyż. Co dziś jest ważne? I tak słuchać nie będziecie – patrzy na nas z wyrzutem. – Środki masowego przekazu zalewają nas złymi informacjami, rozbijają duszę. Ojcowie święci mówili: „Człowiek je, żeby żyć”, a dziś ludzie żyją, żeby jeść. I to błąd. Jakie jest z tego wyjście? – nie wiadomo pyta nas czy samego siebie. – Oddać życie za Niego. Tam, po drugiej stronie, czekają nagrody, o których się nie śniło nikomu – uśmiecha się.

Siemion kocha swój Komrat

Na południu Mołdawii leży autonomiczny region Gagauzji. Zamieszkują go Gagauzi – nazywający się „narodem pochodzenia tureckiego”. Według badaczy mogą to być sturczeni Bułgarzy lub nawet sturczeni Grecy. Stanowią 80% ludności tego 170 tys. regionu. Na czele autonomii stoi gubernator Mihail Formuzal. Wybrali też swój parlament. Ale na szczęście nie stworzyli granicy utrudniającej wjazd. Jedziemy więc wijącą się na pagórkach, mocno sfatygowaną asfaltówką pośród zjawiskowo pięknych żółto–zielonych, wznoszących się i opadających pól, ozdobionych małymi drzewkami. Wreszcie widać Komrat, stolicę Gagauzji, liczącą ponad 20 tys. mieszkańców. W górze naszej drogi sklepik i cerkiew. W dole prawie lepianki Gagauzów i Romów, którzy za cały dobytek mają kilka gąsek albo czarnych owiec, bo białe to u nich rzadkość. Jakiś gospodarz odrywa się od czyszczenia ryby i wita nas z nożem w ręku. Prawie goli, brązowskórzy i skośnoocy chłopcy grają na wyciosanych z drewna miniaturowych instrumentach z chyba tylko jedną struną. Ale i tak są z nich dumni, i dotykając tej struny słyszą muzykę, o której nam się nie śniło. Dla nich dobrze, ze jest tak ciepło. Rodzice mogą zaoszczędzić na ubraniach. Kiedy stajemy obok sklepu, zagaduje nas właściciel, Wasilij Nikołajewicz, z dziećmi 3-letnią Lenką i 10-letnim Siemionem. Zaprasza do środka, bo tam chłodniej, a upał dobija do 50 stopni. Z włączonego telewizora możemy się dowiedzieć, że temperatura pobiła dziś wszelkie rekordy wysokości. Zaraz z żoną Natalią zamieniają swój sklepik ogólnospożywczy, w którym na półkach stoją te same marki artykułów co na całym świecie, w małą knajpkę. Siemion staje za ladą i oparty o szklane gabloty z cukierkami patrzy na nas z zadumą. Jego rodzice stawiają na wyciągniętym gdzieś z zaplecza plastikowym stoliku kawę, chleb, ser i oczywiście swojskie wino, które podobno ma w tym gorącym klimacie właściwości antybakteryjne i często dodawane jest do mało przydatnej do picia wody. Ale oni są niepijący, bo tak sobie założyli. Słyszymy jak Natalia rozmawia z kupującymi. Widać, że uznają ją za „miastowy” autorytet. – Tu czystej kultury gagauskiej nie ma – żali się. – Ustawodawstwo przyszło od Rosji, nawet przeklinają po rosyjsku… A nikt nie kultywuje tradycji. Nie ma tu żadnych zrzeszeń, kółek regionalnych. Gdzie możesz sobie odpocząć? – zwraca się do męża. – W barze – odpowiada za niego. – Ale ja lubię Komrat – przerywa jej Siemion, wzorowy uczeń, któremu rodzice chcą podłączyć internet, żeby poznawał świat. – Bo tu się urodziłem. Cała ich rodzina mówi też w języku gagauskim, należącym do rodziny języków tureckich, od 1957 zapisywanym w cyrylicy. – Na przykład „ja ciebie kocham” po gagausku brzmi: „Bien sieni siewierim” – zaczyna zapoznawać nas z językiem Wasilij. Obok kolorowego, maleńkiego domku w stylu gagauskim wytyczyli miejsce na nowy. I chwalą się swoimi marzeniami, jaki będzie. Ale to dopiero kwestia czasu. Częstują nas całymi kiściami dorodnych winogron i – jak swoi – zapraszają, żeby wrócić. Zapisują adres na kartce i podają e-mail syna. Przy drodze powrotnej rozwinięte jak kolorowa wstążka szeregi handlarek, sprzedających winogrona, arbuzy, melony. Zatrzymujemy się po arbuza zamiast wody. Jedna z kobiet o gagauskiej urodzie, słysząc, że rozmawiamy po polsku wyrywa się: Mój otiec Poliak, jestem Katia Baliński. A więc i tu jesteśmy jak w domu.




Syn Polki i indiańskiego wodza – Sienkiewiczem kanadyjskich Indian

Sat-Okh, fot. Daniel Pach, photopach.
Sat-Okh, fot. Daniel Pach, photopach.

Ewa Bagłaj

W życiu Sat-Okha, czyli Stanisława Supłatowicza, połączyły się losy dwóch, nękanych przez historię narodów — Indian i Polaków. Jest on autorem szeregu książek przywołujących indiańską przeszłość, które opierają się na prawdziwych wydarzeniach. Jego współplemieńcy, spychani do rezerwatów, nie byli w stanie obronić swej kultury. Aby im pomóc, Sat-Okh zaczął pisać. Beletryzując historię, przywoływał echo minionych bitew, wskrzeszał szlachetnych bohaterów, opiewał ich dramatyczną, nierówną walkę z białym najeźdźcą w obronie własnej tożsamości, religii i ziemi. Zbierał legendy oraz informacje o codziennym życiu swych przodków. W stosunku do Indian kanadyjskich jego twórczość spełniała rolę podobną do tej, jaką powieści Henryka Sienkiewicza odegrały w literaturze polskiej.

Sat-Okh (w narzeczu Indian z plemienia Shawnee – Długie Pióro) urodził się około 1922 roku, jako syn Polki i indiańskiego wodza. Jego matka, Stanisława Supłatowicz w 1905 roku w wyniku carskich represji trafiła na Syberię. Stamtąd, wraz z grupą polskich zesłańców, przedostała się przez Zatokę Beringa i Alaskę do Kanady. Tam poznała wodza plemienia Shawnee – Lee-ono-ma (Wysokiego Orła), którego wkrótce poślubiła. Jej nowe imię brzmiało Ta-Wach (Biały Obłok). Sat-Okh całe dzieciństwo i wczesną młodość spędził wśród Indian w kanadyjskiej puszczy, co opisał w Ziemi słonych skał (1958). W wieku pięciu lat należał już do tzw. „szkoły wilków”, w której uczył się tropienia i polowania. Przebywał wśród Indian do 16 roku życia. Na przełomie roku 1936/1937 wraz z matką i bratem przyjechał do Polski, by odwiedzić mieszkającą tu rodzinę. Hitlerowska agresja zastała ich w Radomiu. Po wybuchu wojny droga powrotu do Kanady została odcięta. Młody Indianin przyjął imię matki oraz jej panieńskie nazwisko i zaangażował się w konspiracyjną walkę z okupantem. W 1940 roku został złapany przez gestapo. Dzięki swej niezwykłej odwadze i świetnej kondycji fizycznej „człowieka puszczy” udało mu się wyskoczyć z bydlęcego wagonu transportującego więźniów do obozu w Oświęcimiu. Został żołnierzem Armii Krajowej, nieocenionym w konnym zwiadzie (pchor. „Kozak”). Walczył w rejonie Gór Świętokrzyskich. Za męstwo odznaczono go Krzyżem Walecznych. Jako żołnierz I Batalionu Morskiego brał udział w walkach o wyzwolenie Wybrzeża. Po zakończeniu wojny został aresztowany i uwięziony przez władze polskie za przynależność do Armii Krajowej. Przez pewien czas służył w Marynarce Wojennej, był także wolontariuszem w Ratownictwie Morskim. Po uzyskaniu średniego wykształcenia technicznego pływał przez wiele lat jako mechanik na statkach Polskich Linii Oceanicznych. Osiedlił się na Wybrzeżu. W czasie rejsów na „Batorym” udało mu się odwiedzić pozostałą w Kanadzie siostrę. W 1958 roku zaczął pisać, przywołując w książkach swoją indiańską przeszłość. Jego książki przeznaczone były głównie dla młodego czytelnika. Wszystkie własnoręcznie zilustrował. W posłowiu do pierwszej z nich tak określa swoje posłannictwo:

Polska stała się moją nową ojczyzną. Chciałem jednak tej pierwszej oddać sprawiedliwość. Postanowiłem więc opowiedzieć wam o niej, młodzi przyjaciele, opowiedzieć o życiu Indian, o ich trudnym i twardym losie. Mam nadzieję, że dzięki tej książce potraficie może trochę lepiej niż dotychczas zrozumieć ich życie, marzenia, ich miłość do puszczy, ich walkę o wolność, której pozostało im już tak niewiele, a której tak bardzo im potrzeba.

(Sat-Okh, Ziemia słonych skał, Czytelnik, Warszawa 1958, s.243).

Książki te cieszyły się w PRL sporą popularnością nie tylko wśród młodzieży. Autor nie miał ambicji tworzenia tzw. literatury wysokiej, jednak uniwersalna wymowa jego utworów oraz barwne opisy egzotycznych krajobrazów Kanady i jej pierwszych mieszkańców nadają twórczości Sat-Okha pewien walor artystyczny. Jest to jedyny w literaturze polskiej obraz Kanady widziany z perspektywy jej rdzennego mieszkańca. Najistotniejszą jego częścią jest przedstawienie kultury Indian Odzibwejów, zwanych Czarodziejami Lasu.

Odzibwejowie (Ojibway, Ojibwa), znani w USA także jako Czipewejowie (Chippewa), a na północy Kanady jako Saulteaux (Soto) – byli trzecim co do wielkości plemieniem indiańskim w Ameryce Północnej. (…) Ich sława wywodziła się nie tyle z wyczynów wojennych, ile z niedoścignionej konstrukcji lekkich, zgrabnych i obszernych łodzi typu kanu (canoe) z kory brzozowej, mistrzowskiej znajomości żeglugi śródlądowej, czy kunsztownej wyprawy skór zwierzęcych i przepięknej sztuki dekoracyjnej. Ich pełna finezji sztuka, poezja mitologia, zadziwiające praktyki lecznicze, bogata kultura duchowa i materialna, sprawiły, że Odżibwejów nazywano Czarodziejami Lasu. Ci leśni magowie, artyści, wytrawni myśliwi i żeglarze przez wiele pokoleń niepodzielnie władali rozległymi lasami nad Jeziorem Górnym i na Dalekim Zachodzie aż do źródeł Missisipi, kanadyjskich jezior Nipigon czy Seul oraz obrzeża trawiastych równin dzisiejszej prowincji Manitoba i Saskatchewan.

(Leszek Michalik, Świat i życie Odżibwejów [w:] „Kayfis ochi.” Biuletyn informacyjny Sztumskie Koła Zainteresowań Kulturą Indian ,Stowarzyszenie Żółwi”, jesień-zima 2000/2001, nr 2(50), s.16.

Pismo, którego tytuł w języku Kri Równin (Plains Cree) Tłumaczy się jako „dawne drogi” bądź „stare obyczaje” było jedynym w Polsce periodykiem wyłącznie poświęconym szeroko rozumianej współczesnej tradycji duchowości indiańskiej i przez to ważnym źródłem specjalistycznej informacji, wykorzystywanym m.in. w wielu ośrodkach akademickich przez studentów etnologii, religioznawstwa, socjologii i innych kierunków. Numer 50. jubileuszowy prawie w całości dotyczy duchowych tradycji Odżibwejów. Redaktor naczelny pisma, Leszek Michalik, z wykształcenia polonista, z zawodu nauczyciel, pisarz, tłumacz literatury amerykańskiej i dziennikarz w prasie lokalnej woj. pomorskiego, znawca i kolekcjoner rękodzieła indiańskiego, swoje zainteresowania zawdzięcza właśnie Sat-Okhowi, z którym zetknął się osobiście już we wczesnym okresie młodzieńczym).

Stanisław Supłatowicz (Sat-Okh).
Stanisław Supłatowicz (Sat-Okh).

Czytając książki Sat-Okha odnosi się wrażenie, że akcja służy autorowi przede wszystkim jako pretekst do przekazania jak największej ilości wiadomości o życiu swych przodków – ich strojach i fryzurach, wyrobach artystycznych, języku, wyglądzie domostw, o kuchni i rzemiośle, sztuce wojennej i myśliwskiej, codziennych zajęciach i świątecznych obrzędach. Przy okazji obala autor wiele fałszywych wyobrażeń. Np. fajka pokoju to wymysł białego człowieka. W rzeczywistości to święta fajka obrzędowa. (Sat-Okh, Walczący Lenapa, Gdańsk 2001, s.25 oraz s.54). Skalpować, o czym wiedzą nieliczni, pierwsi zaczęli hiszpańscy konkwistadorzy. Ciekawy jest też opis wierzeń Odżibwejów i związana z nimi oryginalna mitologia.

Wszystkie plemiona wschodnie, zamieszkujące lasy od Atlantyku aż do krainy Wawa poza jeziorem Górnym, gromadziły legendy i mity o budowie świata, zbliżone w treści do siebie.

(Sat-Okh, Walczący Lenapa,  Gdańska 2001, s.94).

Legendy o stworzeniu świata i człowieka zwykle zajmują dużo miejsca w książkach Sat-Okha (Ziemia słonych skał, s.7-8; Walczący Lenapa, s.94-100; Serce Chippewaya, Gdańsk 1999, s.19-25 itd.). Np. bogata wyobraźnię Indian pokazuje mit Mohawków o słońcu i księżycu:

Kiedy Ziemia zaludniła się, kiedy wyrosły trawy, krzewy i drzewa, kiedy lasy, prerie zaroiły się zwierzyną i ptactwem, a ludzie zaczęli mówić różnymi językami, Słońce i Księżyc spokojnie i zgodnie wędrowały po Wysokim świecie.296 Po pewnym czasie ludzie zaczęli się kłócić miedzy sobą, nastała niezgoda i wojny.

Gdy Słońce i Księżyc ujrzały, jak żyją ludzie, zaczęły postępować podobnie i zachowywać się jak mąż i żona. Pewnego razu Księżyc – żona, przypadkowo przeszedł jako pierwszy przed swym małżonkiem, Słońcem przez otwór wyjściowy na krańcu świata. Doprowadziło to Słońce do takiej złości, że zbił żonę tak bardzo, iż rozchorowała się ciężko, schudła i z pięknej jasnej kuli, świecącej nocą, stała się cienka i zakrzywiona. Nie pokazywała się więc przez pewien czas i nad ziemią w porze nocnej panowała zupełna ciemność. (…)

Księżyc szybko odzyskał zdrowie i znowu stał się piękną, jasną kulą, ale kiedy rozgniewane jeszcze Słońce znalazło się po przeciwnej stronie Górnego świata i ujrzało swą małżonkę w pełnym blasku jej urody, udawało, że jej nie poznaje. Kobieta-Księżyc ponownie zaczęła chudnąć ze zmartwienia, aż stała się podobna do dziecinnego małego łuku.

Od tego czasu choroby Księżyca powracają systematycznie; gdy ma nadzieję na odzyskanie łask swego małżonka Słońca – zdrowieje i nabiera pełnych, okrągłych kształtów, gdy traci nadzieję i martwi się – chudnie.

Książki Sat-Okha opowiadają o szlachetnych ludziach żyjących w symbiozie z przyrodą. Wszystkie swe czynności wykonują oni w. zgodzie z odwiecznymi prawami natury, co wynika z ogromnego szacunku do Matki Ziemi:

Ty zaś [czytelniku] zejdź ze mną ze skały w samo serce puszczy — zaprasza autor Walczącego Lenapy – Przyprowadziłem cię do niej, abyś ją poznał. Chciałbym cię nauczyć tego, co sam do niej czuję – szacunku i miłości. Jest ona moim domem, domem mego ojca, przyjaciół, domem mego plemienia – Szewanezów. Żywi nas i odziewa, cieszy nas swoim pięknem, ale potrafi też uczyć strachu. (s.98-99).

Narrator traktuje więc czytelnika jak kogoś bliskiego, wyróżnionego zaszczytem wtajemniczenia. Bowiem w ten sposób indiańscy rodzice przekazywali wiedzę swoim dzieciom:

Nishishin spędzała wiele czasu z córką w lesie, na kwiecistych polanach, tłumacząc jej: – Mała, otwórz uszy na moje słowa, niech na zawsze pozostaną w twoim umyśle i serduszku. W przyszłości, jak dorośniesz, pokażesz je swoim dzieciom. Rozejrzyj się dookoła, popatrz, jak Matka Ziemia okryła się wielobarwną derką utkaną z kwiatów i zielonych krzewów. Nie zrywaj nigdy kwiatów! (…) Zrywając je, nie widzisz, że płaczą. A one naprawdę płaczą, bo zrywając je zabierasz im życie i duszę, wszystko bowiem, co nas otacza, żyje i odczuwa ból. (…) Każdy kwiat odznacza się mądrością. Przez dotyk owa mądrość przenika do człowieka. Jakie to smutne ułamać gałązkę z drzewa, chociaż zostaje ich przecież. wiele. Jeszcze bardziej bolesne jest zerwanie kwiatu, to takie uczucie, jakby matka straciła jedyne swoje dziecko, więc szanuj, Pinneyshis, to wszystko, co cię otacza. Pamiętaj, że świat roślin i zwierząt obdarzony jest takim samym życiem, jakie i my posiadamy. Nie zabijamy więc niczego bez potrzeby, bo czy można cieszyć się z czyjejś śmierci i bólu? Wszyscy tworzymy krąg życia, a niszcząc ten krąg niszczymy siebie.

(Serce Chippewaya, s. 52-53).

lenapa_duzaWątek ekologiczny jest jedną z największych wartości tych lektur, do dziś przysparza bohaterom Sat-Okha naśladowców. Autor jest również współtwórcą jedynego w Polsce i największego w Europie muzeum poświeconego życiu i kulturze Indian Ameryki Północnej. Wymysłowo koło Tucholi odwiedzają miłośnicy jego twórczości, ludzie którzy w dobie Internetu i dziury ozonowej tęsknią za powrotem do prostoty życia w bliskości z naturą. Książki Stanisława Supłatowicza okazały się więc zupełnie nietypową promocją Kraju Klonowego Liścia. I to nie tylko w Polsce, bowiem przetłumaczono je na wiele języków europejskich (niemiecki, francuski, czeski, bułgarski, rosyjski, ukraiński), a także poza europejskich (japoński, hebrajski, mongolski). Sat Okh – 1958 „Ziemia słonych skał”; wyd.2, 1958; wyd.3, 1962; wyd.4, 1973; wyd.5, 1974; wyd.6, 1986; 1959 „Biały mustang”; wyd. 2 1960; [wyd. 3] 1983; [wyd. 4] 1983; [wyd. 5] 1987; [wyd. 6] 1993; 1973 „Dorogi schodjatsja” (w jęz. ros., wspólnie z Antoniną Leonidovną Rasulovą); 1981 „Powstanie człowieka”; wyd.2, 1988; 1985 „Fort nad Athabaską” (wspólnie z Yácta-Oya); wyd.2, 1989; wyd.3, 1996; 1990 „Głos prerii”;wyd.2, 1997;1996 „Tajemnica Rzeki Bobrów”; 1999 „Serce Chippewaya”; 2001″Walczący Lenapa”.

Sat-Okh zmarł 3 lipca 2003 roku w Gdańsku. Został pochowany na gdańskim cmentarzu „Srebrzysko”.  

satcme01

Film o Sat-Okhu:




Don Juan znad Jeziora Chapala

Jezioro Chapala.
Jezioro Chapala.

Florian Śmieja

Już sam kawaleryjski start z torontońskiego lotniska świadczył o zuchach przy sterze meksykańskiego samolotu. Jak tylko oderwaliśmy się od ziemi, zadarli oni płaty, by upewnić pasażerów, że trzymają się jeszcze kadłuba, i poszybowaliśmy wzdłuż jeziora Erie, by wkrótce wylądować w Chicago. Tam dosiedli się nowi podróżni, miejsce obok mnie zajął, jak się miało okazać, wysoki oficer meksykańskiej policji. Wdałem się z nim w rozmowę. W rezultacie, po wylądowaniu na lotnisku w Mexico City, polecił mi moją torbę wrzucić na swoje bagaże i bocznymi drzwiami bez jakiejkolwiek kontroli wyszliśmy wśród salutujących mojemu towarzyszowi  funkcjonariuszy celnych na ulicę.

Następnego dnia policjant strzegący mojego hoteliku nabrał do mnie szczególnego respektu, kiedy zauważył, że przyjechał po mnie samochód policyjny z urzędowym kogutem na dachu. To dzięki kaprysowi dygnitarza pojawił się jego szofer, by mnie zawieźć do nie znanej mi tolteckiej miejscowości Tula.

Celem mojego wojażu do Meksyku było odwiedzenie i poznanie rodaka, który kilka lat wcześniej odezwał się i napisał list do polonijnego pisma kanadyjskiego, z którym podówczas współpracowałem. Dziwił się on, że odwiedziwszy Meksyk nie opisałem swoich wrażeń i przygód. Wystosował zaproszenie:

…Na raz następny proszę podczas podróży do mnie wstąpić i ma Pan do dyspozycji łódkę, mostek i ryby w wodzie jeziora Chapala. Oprócz tego klimacik cały rok okrągły i jak w raju, a nie na ziemi.

 Ponieważ minęło kilka lat zanim mogłem puścić się w drogę, powiadomiłem o tym listownie zapraszającego. Dokładnie objaśnił mi jak do niego trafić. Szosą z Mexico było 585 km więc wybrałem nocny autobus do Guadalajara, by stamtąd innym autobusem zrobić 125 km w odmiennym kierunku. Jechałem do 73 letniego emeryta, jak donosił, „chłopaka ze wsi podkarpackiej, poszczerbionego kulami partyzanta ze zgrupowania Jędrusiów, dziękującego Opatrzności za każdy ukradziony dzień życia”.

W liście do mnie mitygował szczerze swoje wcześniejsze obietnice i studził nieco moje zapały. Na pytanie, czy ryby w jeziorze biorą, odpowiedział prosto: “Te, co brały, dawno z wody wyciągnięte i zjedzone, a młode nie rosną, bo jezioro co roku to dalej od brzegu”.

I tak po długiej podróży autobusem i przesiadce w Guadalajara znalazłem się na miejscu. W jednej z trzech pięknych willi, zbudowanych między szosą a jeziorem, w białym budynku z czarnym dachem, zastałem wysokiego, szczupłego, siwiejącego mężczyznę w białym sombrero, o oczach chabrowych, człowieka jowialnego i bezpośredniego. Jego przybrana kilkunastoletnia córka wraz ze służącą próbowały akurat długim bambusem strącać owoce  pitaya z kandelabrowego kaktusa stojącego przed domem.

Ponieważ na imię było mu Jan, stał się lokalnie znany jako Don Juan, a ponieważ był biały, to gringo. A znalazł się w Meksyku przypadkiem. Kiedy armia czerwona przewaliła się przez Polskę, antyniemiecka partyzantka nieraz zmuszona była walczyć z nowym okupantem i współpracującymi z nim organami PRLu. Z czasem jednak opór stał się nie tylko ogromnie niebezpieczny, ale wręcz beznadziejny. Pod węglem partyzant Jan przedostał się szczęśliwie do Szwecji. Były to czasy zimnej wojny i potrzebni byli ochotnicy do dywersji. Zaczęli ich szkolić Amerykanie w Europie. Kiedy jednak nastąpiła odwilż polityczna i koła historii potoczyły się w innym kierunku, ochotnicy stali się już zbędni. Jan otrzymał prawo osiedlenia się w Stanach Zjednoczonych. Bez języka i bez fachu w ręku, do tego ciężko schorowany, znalazł się w nowym kraju bez perspektyw, a lekarz dał mu sześć miesięcy życia.

W tej sytuacji wraz ze znajomym Niemcem, również nie mającym nic do stracenia, starym samochodem wybrał się do Meksyku. Przejechali cały kraj w poszukiwaniu sprzyjającego klimatu. Znaleźli go nad jeziorem Chapala w stanie Jalisco niedalego miasta Guadalajara na wysokości 1500 m nad poziomem morza. Jan postanowił się tam osiedlić.

Opodal miasteczka Tizapán el Alto między drogą do Guadalajary a jeziorem leżały skrawki nieużytków, głównie kamienie. Należały do lokalnego bogacza. Ten, kiedy doniesiono mu, że jakiś gringo interesuje się jego piedras, kamiennym terenem, nie chciał nawet słyszeć o sprzedaży. Gdy petent ponawiał chęć kupna, właściciel, by się go pozbyć, wymienił niewiarygodną sumę miliona pezów.

Jakież było jego zdumienie, kiedy gringo ofertę przyjął. Za nikomu niepotrzebne „kamienie” zdumiony sprzedawca otrzymał wielkie pieniądze. Ale Jan też nie był w ciemię bity i swe kalkulacje miał. Kurs dolara był wtedy wysoki, znalazła się rodzina, która pomogła. Ziemię podzielił na trzy działki i dwie sprzedał po korzystnej cenie. Na trzeciej postawił wygodny budynek dla siebie.  Z Don Juanem zaczęto się w okolicy liczyć.

Meksyk
Meksyk

Położenie domu nad jeziorem umożliwiło założenie irygowanego ogrodu. Kiedy pociągnięcie normalnej linni elektrycznej nastręczyło trudności, przemyślny Don Juan nocą zawieszał druty na biegnące wzdłuż szosy przewody elektryczne, uruchamiał pompę, a przed świtem zdejmował druty i troskliwie zwinąwszy chował daleko od domu. I wody z jeziora miał pod dostatkiem.

Był też pierwszym na miejscu posiadaczem sprzętu do wykrywania metali. rozchwytywanym przez amatorów szukających zakopanych pieniędzy i kosztowności z czasów rewolucji. Szperał też na własną rękę i z powodzeniem. Z czasem jednak stał się ostrożniejszy. Zgodziwszy się kiedyś pojechać w góry szukać z innymi skarbu przeżył niemiłą przygodę. Kiedy już ustalił miejsce i odkopał pierwsze monety, jeden z uczestników wyprawy wydobył rewolwer i kazał mu zmykać. Były partyzant był sam bez broni, więc ze słowami seniores roztropnie się wycofał.

 Broń po prawdzie miał i ponoć był to jego stary pistolet jeszcze z partyzantki, ale w Meksyku Don Juan wolał zachowywać wielką ostrożność. Nieraz policja ofiarowywała mu broń, ale on był przekonany, że zaraz po transakcji przyjdą po nią, skonfiskują a jego zaaresztują… Wolał nie ryzykować. Wymawiał się, że jest człowiekiem spokojnym, który broni nie potrzebuje. Nawet inspirowane kradzieże i włamania nie postkutkowały. Trzymał się z dala i koniec.

Tizapán, Meksyk.
Tizapán, Meksyk.

W czasie jednego z moich pobytów w Tizapán na ulicach zaczęła się strzelanina: policja uzbrojona w karabiny ścigała kogoś czy po prostu chciała społeczność zastraszyć, bo zbliżały się lokalne wybory. A z wyborami to w Meksyku jest zawsze cyrk.

Rządząca od czasów rewolucji Zinstytucjonalizowana Partia Rewolucyjna (Partido Revolucionario Institucional) nic sobie nie robiła z rezultatów wyborów tam, gdzie ich wygrać nie potrafiła. Po prostu nie oddawała władzy i siłą uśmierzała protesty przeciwników. Opozycja na próżno mobilizowała wyborców, kiedy zazwyczaj po przegraniu wyborów partia rządząca nie odchodziła, nie przekazywała kluczy, a wojsko i policja robiły porządek. Zdarzało się prawem wyjątku, że tu i ówdzie zdesperowane kobiety miotłami przepędzały zasiedziałych marksistów. Ale takie wypadki należały do drobnych ustępstw i atrakcji dla społeczeństwa trapionego nędzą i korupcją rządzącej monopartii oraz ogólnym chaosem.

Carmen, przybrana córka Don Juana była Indianką ze szczepu Tarasca. Nazywała go pieszczotliwie papi, co nie wystarczało, by ją przestał poganiać często do sprzątania  i innej domowej roboty. Była to jednak szorstkość udawana, bo w rzeczywistości strzegł jej jak oczka w głowie i cały majątek jej zapisał.  U niego oglądałem wśród innych precjozów dużą kamienną głowę o czterech twarzach, meksykańskiego światowida, znalezioną na cmentarzysku oraz mixteckie żarna z wulkanicznego kamienia cudnie wyrobione z lewym gwintem, rytualne naczynie, ostrza strzał i włóczni, ofiarny nóż z czarnego obsydianu. Byłem z nim, kiedy nabył statuę bożka, który mu się z miejsca spodobał. Z przymrużeniem oka napomknął, że nie zdziwiłby się wcale, gdyby się okazało, że we wnętrzu znajdzie szlachetne kamienie lub złoto.

Meksyk, agawa.
Meksyk, agawa.

Nasz partyzant osiedliwszy się w Meksyku wkrótce dał się poznać jako spolegliwy  doradca i hojny mecenas. Najchętniej wspierał zakonnice opiekujące się sierocińcami. Kiedy raz zagadnięty, dlaczego sam nie zaadoptuje sobie dziecka, zgodził się i poprosił o niemowlę płci żeńskiej. Takie się wnet znalazło a on zatrudniwszy dwie służące przyjął je do swojego domu.

Powstał problem nazwiska dla dziewczyki. Don Juan bez wahania użyczył swojego, ale potrzebne jeszcze było nazwisko matki. Całą swoją swadą udało mu się przekonać młodą zakonnicę, by dla Boga i dla sieroty użyczyła swojego nazwiska. W ten sposób Carmen w papierach ma ojca i matkę. Nie było też większego zmartwienia z chrztem. Ksiądz proboszcz nie bardzo palił się do urządzenia uroczystości dla takiej znajdy. Don Juan poważnie przytakiwał głową jego wątpliwościom i zastrzeżeniom, ale równocześnie wydobył kilka banknotów i położyl je na stole ze słowami: Ale cóż to bezgrzeszne dzieciątko temu winne, że w takiej sytuacji przyszło na świat? Ksiądz widząc pieniądze łacniej zgodził się z jego sentymentem i odbył się huczny chrzest.

Don Juan nadal nie zapominał o sierocińcach w Morelia, Zamora i Ciudad Granja. Powiadał, że miał dużo szczęścia w partyzantce, przeżył pościgi i bez szwanku wyszedł z zasadzek, że udało mu się podreperować zdrowie w Meksyku, że prowokował na nowo swoją fortunę i wygrał, bo zakonnice i sieroty modliły się w jego intencji. Wilie chętnie spędzał w sierocińcu w Zamora, skąd pochodziła jego przybrana córka. Oboje pojawiali się w nim z koszem owoców i ogromnym ciastem, które Carmen kroiła i rozdawała swoim mniej fortunnym zakładowym siostrom i braciom.

Osiadłszy pod Gadalajarą Don Juan najpierw poszukał indiańskiego znachora. Przeżywszy w partyzantce w Polsce operację płuc w majątku Niziny nad Wisłą przywiązany do drzwi przez lekarzy współpracujących z podziemiem, a ta operacja kosztowała go pół płuca i kilka żeber, wytrzymał również zabiegi i rytuał czarownika, a nawet z czasem nauczył się od niego ziołolecznictwa, założył ogródek z ziołami i sam zacząl leczyć innych.

Szybko wykaraskał się z gnębiącego go ustawicznie wysokiego ciśnienia. Wybrał sobie dietę i sumiennie ją stosował. Pamiętam jak nawet pomidory najpierw gotował, a potem obierał ze skórki przed spożyciem. Przyrządzał jedzenie po partyzancku i po starokawalersku, ale przede wszystkim rozsądnie i zdrowotnie wedle dobrego rozeznania.

 Rano po wypiciu o siódmej godzinie filiżanki swojskiej herbaty ziołowej jechaliśmy do miasteczka Tizapán położonego jakieś dwanaście kilometrów na wschód również nad jeziorem Chapala. Tuż przed miejscowością był posterunek wojskowy: na szosie trzeba było zwolnić, by przejechać przez przeszkody specjalnie wmurowane w poprzek jezdni, dla zatrzymania ruchu. W przydrożnych bunkrach żołnierze w hełmach i z bronią  w ręku  pilnowali porządku. Dawniej rewidowali każdy pojazd, ostatnio, po zastrzeleniu dwu młodych ludzi, którzy chcieli brawurowo sforsować przeszkodę, już tylko obserwowali.

W Tizapán, znaczącym „ziemia chlebowa”, chodziliśmy codziennie na targ, na którym kupowaliśmy świetne i chrupkie bułki, trochę mięsa, jajka, a przede wszystkim pomidory, pomarańcze, banany, melony i papaje.

Automat wyrabiający placki kukurydziane, tortillas, obsługiwały dwie dziarskie Metyski. Uśmiechając się przyjaźnie polecały mi swoje placki. Odpowiedziałem, że nie mam z sobą pieniędzy. To dostanę na próbę za darmo.  Tłoczone z pojemnika ciasta na ruchomą taśmę z dużą szybkością przechodziły nad gazowymi palnikami i już upieczone układały się na stosie. W te placki zawija się różne przyprawy, mięsa i sałaty, by powstała jedna z ulubionych meksykańskich potraw.

Teresa Garcia, jedna ze sprzedawczyń, wręczyła mi z taśmy trzy placki, a ja jej dałem na pamiątkę kanadyjskiego centa. Zapytała o moje imię, chciała wiedzieć, co porabiam, gdzie bywam. Szczuplutka, żywa i rezolutna westchnęła „Piękna musi być Kanada” i zaraz dodała: „i Polska”. Kto wie też, jakie sobie snuła marzenia i jakiej melancholii nabawił się ten sympatyczny podlotek.

Meksyk.
Meksyk.

Ciężkie warunki życia skłaniają wiele kobiet w Meksyku do wiązania się z osiedlającymi się w tych stronach cudzoziemcami, najczęściej Amerykanami i emerytami, oferując im najtroskliwszą opiekę i czułość za dach nad głową i ludzkie traktowanie.

Odwiedzałem tę przyjazną polską oazę kilkakrotnie. Z domu Don Juana mogłem jeździć po okolicznych stanach. Interesowały mnie szczególnie górskie krainy, które w latach dwudziestych i trzydziestych były teatrem zażartych i krwawych walk między lokalnymi chłopami tzw. cristeros a wojskiem rządowym. Wyszukiwałem dawne gniazda powstańców i rozmawiałem z byłymi kombatantami będącymi w bardzo już podeszłym wieku. Zjeździłem w ten sposób autobusami stany Michoacán, Jalisco i Colimę.

Meksykanie jeżdżą głównie autobusami. Dworce autobusowe niektórych miast są malowniczą i ważną instytucją społeczną. W większych miastach są osobne dworce pierwszej i drugiej klasy. Często różne linie oferują kursy do tych samych miejscowości, wtedy obsługa autobusu bardzo agresywnie kaptuje sobie klientelę. Wygodne i bezpieczne są klimatyzowane pojazdy pierwszej klasy używane głównie przez zamożniejszych Meksykańczyków oraz turystów. Ogół jednak i młodzi turyści jeżdżą tanimi, odrapanymi i brudnymi autobusami bez chłodzenia, zatłoczonymi i hałaśliwymi. Ścigają się one niebezpiecznie z równie mało sprawnymi ciężarówkami i jak sfatygowane bombowce wracające z trudem do bazy zajeżdżają na dworce, gdzie czeredy chłopców opadają je z mrożonkami, lodami, sokami, owocami i ciastkami.

Patrzałem na tę aprowizację z zazdrością. Napiłbym się nieraz chętnie soku czy zjadłbym lody, bo upały duże i brak przeciągu w zatłoczonych autobusach, ale bałem się wody. Nie miałem odporności tubylców, którzy pili do woli i pałaszowali zakurzone placki. Ostrożność była wskazana i roztropna.

Choć licho płatni i pracujący w fatalnych warunkach kierowcy wydali mi się znakomici. Nieraz zresztą musieli oni przemieniać się w mechaników. Autobusy psuły się nagminnie, a wysławszy pasażerów na małą przechadzkę, obsługa  brała się do naprawy i najczęściej wychodziła z problemu zwycięsko, wołała  pasażerów i niejednokrotnie dojeżdżała do celu na czas wedle przysłowiowego „Lepiej trupem, ale na czas”.

Jeździłem tymi autobusami namiętnie. Pędziła mnie jakaś niespokojna energia, czułem radość, że znajdowałem się w dzikim krajobrazie, że byłem sam. Miałem czas, czekanie nie było przykre, nie wadziłem nikomu. Nauczyłem się cierpliwości. Potrafiłem godzinami siedzieć na kamieniu i czuć się częścią krajobrazu.

Nauczycielami nieraz byli Indianie i Metysi. Ich sposób bycia potrafił zaimponować. Czasem zaskakiwały mnie ich słowa. Kiedy raz w cieniu drzew czekałem na skrzyżowaniu dróg na autobus z Guadalajary, dołączyl do mnie starszy Indianin. Po wymianie pozdrowień poskarżyłem się, że czekałem już parę godzin, na co on odpowiedział z flegmą: „No to, señor, będziesz już czekał krócej”.

Meksyk, sztuka prekolumbijska.
Meksyk, sztuka prekolumbijska.

Meksyk to kraj rozległy i ludny, górzysty bardzo i obfitujący w wulkany, położony między dwoma oceanami, każdy jego stan (a Meksyk ma ich 27) zaskakuje czymś odrębnym i fascynującym. Z zapylonej pustyni wyjeżdża się na urodzajną równinę, na płodne czerwone ziemie pełne zboża, kukurydzy i warzyw. Ale obok nowoczesnych traktorów i maszyn rolniczych widzi się nadal tabuny koników i osiołków słaniających się pod ciężarem ładunków, często długich żerdzi czy desek przytroczonych do siodła i włóczonych po ziemi. Fauna Meksyku jest bogata: w powietrzu ustawicznie kołują sępy. Czarne kolibry uwijały się przy kwiatach kolczastych krzewów, ludzie kamieniami strącali cierpkie owoce, by je żuć. Dużo żółtych, czarnych i nakrapianych motyli, egzotyczne dla nas iguany, a przez dzień cały słychać gwizd i szum owadów oraz rechot żab. Ropuchy wydają odgłosy, które łatwo brać za szczekanie psów.

Wybrane miejsce i tryb życia wybitnie Don Juanowi służyły, choć pędził życie w dużej mierze samotnicze i tylko wyjątkowo zaglądali do niego ludzie z północy. Raz na przykład zawitał dyplomata, podróżnik i pisarz Jerzy Giżycki w drodze do Indian w Oaxaca, wśród których pozostał do śmierci. Kiedy Don Juan przekroczył osiemdziesiątkę nadal cieszył się znakomitym zdrowiem śmiejąc się, że o istnieniu w jego ciele dwu niemieckich kul wie tylko Herr Rhoentgen. Te kule złapał, kiedy osłaniał angielski desant w Polsce i dzień cały w szuwarach przeleżał, zanim ściągnięto go do majątku na operację. Opisywał, jak się jeszcze ścigał na rowerze z urwisami. Zjadał lekkie śniadania, szedł do ogrodu i pasieki, a także do dawnego domu, bo nowa właścicielka owdowiała i potrzebowała pomocy, więc się tym domem opiekował. Pamiętam, jak siadywaliśmy tam razem wieczorami spogladając na piękną posiadłość, która mu dała nie tylko przystań i zabezpieczenie starości, ale przede wszystkim przywróciła sens życiu i podreperowała zdrowie. Świetne powietrze i ładny widok na jezioro uleczyły duszę.  A było na co patrzeć: nad kwieciem buganwilii  uwijały się duże motyle żółte i czarne, cynobrowe i bure, kolibry przeglądały roślinę zwaną agua vera. Z własnych agaw spijaliśmy mleko, mezcal, od którego zdaniem lokalnych Indian rosną płuca. Tym mlekiem nieraz muszą się zadowolić dzieci indiańskie. Na chudym drzewie dojrzewały papaje, żabki i świerszcze grały bez końca, z suchym trzaskaniem chybotały się pióropusze palm, raz po raz osuwały się ciężkie liście drzew zrzucających swoje sezonowe okrycie. Nad brzegiem żeglowały czaple i żórawie, z wody ozywały się kaczki i kurki. Don Juan żył spokojnie i szczęśliwie, jak u Pana Boga za piecem i kto patrzył na wyciszonego mężczyznę polewającego swój ogród, nie podejrzewał pod sielskim obrazkiem dramatycznej i niebezpiecznej przeszłości. Lekarza nie znał, miał swoje ziółka we własnym ogródku nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Napisał, że po ziółka przychodziły też młode dziewczyny, aby spędzić płód, bo bały się, że je ojcowie zabiją, jak się dowiedzą o ciąży.

Meksyk.
Meksyk.

Niektorym młodym kobietom proponował inne rozwiązanie. Zamiast ziółek zalecał tym, które były w ciąży nie dłużej niż dwa miesiące, wyjazd do Stanów Zjednoczonych, względnie Kanady, i oddanie dziecka za zapłatą ludziom, którzy na dziecko czekali. Wysłał już w ten sposób jedenaście dziewcząt. Tłumaczyl mi:

Taka samotna para bez dzieci daje w liście zaproszenie dla dziewczyny na odwiedziny razem z gwarancją utrzymania. Dziewczyna po przyjeździe do USA czy Kanady pracuje u krewnych przyszłej mamy, aby nie wiedziała, gdzie jej dziecko będzie adoptowane. W klinice rejestruje się na imię przyszłej mamy i rodzi. Po wyjściu z kliniki oddaje dziecko i otrzymuje zapłatę i bilet do Guadalajara. Jak dotąd to się zadowalają trzema tysiącami dolarów. Powraca ‘całka’ jak wyjechała i ani novio se da cuenta (narzeczony się nie zorientuje), co się z Lupitą stało. A rodzice jacy zadowoleni, że postarałem się o dobrą pracę, bo za siedem albo osiem miesięcy dziecko zarobiło kupę dolarów.

Sprzedawszy swoją willę nad jeziorem Don Juan wprawdzie kupił dom w Tizapán, ale niekiedy snuł plany, by przenieść się do Europy, albo do Kanady, gdzie miał braci. Lecz kiedy go obserwowałem, jak chodził na targu wśród przekupek i jak rozprawiał na skwerze miasteczka, jak radził przybywającym do niego ludziom i tęsknie spozierał na jezioro Chapala, rozumiałem, że w istocie ukochał on niepewny, ale męski tryb życia meksykańskiego i że właśnie tam partyzant spod Mielca znalazł swoje piękne przeznaczenie.

Mityczny Don Juan był postrachem kobiet i ich pogromcą. Jego imiennicy cieszą się opinią uwodzicieli i wyzyskiwaczy. Nasz Jan natomiast był ich obrońcą i dobroczyńcą. Jego dobra fama nie prędko ucichnie w gorącej ziemi Jalisco.




Brazylia, Argentyna, Urugwaj

Buenos-Aires.-Kościół-św.-Ignacego.
Buenos Aires. Kościół św. Ignacego.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

W deszczowy późny wieczór 25 listopada 1995 pani Ermelinda Maria Pereira wiezie mnie na lotnisko w Lizbonie. Leje straszliwie i zimno. Za to nazajutrz w Rio de Janeiro piękny, słoneczny poranek, gorąco, oczywiście. Witają mnie Luitgarde i jej mąż. Jedziemy do nich, do pięknej, eleganckiej dzielnicy w południowej części miasta, Laranjeiras (Gaj Pomarańczowy). Mieszkanko Luitgardy ciasne. Gospodyni ma wielką ochotę na długą konwersację, a ja po dwóch godzinach ze zmęczenia spadam z krzesła. Wreszcie odpoczywam w dusznym, zagraconym do niemożliwości pokoju jej syna. Nade mną wisi pod sufitem rower górski. Zastanawiam się, czy nie spadnie mi na głowę w którymś momencie… Zmęczenie jest tak upiorne, że nie mogę zmrużyć oka. Na szczęście, wieczorem idziemy do Nireu, brata Luitgardy, na sąsiednią ulicę. Zamieszkam u niego, wysoko, w facjatce z balkonem. Gospodarze ostrzegają, abym nie kręcił się po balkonie, bo może mnie trafić jakaś błędna kula z faweli za skalistym wzgórzem. Jestem szczęśliwy, bo mam tu własną łazienkę, a poza tym, przy otwartym na oścież balkonie, temperatura jest nawet znośna.

Za parę dni (29 i 30 listopada) mam na Uniwersytecie Stanowym cykl trzech wykładów. Zorganizowała je Luitgarde i nawet mi za nie zapłacono. Na wykładzie o dialektach portugalskich zaszczycił mnie swoją obecnością wybitny językoznawca brazylijski, urodzony w 1928 w Recife prof. Evanildo Cavalcante Bechara (brał też udział w dyskusji!!!). Po wykładzie o sztuce polskiej Luitgarde zaprosiła mnie na obiad do restauracji uniwersyteckiej, gdzie ujrzała w przeciwległym rogu wielkiej sali swojego znajomego profesora o imieniu Ricardo. Huknęła do niego potężnym i przeciągłym „Ricaaaardo!!!”, a do mnie rzekła bez najmniejszej żenady, wręcz z nieukrywanym zadowoleniem: „Nie jesteśmy w Polsce!”.

Brasilia. Pałac Itamaraty.
Brasilia. Pałac Itamaraty.

Któregoś dnia (chyba jeszcze przed wykładami) skorzystałem z propozycji Nireu, aby towarzyszyć mu w podróży do miasta Vassouras, 116 km na północny wschód od Rio de Janeiro. Nireu jechał tam na jakieś sympozjum naukowe, a ja miałem obejrzeć to niewielkie miasto, położone na wysokości 436 m. Leży w dolinie rzeki Paraíba i jego okolice słyną z uprawy kawy, stąd na obrzeżach miasta kilka wielkich gospodarstw (fazendas cafeiras) nastawionych na produkcję kawy. Przy nich stare, stylowe siedziby ich właścicieli. Są to eleganckie, jednopiętrowe pałace lub wysokie parterowe dwory. Samo centrum miasteczka stanowi piękny, wysadzany palmami królewskimi, bardzo obszerny plac, który łagodnie opada od stojącego na szczycie dwuwieżowego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia (1858). Pozostałe budowle, w tym zarówno ratusz, jak i Pałac Miejski, także pochodzą z tego okresu.

Zarezerwowałem wykupione w Lizbonie po bardzo promocyjnej cenie bilety lotnicze na sześć przelotów na terenie Brazylii i w sobotę, 2 grudnia, ruszyłem autobusem do São Paulo, a potem dalej, aż do Assis. Po drodze pamiętam tylko, że mijałem wybitnie brzydką sylwetkę Bazyliki Matki Boskiej „Ukazanej” (Aparecida), patronki Brazylii,  w  niewielkim  miasteczku  w głębi stanu São Paulo.  Podróż zajęła mi cały dzień, gdyż do São Paulo jest 429 km i niemal drugie tyle z São Paulo do Assis. Zwłaszcza ten drugi odcinek dłużył mi się niemożliwie. Na dworcu autobusowym w Assis para zgarbionych staruszków: Rafael i Balbina. Mój Boże! A 28 lat temu byli tacy młodzi i pełni życia, weseli i dowcipni! Zamieszkałem w hotelu „Onix”, z basenem na tarasie pierwszego piętra. Nazajutrz, w niedzielę, 3 grudnia, zostałem zaproszony na obiad do Rafaela i Balbiny w ich domu-fortecy, otoczonym wysokim murem. Rafael przygotował nawet nasze zdjęcia z Hiszpanii z lat 1967-68. Mieli straszne przeżycia z synem, który ciężko chorował i bardzo są zgnębieni tym faktem. Uciekła z nich cała radość życia. Stali się parą zgorzkniałych starców. Wielka szkoda! W Assis nie ma właściwie nic ciekawego. Miasto jest nowe, ulice wspinają się i opadają faliście po czerwonych wzgórzach. Ziemia tu, podobnie jak w argentyńskiej prowincji Misiones, jest ceglasto czerwona. W poniedziałek, 4 grudnia, mój wykład o hiszpańszczyźnie argentyńskiej, potem obiad w jakiejś pizzerii. Byłem też na próbie chóru studenckiego, który, pod kierunkiem Balbiny, śpiewa hiszpańskie pieśni.

We wtorek, 5 grudnia, wczesnym rankiem jadę do São Paulo, gdzie na dworcu autobusowym czeka na mnie profesorka Lilette na Uniwersytecie w Montpellier, pani Diva Damato. Miła i dystyngowana pani, która od razu mnie rozpoznała w tłumie, choć nigdy przedtem się nie widzieliśmy. Zostawiam bagaże w hotelu i idziemy na obiad do restauracji, gdzie cena zależy od wagi potraw. Przyzwoicie, smacznie i tanio. Pani Diva ma jakieś zobowiązania i po obiedzie żegnam się z nią. Jadę zwiedzić słynne Muzeum Sztuki przy Avenida Paulista: nowoczesny budynek wsparty na czterech czerwonych filarach. Potem spacer tą znaną aleją, ale robi się późno, więc wsiadam do metra i podjeżdżam w stronę Placu Katedralnego. Odległości niesamowite! Dziwnym trafem zjawiłem się na tyłach Katedry Metropolitalnej XIX, gdzie podejrzana dzielnica swawolnych pań. Obszerny skwer. Nagle susami biegnie ku mnie wielki Murzyn i łapie za rękę z radzieckim zegarkiem, chcąc go ściągnąć, a ja tymczasem panicznie boję się, że mi wyrwie zawieszoną na ramieniu płócienną torbę z biletami, dokumentami, pieniędzmi! Podbiega drugi Murzyn i obaj szarpią się ze mną. Zupełnie nie wiem, jak mi się udało im wyrwać i nie stracić niczego, ale strachu najadłem się co niemiara. Bądź co bądź pierwszy i jak dotąd jedyny raz w życiu zostałem właśnie wtedy napadnięty…

Buenos-Aires. Gmach. Wodociągów.
Buenos-Aires. Gmach. Wodociągów.

Środa, 6 grudnia. Samolot do Recife – 2672 km –  miał odlecieć o 9.30 rano, ale ma gigantyczne opóźnienie. Odleci około godziny 16-tej. Zawiadamiam telefonicznie żonę Antônia Barrosa, szwagra Luitgardy, o spóźnieniu. Dostajemy obiad na koszt linii lotniczych, a oprócz tego załatwiam sobie, także na ich koszt, taksówkę do miasta w obie strony. Bardzo sympatyczny kierowca gna ze mną do kolejnego muzeum, tym razem Muzeum Sztuki Nowoczesnej w parku Ibirapuera. Pożeramy ogromne odległości. Z lotniska to bardzo daleko i z trudem zdążyłem z powrotem na samolot. Pod wieczór ląduję w Recife, gdzie czeka Antônio Barros. Zatrzymam się u nich  w  bloku,  w  pokoju  jednej  z  dwóch  córek. Mało wygodnie, niestety, ale cóż!

 Buenos-Aires. Muzeum Sztuki Hispanoamerykańskiej.

Buenos-Aires. Muzeum Sztuki Hispanoamerykańskiej.

Tego samego wieczora jedziemy do pobliskiej Olindy. To tylko 6 km. O tym mieście marzyłem od dawna. Kilka kościołów obejrzanych wewnątrz i w jednym z nich koncert, na którym zostajemy. Nazajutrz Antônio ma załatwić jakieś sprawy w Igarassu, Goiana i João Pessoa, więc korzystam z jego zaproszenia i jadę razem z nim. Cóż za wspaniałe kościoły w Igarassu! Przede wszystkim najstarszy w całej Brazylii funkcjonujący do dziś kościół Świętych Kosmy i Damiana z 1535 oraz kościół i klasztor Św. Antoniego, wybudowany pod koniec XVI, z przepięknym frontonem o trzech oknach na piętrze i trzech łukach na dole. Wewnątrz pinakoteka. Trzecim ważnym kościołem jest kościół Najświętszego Serca Jezusa, największy z nich, o szerokiej, pełnej okien fasadzie. Stoi tuż obok kościoła Św. Kosmy i Damiana. I to wszystko tonie w tropikalnej, bujnej niezwykle zieleni, wszędzie całe gęste gaje palm kokosowych. Tropik w najczystszym wydaniu! Ulice w starym centrum zachowały dawny autentyczny bruk, zwany pé-de-moleque (stopa malca). W Goiana kościół Matki Boskiej Różańcowej XVIII nieco skromniejszy. Godnym zwiedzenia jest także kościół Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII-XVIII. Jednak absolutną perłą jest kościół Św. Franciszka w mieście João Pessoa, z końca XVIII. Przepiękna fasada z łukami wypełnionymi rzeźbionymi balaskami, a wewnątrz portugalskie kafelki, pokryte złotem rzeźby w stylu rokoko, malowidła. Wraz z przyległym doń klasztorem Św. Antoniego stanowi największy zespół barokowy na świecie.

Piątek, 8 grudnia. Cały dzień spędzam na zwiedzaniu miasta Recife (3,5 miliona mieszkańców). Bazylika i klasztor Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII: meble z XIX, rzeźby pokryte białym złotem. Kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia od Żołnierzy, XVIII: fronton barokowy, rzeźby pozłacane, ambona w stylu z epoki Jana V, malowidła przedstawiające pierwszą ze zwycięskich bitew pod Guararapos w 1648 przeciwko Holendrom. Kościół Matki Boskiej Różańcowej Ludzi Czarnych, XVII: obrazy z XVIII. Kościół Trzeciego Zakonu Franciszkańskiego i klasztor Franciszkański Św. Antoniego, XVII: barokowy, malowidła na kopule z XVIII, złota kaplica z XVII, jej ściany wykładane palisandrem i cedrem. Kościół Najświętszego Sakramentu, XVIII: fasada w stylu manuelińskim, ołtarze barokowe i neoklasyczne. Kościół Św. Piotra od Kleryków, XVIII, dominuje nad placem zwanym Dziedzińcem Św. Piotra, otoczonym niskimi kolonialnymi kamieniczkami. Na suficie barokowe malowidło przedstawiające powołanie kościoła. W Muzeum  Człowieka Północnego Wschodu (Museu do Homem do Nordeste) eksponaty związane z antropologią regionu, uprawą trzciny cukrowej, rzemiosłem artystycznym, folklorem, literaturą „sznurkową”, instrumentami kultów afro-brazylijskich i niewolnictwem.

Kościół św. Aleksandra w Belém d -Pará.
Kościół św. Aleksandra w Belém do Pará.

Sobota, 9 grudnia. Rano wyjazd na plażę Porto de Galinhas, 75 km na południe od Recife. Ładna, ale nie tak piękna jak Las Cuevas Beach na Trinidadzie, Chichiriviche w  Wenezueli,  czy  Bahía  Villa  Concha w Kolumbii. Niezbyt ciekawe domki ukryte wśród palm kokosowych. Mnóstwo łodzi żaglowych. W drodze powrotnej, jeszcze przed Recife, Jaboatão dos Guararapes i kościół  Matki  Boskiej  od  Przyjemności, wzniesiony w drugiej połowie XVII na miejscu słynnych bitew pod Montes Guararapes w 1648 i 1649, w których wojsko portugalsko-brazylijskie pokonało znacznie liczniejsze oddziały Holendrów. Jest to jedyny w stanie Pernambuco kościół o fasadzie wykładanej całkowicie portugalskimi kafelkami. Na miejscu bitew stoją małe armatki na drewnianych wózkach.

Brazylia. Równina Łowców Jeleni.
Brazylia. Równina Łowców Jeleni.

Po południu, w palącym słońcu oglądam kościoły w Olindzie. To nic, że słońce tak piecze. Sceneria jest przepiękna: usytuowane na wyniosłym wzgórzu miasteczko spogląda ku turkusowym wodom oceanu w dole, a wieże licznych kościołów wyrastają z gęstwy niezwykle bujnej, ciemnozielonej roślinności. Czyż może być coś wspanialszego? A powietrze, jego świetlistość są tu nadzwyczajne! Za najpiękniejszy uchodzi w Olindzie klasztor Św. Franciszka z końca XVI, a w nim kaplica Świętych Rocha i Anny, kościół Matki Boskiej Śnieżnej i kaplica Św. Franciszka. W tej pierwszej kaplicy, ściany pokryte kafelkami portugalskimi i rzeźby aniołów. W kaplicy Św. Franciszka także kafelki portugalskie. Wspaniały jest klasztor Św. Benedykta (Mosteiro de São Bento), o kilka lat starszy od poprzedniego, z pięknym ołtarzem głównym i ambonami (to zwyczaj portugalski: w prawie każdym kościele są po dwie ambony, jedna naprzeciwko drugiej) rzeźbionymi w drewnie. Oglądam jeszcze klasztor Jezuitów i katedrę z tarasem widokowym na klasztor Św. Franciszka, Św. Piotra i kościół Matki Boskiej z Góry Karmel. Na koniec, kościół Matki Boskiej Opiekunki z pierwszej połowy XVI. Znakomicie wybrali sobie to miejsce mnisi i księża portugalscy w XVI wieku. Zaiste trudno o piękniejsze miejsce na ziemi!

W niedzielę, 10 grudnia, tuż po północy przylatuję do miasta Belém do Pará (2089 km) i … nikt na mnie na lotnisku nie czeka! Nie widzę nikogo z moim nazwiskiem w ręku. Wypalam papierosy jeden po drugim. W krótkim czasie wypaliłem prawie całą ich paczkę. Trafiam na czarnoskórego taksówkarza, który próbuje mnie pocieszyć mówiąc, że gdy skończy pracę, zajmie się mną i na pewno mi pomoże. Około godziny czwartej nad ranem zabiera mnie do hotelu „Terminal”. Okropny! Klimatyzacja huczy jak w fabryce, a mimo to gorąco. O spaniu nie ma mowy. Zjeżdżam do recepcji, by zmienić pokój i oto pojawia się mój taksówkarz, który inteligentnie zapisał sobie moje nazwisko i znalazł je w recepcji hotelu „Novotel”! Jestem mu bardzo wdzięczny. Jedziemy więc do „Novotelu”. Po krótkim spaniu i śniadaniu bezskuteczna próba kontaktu z wykładowcami z miejscowego uniwersytetu. Indianin z Rondônii w oryginalnym, naturalnym wielce stroju na pocztówce w hotelowym kiosku. Wczesnym popołudniem jadę autobusem do starego centrum Belém. Miasto ma ponad 2 miliony mieszkańców. Upał niemiłosierny – 35 stopni! Nad ogromną czekoladową rzeką Guamá, południową odnogą Amazonki, słynny targ Ver-o-Pêso, ale już sjesta, pusto i parę osób śpi, inne jedzą jakieś tłuste potrawy.   Zapach  unoszący  się  znad  kramów  nie  zachęca  do  dalszego  spaceru.

Portugalska forteca z 1616, zwana Fortem Szopkowym (Forte do Presépio), a obecnie Fortem Zamkowym (Forte do Castelo), niska, z działami wycelowanymi w  kierunku Amazonki. Dalej, kilka dość ładnych kolorowych kamieniczek i plac z wielkimi drzewami mangowymi. Tych drzew jest w mieście tyle, że zasłużyło z pewnością  na miano „miasta mangowców”.

Kościół Św. Aleksandra w rusztowaniach, a katedra zamknięta. Na placu przed kościołem Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII, artystyczne strącanie owoców mango: mężczyzna rzuca kamieniem uwiązanym na sznurku, po czym przyciąga go do siebie strącając owoce z wysokich konarów potężnego drzewa. Koszary Marynarki, biały Pałac Lauro Sodré i niebieski Pałac Antônia Lemosa pochodzą z drugiej połowy XIX, a styl, w jakim je wybudowano, zwie się w Brazylii cesarskim stylem brazylijskim lub późnym stylem neoklasycznym. Budynek prefektury też w tym samym stylu. Jeszcze parę ładnych kamieniczek wykładanych kafelkami, mały, skromny kościółek Św. Jana(XVIII), kościół Matki Boskiej Łaskawej, XVII i oto całe stare miasto. Na placu przed obu pałacami, wśród mangowców, pomnik „dzielnego” generała Hilário Maximiliano Antunes Gurjão, który urodził się w Belém do Pará w 1820, a umarł w 1869 na skutek ran odniesionych w „chwalebnej” bitwie pod Itororó w czasie wojny z Paragwajem.

Autobusem do nowego centrum i Bazylika Nazaretańska, 1909, kopia rzymskiej Bazyliki Św. Pawła za Murami. Sufity z miejscowego cedru, a ambony, ołtarze i posadzki marmurowe. Wszędzie złocenia i brązy, ogromne bogactwo tej udanej imitacji. Potem Plac Batista Campos, mały park w środku miasta. Mangowce, palmy, bambusy, rzeczki, kamienne i drewniane mostki, „średniowieczna” baszta. Na pobliskim Placu Republiki, zwanym także Placem Prochowym, neoklasyczny gmach  Teatru Pokoju (Teatro da Paz), koniec XIX. Greckie kolumny, medaliony z popiersiami, posągi. Nieprawdopodobne bogactwo osiągnięte dzięki „boomowi” kauczukowemu. Imitacja opery paryskiej. I kolejny przykład lokalnej pretensjonalności: Pałacyk Bolonia (Palacete Bolonha), smukła kamienica upstrzona wieżyczkami, basztami, kolumnami o głowicach niczym wielkie baranie rogi obwieszone winogronami. Obok, Centrum  Izraelskie w całkiem ładnej willi i restauracja żydowska „Dania domowe” (Comida caseira). Niedaleko stąd w jakiejś taniej knajpce jem pizzę czy kanapkę, podczas gdy WSZYSCY obecni nie odrywają oczu od telewizora. Trwa jakiś mecz i w momencie, gdy strzelają gola, rozlega się piekielne, wręcz opętańcze wycie zgromadzonych tam zagorzałych kibiców. W życiu czegoś takiego nie słyszałem i nie chciałbym za nic w świecie ponownie usłyszeć. To było nieludzkie, zupełnie jakby poddawano ich wszystkich naraz jakimś nieprawdopodobnie wymyślnym torturom, jakby smażono ich żywcem. To się nie da opisać!!!

Poniedziałek, 11 grudnia. Po śniadaniu kolejna nieudana próba skontaktowania się z uniwersytetem. Autobusem na Wyspę Mosqueiro. Wjazd na wyspę przez most, który łukiem  spina  ją  z  lądem.  Suchy  las  i  drugi brzeg wyspy. Uderzają weń spore fale kawowej zatoki Marajó. Na piasku czarne głazy. Ładne plaże i wille letniskowe nad zatoką. Na końcu długiego mola statek, którym wracam do Belém. W dali małe i wielkie wyspy porośnięte tropikalnym lasem. Potem ciąg przemysłowo-portowych osiedli po lewej. I nagle wyrasta na horyzoncie Belém niczym Nowy Jork. Las wieżowców jest doprawdy imponujący. Wstąpiłem jeszcze do Kolegium Salezjańskiego na rozmowę z ojcem dyrektorem. Jestem umówiony na jutro z polskim zakonnikiem ojcem Tadeu o godzinie ósmej rano.

Wtorek, 12 grudnia. Ojciec Tadeu okazuje się miłym 85-letnim staruszkiem. Spędził 60 lat w Brazylii i czasem woli mówić po portugalsku. Już mu się trochę plącze polszczyzna. Niestety, nie zna nikogo w São Luís, dokąd wybieram się już jutro wieczorem. Ksiądz dyrektor wypytuje o uniwersytet i postanawia pojechać tam ze mną. Przedtem oglądam nieco zaniedbane wnętrze kościoła Matki Boskiej z Góry Karmel, XVII, z bardzo ciekawym ołtarzem głównym: anioły, piękne posągi świętych. Później, wnętrze Katedry (XVIII) z lampionami i złoceniami w stylu opery paryskiej.

Wizyta na uniwersytecie pozytywna. Rekompensują mi częściowo straty materialne i fundują bilet autobusowy do São Luís. Dowiaduję się też, że w hotelu mam opłacone wszystkie posiłki, sic! A ja się pętałem w niedzielę i wczoraj po jakichś barach i pizzeriach!!! Podczas obiadu w hotelu zjawia się prof. Anna Cristina Bentes da Silva, czyli osoba, która miała być na lotnisku. Twierdzi, że ona nie mogła i prosiła koleżankę, aby po mnie wyjechała, a teraz nie wie, dlaczego tamta tego nie zrobiła… Powiem tak: milusińskie Brazylijeczki, nie ma co!!! Teraz wychodzi ze skóry, aby być miła, ale tego, co ja przeżyłem w tym Belém do Pará z jej winy nie da się, niestety, NICZYM zrekompensować. Wiezie mnie na dworzec autobusowy (Terminal Rodoviário), gdzie kupuję bilet na jutro do São Luís. Potem Muzeum imienia Emilia Goeldiego (Museu Paraense Emílio Goeldi). To cały kompleks. Zwiedzam najpierw tak zwany ogród zoo-botaniczny, w którym: liście victoria-regia, tutejsze palmy açaí (Euterpe oleracea, po polsku euterpa warzywna),  których owoce są tu ulubionym przysmakiem, drzewa kauczukowe, gigantyczne puchowce, palmy oleiste, pumy, jaguary nakrapiane i czarne, węże elektryczne, manaty, żółto-zielone papugi, anakondy, węże boa, ibisy szkarłatne, harpie, czarne kajmany, ogromne trzymetrowe ryby pirarucu (Arapaima gigas). Dalej, akwarium, gdzie 36 sekcji z rybami charakterystycznymi dla Amazonii. Wreszcie, stała wystawa z eksponatami dotyczącymi nauk o Ziemi, botaniki, zoologii, antropologii i archeologii: wspaniałe urny, naczynia, wazy, pochówki wśród kawałków muszli na sąsiedniej wyspie Marajó – niezwykle ciekawe!

O godzinie 19-tej, w wielkim audytorium Centrum Filologii i Sztuki na Uniwersytecie  Federalnym  Stanu  Pará  dwugodzinny wykład: “Nauczanie języków romańskich w Polsce”. Tłum studentów, mnóstwo pytań i bardzo długa dyskusja. Potem  Cristina   zaprasza  na  kolację  w  restauracji  „Lá,  em casa”  (Tu, w domu). Piękna sceneria pod konarami rozłożystych akacji tropikalnych, oplątanych wielkimi liśćmi filodendronów,  niczym w hawańskiej „Tropicanie”. Cała gama typowych dla regionu potraw:  açaí – bordowa galaretka z owoców tutejszej palmy o tej samej nazwie (po polsku zwie się enterpa warzywna), kaczka w żółtym sosie tucupí (sos z manioku), liście manioku z puré z czarnej fasoli, amazońska ryba pirarucu, inna ryba amazońska zwana filhote  (Brachyplatystoma filamentosum), jambú – liście rośliny o nazwie naukowej Acmella oleracea, które podaje się wraz z maniokowym sosem tucupí,  a na deser lody z brązowych owalnych owoców cupuaçu (Theobroma grandiflorum), o białym miąższu.

Olinda. Kościół Matki Boskiej z Góry Karmel.
Olinda. Kościół Matki Boskiej z Góry Karmel.

Środa, 13 grudnia. Rano do księdza dyrektora Kolegium Salezjańskiego. Załatwia mi w São Luís nocleg w Ośrodku Wychowawczym im. Św. Józefa Robotnika, prowadzonym przez Biedne Sługi Boskiej Opatrzności (Centro Educacional São José Operário, Pobres Servos da Divina Providência). Potem muzeum w Palácio Lauro Sodré (białym pałacu) – trochę mebli, kryształów, dość skromnie. Znacznie ciekawsze jest muzeum w niebieskim Palácio Antônio Lemos: meble, obrazy, rzeźby w stylu retro, stiuki, marmury, Salon Zielony, Szlachecki i Różowy. Kościół Matki Boskiej Różańcowej z Caupina, zamknięty, z zewnątrz skromny, drzewa rosną na dachu. Kościół Św. Anny większy niż poprzedni, ale odrapany i skromny na zewnątrz. W środku ciekawa górna część ołtarza głównego z posągami aniołów. Kościół Matki Boskiej Łaskawej z 1640, dość ciekawy na zewnątrz – ładny fronton z dwiema wieżami po bokach, wewnątrz pozbawiony ciekawszych elementów. Właściwie prawie wszystkie kościoły w Belém do Pará są zaniedbane (na dachu często rosną drzewka i inne rośliny), fasady odrapane, z wyjątkiem katedry i Bazyliki Nazaretańskiej. Po kolacji Cristina odwozi mnie na dworzec autobusowy. Odległość do São Luís 806 km. Jadę całą noc.

Czwartek, 14 grudnia. Rano rozległe lasy palmowe, bawoły, krowy. Droga fatalna: chyba dwa razy autobus przejeżdża jakieś rzeki w bród. Z dworca autobusowego w São Luís telefonuję do Ojca Adelmo, który niedługo potem zawozi mnie na miejsce. W moim pokoiku po ścianach spacerują tłumnie jaszczurki i czarne gąsienice. Po obiedzie w stołówce, autobusem do miasta, odległość 25 km. Miasto bardzo ciekawe, pełne starych domów kolonialnych (niektóre ich zespoły pięknie odrestaurowane). Stare brukowane uliczki opadają i wspinają się. Niektóre z nich (Rua do Giz, Rua da Palma) w górnej części mają strome i długie schody. Sporo kamienic wykładanych niebieskimi kafelkami. Pięknie położony pałac gubernatora (Palácio dos Leões), otoczony palmami i posążkami lwów, na wzgórzu nad morzem. Katedra pod wezwaniem Matki Boskiej Zwycięskiej pochodzi z XVII, ale była kilkakrotnie przebudowywana, co nie wyszło jej na dobre. Cafua das Mercês to mały jednopiętrowy  niebieski  domek  z  wąziutkimi  oknami. To tu odbywała się licytacja przybyłych do São Luís niewolników afrykańskich. Ciekawszy od katedry jest kościół  Wygnania (Igreja do Desterro),  z  początku  XVII.  Uchodzi za najstarszy kościół w mieście i jedyny w całej Brazylii kościół katolicki o cechach bizantyjskich. W istocie, ma okrągłą kopułę i rzadkie w świątyniach katolickich duże ozdoby we frontonie, w kształcie odwróconych serc.

W Klasztorze Matki Boskiej Łaskawej, wielkim różowym budynku z 1645, mieści się stworzona przez byłego prezydenta José Sarneya, który stąd pochodził, Fundacja Pamięci Republikańskiej. W tym muzeum zgromadzono obrazy, medale, pamiątki, prezenty od głów państw, karykatury, rekwizyty folklorystyczne, oryginały takich znanych dzieł jak Espumas flutuantes (Płynąca piana) brazylijskiego poety Castro Alvesa, Sermões (Kazania) Ojca Antônio Vieira, oryginały dzieł Eça de Queirós, Jorge Amado i Camilo Castelo Branco.  Powrót autobusem do Cidade Operária (Miasta Robotniczego) w potwornym tłoku. Pasażerowie wchodzą do autobusu całym wielkim stadem, wszyscy naraz, rozpychają się niemożliwie, uderzają w plecy i ani pół słowa „przepraszam”. W takim tłoku jeszcze nigdy nie jechałem.

Piątek, 15 grudnia. Ojciec Reinaldo wiezie mnie do miasta. Jego najwłaściwsze centrum to Plac João Lisboa, inaczej zwany Placem Matki Boskiej z Góry Karmel (Praça de João Lisboa, Largo do Carmo ). W istocie kościół pod tym wezwaniem stoi  właśnie przy tym placu. Skromny, bez ciekawszych ozdób, z zamalowanym wewnątrz starym drewnianym sufitem. Sklep-wystawa: rekwizyty do regionalnego tańca ludowego z tego regionu (Maranhão). Taniec zwie się Bumba-Meu-Boi (co można by przetłumaczyć: wstawaj, mój wole!). Biorą w nim udział ludzie i fantastyczne zwierzęta, a zasadniczy jego wątek to śmierć i zmartwychwstanie wołu. Poza tym w sklepie rękopisy z XVI i XVII wieku.

Po południu lot do Brasílii via Teresina (Maranhão), 2028 km. Przylatuję około godz. 17.30 (tu różnica jednej godziny). Jonas czeka na lotnisku i jedziemy do niego, do miasta Taguatinga, 19 km stąd. Poznaję jego rodziców i siostrę Simone. Lokuję się w małym domku, gdzie będę mieszkał sam. Sympatycznie. Wieczorem jedziemy do Brasílii wraz z byłą sympatią Jonasa, śliczną Aline. Pięknie śpiewa po polsku „Taki śmieszny jesteś pod oknem” i romanse cygańskie po rosyjsku. Wypiliśmy morze piwa w „Beirute”, najstarszym barze stolicy.

Sobota, 16 grudnia. Zwiedzanie stolicy. Nowoczesne miasto wybudowane w latach 50-tych XX na Środkowym Płaskowyżu. Od 1960 stolica Brazylii. Obecnie ma ponad 2,5 miliona mieszkańców. Dużą część budynków projektował Oscar Niemeyer. Miasto ma kształt samolotu i dostosowane jest do ukształtowania terenu i leżącego w pobliżu jeziora Paranoá. Znajdujący się nad nim Park Miejski jest największym parkiem miejskim na świecie. Wieża telewizyjna ma 224 m wysokości. Z tarasu widokowego na wysokości 75 m panorama tak zwanego Plano Piloto, czyli całego miasta  w  kształcie samolotu.  Memoriał  prezydenta  Kubitschka,  który w kwietniu 1960 dokonał inauguracji miasta:  fotografie, prezenty, pamiątki, medale i w miejscu, gdzie  grób  prezydenta,  przyćmione światło,  półmrok. Teatr Narodowy Cláudio Santoro wygląda jak olbrzymi stadion. Katedra Metropolitalna jest okrągła. Tworzy ją 16 filarów na bazie koła. W intensywnie oświetlonym wnętrzu unoszą się trzy anioły, a na zewnątrz, stoją posągi czterech ewangelistów i dzwonnica.

 Rio de Janeiro. Portugalski Królewski Gabinet Lektury.

Rio de Janeiro. Portugalski Królewski Gabinet Lektury.

Najciekawszy jest Plac Trzech Władz (Praça dos Três Poderes): Pałac Planalto (Urząd Prezydenta, władza wykonawcza), Pałac Najwyższego Trybunału Federalnego (władza sądownicza) i Kongres Narodowy (władza ustawodawcza). Tuż przy nich Panteon Ojczyzny (Panteão da Pátria). Pięknie prezentuje się rezydencja Prezydenta, Pałac Jutrzni (Palácio da Alvorada), na półwyspie wrzynającym się w jezioro, otoczony basenem, z dwiema nowoczesnymi rzeźbami kobiet przeglądającymi się w lustrze wody. Pałac Sprawiedliwości, oszklony, z wodnymi zasłonami spadającymi wzdłuż fasady, jest otoczony ogrodami i znajduje się tuż przy najszerszej na świecie alei, zwanej Osią Monumentalną. Pałac Itamaraty, zwany także Pałacem Łuków, o łagodnych liniach, zdaje się płynąć nad lustrem otaczającej go wody i ogrodami Burle Marxa. Jest siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Charakterystyczny dla miasta jest pomnik Dwóch  Pionierów (Monumento de Dois Candangos), symbol dwóch pierwszych osiedleńców w Brasílii.

Uniwersytet także projektował Oscar Niemeyer. Jest długi, biegnie łukiem długości jednego kilometra. Pośrodku, między budynkami, kolorowy ogród: palmy, bugenwille i inne krzewy. Pomnik Johna Lennona i ciekawa bryła Biblioteki Uniwersyteckiej. Przy budynku rektoratu dziedziniec, którego połowę stanowi dekoracyjny basen. Wyrastają z niego palmy z koronami wystającymi nad ażurowym dachem.

Niedziela, 17 grudnia. Wyjazd do Pirenópolis, 170 km na zachód od Brasílii. Po drodze widoki wyżyny centralnej (planalto) i niewysokich szczytów na horyzoncie (Serra dos Pireneus). Cały ten region zwie się Chapada dos Veadeiros (Równina Łowców Jeleni). Ciemnozielony pejzaż, wspaniałe świeże powietrze. Około 30 km przed Pirenópolis ładna, szeroka kaskada o nazwie Salto de Corumbá. Jonas z ojcem jedzą potrawę z młodej kukurydzy nadziewanej mięsem, pamonha. Bardzo smaczna. W małej knajpce o nazwie Restaurante de Dona Cida,  za drewnianym mostkiem na Rio das Almas, jemy znakomity obiad. Bogactwo sałatek (quiabo, czyli quimbombó: Abolmeschus esculentus i gorzkie jiló: Solanum gilo). Jeden z kelnerów nazywa się Konski, ale nie mówi po polsku.

Kościół Matki Boskiej Różańcowej, 1728, patronki miasta, stoi na wzgórzu. Z zewnątrz odrapany, walący się, z dwiema ładnymi wieżyczkami. W środku prawie pusty. Tylko kolebkowe drewniane sklepienie z ciekawym malowidłem przedstawiającym Matkę Boską. Przeważa jaskrawa czerwień i błękit. Po obu stronach   łuku   tęczowego   dwie   ciekawe   rzeźby  aniołów  grających  na  trąbach. Powyżej kościoła, na Rua Nova, pojawiają się ładne kolonialne, na ogół parterowe domy,  niektóre  z  portugalskimi  oknami  „gilotynowymi”.  W  całym mieście sporo palm królewskich. Muzeum Rodziny Pompeu, XVIII, gdzie mieściła się pierwsza drukarnia, zamknięte. Na Rua Direita najwięcej pięknych kolonialnych parterowych kamieniczek, zwanych tutaj casarões. W nowej willi, Museu das Cavalhadas,  czyli Muzeum Konnych Walk Maurów i Chrześcijan, tradycji pochodzącej z epoki Karola Wielkiego. Dwa małe pokoiki, a w nich: czerwone stroje Maurów i niebieskie Chrześcijan (kapy, hełmy), maski wyobrażające  woły i jaguary. W tych maskach w okresie Zielonych Świątek przemierzają miasto przebierańcy na koniach lub pieszo. Maski mają odstraszać złe duchy. Świętowanie i przemarsze zaczynają się 9 dni przed niedzielą zielonoświątkową, a kończą dwa dni po niej. Apogeum przypada na samą niedzielę zielonoświątkową.

W sklepie z pamiątkami przy Rua do Bonfim kupuję maskę jaguara (onça pintada) do mojej kolekcji. Kościół Naszego Pana Dobrej Śmierci (Nosso Senhor do Bonfim, z 1750), mały, z dwiema zgrabnymi wieżyczkami. Dokładnie z tego samego roku pochodzi niepozorny kościół Matki Boskiej z Góry Karmel, z potrójną fasadą. Obok mostu zwanego Meia Ponte, siedziba radców miejskich (Câmara de Vereadores).

Porto Alegre. Maska o twarzy Indianina.
Porto Alegre. Maska o twarzy Indianina.

Poniedziałek, 18 grudnia. Dalszy ciąg zwiedzania stolicy. Najpierw jezioro Paranoá, a nad nim mangowce, wysokonogie ptaki quero-quero, zwane w Urugwaju tero: Vanellus chilensis, białe czaple. Klub jachtowy po przeciwnej stronie. Potem Ambasada Polska, Pałac Jaburu – siedziba wiceprezydenta. Nazwa oznacza wielkiego białego ptaka z czarną głową i szyją, takiego gigantycznego bociana (Jabiru mycteria ); w Wenezueli zwie się garzón soldado. Mały, drewniany kościółek z niskimi wieżyczkami i pasem rozetek pod dachem, najstarszy w Brasílii. Zbudowany dla jej budowniczych w latach 50-tych XX. Wewnątrz świątyni Don Bosco piękne niebieskie i różowe witraże tworzą przyjemny półmrok. Ten święty włoski miał przewidzieć w 1883 powstanie tego miasta: „Między 15 a 20 równoleżnikiem, w miejscu, gdzie utworzy się jezioro, narodzi się wielka cywilizacja. To tu będzie ziemia obiecana”.

Świątynia Dobrej Woli (Templo da Boa Vontade) ma kształt piramidy o siedmiu bokach. Na jej wierzchołku umieszczono największy kryształ znaleziony w Brazylii („piramidy są zdolne do uchwycenia i skoncentrowania w sobie pozytywnej energii”). Jest to ogólnobrazylijska siedziba tak zwanego Legionu Dobrej Woli i ze względu na swą charakterystykę ekumeniczną przyciąga wiernych różnych religii. Stanowi najczęściej odwiedzany obiekt w mieście. Galeria Sztuki Świątyni Dobrej Woli to marmurowa ściana z wypisaną na niej filozofią Ideału Dobrej Woli, autorstwa założyciela świątyni, Alzira Zarura (1914-1979). Parlamundi – Światowy Parlament Braterstwa Ekumenicznego. Mieści w sobie Międzynarodowe Forum Posiedzeń: dwa audytoria, Salę Plenarną im. José de Paiva Netto (przewodniczącego Legionu Dobrej Woli),  Skrzydło  Studentów  z  biblioteką,  stołami do studiów,  komputerami, Salon reprezentacyjny i restaurację. Ten zespół architektoniczny tworzy jeden rząd: obok siebie stoją Parlamundi, siedziba Legionu Dobrej Woli w Brasílii i Świątynia Dobrej Woli.

Jonas i jego ojciec przywożą mnie w ostatniej chwili na lotnisko w Brasílii. Lot do Kurytyby dość krótki, 1366 km. Gdy z wózkiem wyładowanym bagażami stoję przy wyjściu  z budynku lotniska, mijają mnie obojętnie Don Quijote, czyli Paulo Filipake (Filipiak) i Sancho Panza, czyli ksiądz Jerzy Morkis. Błądzą po budynku lotniska, aż decyduję się im ujawnić. W hotelu, gdzie mieszkał we wrześniu Dembicz z żoną jedna doba 60 reali. To nie na moją kieszeń. Telefonują do konsula, pana Marka Makowskiego, który radzi skontaktować się z Siostrą Fabiolą z Zakonu Sióstr Rodziny Marii. Na szczęście, Siostra Fabiola godzi się mnie przygarnąć. Piwo w hotelu, a potem u Filipiaka. W klasztorze miła Siostra Fabiola lokuje mnie w apartamencie za ołtarzem. Śniadania będę jadł w klasztorze, a pozostałe posiłki w polskim klubie União Juventus, co załatwi mi Paulo Filipiak.

Wtorek, 19 grudnia. Rano Siostra Fabiola wiezie mnie do Konsulatu Polskiego. Konsul radzi jechać na nagrania albo do Colônia Murici (ksiądz Józef Bestwina) – gorszy wariant, albo do Santana, 500 km na południowy zachód od Kurytyby (ksiądz Daniel Niemiec), lepszy wariant. Pierogi i placki kartoflane na obiad w União Juventus. Wieczorem kolacja u przemiłych Państwa Kawków. Dostaję w prezencie  polską wersję przewodnika po stanie Paraná, w tłumaczeniu pana Kawki. Piękne fotografie.

Środa, 20 grudnia. Z Siostra Fabiolą na dworzec autobusowy, skąd autobusem do União da Vitória. 4 godziny męczącej jazdy. Czekam jeszcze godzinę na autobus do Santana, gdzie zjawiam się o 17-tej. Na przystanku siostra polskiego pochodzenia. Kawa plus tutejszy sernik. Piękna okolica: zielone wzgórza i wyniosłe „piniory” (araukarie).  W  dolinie  rozproszone  domostwa.  Prawie  wszyscy mówią po polsku. Około 19-tej przyjeżdża ksiądz Daniel Niemiec, w długiej, białej sutannie. Przemiły, przystojny człowiek. Po kolacji nagranie u Zyka (Zygmunta Gajasa), 3 km stamtąd. Jego rodzice mówią ładną, staranną polszczyzną. Przy wyjściu wielka biało-czarna żaba (sapo, Dedrobates tinctorius).

Czwartek, 21 grudnia. O 7.30 wyjazd do Cruz Machado. Im bliżej celu, tym ładniejsze widoki: piękne doliny, a na horyzoncie malownicze góry. Nagrania z Zygmuntem Lipińskim, z babcią Iwańczukową (ponad 90 lat) i jej córką, Luisą Iwańczuk Marchal (52 lata) oraz z panią Władzią Domiańską-Otto (90 lat). Język pani Luisy oraz pani Władzi niesłychanie ciekawy i malowniczy. U pani Władzi ptaki w klatkach. Wracam do Santany i po kolacji video kasety z uroczystości lokalnych: dożynki,  tańce  i  śpiewy  ludowe.  Teraz  dowiaduję  się,  że  ksiądz  Daniel Niemiec umarł  w  2006  (urodził  się  w  Krzyszkowicach,  powiat  myślenicki,   w  1924 r. ).

Brazylijscy parafianie wybudowali mu piękna kaplicę, gdzie został pochowany. Istnieje też plac jego imienia.

Piątek, 22 grudnia. U pana Wróblewskiego oglądam maszyny do suszenia (sapecadores) i przeróbki yerby mate. Ciekawa rozmowa z Franciszkiem Kazimierzem Szymankiem z Rio do Banho. Po obiedzie powrót do Kurytyby. Na dworcu autobusowym nie ma Siostry Fabioli. Piekło! Tłum, spaliny, zgiełk. Na gapę autobusem do klasztoru Sióstr Rodziny Marii (Irmãs da Sagrada Família de Maria).

Recife. Garnizonowy kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia.
Recife. Garnizonowy kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia.

Sobota, 23 grudnia. Po śniadaniu czytam i piszę pamiętnik. Z prof. Reginą Przybycień idziemy na obiad do restauracji włoskiej „Mezza Notte”. Bystra, inteligentna i miła ta pani Regina. Zna świetnie angielski. Chce robić badania porównawcze nad literaturą emigracyjną polską w Brazylii i w Stanach Zjednoczonych. Talerz pełen różności: palmito, salami włoskie, różne sery, a potem lasagne. Po obiedzie Park im. Jana Pawła II i skansen polskiego budownictwa ludowego w Paranie. W sklepie u pani Danuty kupuję drewniany wazonik dla żony Nireu. Pisanki drogie. Potężny deszcz. Jedziemy do garsoniery pani Reginy. Oglądam zdjęcia z pobytu Miodunki w Brazylii i pomagam pani Reginie wypełnić formularze w sprawie stypendium w Instytucie Badań Polonijnych w Krakowie. Przychodzi młody grubas Rogélio Piasecki. Był w Krakowie 10 lat i pod koniec pobytu założył prywatne biuro turystyczne. Jego ojciec polskiego pochodzenia, a matka, według jego własnych słów,  „kundel” ( vira-latas ). Pijemy cachaçę i whisky.

Niedziela, 24 grudnia. Rano Mariano Kawka wiezie mnie do Colônia Murici, 25-30 km na południowy wschód od Kurytyby. O 10-tej msza polska, którą odprawia ksiądz Turbański, historyk polonijny, badacz organizacji kościelnych w Brazylii i Argentynie, 80-letni, dobrze wyglądający i bystry, dowcipny staruszek. W głównej nawie kościoła stacje Drogi Krzyżowej z napisami po polsku, a w bocznym ołtarzu Matka Boska Częstochowska. Po mszy obiad już z udziałem bardzo miłego i życzliwego księdza Józefa Bestwiny. Po obiedzie Mariano Kawka wraca do swojego Pinhais, a ja z księdzem Bestwiną jadę do małej, drewnianej kaplicy w Antinha, u stóp Serra do Mar, 18 km od Colônia Murici. Pagórkowaty, pofalowany krajobraz: araukarie, zagony kapusty, pola kukurydzy, pasące się konie… Msza z udziałem Polaków, ale większość to miejscowi Brazylijczycy. Ksiądz wita mnie specjalnie pod koniec mszy. Śliczna Marysia, już zamężna blondyneczka, miejscowa nauczycielka.

Odwiedzamy 80-letniego Adolfa Greboge (Grzybosia). On z żoną i córki mówią po polsku. Przy stole gęsty rój much. Żeberka, tłusta kiełbasa, ciasto, kawa. Tradycja uroczystej wieczerzy wigilijnej nie istnieje. Adolfo pokazuje mi całe obejście: kuźnię,  oborę, stodołę, sad. Na jednym z drzew, przy samym pniu, zwiędłe czarne kulki. To resztki tych wspaniałych soczystych owoców jabuticaba  (Myrcia cauliflora),  które jadłem nazajutrz na obiedzie u sióstr: czarne, lśniące kulki, w środku biały miąższ i jedna, dwie drobne pestki.

Pasterka – missa do Galo – o 22-ej. Bardzo ładna i uroczysta. Chór starszych Polaków śpiewa polskie i brazylijskie kolędy (w tym tę najbardziej znaną Noite linda, noite bela… – O, śliczna, prześliczna nocy…). Te brazylijskie śpiewają wszyscy. Araukarie pełnią rolę choinek. Po pasterce szampan, orzechy włoskie, migdały. Miła bardzo niespodzianka: świąteczne, gwiazdkowe prezenty od księdza Bestwiny – skarpetki i pudełko czekoladek „Nestle” (przekazałem je pani Kawczynie i jej córce). W telewizji bardzo zmęczony papież.

Poniedziałek, 25 grudnia. Przed ósmą rano jadę z księdzem Bestwiną do Malhada, 12 km od Colônia Murici. Tam o ósmej msza w dość dużym kościele. Pod koniec znów ksiądz pięknie mnie wita, a ja dziękuję po portugalsku. Po mszy nagrania rozmów z jej uczestnikami, ale kłopoty techniczne z nagrywaniem. Duszno, parno, deszcz wisi w powietrzu. W drodze powrotnej zdjęcia różowych kwiatów datury (trombeteira, trombetas do Juízo Final) na szpalerze krzewów u cabocla (metyskiego wieśniaka) w czarnym kapeluszu. Przed obiadem u sióstr dzielimy się opłatkiem. Dopiero w Boże Narodzenie! „Oni nie bardzo wiedzą, co zrobić z tym opłatkiem”, jak mówią obaj księża. Kolędy po polsku i portugalsku. Miły nastrój, świetny obiad. Od siostry Brazylijki, która dyrygowała śpiewaniem na pasterce, dostaję w prezencie taśmę z kolędami brazylijskimi. Około 14-tej odjazd do Kurytyby. Duszno straszliwie. O 18.10 pan Kawka wiezie mnie na lotnisko. Ledwie przyjechaliśmy, leje jak z cebra. Siedzimy w samochodzie dobre pół godziny. Piwo w restauracji na górze.

Na lotnisku w Porto Alegre (z Kurytyby 716 km) dwaj młodzi chłopcy z Centrum Społecznego imienia Ojca João Calábria. Noc, ale po drodze widać wielką rzekę Guaíba, która na południu tworzy ogromne jezioro Lagoa dos Patos. Jedziemy do klasztoru położonego prawie 20 km od lotniska, na przeciwległym końcu wielkiego miasta. Pokoik skromny, z prysznicem, ale WC na końcu korytarza.

Colonia del Sacramento. Urugwa.j
Colonia del Sacramento. Urugwa.j

Wtorek, 26 grudnia. Na śniadanie ciasto, kawa, banany i… mango! Brat Noivar odwozi mnie na lotnisko w towarzystwie jakiegoś Mulata z Bahia. Po drodze kaplica Matki Boskiej Jasnogórskiej (Capela Nossa Senhora do Monte Claro) i krótka, lecz treściwa rozmowa z księdzem Leonem Lisiewiczem. Ustalamy datę mojego przybycia do Porto Alegre w drodze powrotnej na 17 stycznia. Przyjedzie po mnie na dworzec autobusowy taksówką. Odległość do Uruguaiana to zaledwie 634 km. Podczas lotu (jest to ostatni odcinek mojego Brasil-Pass) postój w Urugwaju, na lotnisku w Rivera: jakaś zupełna dziura pośród z lekka pofalowanej, zielonej równiny. Tu i ówdzie małe kępy drzew, jeziorka, pasące się bydło. Z lotniska w Uruguaiana stopem (de carona) do miasta. Długo  czekam  na  autobus  „circular” do  argentyńskiego  Paso  de  Los  Libres  w  prowincji Corrientes, po tamtej stronie rzeki Uruguay. Obserwuję bardzo malownicze stroje trzech gaúchos: brązowe buty z cholewami, brązowe lub niebieskie bufiaste spodnie bombachas, nabijane metalowymi, srebrnymi ozdobami rastras, czyli szerokie pasy, niebieskie koszule, niebieskie lub różowe chustki zawiązane „po harcersku” na szyi, czarne kapelusze ze sznurkiem z tyłu lub pod brodą – piękny, elegancki strój! Niestety, nie udało mi się zrobić zdjęcia!

Rozklekotanym, starym autobusem powolny objazd tego przygranicznego miasta: sklepy, sklepiki, neogotyckie kościoły, małe, dwukołowe wózki (fretes) ciągnione przez konie. Przejazd przez most na rzece Uruguay, Presidente Getúlio Vargas – Presidente Justo. Jak mi się wydaje, nie ma kontroli dokumentów. Wysiadam przy dworcu autobusowym (terminal de ómnibus) w Paso de Los Libres. Ten pierwszy kontakt z “moją” Argentyną sprawia bardzo złe wrażenie. Brud, żebrzący nachalnie mali sprzedawcy herbatników i cukierków – Indianie Guaraní z prowincji Corrientes, o bardzo śniadej cerze i przy tym bardzo brudni. W knajpce przy dworcu przez ponad pół godziny kucharka nie zdążyła przyrządzić omletu, a byłem jedynym klientem! O godz. 14-tej telefon do księdza Kudleka z Pyskowic, z prośbą, by w Posadas wyjechał po mnie na dworzec autobusowy. Odjeżdżam o 16-tej. Obsługa autobusu  niegrzeczna (fatalnie traktują bagaż i rzucają go do bagażnika), a wewnątrz ziąb. Nie skutkują moje wielokrotne prośby o zmniejszenie klimatyzacji. Po drodze brzydkie miasteczka z tymi domami – pudełkami, o opadających z jednej strony dachach. Wokół brud i błoto. Na barach napisy: Minutas (szybkie, barowe posiłki) i Picolé (płynne lody, zamrażane potem w zamrażalniku). Inny napis często się pojawiający to Gomerías, czyli wulkanizacja. Jedyna rzecz godna uwagi: triumfalna biała brama przy wjeździe do miasteczka Yapeyú, gdzie dom (casa histórica), w którym w 1778 urodził się generał José de San Martín.

Plener prowincji Corrientes to najbardziej płaska i bezkresna równina, jaką można sobie wyobrazić, z małymi kępami drzew od czasu do czasu. Rzadziej mokradła (bañados ) i czaplarnie (criaderos de garzas) w najbardziej wilgotnych miejscach. Te bardziej suche wzdłuż szosy (calzada) okrutnie wypalone wraz z wielkimi drzewami. Stada bydła i koni. Autobus zatrzymuje się przy każdym prawie domostwie, przy każdej polnej drodze prowadzącej w głąb pampy. Objeżdża dokładnie wszystkie miasteczka: Yapeyú, La Cruz, Alvear, Santo Tomé, Virasoro. W Apóstoles mignął mi wielki napis: Grabovieski.

Parę minut po 22-ej wreszcie Posadas, po sześciogodzinnej podróży. Ksiądz Kudlek nie ma dla mnie locum. Po ponad godzinnych poszukiwaniach śpię u Francisco Tarnowskiego, wiceprezesa Wspólnoty Polskiej (Comunidad Polaca), przy calle Florencio Sánchez 3456. Dowiaduję się od niego, że nauka języka polskiego nikogo nie interesuje i że de facto w Polskim Klubie w Posadas  nie ma  żadnej działalności. Pan  Dzidek Styczyński umarł tydzień temu,  a wdowa po nim, Karola Szychowska, od prawie dwóch lat jest sparaliżowana i porusza się na wózku inwalidzkim. Zaiste hiobowe wieści! Takie zmiany po pięciu zaledwie latach!

Środa, 27 grudnia. Wcześnie rano budzi mnie hałas rozmów i trzask narzędzi. Francisco Tarnowski i jego robotnik budują chodnik (veredę) z cementu na podwórku. Po skromnym śniadaniu piszę pamiętnik. To, co wczoraj zobaczyłem i o czym się dowiedziałem, napawa mnie smutkiem. Żona Tarnowskiego, Dora Rodríguez, jest dla mnie dość miła. Ułatwiła mi kontakt z Tamarą Buss, która właśnie telefonowała. Jej ojciec, przemiły staruszek, umarł w kwietniu tego roku…

Po południu z córką Dory w centrum Posadas. Wymieniam pieniądze, zwiedzamy plac przed Zarządem Prowincji (Casa de Gobierno). Budynek Zarządu Prowincji to różowy, parterowy pałacyk z kolumnami. Nowa katedra niezbyt ciekawa. Na Placu San Martína jego pomnik na koniu, obok, wielki budynek prywatnego Instytutu im. Ojca Montoya (Instituto Padre Montoya), gdzie studia poświęcone Indianom Guaraní. Kupuję bilet do Esperanza na jutro, na godz. 5.15. Wieczorem rozmowa z Bernardo Federico Neumannem. Uczy sztuk plastycznych na Universidad de Misiones. Trochę milszy wydał mi się ten Tarnowski, niż na początku.

Czwartek, 28 grudnia. Tarnowscy budzą mnie o 4.50. Budzik nie zadzwonił, albo byłem tak śmiertelnie znużony, że nie słyszałem. Pakuję się w popłochu. Remise (cóż to za słowo!), czyli tania taksówka, już czeka. Wysiadam z niej, a autobus już rusza! Podróż trwa do 10.10, czyli pięć godzin. Oglądam krajobraz: Fátima, San Ignacio Miní, Gobernador Roca, Jardín de América, Puerto Rico, Eldorado… i przysypiam często gęsto.

Po przyjeździe do Esperanza bezskutecznie usiłuję skontaktować się telefonicznie z Tamarą. Mąż jednej z pań niemiecko-szwajcarskiego pochodzenia w pobliskim biurze wiezie mnie do Tamary. Nie ma nikogo i sąsiedzi nic nie wiedzą. Jedziemy na czakrę Bussów. Rozpoznaję drogę na szosie przed Wandą. Zajeżdżamy i moim oczom ukazuje się straszny widok: pogorzelisko, zgliszcza ze sterczącym kominem pośrodku, oto, co zostało z pięknego wiejskiego domu Bussów. Spłonął doszczętnie pod koniec sierpnia tego roku, a pani Marta Bussowa, matka Tamary, w ostatniej chwili zdążyła wyskoczyć przez okno na rzucone przedtem kołdry i poduszki. Spłonęło wszystko. Ocalały tylko budynki gospodarcze i mały domek na prawo od  bramy z dużymi literami R(einchold) B(uss).

Podziwiam pogodę ducha Tamary i jej matki, które serdecznie mnie witają. W całym domku unosi się zapach gotowanej kiszonej kapusty, którą niedługo potem jemy na obiad z jakąś kiełbasą i kluskami. Po obiedzie, wstrząśnięty, wysłuchuję opowieści Tamary. Po kąpieli próbuję spać, ale po dwóch godzinach budzę się zlany potem. Pani Bussowa zaprasza na kawę i ciasto. Wręczam jej opoczyński bieżnik i serwetki. Tamara i jej antypatyczny mąż niemiecko-paragwajskiego pochodzenia wypuszczają krowy na pastwisko. Mają teraz 80 sztuk. 27 ukradli im niedawno. Na horyzoncie piękna misjoneńska dżungla. Jedziemy do polskich sióstr do Wandy (Zakon Dominikanek Misyjnych, z główną siedzibą w Zielonce pod Warszawą). Miła rozmowa z siostrą Asuntą i z młodszą Maksimilianą. Jutro o 17-tej u nich wieczór kolęd. Zapraszają. Ich sąsiad, pan Kazimierz, odwozi mnie do opuszczonego domostwa Bussów. Mówi po polsku, ale po tutejszemu, z trudnościami. Nauczył się od matki. Mówi, że mąż Tamary to drań i że rodzina chciała upiec panią Bussową, żeby otrzymać spadek. Ona boi się tu spać, śpi u syna. Nie dziwię się jej. Cisza wokół bezmierna, z cykaniem insektów, przerywana wyciem nocnego ptaka urutaú,  szczekaniem psów i podejrzanymi trzaskami. Z duszą na obu ramionach idę spać.

S. Luís do Maranhão. Fontanna Ribeirão.
S. Luís do Maranhão. Fontanna Ribeirão.

Piątek, 29 grudnia. Przed obiadem rozmowa z panem Jeleniem i jego żoną pochodzącą z Cerro Azul, w tej samej prowincji Misiones. Mieszkają tuż koło najstarszego, drewnianego kościółka w Wandzie, gdzie ksiądz Zimny odprawiał msze. Obiad z panią Bussową, córką Tamary Letycją i służącą Metyską guarańską. Po obiedzie, za ogrodzeniem mignęła mi saracura (Aramides saracura), duży brązowo-szary ptak o wysokich, czerwonych nogach i czerwonych oczach. Nagranie u pani Jejerowej z Firków, spod Włodzimierza Wołyńskiego. Potem wieczór kolęd u sióstr w Wandzie. Jest Konertowa i Krzynówkowa, między innymi. Razem około 25 osób. Pełno ciast, musujący napój alkoholowy z ananasów i sidra. Umawiam się na jutro z panem Stefanem Firką i jego młodszym bratem. Pan Stefan z żoną odwożą mnie na Bussowe pustkowie.

Sobota, 30 grudnia. Rano pan Stefan Firka wiezie mnie do pana Jana Welcza. Nagrywam w jego wielkim domu na skraju Wandy. Później przychodzi jego żona, Maria Kisiel spod Grodna. Przed 12-tą na obiad do państwa Firków. Żona pana Stefana, pani Wanda Orzeł, urodziła się w Puerto Wanda w 1939. Mają ośmioro dzieci. Ich domek stoi nad rzeką Tupicuá, wśród wielkich sosen kanadyjskich. Po obiedzie straszny upał i modorra, maksymalne znużenie. Nagranie nieudane, niestety! A szkoda, bo pani Wanda ciekawie opowiadała o zabijaniu węży, a pan Stefan, o muzeum zoologicznym pana Chudego w Lanusach i w Parku Regionalnym Uruguaí.  Ładnie opisywali mi niektóre zwierzęta, na przykład, „mrówkowiada”. O zmierzchu spacer nad Tupicuá.  Teraz, po kąpieli, siedzę i piszę, a pot leje się ze mnie ciurkiem (o godz. 22.10 !!!).

Niedziela, 31 grudnia. Całe przedpołudnie przesiedziałem u pani Bussowej i dopiero po sjeście poobiedniej jedziemy wszyscy do państwa Korżaków do Wandy. Pochodzą ze wsi Babice pod Biłgorajem i są Ukraińcami (ona jest siostrą Konertowej).  Mówią dobrze po polsku.  Pani  Korżakowa  prawie  cały czas prowadzi dialog po polsku z panią Bussową. Nie wiedziałem, że doña Marta  aż tak dobrze  radzi sobie po polsku. Mnóstwo jadła i napojów: kanapki, pizza z jakimś pomarańczowym smalcem, whisky, piwo bezalkoholowe i sidra. W tej chwili odleciał z krzykiem urutaú, który przedtem smętnie zawodził: „Oj, joj, joj, joj, joj, jak mnie boli!” (wymawiać śpiewnie i wolno). Przyznam, że takie zawodzenie, gdy się siedzi w pustym domu o godz. 21. 45, brzmi nieco niepokojąco… Otóż ptak ten nie odleciał i nadal zawodzi niemal ludzkim głosem!

Śpiewaliśmy u państwa Korżaków po polsku, rosyjsku i ukraińsku. Było miło. Kupuję bilet na pojutrze do Bujnesu (Buenos Aires). Wyjazd o 13-tej z Wandy. W Bujnesie będę około 8-ej rano następnego dnia, czyli we wtorek, 3 stycznia. Podwożą mnie do pana Władysława Firki, gdzie spędzę wesoło i przyjemnie cały wieczór sylwestrowy, aż do drugiej nad ranem. Pani Firkowa wita mnie serdecznie. Podziwiam piękny, duży dom i ogród z ciekawą roślinnością: catalpa bignonioides o szerokich, wielkich liściach, kamelie, filodendrony, tung z orzechami. Poznaję całą urodziwą rodzinę: czterech synów z żonami i dziećmi i niezamężną córkę. Bardzo kulturalnie i miło. Piwo, wino białe, sidra, świetne ciastka (masitas). Śpiewam, tańczę, wygłupiam się. Tylko pan Ladislao dotrzymuje mi kroku. Rysio i jego śliczna morocha (brunetka), cóż za piękna para! Oboje, a także Rubén interesują się polskim kinem i dużo o nim wiedzą. Niestety, straszne nieszczęście miało miejsce kilka lat później: Rysio i jego żona zginęli w wypadku samochodowym. Tragedia nie do opisania!

O północy straszny huk, strzały, sztuczne ognie, rakiety. Dzieci budzą się z płaczem, psy wystraszone nie wiedzą, co się dzieje… A ja myślałem naiwnie, że w takiej Wandzie będzie spokojnie. Pan Władysław odwozi mnie na Bussowe pustkowie i umawiamy się na ósmą rano nazajutrz na wycieczkę do  wodospadów Iguazú.

Poniedziałek, 1 stycznia 1996. Pan Władysław przyjechał bardzo punktualnie, ale ja jeszcze piorę w łazience. W efekcie wyjeżdżamy o 8.30 i za pół godziny jesteśmy w Parku Narodowym Iguazú. To tylko 35 km. Już jest gorąco. Idziemy ścieżką górną – jako tako, ale na dolnej, koło wodospadu Dwie Siostry ( Dos Hermanas ), zaczyna się upał nie do zniesienia: koszula do wyżęcia. Zdejmuję i chodzę już do końca bez koszuli. Fotografuję. Przy punkcie widokowym z palmami na pierwszym planie, stadko 4-5 ostronosów (coatíes), śliczne zwierzątka, na wpół oswojone. Zaczyna się najciekawsza partia: wodospady Bozzetti i San Martín. Pył wodny. Ogromne zwały wody. Kupiłem kartkę dla Ojca Augustyna Zimnego i papierosy „Particulares”. Nad nami piękna niebiesko-żółta urraca (Cyanocorax chrysops) odpędzana przez dwa szare ptaki z ich terenu. Przedtem, na górnej ścieżce, śmignął nad potokiem cudowny niebieski ptak z długim ogonem, zwany bailarín azul (Chiroxiphia caudata), czyli “niebieski tancerz” i trzy wrzeszczące zielone papugi. Obsypane ognistymi kwiatami tropikalne akacje, zwane w Argentynie chivatos i ambay (Cecropia adenopus), który na Kubie zwie się yagruma, o wielkich palczastych, białych u dołu liściach, filodendron oplatający wokół pień jakiegoś drzewa, to okazy flory, które zwróciły moją uwagę.

S. Luís do Maranhão. Kamienica wyłożona kafelkami.
S. Luís do Maranhão. Kamienica wyłożona kafelkami.

Odjeżdżamy tuż przed godziną 13-tą, a więc byliśmy przy wodospadach prawie cztery godziny. Wystarczy. Dziś upał przeszedł samego siebie. Rozpalonym samochodem, rozpaloną szosą jedziemy przez rozgotowaną w słońcu puszczę misjoneńską do Puerto Libertad, tuż przed Wandą. Aleją ovenii (Hovenia dulcis) dojeżdżamy do pełnej wirów Parany. Po paragwajskiej stronie domki na wysokim brzegu. To Puerto Irala. Na czystej – o dziwo! – wodzie tej bardzo głębokiej rzeki (ponad 80 m) kolebią się małe stateczki, które przewożą ludzi z Argentyny do Paragwaju i vice-versa. Jeszcze pod górę bardzo kiepską drogą i docieramy do  „capilla histórica” (historycznej kaplicy) z cudowną Matką Boską z Itatí, patronką Corrientes, przy drzwiach głównych. Ociekam potem i mój podziw dla ludzi, którzy tu przyjechali z Europy, żeby wyrąbać kawał puszczy i mieszkać w tym piekle, osiąga swoje apogeum. Pod wieczór spacer z panią Martą Bussową do domu jej syna Dago (Dagoberta), lekarza w Eldorado. Ona tam chodzi spać.

Wtorek, 2 stycznia 1996. Podróż do Bujnesu – 17 godzin. Odległość: 1370 km. Postoje: San Ignacio Miní, Paso de Los Libres (kolacja: kotlet panierowany z cielęciny, puré z kartofli, piwo), Concordia.

Środa, 3 stycznia. Przyjeżdżam do Bujnesu o 8.30 rano. Za godzinę pojawia się pan Franio i taksówką jedziemy do niego na ulicę Sarmiento. Gorąco strasznie. Nie mogę zasnąć mimo zmęczenia. Po południu do Akademii (żargonu) Lunfardo. José Gobello  zaprasza na jutro na kolację, w towarzystwie Amerykanina Simona Colliera, autora monumentalnej monografii o tangu, za jedyne 96 dolarów! Spacer do Avenida de Mayo i potem aż do Różowego Domu (Casa Rosada), na Plaza de Mayo, gdzie gwałtowna burza i ulewa wpędzają mnie do metra.

Czwartek, 4 stycznia. Rano Ambasada RP. Rozmowa z Leszkiem Hyjkiem i z Czubą. Kawa. Stiuki w hallu. Instytut San Martína (Instituto Sanmartiniano), kopia Grand- Bourg pod Paryżem, gdzie San Martín mieszkał pod koniec życia. Plac Chile z pomnikami O’Higginsa, Gabrieli Mistral i Pabla Nerudy. Ponownie stado pięknych psów prowadzonych przez młode dziewczę.  Obiad u pana Frania w towarzystwie pani Ireny Żelazek, która opowiada o swojej wycieczce do wodospadów Iguazú. Spacer ulicą Suipacha w stronę Muzeum sztuki Hispanoamerykańskiej im. Isaaca Fernándeza Blanco. Stylowy, neokolonialny pałac z mauretańskim drewnianym balkonem i eleganckim portalem z salomonowymi kolumnami, wybudowany w latach 20-tych XX (architekt Martín Noel). Potem do Alei 9 Lipca i metrem do Academia Porteña del Lunfardo,  gdzie Simon Collier już czeka. Sześć kwadr ulicą  Santiago del Estero i oto  Ristorante Italiano Rosano”,  gdzie  znakomite  czerwone wino i twardy befsztyk. Gadu, gadu o Menemie i Evicie. Gobello spotkał się z nią, gdy była już chora i cadavérica (o trupim wyglądzie), ale zrobiła na nim ogromne wrażenie. Pieszo do pana Frania. Potężny kawał.

Piątek, 5 stycznia. Wymieniam pieniądze w rejonie ulicy San Martín. W Buquebus w alei Córdoba informuję się co do rozkładu jazdy statków do Urugwaju. Chcę płynąć w niedzielę, 14 stycznia, o 8.45. Bulwar południowy nad La Platą (Costanera Sur i fontanna Nereidy (Las Nereidas), z pięknymi rzeźbami, których autorką jest Lola Mora. Autobusem 4 do Constitución, a stamtąd na Plac Włoski (Plaza Italia) z romantycznym pomnikiem Garibaldiego na koniu. W Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów na ulicy Serrano 1818, prezes pan Franio. Rozmowa z panem Spałą z Łodzi. Bliżej Placu Włoskiego, w kawiarni Domu Polskiego, pan Stachura i pan  Zygmunt Borkowski, który właśnie wrócił z Polski.

Sobota, 6 stycznia. Autobusem 68 do dzielnicy Belgrano, za Plaza Italia. Przy ulicy Juramento 2291 Muzeum Sztuki Hiszpańskiej im. Enrique Larreta (Museo de Arte Español Enrique Larreta) w pałacyku w stylu neokolonialnym z drugiej połowy XIX. Zamknięte w styczniu. Na nic próby nakłonienia stróża, by mi pozwolił je obejrzeć. Po drugiej stronie ulicy, Muzeum Sarmiento (Casa Histórica Museo de Sarmiento) w domu z kolumnami i wieżą zegarową, w remoncie. Ulicą Anchorena do Las Heras. Przecinam Aleję Wyzwoliciela (Av. Libertador) i po raz drugi zwiedzam Muzeum Motywów Argentyńskich im. José Hernándeza (Museo de Motivos Argentinos José Hernández): srebrne noże, naczynia do picia mate i sztuka ludowa – poncza, ceramika, wyposażenie sklepików wiejskich.

Aleją Wyzwoliciela do Placu Urugwaju, gdzie pomnik Artigasa w ponczo. Muzeum Sztuk Pięknych, Paseo de Las Recoletas. Centrum Kulturalne z wystawą jakichś wydumanych awangardowych malowideł (cronopios). Dalej, piękna kolonialna Bazylika Matki Boskiej z Kolumny (Basílica del Pilar), XVIII. Ogromne drzewo ombú (Phytolacca dioica), “Café de la Paix”, mimy, pierroty. Ulicą Quintana. Kupuję La novela de Perón Tomása Eloya Martíneza. Juncal 1224, czyli adres występujący w słynnym tangu „W półmroku” (A media luz) – nowa, nieciekawa wielopiętrowa budowla. Aleja Santa Fé, Talcahuano, Corrientes – na rogu wspaniała księgarnia „Fausto”. Dalej ulicą Talcahuano i restauracja „Los Teatros” pod nr 324: cudowna, wielka, ściany obwieszone portretami aktorów argentyńskich z I połowy XX: Lola Membrives, Adolfo Vacarezza… I jeden, dwa stoliki zajęte na całą wielką  salę. Tak jest wszędzie. Piękne lokale świecą pustkami. Przed Corrientes, wzdłuż Talcahuano, wielki skwer na tyłach Teatro Colón, który zwiedzam w środku – niesłychanie elegancki, wręcz wytworny, kolumna z pomnikiem generała Juana Lavalle (1797-1841) i Pałac Sprawiedliwości. Restauracja „Pichuco”  (na cześć słynnego bandoneonisty Aníbala Troilo), przy Talcahuano 250, już nie istnieje.

Niedziela,  7 stycznia.   Msza  o 11-tej  w  kościele  polskim  pod  wezwaniem  Matki Boskiej z Guadalupe, na ulicy Mansilla. Pan Franio należy do chóru, który śpiewa kolędy po polsku. Mszę odprawia Doctor Faustus, czyli ksiądz Ksawery Solecki. Jest pan Grabia-Jałbrzykowski. Po mszy spacerkiem do Stowarzyszenia „Ognisko Polskie” (Hogar Polaco) na ulicy Gorriti 3972, gdzie obiad z opłatkiem. Długie dzielenie się, potem ryba – łosoś à la karp po grecku, świetna, bitki wołowe, lody, kawa, ciastka, wino argentyńskie czerwone i białe, dużo piwa. Wracam spocony i krańcowo zmęczony. Śpię prawie 12 godzin!

La Plata. Muzeum.
La Plata. Muzeum.

Poniedziałek, 8 stycznia. O 13.30 na Plaza Constitución metrem, a stamtąd o 14.30 pociągiem do La Platy. Pociąg przedpotopowy: małe okienka, ciasno stojące ławki pokryte brązową skórą, z przesuwanymi do tyłu lub do przodu oparciami. Zaraz za Constitución ponure przedmieścia: małe, brzydkie domy, sklecone z desek i dykty baraki, góry śmieci wszędzie wzdłuż toru i na piaszczystych ulicach. Co jakiś czas przecinamy szerokie kanały-rzeki z czarną wodą, pełne jakichś pływających wysepek. Potem miasteczka: Quilmes, Berazategui, Villa Elisa, City Bell. Równiny jak okiem sięgnąć i pasące się konie i krowy. Dopiero przed 17-tą docieram do imponującego gmachu Muzeum w La Plata, pośród wyschniętego na pieprz parku. Upał straszny. Po drodze do Muzeum dwa piękne pałace po obu stronach wielkiego, przestronnego placu: Zarząd Prowincji (Casa de Gobierno) i ratusz  (Municipalidad ). W należącym do miejscowego uniwersytetu Muzeum oglądam szkielety przedpotopowych zwierząt, wypchane zwierzęta i ptaki (głównie amerykańskie): tapir (anta) z ludzkim prąciem pod brzuchem, pancerniki, kapibary (carpinchos), jadowity wąż żararaka urutu (Bothrops alternatus). Po godzinie wychodzę i na schodach, gdzie po obu stronach przedpotopowe lwy-jaguary ze szpadami kłów w paszczach, podbiega do mnie pan Karczmarczyk, sekretarz Związku Polaków w Berisso, a za nim prezes, Stanisław Wojtaszyk z Krotoszyna. Krótki objazd La Platy – neogotycka katedra z blado czerwonej cegły, w stylu europejskim, ogromna! 10 km od La Platy, Berisso, gdzie w wielkim „galponie” (pawilonie) siedziba Związku Polaków: sztandary, stare fotografie członków baletu „Poznań – Przyjaciel”.

Kolacja: czarne piwo, szynka, ser, zimne nogi (tłuste!), ogórki, buraczki. Kolędy i La lunita de Tucumán (Księżyc z Tucumán), którą wyśpiewuje głównie zaprzyjaźniony z Polakami García. Nagrywam w sekretariacie z panią Marią Makowiecką, z województwa tarnopolskiego. Śpię tamże na deskach pochlapanych białą farbą i materacu z pościelą, które przytargał pan Karczmarczyk. Bardzo „pokąsali mnie moszkity”, jak nazajutrz stwierdziła pani Makowiecka.

Wtorek, 9 stycznia. Pani Makowiecka przychodzi już o 7.15. Przyrządza mate i kroi ciasto. Idziemy do pani Krystyny i jej męża. Oboje są z Wrocławia. On przyjechał w 1975, a ona w 1984. Przychodzi pani Modlińska-Drągowska z Sokół, z którą krótkie nagranie.   Autobusem  do  Punta Lara.   Autobus  kluczy  po  uliczkach  Berisso  i Ensenady. Wreszcie campingi i dość eleganckie kluby jachtowe nad czekoladową La Platą. Brudny, czarny piach plaży. Mimo to parę odważnych osób opala się na tym czymś, a nawet kąpie się w tym czymś. Nieprzyjemny żar z nieba. W dali na wschodzie 9 statków na redzie.

Montevideo. Katedra.
Montevideo. Katedra.

Autobusem do La Platy. Po drodze, w Ensenada, dziewiętnastowieczny fort Barragán. W barze przy dworcu kanapka z befsztykiem z cielęciny i coca-cola. Wlokę się w upał do Muzeum, by obejrzeć przede wszystkim dział archeologiczny i etnograficzny. Robię dokładne notatki. Siedzę w Muzeum od 13.30 do 18-tej. O 18.45 pociągiem do Bujnesu. Nieco chłodniej.  Constitución …

Środa, 10 stycznia. Kupuję bilet na prom do Colonia del Sacramento w Urugwaju, na 8.45 w przyszłą niedzielę, 14 stycznia. Ulicą Maipú do Victory Hotel, gdzie we wrześniu 1973 mieszkałem z Rosario. Teraz pokój ze śniadaniem kosztuje 62 pesos. Plac San Martína i piękny pomnik generała z czerwonego marmuru i brązu. Wielkie  ombú. Ulica Florida. Przy Corrientes wsiadam w metro. Po obiedzie ulicą Corrientes w stronę Obelisku. Księgarnie, sklepy muzyczne. Odnajduję taśmę za 11 pesos z Aníbalem Troilo i “Del barrio de las latas” (Z dzielnicy slumsów). Tak, Gobello miał rację: to właśnie to tango tak źle mi się nagrało na spektaklu w „El Viejo Almacén” w 1973. Księgarnia „Gandhi” i cudowne książki.  Teatro Municipal San Martín mieści się w bardzo wysokim, oszklonym budynku wzniesionym w latach 1954-1960. La Plaza to kompleks restauracji, kawiarenek, dwie sale widowiskowe, pomosty, ławki, drzewka, między ulicami Corrientes, Montevideo i Sarmiento. Ulicą Montevideo do Plaza del Congreso, gdzie „Myśliciel” Rodina, pomnik Mariano Moreno (1778-1811, przywódca argentyńskiego ruchu niepodległościowego), mnóstwo gołębi, fontanna z basenem, który symbolizuje rzekę La Plata i jej dwa dopływy, Paranę i Urugwaj, pomnik obu Kongresów: Zgromadzenia z 1813, które obaliło niewolnictwo i Kongresu w Tucumán, który ogłosił niepodległość 9 lipca 1816. Republika opiera swą lewą rękę na pługu, symbolu pracy i trzyma w prawej ręce gałązkę wawrzynu, symbolizującą sławę.

montevideo
Montevideo.

Maurowie Dzwonnicy na wieżyczce Kasy Narodowej, replika Maurów z wieży zegarowej w Wenecji. Pałac Kongresu (1908) jest siedzibą władzy ustawodawczej.  Wybudowany w stylu grecko-rzymskim (kolumny, kariatydy), wielkie schody, nad wejściem głównym brązowa kwadryga i miedziana kopuła ozdobiona rytami, 85 m wysokości. Dzieło architekta włoskiego Victora Meano. Pomnik Obu Kongresów jest piękny, godny najpiękniejszych miast świata. Niestety, barbarzyńskie napisy w rodzaju: „Anarchia”, „Patrioci = idioci” są wymownym świadectwem moralnego upadku współczesnej Argentyny. Cukiernia „Pod Młynem” ( Confitería del Molino ) to wspaniały  niegdyś  salon.   Wewnątrz witraże i malowidła sufitu w stylu retro (art nouveau). Teraz pusta i brudna. W szklanych gablotach torty i ciastka, jak  w  jakiejś restauracji dworcowej. Przy dwóch stolikach zaiste mało wytworne towarzystwo popija coca-colę. Upał straszliwy. Małe dzieci kąpią się w żółtej wodzie fontanny. Po lewej stronie, przy schodach prowadzących na pomnik Obu Kongresów, monolit z tablicą z okazji Milenium Polski 966-1966. Na placu, w lewym rogu, znów potężne ombú (niestety, już barbarzyńsko wycięte).

Czwartek, 11 stycznia. Dziś była najkoszmarniejsza noc – 28 stopni i całkowity bezruch powietrza. Obudziłem się zlany potem. Poduszka cała mokra. Pada. O 14.30 metrem do Lacroze. Przed budynkiem dworca kolejowego (kolej prowadzi do Campo de Mayo, na północny zachód od stolicy) biały łuk bramy cmentarza Chacaritas. Pół godziny jazdy pociągiem, bardziej nowoczesnym, niż do La Platy i wysiadam w Pablo Podestá, za Martín Coronado. Pada dość mocno. Klasztor Ojców Bernardynów (tu: Franciszkanów), założony przez Ojca Maciaszka, stąd wśród Polaków nazywany jest Maciaszkowo. Wita mnie bardzo miły ksiądz Piotr Kotyła i zaprasza na podwieczorek z winem. Zwiedzamy szkołę (herby województw polskich, w tym kijowskiego i trockiego) i bibliotekę. Prowadzą szkółkę sobotnią języka polskiego (18 uczniów) plus harcerstwo (około 30 osób). W „Domu Spokojnej Starości” (około 30 osób) nagrywam trzy ciekawe rozmowy: ze Stanisławem Kosińskim, z Michałem Grzegorczykiem i z dr Zbigniewem Neuhoffem – piękna polszczyzna i ciekawe opowieści! Na koniec spotkanie z wesołym, miłym księdzem Wróblem. Zna Misiones, pisze pracę o duszpasterstwie polskim w Argentynie. Po kolacji ksiądz Wróbel odprowadza mnie na stację. Autobusem 71 do pana Frania. Bardzo udane popołudnie i wieczór.

Piątek, 12 stycznia. Mniej udany dzień. Rano elegancki supermarket „Coto”, niedaleko pana Frania. Przy Rivadavia kupuję aluminiowe mate z bombillą, a w sklepie z pamiątkami na calle Azcuénaga ceramiczny inkaski kubek (kero), naczynie z ozdobionej nacięciami tykwy do picia mate (mate burilado) i lalkę – gaucha o bardzo dzikim spojrzeniu.

Po obiedzie poczta, wymiana pieniędzy w Casa Piana na San Martín. Na ulicy Florida, w bardzo szykownej i czystej, o dziwo, Galería Pacífico (local Tatú), kupuję małe, gliniane „presépio” (szopkę) dla Luite, wykonane przez „ludzi z Północy”. Po kąpieli hotel „Alvear Palace Hotel” i spotkanie z Horacio Ferrerem. Niezbyt miłe robi na mnie wrażenie.  Siedzimy w hallu hotelowym. Piję w popłochu piwo, robię notatki o Academia Nacional del Tango (Narodowej Akademii Tanga). Bilety na spektakle w „Homero” w dzielnicy Palermo i „Tango Mío” w La Boca po 30 i 50 pesów. Bagatela! Parę lat później przyjechał do Polski ze spektaklem María de Buenos Aires (Maria z Buenos Aires), muzyka Astora Piazzoli, libretto samego Ferrera, który śpiewał także jedną z głównych partii. Ulicą Ayacucho do Corrientes. Po drodze ten wspaniały gmach wodociągów (Aguas Argentinas) przy Av. Córdoba i Ayacucho. Masywny i bardzo ozdobny. Wałęsam się po Corrientes. Ponownie księgarnia „Gandhi”, a potem  „Fausto”. Blisko Obelisku sklep muzyczny, elegancki, z piękną muzyką i pokazem tanga w telewizji. Tańczy kilka par: nieprawdopodobnie oplatają się wzajem nogami i drobią w miejscu to jedną, to drugą nogą. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Pan Franio bardzo śmiesznie to naśladował dzisiaj w kuchni, mało nie rozwalił szafki nogą. On nie znosi tanga.

Sobota, 13 stycznia. Ostatni dzień w Bujnesie. Rano leje. Porządkuję nagrania z Martín Coronado. Ostatnia rozmowa z kuzynką. Metrem na Plac Majowy (Plaza de Mayo) i w najbliższej jego okolicy oglądam cały szereg obiektów. A więc pomnik Julio Argentino Roca na koniu, wodza smutnej sławy Ekspedycji na Pustynię (1880), podczas której wytępiono Indian. Jego autorem jest urugwajski rzeźbiarz José Zorrilla de San Martín (1891-1975). – Gmach Czcigodnej Rady Miejskiej  (Honorable Concejo Deliberante), 1933. Na wysokiej wieży zegar z kurantem. – Czworobok Świateł  (Manzana de las Luces) z Prokuraturą Misji, dawną Salą Reprezentantów i Uniwersytetem. Cały ten Czworobok stanowi Narodowy Zabytek Historyczny. – Cudowny kościół Św. Ignacego, 1713, jezuicki. Jedyna fasada barokowa w Buenos Aires, niezwykle elegancka. Wewnątrz ładne ołtarze. Jeden, z prawej strony, spalony od tyłu. Także posągi dwóch aniołów, stojące obok, spalone od pasa w dół w 1955, za czasów Peróna. W innym bocznym ołtarzu po prawej stronie, rzeźby wykonane przez Indian. Oprowadza mnie kościelny, opowiada o pożarze, zapala światła, a przy wyjściu kategorycznie odmawia przyjęcia zapłaty. Zdumiewające wśród „porteños” (mieszkańców Buenos Aires)!

Elegancki gmach szkoły państwowej (Colegio Nacional), 1908. – Bazylika Św. Franciszka, 1725. W 1911 eklektyczna fasada z nawiązaniem do baroku. Jeden ołtarz boczny z XVIII, reszta z 1911. Ołtarz główny spłonął w 1955. Jego przednią osłonę i wielkie kandelabry wyrzeźbiono i polichromowano w Buenos Aires w XVIII. Wnętrze Kaplicy Św. Rocha (1751) wraz z ołtarzami spalono w 1955. – Muzeum Miasta (Museo de la Ciudad), przy Alsina 412, jednopiętrowy budynek z dawną apteką De la Estrella, 1900. Eksponaty przedstawiają tradycje oraz rozwój architektoniczny i urbanistyczny miasta. – Przy Alsina 463 dom Marii Josefy Ezcurra (1834), szwagierki dyktatora Juana Manuela de Rosas. Obecnie ruina. Ciekawe drewniane ozdoby nad oknami bez szyb. Na dachu krzaki. – Bank Boston, 1924 – nad wejściem ozdoby w stylu plateresco, zainspirowane szpitalem Santa Cruz w Toledo. – Pomnik prezydenta Roque Saenz Peña, 1936, dzieło rzeźbiarza o nazwisku Fioravanti.

Dalej, elegancki Pałac Miejski (Palacio Municipal), 1902, siedziba urzędu administracyjnego miasta. Wybudowany na terenach oferowanych generałowi San Martínowi  po  jego  zwycięskich  kampaniach.   – Piramida Majowa,  1912.   Stoi na środku Placu Majowego, a we wnętrzu skrywa pierwszą Piramidę z roku 1811,  którą wykonano w pierwszą rocznicę Rewolucji Majowej z 1810. – Pomnik generała Manuela Belgrano, 1873, twórcy flagi narodowej. – Elegancki, potężny gmach Banku Narodu Argentyńskiego, 1924, w stylu neoklasycznym. – Pomnik Juana de Garay, założyciela miasta w 1580. Postawiony w 1915. – Dom Rządowy (Casa Rosada), 1873. Na tym miejscu stała pierwsza forteca i Dom Wicekrólów. Gmach w stylu włoskim. – Dziedziniec Manewrów Nowej Komory Celnej (Patio de Maniobras de la Aduana Nueva), 1850-1858, dzieło Eduardo Taylora. Wyburzony w 1894, z wyjątkiem parteru, który znalazł się pod Placem Kolumba. W 1983 odkryto Dziedziniec Manewrów, gdzie ładowano towary.

Villa Elisa. Most.
Villa Elisa. Most.

Park im. Kolumba, dawne miejsce Komory Celnej Taylora. Jego półkolisty kształt przypomina dawny kształt budynku. Pośrodku, pomnik Krzysztofa Kolumba, który wskazuje na Wschód, w kierunku Europy. U stóp Kolumba grupa monumentalnych rzeźb postaci o dramatycznym wyrazie twarzy. – Spacer Paseo Colón (Aleją Kolumba) aż do Alei Niepodległości (Independencia). Po drodze wielki gmach Ministerstwa Wojska (Ministerio del Ejército). Na trawniku Diana z Wersalu i inne posągi klasyczne. – Przy Belgrano, Teatro Colonial. Dalej, El Viejo Almacén, przy Independencia y Balcarce: mały, biały domeczek, gdzie w 1973 podziwialiśmy cudownych wykonawców tang: Aníbala Troilo (1914-1975), Edmundo Rivero (1912-1986) i innych. Zapowiadał wówczas Horacio Ferrer. Wydaje się, że ten lokal mocno obniżył loty ostatnimi czasy.

Ładne kamieniczki na calle Chuffra, którą dochodzę do pięknego Pomnika Pracy  (Monumento al Trabajo), 1907, dzieła Rogelio Yrurtia (1879-1950) – pochód nagich postaci płci obojga, a z tyłu kilka osób ciągnie uwiązany na linie wielki kamień. Autobusem do Retiro, a stamtąd do Muzeum Sztuki Hispanoamerykańskiej im. Isaaca Fernándeza Blanco, na ulicy Suipacha 1422. Na dziedzińcu, pod gołym niebem, piękny i doskonały aktorsko spektakl „Borges Buenos Aires”, na bazie tekstów i poematów J. L. Borgesa. Trudne teksty, ale świetnie recytowane. Oprócz tego, kapitalnie tańczone tanga i śpiewy (Yo soy morocha argentina). Zaiste, piękny finał pobytu w Buenos Aires. Spod Wieży Anglików autobusem 115 do pana Frania, który już śpi.

Niedziela, 14 stycznia. Rano taksówką do Dársena Sur (Dok Południowy), Pedro de Mendoza róg Brasil. Dwie ogromne kolejki:

  1. a) do uiszczenia opłaty wyjazdowej i oddania bagażu,
  2. b) do kontroli paszportowej i tu okazuje się, że muszę zapłacić aż 50 dolarów za „nielegalne przekroczenie granicy” w Paso de Los Libres i brak pieczątki kontroli granicznej. Płacę z ogromnym bólem serca.

Na pokładzie urugwajskiego promu „Eladia Isabel”, tłumy. Wszyscy się fotografują. Kanałem koło słynnego dźwigu na  Riachuelo  w  La Boca wypływamy na bezkresną,  czekoladową La Platę. Maleją na widnokręgu wieżowce  Królowej La Platy.  Kłębią się w głowie różne myśli na koniec etapu argentyńskiego mojej podróży. Czy wrócę tu jeszcze kiedyś? Chyba będzie trudno. Podróż trwa 3 godziny. Przede mną nieznany zupełnie Urugwaj. U jego brzegów szereg małych wysepek otoczonych czarnymi skałkami. Jakieś smutne te wyspy. I oto zielona, bardzo zadrzewiona Colonia del Sacramento, położona na cyplu. Ulice wznoszą się i opadają na stoku wzgórza. Fragmenty murów obronnych. Z przystani wlokę się z bagażem do miasta. Na głównej ulicy Generała Floresa 440 kupuję bilet do Montevideo, zostawiam bagaż i jem skromny obiad.

Nic prawie nie zostało z obecności Portugalczyków, którzy założyli Colônia do Sacramento w 1680 (Maestre de campo, Don Manuel Lobo). To najstarsze miasto Urugwaju. Dwa skromne domki w stylu portugalskim: Muzeum Portugalskie i Muzeum Kafelków, parę w stylu hiszpańskim. Najbardziej hiszpańskie jest Museo Español. Oryginalny bruk (en cuña). Ruina kościoła Św. Franciszka (1683-1704) przy latarni morskiej i ruina Domu Wicekróla (mury, obramowania drzwi i okien, kamienne łuki i bruk). Polna Brama (Portón de Campo), wzniesiona w 1745, za czasów portugalskiego gubernatora Vasconcellos, most zwodzony nad fosą, ulica Westchnień (calle de Los Suspiros), Dom Nacarello, także z okresu portugalskiego, Archiwum Regionalne – dom pierwotnie portugalski, Bastion Matki Boskiej z Góry Karmel – część murów obronnych. Najstarszy w Urugwaju kościół parafialny, 1680, kamienny; dwie grube kolumny i atrium pochodzą z okresu portugalskiego. W ołtarzu obraz patronki Urugwaju, Matki Boskiej Trzydziestu Trzech (Urugwajczyków, którzy walczyli o niepodległość z generałem Riverą na czele). Wielka monstrancja w ołtarzu głównym i parę starych malowideł i rzeźb.

Przed kościołem i w środku wycieczki, tłumy turystów, którzy przyjeżdżają tu jak do Mekki, choć z punktu widzenia artystycznego nie jest to nadzwyczajne. Większość kamieniczek to bezstylowe domki z płaskim dachem, a te najstarsze, wymienione wyżej, to albo ruiny, albo skromniuśkie domki, często odrestaurowane (Muzeum Kafelków). Wszędzie pozakładano jednakowe żółte lampiony, latarnie na ścianach domów, co w połączeniu z ogromną ilością sklepów z pamiątkami wywołuje pewien specyficzny nastrój. Ludzie przeświadczeni są, że to nadzwyczajne miejsce. Oglądam pięć otwartych muzeów. Miejskie (dom Admirała Browna), którego budynek pochodzi także z okresu portugalskiego, ale w okresie hiszpańskim uległ transformacji. Jest tu wszystko, zbiory typowo amatorskie. Zapamiętałem przedpotopowe pancerniki. Poza tym widziałem Dom Nacarello, Archiwum Regionalne, Muzeum Kafelków (wiszą na ścianach kafelki francuskie, walencjańskie i neapolitańskie z XIX i XX, stosowane w budownictwie w Urugwaju) i Muzeum Indianina na Placu San Martína, z kolekcją kamieni, broni i narzędzi kamiennych głównie Indian Charrúas z Urugwaju. Pan pilnujący tego Muzeum jest cały podniecony  faktem,  że jestem  pierwszym  Polakiem,  który tam się pojawił.  „Może pan wyjść na balkon. Proszę spojrzeć, jakie tu mamy piękne rzeczy!”. Pstrykam dwa zdjęcia, aby mu zrobić przyjemność.

Włóczę się po miasteczku. Ludzie opalają się na kamieniach nad rzeką, a niektórzy nawet się kąpią. Mury obronne, łuk Polnej Bramy, molo koło Bastionu del Carmen, Bastion Bandery, Plac Główny (Plaza Mayor), gdzie Muzeum Miejskie, Archiwum i Muzeum Portugalskie i wreszcie Plac Broni Manuela Lobo przed kościołem parafialnym. Poubierane po bajańsku w obszerne białe suknie białe starsze kobiety tańczą candombe, a przygrywa im na bębnach 3-4 na niebiesko ubranych chłopców, którzy idą za nimi. Wyjazd autobusem do Montevideo o 19-tej. Odległość 180 km. Po drodze lekko pofalowany, zielony krajobraz. Przyjazd na nowoczesny dworzec autobusowy Trzy Krzyże (Terminal Tres Cruces) w Montevideo około godz. 22-ej. Z dworca wlokę się do Ambasady RP. Otwiera mi dość miła pani, która potem przynosi kanapki, pomidory, margarynę, jajka i bułki. Dobrze, że to tylko 10 minut drogi od dworca autobusowego, obok Ospedale Italiano, na ulicy Canning.

Poniedziałek, 15 stycznia. Po śniadaniu schodzę na parter Ambasady i rozmawiam z panią konsul Martą Ziembińską. Przychodzi ambasador, Ryszard Sznepf i zaprasza na kolację wieczorem. Z kierowcą Ambasady, bardzo miłym Luisem Roberto Rodino Medovem do miasta. Bilet na autobus do Porto Alegre. Aleją 18 Lipca do centrum. Dość elegancka ta aleja, ale jakaś szara. Zostawiam torbę do reperacji (rozdarta na promie z Buenos Aires). Plac Niepodległości z potężnym pomnikiem Artigasa. Pomnik Bruno de Zabala, założyciela Montevideo w 1726, na kolejnym placu, mniejszym i ładniejszym. Potem plac z katedrą z 1804, w stylu neoklasycznym, przy niej ładna fontanna. Mercado del Puerto, czyli Targ Portowy, to zespół barów i restauracji z wołowiną z rusztu. Tam jem befsztyk (churrasco) z chlebem i piwem.  Niezbyt ciekawe Stare Miasto: sklepy, sklepiki, odrapane kamienice. Bulwarem zwanym La Rambla, dość zaniedbanym, częściowo w remoncie, do małego fortu i kościoła anglikańskiego, kopii świątyni rzymskiej. Na murze nad rzeką La Plata, znacznie tutaj czystszą, niż w Colonia del Sacramento, siedzą pary.

Na rogach ulic tabliczki (zielone, z białymi napisami) wyjaśniające nazwy ulic: Sarandí, Rincón, Treinta y Tres… Plac z pomnikiem Bruno de Zabala i posągiem nagiej nimfy. Dalej, plac z fontanną i katedrą, w której wnętrzu posążek Matki Boskiej Założenia Miasta (Nuestra Señora de la Fundación ). 24 grudnia 1726 przewodniczyła założeniu miasta i była czczona przez jego mieszkańców. Na prawo od ołtarza głównego ładny leżący posąg Św. Fermina. Jedyna stara brama (Puerta de la Ciudad) prowadzi na Plac Niepodległości z pomnikiem bohatera narodowego nr 1, José Gervasio Artigasa, na różowym marmurowym cokole (autor: Angelo Zanelli, rzeźbiarz włoski, 1923). Przy placu zgrabny Pałac Estéveza, z końca XIX,  dawny pałac prezydencki, w stylu manierystycznym, z kolumnadą. Przepycham się zatłoczoną, bardzo długą Aleją 18 Lipca. Stragany wzdłuż obu chodników i tłumy przechodniów utrudniają posuwanie się. Parę dużych księgarń, kina, teatry. Spośród budynków wyróżniają się: Pałac Brazylijski (Palácio do Brasil) i obok kolejny pałac w stylu francuskim – siedziba Muzeum Gauczów (Museo del Gaucho ), wielki, czerwony gmach ratusza  (Intendencia ), Biblioteka Narodowa, Uniwersytet, różowy pałacyk – siedziba MSZ.

Plac Szamotaniny (Plaza del Entrevero) z pomnikiem Indian Charrúas walczących z hiszpańskimi konkwistadorami (autor: José Belloni, 1965), Plaza Cagancha z pomnikiem Zwycięstwa (Columna de la Victoria o de la Paz), autor: Giuseppe Livi,  1867, Pomnikiem Gaucza (José Luis Zorrilla de San Martín, 1927) i Obeliskiem, dziełem tego samego artysty, 1938. O 21-ej na kolację ze Sznepfem i Ziembińską-Hyjek do restauracji Balcón del Lobo (Balkon Wilka), koło La Rambla. Po drodze ładny pomnik reformatora oświaty i wychowawcy młodzieży José Pedro Varela (1845-1879), autor: hiszpański rzeźbiarz Miguel Blay, inauguracja 1918. Na kolację ser provolone z ziołami, na ciepło, zapiekane chorizo i soczysty, krwawy antrykot, plus wino stołowe. Niedaleko restauracji w pięknej, neokolonialnej willi Muzeum poety urugwajskiego, ojca rzeźbiarza, Juana Zorrilla de San Martín (1855-1931). Sznepf był w dość dobrym humorze i nawet opowiadał śmieszne dowcipy.

Wtorek, 16 stycznia. Ból głowy, straszliwe zatrucie i zmęczenie. Przekładam wyjazd do Porto Alegre na następny dzień. Z kierowcą Luisem na Cerro (wzgórze nad Montevideo, od którego pochodzi nazwa miasta). Na szczycie wzgórza, 132 m wysokości, forteca hiszpańska, armaty, pomnik Artigasa u stóp fortecy. Rozległy widok na miasto i zatokę, rafinerię – wszystko przyprószone szarą mgiełką. Widać ten najbardziej charakterystyczny budynek z wysoką wieżą przy Placu Niepodległości, zwany Palacio Salvo (Mario Palanti, 1928). Po drodze Parque del Prado i oryginalny pomnik Dyliżansu (José Belloni, 1952) z wielkim konnym zaprzęgiem i przewodnikiem na koniu z przodu. W dzielnicy willowej elegancki pałac z wieżyczkami, dawna siedziba Ambasady Argentyńskiej. Wielki dworzec kolejowy przy calle Paraguay (teraz tylko pociągi towarowe).

W Parku Battle y Ordóñez, blisko Ambasady RP, bardzo ciekawy Pomnik Wozu (José Belloni, 1919): trzy pary wołów ciągną duży dwukołowy wóz, a za nim idzie jeszcze jedna para wołów i jedzie na koniu woźnica. Podobnie jak dyliżans, wóz grzęźnie w błocie i woły muszą maksymalnie się natężać, aby go z błota wyciągnąć. Niedaleko jest jeszcze Pomnik Mistrzów w Piłce Nożnej w 1950. W parku drzewo o białych pięknie pachnących kwiatach.

Po południu Pomnik Szamotaniny (Monumento al Entrevero) i Muzeum Gauczów. Piękne wnętrze i ciekawa ekspozycja: wyroby ze srebra – naczynia do picia mate, strzemiona,  przednie  ozdoby  pasów – rastras;  ze skóry – bicze,  kule do chwytania bydła i zwierząt, czyli boleadoras, culeros, czyli płaty skóry osłaniające spodnie z tyłu, fartuchy, tabakiery (chuspas), pasy, lassa, kapelusze, duże bicze z krótkim trzonkiem (arreadores), plecionki, paski, osłony siodeł; z metalu – wędzidła, strzemiona, ostrogi, ostrza lanc, pieczęcie do znakowania bydła, lampki oliwne, patelnie, garnki, kociołki, nożyczki do obcinania knotów u świec, lichtarze, guziki Gauczów – imitacja dawnych ozdób ze srebrnych monet, ostrogi w kształcie dzwonów, ostrza noży i stalowe sztylety. Naczynia do picia mate, także w kształcie kielichów (mates de „cáliz” ), pojemniki na yerbę mate i cukiernice (yerberas – azucareras), krowie rogi – naczynia (chifles y chambaos), guziki, pasy, zapalniczki  (yesqueros), broń i narzędzia (kule do chwytania zwierząt, desjarretadores – narzędzie do przecinania ścięgna Achillesa zwierzętom, pistolety, lasso), noże, sztylety, uprząż, ostrogi i bicze. Wielkie bogactwo eksponatów.

Ale już spieszę na spotkanie z Antonio Taco Larretą (1922-2015) aktor i reżyser teatralny, w Teatro del Centro na Plaza Cagancha 1164 (próba generalna o 19-tej). To ten plac ze statuą Wolności. Rozmawiamy na stojąco może 10 minut. On myślał, że to Joaquín Constanzo chce z nim rozmawiać. Joaquín Constanzo, były ambasador Urugwaju w Polsce, był prześladowany i więziony za czasów dyktatury wojskowych w latach 70-tych. Potem go rehabilitowali, ale on zamknął się w sobie i odizolował od wszystkich. Marta Grompone wyemigrowała do Szwecji na okres dyktatury, a po powrocie umarła na raka. Taco zaprasza mnie na próbę, ale jestem umówiony na nagranie u pani Haliny Wolskiej, bardzo daleko od centrum. Daje mi swój adres. No nie było to serdeczne spotkanie po 30 latach … Znalazłem go bardzo zgorzkniałym. U pani Haliny sympatycznie. Jej matka do niej: “Halina, daj mi sapaty!” (buty).

Środa, 17 stycznia. W Alei 18 Lipca kupuję taki skórzany futerał na termos i mate. To specjalność urugwajska, nigdzie indziej nie widziałem. Nazywa się matera lub porta termo y mate. Dzisiaj po południu zwiedzam Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej i Kolonialnej (Museo del Arte Precolombino y Colonial), obok ratusza. Zawiera głównie repliki, ale też ciekawe malowidła ze Szkół z La Paz (Escuela Paceña), z Cuzco (Escuela Cuzqueña), z Quito (Escuela Quiteña) i z Potosí (Escuela Potosina) z XVII i XVIII. Ponadto, sztuka Corrientes: 1. metyska ludowa, XVIII i XIX, 2. pochodząca od prototypu europejskiego, XVIII, 3. pochodząca od prototypu włoskiego, XIX. Kopia posągu proroka Joela (oryginał wyrzeźbiony przez Aleijadinho w atrium kościoła Bom Jesus de Matosinhos, w Congonhas do Campo,  stan Minas Gerais). Oryginalne rzeźby są wykonane z saponitu, czyli kamienia mydlanego. Stąd stanowcze postanowienie wypadu do Congonhas do Campo, zrealizowane w niedzielę, 28 stycznia, trzy dni przed powrotem do Europy. Co do sztuki prekolumbijskiej, to w większości kopie. Wyjątki: statuetka z drewna polichromowanego (kultura Chancay, Huacho, 150 km na północ od Limy, Peruwiańskie Wybrzeże Środkowe, 1100-1400 n. e.), srebrna ozdoba korony (Trujillo, 1200-1400 n. e. ),   podobna  do  ceramiki  Nazca  ceramika  kultury  Casas Grandes (Chihuahua, 1250-1521 n. e. ). Kultury kostarykańskie: 1. Huétar (800-1200 n. e.), 2. Línea Vieja (300-1200 n. e. ) 3. Chorotega lub Nicoya (750-1000 n. e. ).

Przebiegam jeszcze salę rzeźby greckiej i rzymskiej. Mają tu znakomite kopie wszystkich znanych dzieł, między innymi Dianę wersalską ( tę z sarenką), Leokaresa z IV p. n. e. i głowę  konia (bogini Selene), z warsztatu Fidiasza z V p. n. e. O godz. 22.00 odjazd z dworca autobusowego Tres Cruces do Porto Alegre.

Erechim. Zameczek.
Erechim. Zameczek.

Czwartek, 18 stycznia. Odległość do Porto Alegre 890 km. Przyjemna podróż. Przed Porto Alegre leje. Zalane tereny, mokro. Na dworcu autobusowym (rodoviária) czekają ksiądz Leon Lisiewicz i Mariusz Niedziółka, obaj bardzo mili i sympatyczni. Jest 9.30 rano. Bilet do Erechim na 20 stycznia. Po śniadaniu wycieczka za miasto, wzdłuż rzeki Guaíba. Monte de Santa Tereza – wspaniały widok na miasto i okolicę.  Ksiądz Lisiewicz opowiada legendę o Indiance Obiriti, jednej z dwóch kandydatek na żonę kacyka. Niestety, nie trafiła z łuku do tarczy i nie została jego wybranką. Wobec tego zaczęła płakać, a z jej łez powstała nieistniejąca już rzeczka Ibicuiretã. Plaża nad rzeką Guaíba. Objeżdżamy wzgórze zabudowane eleganckimi willami, zwane Vila de Conceição, z kaplicą.

Po obiedzie niesamowity cmentarz mieszczący się w kilkupiętrowym wieloczłonowym, połączonym korytarzami i schodami „koronkowym” budynku. Zwie się Cemitério São Miguel e Almas (Cmentarz Św. Michała i Dusz). Nieprawdopodobny labirynt! W Parku Araújo de Viana pomniki trzech kompozytorów: Chopina, Bethovena i Carlosa Gomesa (kompozytora brazylijskiego 1836-1896). Miasto liczy 1400 tysięcy mieszkańców. W centrum nowa katedra z 1929, masywna i elegancka, w krypcie osiem gigantycznych głów Indian; Pałac Gubernatora, zwany także Pałacem Piratini, 1921: na pierwszym piętrze malowidła o treści historycznej. Poniżej Placu Marszałka Deodoro, Teatr Św. Piotra i ciemno różowy Dom Quintany, dawny wielki hotel zamieniony na Centrum Kulturalne z dziedzińcem wewnętrznym. Mário Quintana jest poetą brazylijskim urodzonym w stanie Rio Grande do Sul w roku 1906.

Wieczorem pan Mariusz Niedziółka zaprasza księdza Leona i mnie na kolację do Galpão Crioulo (Hangar Kreolski). Od kurzych serduszek z rożna po kiełbaski i ogromne połcie pieczonej wołowiny – churrasco. Pan Mariusz preferuje cupim  z garbu krów rasy zebu. Od połowy tej kolacji nie mogę patrzeć na mięso. Na szczęście, na scenie widowisko: folklor gauczowski. Śpiewają i tańczą ogniste tańce w biało-czerwonych strojach. Ale tango argentyńskie to im nie wyszło wcale. Kto to widział, żeby tańczyć tango jak w dyskotece, w takiej odległości jedno od drugiego! Partnerzy muszą cały czas po sobie spływać, wić się po sobie, oplatać się jak najciaśniej.

Piątek, 19 stycznia. Rano pada i to porządnie. Piszę ten pamiętnik. Na obiad z księdzem Leonem do pana Komki Churrascaria &Galeto. Komka. Galeto to kurczak, którego zamówiłem. Po obiedzie w biegu wsiadam do autobusu i jadę sam do centrum. Targ owocowy przy neoklasycznej Hali Targowej (Mercado), 1864. Fryzjer za 5 reali. Muzeum Júlio de Castilhos (1859-1903; dziennikarz i gubernator stanu Rio Grande do Sul), przy Rua Duque de Caxias 1231. Najpierw dział Republiki: kule do chwytania zwierząt (boleadeiras), dzwonki (chocalhos), sandały na podwyższeniu ( tamancos sírios), łyżka do obuwia (calçadeira), ostrogi chilijskie, lufki (piteiras), naramienniki  (dragonas), lichtarze (palmatórias). Cesarstwo i Kolonia: narzędzia tortur dla niewolników (żelazne lub drewniane obroże – gargalheiras, łańcuchy, kajdanki – grilhões lub algema, kojec – tronco). Rzeźby z Guarańskich Misji Jezuickich,  z pustymi wycięciami z tyłu: Jezus dźwigający Krzyż (Senhor dos Passos), Matka Boska, Św. Franciszek Ksawery, Anioł. Poncza zwane są tutaj pala.

Strażnik namawia mnie na rozmowę z panią dyrektor, Miriam Aloísio Avruch (mąż jest polskim Żydem). Bardzo miła rozmowa. Po wyjściu z Muzeum, centralny plac przed katedrą z wzniesionym w 1913 pomnikiem  Júlio de Castilhos. W Teatrze São Pedro, 1858, w foyer koncert Blue Jazz. Grają Francisco Gomes na skrzydłówce (fluegelhorn) i James Liberato na gitarze portugalskiej. Gdy wchodzę, grają akurat „Triste” (Smutny) Toma Jobima, potem Samba de Verão (Letnią sambę) autorstwa Marco i Paulo Sérgio Valle i znowu Toma Jobima i Viniciusa de Morães O morro não tem vez (Skała nie ma alternatywy). Pani Avruch właśnie wychodzi.

Poszedłem w przeciwną stronę i zabłądziłem sromotnie. Jak nigdy! Bardzo się oddaliłem od Hali Targowej (Mercado),  ale dzięki temu mogłem sfotografować stary, kamienny most zbudowany przez założycieli miasta, emigrantów z Wysp Azorskich, w 1854 i ich nowoczesny pomnik z żelaza, wyobrażający wielki statek, którym przypłynęli do Brazylii, 1974. Dalej, pomnik na koniu marszałka Osório (Manuel Luís Osório, marquês do Herval), 1808-1877. Zwyciężył w dwóch bitwach w kampanii paragwajskiej, pod Tuiutí w 1866 i pod Avaí w 1868, gdzie odniósł rany.  Pięknie zadrzewiony Plac Komory Celnej (Praça da Alfândega). Kawałek ulicą dla pieszych (para pedestres), gdzie sprzedawcy zwijają swoje kramy. Przy Mercado pięknie oświetlony Pałac Piratiní z fontannami dookoła. Gdy wracam do księdza Lisiewicza, zastaję pana Mariusza Niedziółkę. Już obaj mieli telefonować na policję! Ten wspaniały człowiek, ksiądz Leon Lisiewicz, umarł 22 stycznia 2010 roku w wieku 82 lat…

Sobota, 20 stycznia. Całkiem przyjemna podróż do odległego o 330 km Erechim. Z Porto Alegre wyjeżdżam o 9-tej rano, a w Erechim jestem około 15-tej. Po drodze wspinamy się dość wysoko w Passo Fundo, potem Getúlio Vargas i Erechim, zwane dawniej Paiol Grande, czyli Wielka Prochownia. Siostra Consolata (kuzynka Siostry Fabioli z Kurytyby) i Matka przełożona, Włoszka z pochodzenia, czekają na dworcu autobusowym. Pokoik w klasztorze na parterze, dość sympatyczny. Nagranie u pana Józefa Leonarda Ziemnieczaka (José Leonardo Gemnieczak), także z udziałem germanofila z Grudziądza. Poznaję panią Wandę Krepinski Groch, obecną konsul honorową RP i jej rodzinę. Widuję ją wówczas często. Proponuje mi pracę na miejscowym uniwersytecie w charakterze wykładowcy polskiego i hiszpańskiego. Niestety, z winy tamtejszej uczelni, nic z tego w końcu nie wyszło. Samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania: jest stosunkowo nowe, pozbawione zabytków, może z wyjątkiem budynku Prefektury i stylowego „Zameczku” ( Castelinho ), 1915. Czerwona ziemia, długie proste ulice, nieprawdopodobnie rozciągnięte w przestrzeni. Podobne w swej nijakości do opisanego wyżej Assis, w stanie São Paulo.

Niedziela, 21 stycznia. W pobliskim Barão de Cotegipe dwa nagrania: z panią, której nazwiska nie mogę sobie przypomnieć oraz z niesłychanie elokwentnym i ciekawym rozmówcą, moim krajanem z Bolimowa, panem Tadeuszem Trzcińskim. Siedzę u niego całe popołudnie. Poznaję całą bardzo miłą i gościnną rodzinę. Przy domu rosną olbrzymie drzewa. W czasie mojego tam pobytu długa ulewa tropikalna. Pan Tadeusz odwozi mnie do klasztoru w Erechim, ale przedtem zdjęcia całej rodziny z koszyczkami nabytymi u Indian Guaraní.

W poniedziałek, 22 stycznia, Erechim, a we wtorek, 23 stycznia, dwa pobliskie miasteczka: Áurea i Carlos Gomes, gdzie także nagrywam. Wizyta w Áurea u młodego polskiego księdza Czesława Pieli, który sprezentował mi gadający po hiszpańsku zegarek zakupiony w Paragwaju. Oba miasteczka to raczej duże wsie rozrzucone po wzgórzach. Mnóstwo osób polskiego pochodzenia. Z Áurea pochodzi Bernadete Popoaski, późniejsza stypendystka na UJ w Krakowie.

Środa, 24 stycznia. Odjazd do Kurytyby, 481 km, 5 godzin jazdy. Z całą rodziną państwa Kawków nad morze, do Praia de Leste, via Estrada Graciosa. Odległość 100 km. Ta droga przecina piękne, porośnięte gęstą roślinnością, pełne potoków i wodospadów Góry Nadmorskie (Serra do Mar). Nazajutrz, w czwartek, 25 stycznia, plaże Caiobá i Matinhos. Nie specjalnie malownicze. Po południu powrót pociągiem do Kurytyby. Mimo osławionej pięknej trasy z Paranaguá przez Góry Nadmorskie,  niewiele widać z tego pociągu z powodu licznych tuneli, zasłaniającego widoki ogona pary z parowozu i ciągłych ostrych zakrętów. Ledwie zdążyłem rzucić okiem na słynny wodospad „Welon Panny Młodej” (Véu da Noiva), już zniknął. Gdzieś w tle widać piękne szczyty, wspaniałą skalistą górę Marumbi, 1539 m. Na dworcu autobusowym w Kurytybie starsza córka państwa Kawków z narzeczonym pomagają mi włożyć bagaż do bagażnika autobusu i w nocy podróż do Rio de Janeiro, 852 km. Mało przyjemna, bo straszny ziąb, klimatyzacja na maksimum: strumień lodowatego powietrza spływa mi na ramię i nie można zmienić miejsca, bo autobus nabity!

Piątek, 26 stycznia. Rano Luitgarde i jej mąż czekają na dworcu autobusowym w Rio de Janeiro. Piękne słońce i Corcovado z Chrystusem Odkupicielem góruje nad miastem. Odpoczywam po podróży, a nazajutrz, w sobotę, 27 stycznia, zwiedzam Quinta da Boa Vista (Pałac z Pięknym Widokiem), początek XIX, dawna rezydencja cesarzy Brazylii, zwana także Pałacem Św. Krzysztofa (Palácio de São Cristóvão). Wewnątrz Muzeum Narodowe. Wśród zbiorów najbardziej zainteresowała mnie dawna ceramika z wyspy Marajó, u ujścia Amazonki, przepiękne wzory geometryczne na polichromowanych naczyniach i urnach grzebalnych. Wieczorem jadę autobusem do Congonhas do Campo, w stanie Minas Gerais. Odległość 355 km. Podróż trwa 5 godzin.

Niedziela, 28 stycznia. Gdy wysiadam z autobusu jeszcze całkiem ciemno i bardzo zimno. Znowu zapomniałem ciepło się ubrać, a na tej wyżynie temperatura jest o wiele niższa, niż nad oceanem w Rio de Janeiro, szczególnie w nocy i rano. Popędziłem najpierw w kierunku innego kościoła na wzgórzu i dopiero później zorientowałem się, że to nie ten. Kościół Jezusa Dobrej Śmierci z Matosinhos – 1757, jest daleko od dworca autobusowego, na wyniosłym wzgórzu. Właśnie za nim wstawało słońce i pięknie rysowała się sylwetka otoczonego palmami kościoła na tle rozpalonego różowością nieba. Wyłaniał się z wolna z mroku nocy i triumfalnie wkraczał w światłość. To było czarujące zjawisko! Tego dnia byłem pierwszą osobą przy tym kościele.  Przed nim  monumentalne schody z posągami dwunastu proroków wyrzeźbionymi przez Aleijadinho (1730-1814) w szarym saponicie, a niżej, wzdłuż opadającej łagodnie drogi, siedem dużych barokowych kaplic ze stacjami Drogi Krzyżowej. Wszystkie 66 figur w kaplicach w drewnie cedrowym wyrzeźbił także Aleijadinho. Na modłę baroku postaci są ukazane w ruchu, rzeźby  polichromowane, barwne, pełne życia. Kolory dobrze się zachowały. Sam kościół wewnątrz także  interesujący. Ma bogaty wystrój rokokowy o wpływach włoskich.

Po południu jadę jeszcze do Sabará, z drugiej strony stolicy stanu, Belo Horizonte. Miasteczko znakomicie zachowało klimat kolonialny z XVIII. Najpiękniej wygląda kolorowa ulica Dom Pedro II (dawniej Direita – Prosta). Usytuowane na wzniesieniach kościoły, w tym najwspanialszy Kościół Matki Boskiej z Góry Karmel oraz Kościół Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia to prawdziwe klejnoty brazylijskiego baroku kolonialnego, barwne, wspaniałe! Malowniczą budowlą jest Kaplica Matki Boskiej La O, o ciekawych drewnianych balaskach w oknach frontowych. Pozostałe dwa kościoły barokowe to Kościół Matki Boskiej Łaskawej i Św. Franciszka z Asyżu.

Poniedziałek, 29 stycznia. Biegam w Rio de Janeiro po księgarniach, kioskach z gazetami i rezerwuję bilet do Lizbony w Portugalskich Liniach Lotniczych TAP, zaś we wtorek, 30 stycznia, dalszy ciąg wizyt w księgarniach, głównie książek używanych – sebos  (są  znacznie  tańsze)  w  okolicy  Placu  Tiradentes.   Przy okazji zwiedzam osiemnastowieczny jezuicki kościół Św. Franciszka z Pauli, wewnątrz neoklasyczny i rokokowy, a także kościół Matki Boskiej z Lampedusy, z 1936, z okazałym wnętrzem i wielkimi żyrandolami. Niesłychanie interesujący jest Portugalski Królewski Gabinet Lektury (Real Gabinete Português de Leitura) z 1887, na zewnątrz w pięknym stylu manuelińskim, a w środku trzy wysokie poziomy drewnianych półek z książkami i ozdobna latarnia w suficie oświetlająca mocnym światłem stoły czytelników. Zgromadzono tu 350 tysięcy tomów i jest to drugie poza Portugalią miejsce na świecie, gdy chodzi o ilość książek portugalskich.

Środa, 31 stycznia. Ponownie podziwiam zbiory Brazylijskiego Muzeum Narodowego w Pałacu Św. Krzysztofa, a wieczorem odlatuję do Lizbony, gdzie spędzam pierwszy dzień lutego. Na lotnisko przyjechała po mnie Carla Sacadura Cabral. Po nieprawdopodobnym, szaleńczym upale w Rio de Janeiro, gdzie przy pakowaniu bagażu pot kapał ze mnie grubymi kroplami, w Lizbonie dygoczę z zimna.

Piątek, 2 lutego 1996. Lot Lizbona – Berlin Tegel, a potem z dworca Berlin Lichtenberg pociągiem do Wrocławia. Nie było mnie w domu od września 1995.

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/




W górach Afganistanu

Góry w Afganistanie.
Góry w Afganistanie.

Ryszard Sawicki

Góry w Afganistanie są ciemnobrązowe, przykryte czapami śniegów. Pogórza są nieco jaśniejsze, z odcieniami ugru, podobnie jak stepy, które oddzielają strefy górskie od pustyń. Pustynie są złote lub żółte, ale czasem lśnią grafitową szarością bagien. albo bieleją płatami soli. Afgański Hindukusz Zachodni otoczony jest wstęgami płaskich terenów, które rozciągają się aż do niższych pasm górskich biegnących za granicą Iranu od północnego zachodu na południowy wschód. Pustynie afgańskie znajdują się na miejscu plioceńskich jezior. Są to pustynie kamieniste i żwirowe, zwane daszt, podobne do saharyjskiej hamady. Noszą nazwy Daszt-e Naumid, Margo i Chas. Pustynią piaszczystą jest Registan. Są też pustynie gliniaste i topieliska błotne. Kewiry to rozległe dna zagłębień, częściowo pokryte solną skorupą i słonym błotem. Największy zespół kewirów nosi nazwę Gand-e Zere. Pustynie i stepy mają efemeryczną roślinność. Pod koniec lutego i w marcu czerwienią się tu maki, kwitną tulipany, kosaćce, rosną osetnice, jaskry, perz i cierń wielbłądzia. Na początku maja pozostają z nich tylko suche badyle. Bywają jednak wiosny gdy ziemię porastają wysokie trawy.

Monotonny krajobraz urozmaicony jest pojedynczymi wzniesieniami i dolinami rzek. Na początku lutego musiałem dobrze wytężać wzrok w poszukiwaniu odrobiny zieleni. Znaleźć ją  mogłem w nadrzecznych zagajnikach zwanych tugajami. Są to osobliwe lasy bardzo trudne do przebycia. Rosną tam topole, oliwniki, wierzby, rokitniki, berberysy, głóg, powojnik wschodni, ciemiężnik i inne pnącza. Niektóre z tych roślin służą do wyrobu olejków eterycznych, barwników, żywic i smoły. Zieleń w zimie zanika, a latem przykryta jest siną powłoką kurzu. Afganistan ma zwykle barwę wyschniętej gliny. Tylko na wchodzie, w Nuristanie, jest więcej lasów, w których rosną sosny, świerki i jodły.

Zapachy rozmaitych roślin wyczuć można w najmniej oczekiwanych momentach. Nawet  w zimie unoszą się niekiedy spod śniegu cudowne wonie. Wystarczy odrobina wilgoci, a wyschnięte badyle wydzielają eteryczne olejki, których zapach snuje się w czystym powietrzu. Ziemia afgańska pachnie jak sady pomarańczowe w Kalifornii. Bogactwo zapachów równa się bogactwu smaku owoców, ostrych przypraw i mocnej herbaty.

Jadąc z zachodu, aby zobaczyć barwy gór i stepów Afganistanu, poczuć smak świeżych granatów i  zapach unoszący się nad śniegami, trzeba przebyć irańskie i tureckie góry i przełęcze, przejechać wzdłuż obszernej pustyni rozciągającej się na południe od Morza Kaspijskiego. Jedzie się drogami bez nawierzchni, omija się zdradliwe rozlewiska rzek i strumieni, które potrafią zatapiać w oka mgnieniu drogi. Unikać też musi wędrowiec spotkania z watahami wilków, które potrafią być bardzo niebezpieczne podczas ostrej zimy. W górach afgańskich, oprócz wilków, żyją śnieżne pantery, niedźwiedzie, archany, kozy i barany. Poza tym są w tym kraju szakale, hieny, dziki tugajskie, rysie, jelenie, zające, lisy, dzikie osły i małe gryzonie. Do obrony przed dzikimi zwierzętami, pasterze używają ogromnych owczarków. Wśród błot i na rozlewiskach rzecznych znaleźć można gęsi, kaczki, łabędzie, bekasy. Na pustyni żyją pustynne kruki.  Są też bażanty, kuropatwy i dropy. Dokuczliwe bywają jednak nie duże zwierzęta lecz komary, pajęczaki i szarańcza. Oczywiście dzikich zwierząt nie spotyka się przy drodze, ale wystarczy przystanąć gdzieś, odejść na bok, a zauważyć można choćby czarną sylwetkę kruka widoczną wyraźnie na tle żwiru albo piachu. Dalej w step zapuszczać się można tylko przy zachowaniu ostrożności. Najbezpieczniej trzymać się drogi.

Droga do Afganistanu z zachodu jest jedna. Wokół kraju biegnie też tylko jedna droga dobra na tyle, by można było poruszać się po niej samochodem. Ale i po tej drodze przejechać zdoła jedynie  dobrze przygotowany samochód. Drogi żelaznej brak w Afganistanie.

Odpowiednikiem kolei transsyberyjskiej jest system dróg biegnących od Istambułu do Indii, a dalej do Indochin i na Półwysep Malajski. Jest to trasa transazjatycka. Ten południowy szlak nie jest wygodniejszy od północnego, ale za to jest bardziej urozmaicony choćby pod względem klimatycznym, bo gdy w górach panuje zima, z wysokich przełęczy zjeżdża się szybko w strefy o umiarkowanych nawet zimą temperaturach.

Góry w Afganistanie.
Góry w Afganistanie.

Udając się z Polski na wschód w 1977 roku, pojechałem Orient Expresem z Sofii do Istambułu, a dalej samochodami ciężarowymi jako przygodny pasażer. Nim dojechałem do Indii, a potem do Japonii, byłem w Iranie, w którym panował szach i w Afganistanie nie tkniętym jeszcze przez pociski sowieckich czołgów i śmigłowców. Przecinając w okolicy Morza Kaspijskiego szlak wędrówki armii generała Andersa, myślałem o losach swoich kuzynów, którym udało się wydostać z wojskiem polskim z „nieludzkiej ziemi”. Jako dzieci zbyt osłabione, aby przetrwać transport do Europy, zostali oni skierowani do obozów dla uchodźców zorganizowanych w Pakistanie i Indii. Dopiero po wojnie dostali się do Anglii. Ja starałem się dotrzeć przez Azję do Australii bądź do Ameryki. W Indii mieszkałem przez kilka miesięcy.

Udało mi się przejechać przez Afganistan w okresie względnego spokoju w tej części świata. W czasie podróży nie znalazłem się w żadnym większym niebezpieczeństwie. Dopiero w Indii trafiłem do szpitala, ale nie z powodu jakichkolwiek ran od kuli czy noża, a jedynie z powodu choroby, której uległem osłabiony podróżą i utrzymywaniem skromnej diety z powodu koniecznych oszczędności. Jadąc przez Afganistan odczuwałem już zmęczenie, bo wybrałem się w tę drogę bez należytego przygotowania i rozeznania, mimo iż wypytałem przed wyjazdem kogo tylko mogłem i wyczytałem co tylko znalazłem na półkach bibliotek. Wtedy nie można było korzystać w Polsce z pomocy biur podróży w takim stopniu, w jakim to dziś jest możliwe. Kierowałem się na przełęcz Khyber, by dotrzeć do cieplejszego klimatu w Pakistanie. Miałem dość widoku ośnieżonych gór, tęskniłem do ciepła tropiku, do zielonych dolin zamieszkałych przez ludność osiadłą, nie tylko przez wędrujących swoimi ścieżkami nomadów.

Duża część ludności Afganistanu to właśnie wędrujący koczownicy, z których wielu trudni się hodowlą owiec karakułowych. Obszary rolnicze nie są zbyt rozległe. Uprawa roli wymaga irygacji, a kanały irygacyjne bywały często niszczone przez najeźdźców. Jadąc przez kraj odnosi się wrażenie, że jest on niemal bezludny. Miasta, poza Kabulem, są małe, nie przyciągają wielkiej liczby mieszkańców, jak dzieje się to na przykład w Iranie. W latach siedemdziesiątych nie było tam wyraźnych śladów rozwoju, jakiego nadał swemu krajowi szach Reza Pahlawi. Podczas mego pobytu, rządy w Afganistanie sprawował gabinet prezydenta Mohammada Daouda. Został on stracony po najeździe sowieckim w 1978 roku. Po nim trzech prezydentów przejmowało ster rządu i wszyscy podzielili los Daouda. Specyficzne warunki, jakie zapanowały po najeździe i w jakich rozmaici przywódcy dochodzili do władzy, a potem byli usuwani, nie miały precedensu w historii kraju, obfitującej skądinąd w niezwykłe wydarzenia. Od setek lat Afganistan był terenem krwawych zmagań. Niektóre armie zdobywały kraj dla obcych władców, inne przechodziły tylko, by podbić dalej położone ziemie. Dążyły na południowy wschód, transazjatycką, rzec by można, trasą. Szły przez przełęcz Khyber.

Zapewne niewiele jest na świecie przełęczy o tak ważnym znaczeniu strategicznym. Jest to jedyna droga, którą przejść mogły wojska dążące na podbój Indii. Tędy właśnie prowadzili swe armie Aleksander Wielki i Tamerlan. Burzliwa historia Afganistanu przyczyniła się do powstania opinii, że jest to kraj, którym nie sposób rządzić. Jednak nie tylko to było przyczyną jej powstania. Krajem tym rządzą warunki naturalne w większym stopniu niż ludzie. Wysokie góry i pustynie na obszarach niżej położonych, gdzie mieszkańcy usiłują z trudem uprawiać rolę, pora deszczowa, która trwa krótko – od grudnia do kwietnia. Ponadto, nie zawsze opady są obfite. Lato natomiast jest niezwykle upalne i zupełnie suche. Na obszarach górskich jest duża rozpiętość temperatur. Podobny klimat mają Himalaje i Tybet. Czy można się dziwić, że ludzie nawykli do walki z przyrodą niełatwo ulegają woli innych ludzi?

Podróżowanie po kraju, w którym nie ma kolei, a bitych dróg także niewiele, nie należy do przedsięwzięć najłatwiejszych. Owszem, przejazd przez Afganistan możliwy jest dzięki drogom, których nawierzchnie zbudowali obcokrajowcy, a które tworzą wielką obwodnicę. Jednak drogi zaznaczone na mapie kończą się niekiedy przerywaną linią. Kilkanaście małych lotnisk (poza jednym dużym w Kabulu), które są rozsiane nieregularnie po kraju, w nieznacznym tylko stopniu ułatwia transport.

Drogę z Islam Qala (miejscowości położonej na północy, tuż przy granicy z Iranem) zbudowali Amerykanie w 1968 roku. Wcześniej Brytyjczycy położyli nawierzchnię asfaltową na odcinku Kandahar-Kabul. Rosjanie natomiast ułożyli betonowe płyty między Heratem i Kandaharem. Zostały one ułożone nierówno, nawet prowadzenie dużych samochodów ciężarowych nie jest łatwe, a tym mniej osobowych. Zmniejszenie szybkości nic nie daje, gdy kabina kierowcy podskakuje na kolejnej płycie, a reszta ciężarówki znajduje się jeszcze na poprzedniej, tak więc wszystkie części samochodu wystawione są na ciężką próbę wytrzymałości. Trudno wprost uwierzyć, że budowniczowie myśleli o ruchu samochodowym, a nie o transporcie czołgowym. Przyznać jednak trzeba, że gąsienice czołgów niszczą łatwiej asfalt niż beton.

Dzieci w Afganistanie.
Dzieci w Afganistanie.

Nim cyrkowe niemal wyczyny bułgarskiego kierowcy pozwoliły zbliżyć się nam do Kandaharu, wcześniej tego dnia widziałem Herat. Niestety tylko z daleka. Nie przyjrzałem się więc wspaniałym murom starego miasta, ani ogromnemu meczetowi Masdżid-e Dżami. Nie widziałem też na bazarach dywanów, kilimów, pięknie barwionej wełny i jedwabiu, niebieskiego szkła herackiego, biżuterii z lapis lazuli, ani snycerskich wyrobów, mis i dzbanów z mosiądzu i miedzi. Jednak zdążyłem zauważyć, że miastu słusznie należy się sława „miasta stu tysięcy ogrodów”. W dzielnicach podmiejskich widziałem delikatne odcienie świeżej zieleni wokół domów z wysuszonej na słońcu ugrowej cegły i na tle murów, które otaczały ogrody. Z drogi biegnącej wyżej niż leży Herat, zobaczyłem parterową przeważnie zabudowę. Ulice są szerokie i proste, wysadzane wysokimi sosnami. Wodę rozprowadzają wąskie kanały. W śródmieściu mniej drzew, ale za to więcej starych murów. Miasto, niegdyś intelektualna stolica Środkowej Azji, wydawało się raczej stolicą dużego powiatu niż metropolią. Chociaż Herat nie leży bezpośrednio nad rzeką, to dolinę heracką wyrzeźbiła właśnie rzeka Hari Rud. W żyznej okolicy na łagodnych zboczach uprawia się pszenicę. Przez okno ciężarówki widziałem jak rolnicy zaczynali już w lutym wiosenne prace na polach.

Za Heratem droga biegnie przez pustkowie. Wkrótce przekraczamy granicę prowincji Farah. Trzeba opłacić „rogatkowe”, które pobiera żołnierz ze starym modelem karabinu w dłoni. Podnosi lekki szlaban, można jechać dalej. Na każdej prowincjonalnej granicy pobierane były takie same, niezbyt wygórowane opłaty. Czasem, z dala od drogi, pojawiały się ciemne namioty koczowników i małe wsie otoczone skrawkami ziemi uprawnej z trudem wydzieranej stepowi. Pola zabezpiecza się przed erozją pryzmami kamieni. Na stokach górskich pola tworzą tarasy podobne to tych, jakie zobaczyć można na Dalekim Wschodzie, w Chinach czy Japonii. Nie zajmują jednak wiele miejsca na zboczu góry. Przy polach pojawiały się pojedyncze domy, a przy nich stosy drewna na opał, cennego w tych rejonach, gdzie drzew jest mało. Drewno jest przedmiotem handlu Przenoszą je ludzie na własnych plecach, obarczają nim muły, osły i wielbłądy. Zwierzęta i ludzie niosący suche gałęzie wyglądają z daleka dość osobliwie. Stosy gałęzi sterczą zwykle wysoko nad grzbietem zwierzęcia lub głową człowieka. Wygląda to tak, jakby góry chrustu poruszały się same, dopiero po chwili widać, że to nie czarodziejska siła je przenosi. Czasem idzie cała procesja: na przedzie wielkie stosy niesione przez wielbłądy, za nimi mniejsze umieszczone na grzbietach osłów i mułów, a na końcu także i człowiek ugina się pod ciężarem.

Po kilku godzinach jazdy góry znajdują się już tylko po lewej stronie drogi. Na prawo wznoszą się samotne skały na zupełnie płaskiej równinie. To obrzeża pustyni Margo, która na wschodzie łączy się z pustynią Arbu Lut. Przed Kandaharem przecinamy rzekę Helmand, jedną z trzech największych rzek Afganistanu. Dwie inne to Kabul i Amu Daria, wzdłuż której biegnie część północnej granicy państwa. Przed zachodem słońca znajdujemy się wciąż w prowincji Helmand. Jedziemy w kierunku południowo-wschodnim. Błękitna kopuła nieba nabiera różowego odcienia, ale róż przechodzi szybko w purpurę. Czyste powietrze nie odbiera nic intensywności barwom, które rozlewają się po całej ziemi. Im niżej stacza się kula słońca, tym wyżej na zboczach gór i na niebie wznosi się barwny krąg światła. Wygląda to tak, jakby światło zlewało się z powrotem do swego źródła.

Noc spędzamy w Kandaharze. Miasto czai się w mroku naftowych lamp zapalonych przy wciąż jeszcze otwartych kramach z warzywami i owocami i w świetle elektrycznym przy znakach drogowych. Innych świateł elektrycznych brak z uwagi na oszczędności energii, albo awarię w elektrowni. U przydrożnego piekarza kupujemy świeży chleb afgański, długi i płaski. Jest wspaniały, został właśnie wyjęty z małego pieca opalanego węglem drzewnym. Jestem zbyt zmęczony by zwiedzać miasto. Cyrkowe podskoki na wielu kilometrach drogi zmęczyły bardziej niż jazda na półdzikim koniu. Jutro trzeba ruszać w dalszą drogę. Nie zobaczę więc ani jednego z czterech bazarów, gdzie można znaleźć haftowaną pięknie odzież i czapeczki, naczynia z drewna, wyroby ze srebra i złota. Nie spróbuję, jak smakują sławne winogrona (jest ich podobno kilkanaście gatunków), figi, morele, brzoskwinie, melony, arbuzy i granaty. Zasypiam marząc o sokach owocowych.

Ghazni.
Ghazni.

Rano kierujemy się w stronę Kabulu, znowu pod górę. Wjeżdżamy w niezmiernie długą dolinę zostawiając za sobą równinę pustyni. Wspinamy się powoli na wysokość 2100 metrów, potem zjeżdżamy nieco niżej w dolinę, w której leży stolica Afganistanu. U wylotu doliny Tarnak zaskakuje nas zimny wiatr, trzeba włączyć ogrzewanie w kabinie samochodu. Na szczęście nie jest on zbyt silny, ale wędrowcy muszą się strzec takiego wiatru. Nabiera on często mocy górskiego huraganu i biada temu, kogo zaskoczy na górskiej przełęczy. Na zboczach gór pojawiają się znowu duże płaty śniegu, jak w okolicach przed Heratem. W dolinie coraz więcej osiedli, których architektura różni się od dotychczas spotykanej. Zamiast dachów w kształcie przeciętych walców i kopuł, budowane są tutaj domy-warownie otoczone wysokimi murami. Wewnątrz czworoboku zamkniętego murem, za potężną bramą, jest wolny, obszerny dziedziniec. Niektóre ogrody otoczone są również wysokim, glinianym murem.

Dojeżdżamy do Ghazni, którego zabudowania rozrzucone są malowniczo na stokach górskich i na dnie doliny. Domy stoją przeważnie w pewnym oddaleniu od siebie. W tych, które położone są poniżej szosy, można jak na dłoni obserwować toczące się za murami życie. W tej okolicy ludność trudni się hodowlą owiec i sadownictwem. Słynne są doskonałe „rodzynkowe” winogrona, granaty (podobno najlepsze na świecie) i brzoskwinie. Uprawia się też pszenicę i rośliny motylkowe. Nad miastem pełnym krętych ulic górują minarety i twierdza otoczona szczególnie grubym, glinianym murem.

Wreszcie Kabul, miasto wypełniające obszerną dolinę, pośrodku której sterczy olbrzymia skała. Niektóre dzielnice trzymają się kurczowo zboczy tej skały, stopniami podchodzą aż pod pionową ścianę. Jedną z dzielnic Kabulu był zbudowany długo przed inwazją tzw. Ruski Kwartał (nazywany tak i przez przechodniów i twórców lokalnych map). Podobno tylko w tej dzielnicy można pić wodę bez konieczności gotowania, tam więc udaliśmy się, by u polskiego inżyniera poprosić o napełnienie zbiorników. Architektura tego „kwartału” przypomina do złudzenia brzydkie dzielnice miast wschodniej Europy czy Moskwy. Długie bloki mieszkalne są przeważnie czteropiętrowe, podzielone klatkami schodowymi prowadzącymi do kilku mieszkań w jednej klatce. Nawierzchnie ulic pokryte są asfaltem, utrzymane w czystości. Stanowi to duży kontrast z zresztą miasta, którego boczne ulice tchną odorem zgnilizny mimo zimowych warunków, a wygląd głównych ulic każe myśleć o Kabulu jako o mieście zajmującym miejsce pośrednie między dość nowoczesnym Teheranem, a najgorszą nędzą azjatycką zaułków Kalkuty. Jednak pozory mylą. Polski inżynier spotkany w Kabulu zapewniał, że niejeden ze zwykłych przechodniów w zabłoconych butach byłby nader mile widzianym klientem szwajcarskiego banku. Nie należy mylić zabłoconych butów z pustym portfelem. Dzielnicy rosyjskiej nie wypełniał kolorowy tłum Afganów.  Jasnowłose dzieci bawiły się na obszernych placach i wątpię, czy potrafiłyby się porozumieć z rówieśnikami o czarnych włosach. Mimo utrzymywanej względnej schludności i porządku, mimo tego, że Słowianin wyczuć mógł pewien swojski nastrój panujący w tej enklawie oddzielonej niewidzialnym murem od otaczającej zewsząd Azji, mimo wszystko –  bezduszna, standardowa zabudowa tworzyła coś niesłychanie sztucznego, niedopasowanego żadną miarą do reszty miasta. Gdyby  nie dzieci, można by było przypuszczać, że „ruski kwartał” to olbrzymie koszary, nie dzielnica mieszkaniowa.

Zaśmiecone, pokryte błotem ulice Kabulu tętniły życiem. Może nie tak wartkim, jak sto lat wcześniej, kiedy w mieście było osiemdziesiąt meczetów i piętnaście karawanserajów. Na bazarach sprzedawano wtedy towary z Indii, Rosji, Wielkiej Brytanii oraz rodzime wyroby takie jak muszkiety, rusznice, pistolety, miecze, kindżały i tarcze. Oczywiście nie brakowało tkanin i dywanów. Nie brakowało ich też w wieku dwudziestym, choć muszkietów i rusznic nie widziałem. Dywany i kilimy afgańskie nie są tak jasne, jak dywany indyjskie czy perskie. Ich barwy utrzymane są w ciemnej tonacji. Odzież noszona na co dzień wygląda elegancko, może dlatego, że jest to odzież tradycyjna. Mężczyźni noszą obszerne szarawary ściągnięte u pasa, długie koszule wpuszczone w spodnie i kamizelki. Na plecach mają narzuty, bawełniane lub wełniane chałaty. W zimie noszą półkożuszki, futrzane kamizelki. Na głowie mają obszerne zawoje wokół czapeczek podobnych do biretu. Kobiety noszą również ciemne stroje, bufiaste spodnie, długie koszule lub suknie. Twarze zasłaniają chustami. Z głowy spływa długa aż do ziemi, marszczona narzuta. Postać w takiej narzucie wyglądała pięknie, zwłaszcza w ruchu lub na wietrze.

Magazyny dywanów, kilimów i tkanin, pracownie rzemieślników, sklepy i kramy z warzywami i owocami, piekarnie skąd unosiła się woń chleba  – otwarte były ku ulicom, pozbawione drzwi i okien wystawowych. Przechodnie mogli z zewnątrz śledzić pracę tkaczy, kuśnierzy i kaletników. Fryzjerzy pracowali na chodnikach, mimo dość niskiej temperatury. Golili włosy i strzygli ciemne brody klientów, którzy przykucali przy krawężniku, czasem przysiadali na stołku lub krześle. Szewcy rozkładali swoje narzędzia też na chodnikach, na skrawku płótna, albo trzymali je w otwartym drewnianym lub metalowym pudle. Naprawdę bogato wyglądały jedynie apteki. Ich wnętrza odgrodzone były od ulicy dużymi oknami, drzwi pozostawały zawsze zamknięte. Nędza i zniszczenie nastały dopiero w dniach sowieckiej inwazji.

Co spotykało najeźdźców, którzy zapuszczali się w góry Afganistanu, doświadczyli już Anglicy. O ich klęsce myślałem jadąc z Kabulu dalej na wschód, przez Chord Kabul. W styczniu 1842 roku cztery i pół tysiąca żołnierzy generała Elphinstone’a wycofywało się właśnie tą trasą na Dżalalabad. Towarzyszył tej armii dwunastotysięczny tłum cywilów. Atakowani w wąskim, głębokim kanionie żołnierze nie mogli się bronić. Do małej wsi u wylotu kanionu dotarło tylko kilkunastu jeźdźców. Zatrzymali się na krótki postój, lecz rano wymknął się ze wsi tylko jeden samotny jeździec, lekarz wojskowy Brydon. Podarowano mu życie, by mógł donieść wieści o strasznej klęsce do Dżalalabadu. Zajęty myślami o klęsce Brytyjczyków nie podejrzewałem, że już wkrótce czytać będę w prasie amerykańskiej o kolejnym najeździe i kolejnej klęsce najeźdźców.

Wyjechaliśmy z Kabulu o świcie, ale w miarę jak zjeżdżaliśmy w dół robiło się ciemniej, gdyż promienie słoneczne z trudem docierały do dna pogłębiającego się kanionu. Wody rzeki Kabul wyrzeźbiły w skałach przełom inaczej niż wody rzeki Colorado, lecz rzeźba to nie mniej fantazyjna. Wąska droga wije się niebezpiecznymi serpentynami, zakręty zmuszają kierowcę do maksymalnej ostrożności. Tylko chwilami można zdjąć nogę z hamulca. Wreszcie skały się rozstępują, wzrokiem sięgnąć można aż po daleki horyzont. Natychmiast robi się cieplej, zima została za nami. Pojawiają się zieleniejące pola i drzewa wokół wsi, których zabudowania mają obronny charakter. Siwy starzec ubrany na biało z obszernym płatem pomarańczowego płótna przerzuconym przez ramię idzie wśród pryzm czarnej, wilgotnej ziemi i miarowym ruchem sypie ziarno. Inne postacie w barwnych strojach odcinają się nie mniej wyraźnie od ciepłego brązu zaoranych pól i wśród szarawych, nie poruszonych jeszcze drewnianą sochą płatów ziemi. Inaczej niż w mieście, ludzie pracujący na polach ubrani są często w stroje jasne o bardziej żywych barwach. W Nuristanie, prowincji położonej na południowym wschodzie Afganistanu, uprawia się proso i kukurydzę. W sadach rosną orzechy i oliwki. Stąd pochodzą też aromatyczne gatunki miodu. Jest to kraina zalesiona, rosną tu dęby i drzewa iglaste, w oazach palmy i drzewa figowe. Dociera tu osłabiony monsun.

Góry w Afganistanie.
Góry w Afganistanie.

W okolicy Dżalalabadu zaskakuje nas burza pyłowa. Silny wiatr unosi z wysuszonej ziemi drobny pył, który tworzy gęstą mgłę. Promienie słońca przenikają przez nią z trudem. Widoczność ograniczona jest do kilkudziesięciu metrów. Cienie przydrożnych drzew są dzięki temu widoczne już w powietrzu. Sylwetki pni i gałęzie są natomiast niewyraźne, co sprawia wrażenie iż cień i przedmiot zlewają się ze sobą. Pył rozmywa dalsze plany, skraca perspektywę i zniekształca ją. Rzeczy niezbyt odległe wydają się ustawione dalej niż są naprawdę. Pył wciska się do kabiny samochodu mimo, że okna są zamknięte. Pełno go w gardle i w nosie. Ludzie oderwani nagle od robót w polu wracają do domu zakrywając twarze skrawkami płótna. Niosą na ramionach narzędzia rolnicze o kształtach, jak z ilustracji w podręcznikach historii.

W pewnym momencie w chmurze pyłu zjawia się i zaraz znika troje ludzi. W środku świata Koranu scena jak z Biblii: wspierający się na długim kiju mężczyzna prowadzi osła, na którym siedzi kobieta chroniąca w ramionach dziecko.

Podczas gdy rzeka Kabul wciąż dąży ku Indusowi, my skręcamy tuż przed granicą znowu w stronę gór. Przez przełęcz Khyber, która zwęża się znacznie miejscami, lecz nie tak bardzo, jak kanion rzeki Kabul, przejeżdżamy do Pakistanu.

Kiedy wspominam Afganistan, wracam myślami zwłaszcza do ostatniego dnia pobytu w Kabulu. Za miastem, na dużym placu widziałem tłum ludzi. Byli odświętnie odziani, niektórzy mieli na sobie europejską odzież. Rozbawione dzieci biegały wokół czarnych powozów. W tych powozach z innej epoki przyjechały rodziny na święto latawców. Były też nowocześniejsze samochody i dorożki. A nad głowami radosnego tłumu wzbijały się wysoko kolorowe latawce. Na tle ciemnych gór i głębokiego błękitu nieba mieniły się wspaniałymi barwami raz po raz prześwietlane promieniami słońca. Jednym z zakazów wydanych przez Talibów był, jak słyszałem, zakaz puszczania latawców.




Argentyna i Paragwaj

Ambasada Polska w Buenos Aires.
Ambasada Polska w Buenos Aires.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Polskie ślady w Argntynie i Paragwaju. Dziennik z lat 1990-91.

Na lotnisku Aeroparque w Buenos Aires czeka na mnie mąż kuzynki Izy, Gabriel Kellner. Zaprasza na kolację w restauracji, niedaleko lotniska. W życiu nie jadłem tak wspaniałego mięsa! To było bife de chorizo, nigdy nie zapomnę: soczysta, pyszna, doskonale miękka poducha. Jedziemy do dzielnicy San Isidro, gdzie w hotelu mam zarezerwowany pokoik. Jakoś nie najlepiej się czuję. Rano przemierzam dusznym autobusem chyba kilkanaście kilometrów do Ambasady Polskiej, przy ulicy Alejandro María de Aguado, w dzielnicy Palermo Chico. W rozmowie z ambasadorem Balewskim dostaję zgodę na spędzenie w pokoju gościnnym Ambasady jednego tygodnia. Konsulem jest ten sam pan, który był w roku 1977 sekretarzem Ambasady Polskiej w Meksyku. Teraz ma zmienione nazwisko (sic!), ale jest wciąż bardzo życzliwy i sympatyczny. Udziela mi bezcennych wskazówek na temat Polonii, polskich księży i rozmaitych osób, które okażą mi się użyteczne w moich podróżach. Przenoszę się z hotelu do Ambasady, zdaje się, tego samego dnia, czyli w poniedziałek, 12 listopada 1990 roku.

Buenos Aires. Monumento El Abuelo Inmortal San Martin.
Buenos Aires. Pomnik Nieśmiertelnego Dziadka, Generała San Martina.

Pierwszy spacer po ogromnym Buenos Aires. Najbliżej jest plac Grand Bourg i Instytut bohatera narodowego, San Martína z jego pomnikiem, na którym wyobrażony jest jako dziadek rozmawiający z dwiema wnuczkami, Gran Abuelo (Wielki Dziadek). Dalej, przestronny plac i oto w tumanach kurzu pędzi cała sfora psów różnej rasy i maści, a trzyma je na smyczach jeden „wyprowadzacz”. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Po prawej, gigantyczny pomnik generała Carlosa Maríi de Alveara (1789-1852), otoczony wielkimi drzewami. To dzieło Antoine’a Bourdelle’a. Stąd już nie tak daleko do cmentarza Recoleta, za którym tętni aleja Santa Fé. Po lewej, wieża Anglików i dworzec Retiro, a prosto, Plac San Martína z ogromnym rozłożystym ombú.

Buenos Aires, Iglesia del Pilar.
Buenos Aires. Kościół Matki Boskiej z Kolumny (Pilar).

W ciągu tygodnia, jaki spędziłem w Buenos Aires, odwiedziłem Argentyńską Akademię Literatury (Academia Argentina de Letras) i akademię miejscowego żargonu miejskiego lunfardo (Academia Porteña del Lunfardo), gdzie poznałem osobicie jej sympatycznego sekretarza, José Gobello, z którym kontakt mam do dzisiaj, jako członek korespondent tej akademii na Polskę. Ponadto, spotkanie na Wydziale Filozofii i Filologii (Facultad de Filosofía y Letras), na ulicy 25 de Mayo 221, w dawnym hotelu “Palace Hotel”, wówczas bardzo zaniedbanym. Na spotkaniu jest obecna wybitna lingwistka argentyńska Ana María Barrenechea (1913-2010). Opowiadam o moich badaniach dialektalnych w Wenezueli.

W przeddzień mojego wyjazdu do Concepción del Uruguay, w niedzielę, 18 listopada, uczta zorganizowana na moją cześć przez ciotkę Zytę i moich kuzynów, Izę i Jurka. Dostali ode mnie sporo prezentów i postanowili mi się odwdzięczyć w ten sposób. Pojechaliśmy bardzo daleko za miasto, do restauracji specjalizującej się w pieczonym na ruszcie mięsie. Było to przy Szosie Panamerykańskiej, gdzieś niedaleko domu Jurka. Uczta była rzeczywiście wspaniała.

W poniedziałek,  19 listopada,  wyjazd autobusem  z  dworca  Retiro  do  miasta Concepción del Uruguay, 297 km. Mijam El Tigre, most Zárate i po czterech godzinach osiągam cel. Czeka na mnie Jorge Díaz Vélez. Oświadczył mi potem, że kogoś, kto śpiewa tanga tak jak ja, Argentyńczyk nie może zapomnieć, choć upłynęły 23 lata od naszego pożegnania w Maladze… To miłe z jego strony. Ulokował mnie w hotelu, a potem zaprosił do domu. Poznałem jego żonę i liczną rodzinę, także jego młodych współpracowników, dla których wygłosiłem pogadankę o moich badaniach dialektalnych. Byli to Fernanda Spada, Fabián Jesús Poerio i Betina Hercolini. To z nimi pojechałem do Pałacu San José, rezydencji gubernatora prowincji Entre Ríos, a także prezydenta Argentyny, Justo José de Urquiza (1801-1870), zamordowanego właśnie w tym pałacu położonym w obszernym parku.

Jeden z synów Jorgego towarzyszył mi w spacerze nad rzekę Urugwaj, jedną z trzech (obok Parany i Paragwaju), które tworzą bezkresną La Platę.

Jorge Díaz Vélez należał do „bractwa”, którego jedną z zasad była wzajemna pomoc w różnych życiowych sytuacjach. Skierował mnie do miejscowości Eldorado w prowincji Misiones, gdzie mieszkała i pracowała w średniej szkole agrotechnicznej jego koleżanka z tego „bractwa”. Była to młoda i ładna osoba pochodzenia ukraińsko-włoskiego. I tak, bardzo odległe Eldorado (1200 km od Buenos Aires, a 900 od Concepción del Uruguay) stało się kolejnym punktem na mojej trasie. Zamieszkałem w internacie szkoły agrotechnicznej, w warunkach skrajnie skromnych, a pod względem sanitarnym i bezpieczeństwa pozostawiających wiele do życzenia. Łazienka była tak brudna, że musiałem ją sam szorować, a „sprzątaczka”, miejscowa Metyska, w czasie mojej nieobecności nie omieszkała  zabrać z mojej walizki złote pióro, które sprezentowała mi w Madrycie na urodziny moja była żona (sic!). Posiłki w stołówce były niestrawne, zwłaszcza, że maleńkie muszki natychmiast wpadały do talerza. W czasie pierwszego obiadu towarzyszyli mi uczący w tej szkole Polak, Kazimierz Krzynówek i jego żona Paragwajka. Przynieśli biały obrus i serwetki, ale miało to miejsce tylko wtedy, jeden jedyny raz, „na dobry początek”…

Urutaú.
Nocny ptak urutaú (Nyctibius griseus).

A teraz plusy. W Eldorado jest kilka rodzin polskiego pochodzenia. Bardzo przyjemne były nagrania moich rozmów z panią Teklą i z państwem Bieleckimi, a także rozmowa ze starszym Niemcem w przytułku dla osób starszych i chorych. Ten dystyngowany pan  mówił bardzo poprawnie po polsku, jako że mieszkał jakiś czas w Polsce, a jego pierwszym pytaniem do mnie było: „W jakiej pan mieszka guberni?” Wieczorami dochodziły z pobliskiego lasu żałosne jęki nocnego ptaka, zwanego tutaj urutaú (Nyctibius griseus). Z Eldorado pojechałem na jeden dzień do państwa Lafere do pobliskiego Montecarlo, 24 km na południe. Okazali się kulturalni i gościnni. Mimo francuskiego nazwiska, oboje są Polakami.

W poniedziałek,  26 listopada,  jadę z księdzem Bronisławem Trafasem do odległego San Ignacio Miní (141 km na południe), gdzie ruiny misji jezuickich z XVII-XVIII wieku. Zachowały się fragmenty murów, łuki, posągi i piękne barokowe płaskorzeźby, obszerne dziedzińce. Zanim zacznie się wieczorny spektakl „Światło i dźwięk” o historii powstania, egzystencji i zniszczenia tej misji (Jezuici zostali wypędzeni stąd w 1768), jedziemy do zrekonstruowanego domu wybitnego pisarza urugwajskiego Horacio Quiroga (1878-1937). Znajduje się na wysokim brzegu Parany, na obszernym terenie porośniętym palmami. Widok wspaniały. Wieczorny spektakl wśród ruin misji jezuickiej wzruszający, choć efekty dźwiękowe nieco za głośne.

Iguazú.
Wodospady rzeki Iguazú.

We wtorek, 27 listopada, z Kazimierzem Krzynówkiem do wodospadów Iguazú, 100 km na północ. Zabawiliśmy tam prawie cały dzień. Najpierw górna ścieżka, potem dolna i spotkanie z ostronosami rudymi. Na koniec pojechaliśmy do  Diablej Gardzieli (Garganta del Diablo). Idzie się bardzo długim drewnianym pomostem nad rzeką Iguazú do miejsca, gdzie woda spada do ogromnej wyrwy. Na jej dnie widać tylko skłębioną parę wodną. Widoki wodospadów są nadzwyczaj piękne. Podziwialiśmy je najpierw od strony argentyńskiej, a na koniec z brzegu brazylijskiego. Woda spada z wysokości 80 m bardzo licznymi kaskadami. Jest ich 275 na przestrzeni prawie 3 km, a wszystko to w sercu misjoneńskiej dżungli, gdzie poza ostronosami widać często tukany i papugi. Oczywiście, kolorowe motyle. Upał nieziemski, wilgotność powietrza zawrotna. Na kolację pojechaliśmy do brazylijskiego miasta Foz do Iguaçu.

Na przełomie listopada i grudnia Kazimierz Krzynówek zawiózł mnie do Kolonii Wanda, do starszego brata,  Jana Krzynówka. Tam spędziłem kilka bardzo przyjemnych dni. Osób polskiego pochodzenia jest w Wandzie znacznie więcej, niż w Eldorado. Niektóre nagrania były bardzo ciekawe. Któregoś dnia (a było to chyba w niedzielę, 2 grudnia) zaprosili mnie na obiad pan Krzyszycha i jego bardzo miła żona Angielka. Pan Krzyszycha podczas wojny był, jak wielu Polaków, w RAF-ie i tam poznał swoją przyszłą żonę. Opowiadali mi swoje przygody w Anglii. Zwiedziliśmy razem sklep z kamieniami półszlachetnymi przy kopalni tych minerałów w Wandzie, a pani Krzyszychowa kupiła mi na pamiątkę figurkę żółtego ptaka o czarnych skrzydłach. Stoi do dziś na moim telewizorze.

Przed domem Jana Krzynówka rosły drzewa, cały ich rząd. Było to ulubione miejsce kolibrów. Oblatywały je gromadnie. Wpadałem w zachwyt na ich widok. Kiedyś odwiedził mojego gospodarza pewien młody Paragwajczyk. Okazało się, że jest to zięć Niemca Bussa, który mieszka między Wandą a Puerto Esperanza. Nalegał, abym ich odwiedził i nazajutrz przyjechał po mnie furgonetką, by zawieźć mnie na obiad u państwa Bussów. Jedliśmy na obszernym tarasie, z cudownym widokiem na rozgrzaną puszczę misjoneńską, która ze wszech stron otaczała ten dom. Nie mogłem się napatrzeć.  Był na tym obiedzie jeszcze jeden Niemiec z żoną.  Zwróciłem uwagę jak dokładnie były objadane wszystkie kosteczki i odkładane z pietyzmem na specjalny talerz. Starałem się naśladować biesiadników w tym względzie, ale im nie dorównałem.

5 grudnia znalazłem się w stolicy prowincji, Posadas i zatrzymałem się na dwa dni u  pani dziekan Wydziału Humanistycznego miejscowego Uniwersytetu. Jej nazwisko: Ana María Camblong. Była to młoda i ładna osoba. Mieszkała z synem w eleganckiej willi. Umówiła mnie z Karolą Szychowską-Styczyńską, która 7 grudnia miała na mnie czekać w Apóstoles na przystanku autobusu z Posadas. Odległość z Posadas do Apóstoles wynosi 62 km. W istocie stał tam bardzo elegancki samochód, a w nim przemiła Karola. Nie zapomnę, jak upiorny zaduch panował wewnątrz. Migiem pokonaliśmy 13 km dzielące Apóstoles od La Cachuera, czyli dawnego majątku państwa Szychowskich. Teren wypielęgnowany, zadrzewiony, nad rzeczką tworzącą niewielką kaskadę (stąd nazwa La Cachuera). To właśnie tam stał kiedyś młyn do mielenia ryżu, zbudowany przez ojca Karoli. Duży biały dom, a w ogrodzie mały domek, gdzie zamieszkałem. Wyżej, dom, gdzie mieszkał wówczas przyjaciel męża Karoli, pochodzący z Mysłowic, Polak z żoną Urugwajką, a dalej cmentarz rodziny. Poznałem pana Dzidka Styczyńskiego (Karola mówiła o nim „Zidek”) oraz dwa wilczury wabiące się „Bajeczka” i „Malutka”.

Cerro Aceite.
Wzgórze Oliwne (Cerro Aceite) w Paragwaju.

Idealna cisza. Ulubionym miejscem moich spacerów była rzeczka i kaskada. Na nagrania jeździłem do Apóstoles, gdzie na głównej alei pomniki polskości: Matka Boska Częstochowska, polski wóz oraz argentyńskie naczynie do picia mate, Taras Szewczenko (ten pomnik wystawili miejscowi Ukraińcy)… Byłem także w Azara, gdzie księdzem był wówczas Antoni Sołdyga. Jeden z braci Karoli był ważnym urzędnikiem państwowym i kiedyś wygłaszał bardzo barokowe przemówienie na otwarciu stadionu (?) w jakiejś małej miejscowości, chyba już w prowincji Corrientes. Nie zapomnę, jak bardzo się wówczas wynudziłem! Po polsku ten pan nie mówił.

17 grudnia zatrzymałem się w Posadas  na krótko u kolegi Jorgego Díaza Véleza. Także należał do owego “bractwa”. Stamtąd, pochodzący z Pyskowic ksiądz Kudlek zawiózł mnie do Colegio Fátima, w miejscowości Miguel Lanús, 8 km za Posadas, w kierunku Santa Ana. Jest to rodzaj pensjonatu dla księży werbistów. Był tam jeden Niemiec wyjątkowo niemiło do mnie nastawiony i to bez najmniejszego powodu! Taki jakiś „antypatyk”! Kilka dni przed Bożym Narodzeniem, 19 grudnia, ksiądz Eugenio Basiński zabrał mnie do Campo Viera, do włości Miguela Antonia Skowrona, ale po drodze było Bonpland, Picada Polaca, Santa Ana i Loreto, gdzie ruiny misji jezuickich z XVII wieku, San Ignacio Miní, Gobernador Roca, Jardín América. Campo Viera jest niewielką miejscowością, w której dominują zabudowania młyna i wielkiej suszarni herbaty oraz willa ich właściciela, Miguela Antonia Skowrona. Zamieszkałem w małym oddzielnym domku dla gości, niedaleko basenu. Żona pana Skowrona jest pochodzenia serbskiego. Prawdziwa „baba Herod”.  Z dumą opowiada wszem i wobec, że jej się wszyscy boją. Syn David to miły chłopak, dobrze ułożony, w odróżnieniu od mamy. Kiedyś chciał mnie koniecznie po polsku zawołać na obiad, ale nie był pewien i zapytał babci. Po czym rozległo się jego wołanie w moim kierunku: „Chodźta jeść!”

Un chivato.
Akacja tropikalna (Delonix regia).

Dookoła zielone łany herbaty. Yerby mate tutaj mniej. Miguel Antonio Skowron jest dynamiczny, konkretny. Zrobił całą listę osób, z którymi powinienem przeprowadzić wywiady. Zapamiętałem jego matkę w Campo Grande i przystojnych panów Kapelińskich, niedaleko Campo Viera. Oczywiście, rozmawiałem przynajmniej z dziesięcioma osobami, których nazwiska  uleciały mi z pamięci. Na wigilię zaprasza mnie pan Adolf Dubil do Campo Grande. W ciągu dnia wycieczka do wodospadu Salto Encantado (Zaczarowany Wodospad), koło Aristóbulo del Valle. Oprócz państwa Dubilów, ich urodziwa córka z narzeczonym. Potok Cuñá Pirú w głębokim skalistym kanionie spada z wysokości 70 m wąskim jęzorem. Cień, przyjemnie, wokół sosnowy las. U stóp wodospadu naturalny basen, w którym pływamy. Po powrocie, wieczerza wigilijna pod gołym niebem. Je się tutaj wszystko.  Pamiętam, że był kurczak i różne sałatki. Byliśmy w kościele na pasterce, ale kolęd polskich nie było i w ogóle wszystko odbyło się po hiszpańsku. Niestety, coś mi strasznie zaszkodziło. Pewno picie słodkiej oranżady… Biegunka upiorna! Muszę przyznać, że pan Dubil mówi wyśmienicie po polsku. Właściwie jest to jedyna osoba, której polszczyzna jest absolutnie nienaganna. Zawdzięcza to lekturom. Bardzo dużo czyta po polsku. W Boże Narodzenie próbuję się wyleczyć, a 26 grudnia wracam do Campo Viera, do państwa Skowronów.

27 grudnia odwiedzam w Oberá państwa Cieplińskich i zatrzymuję się tam na jedną noc. Pani Cieplińska jest włoskiego pochodzenia, ale mówi trochę po polsku, a córeczka pozuje mi na balkonie do zdjęcia ubrana w strój krakowski. Wieczorem nagranie u starszej pani, która z humorem opowiada mi o tamtejszych wężach i innych zwierzętach. Wraca z pracy jej wnuczka, która pyta mnie, czy ja też mówię „po kastyziu”. „Kastyź” to przepiękna nazwa języka hiszpańskiego wśród tutejszych Polaków, a pochodzi stąd, że w Argentynie na język hiszpański mówi się castellano (wymawiane „kasteziano”).

29 grudnia państwo Skowronowie wiozą mnie do Gobernador Roca. Nocuję w hotelu w San Ignacio, a nazajutrz, nagrania w Gobernador Roca i po południu powrót do Colegio Fátima pod Posadas. 31 grudnia jestem zaproszony na wesele córki pana Kalafarskiego, wiceprzewodniczącego Związku Polaków w Posadas. Przyjęcie odbywa się w wielkiej sali siedziby Związku. Mnóstwo jedzenia, tańce. Przewija się najsłynniejsza melodia „Ritmo de la noche” (Rytm nocy). Po północy ktoś z gości weselnych odwozi mnie do Colegio Fátima, gdzie zostaję do 3 stycznia 1991. Podczas pobytu  w  Posadas  poznaję  malarza  Zygmunta Kowalskiego i jego bardzo przystojną żonę.

3 stycznia rano wyjazd do miasta Corrientes, stolicy prowincji o tej samej nazwie. Mijam wielkie rozlewiska Esteros del Iberá, gdzie nenufary, biało-liliowe camalotes (Eichhornia azurea), kajmany i kapibary. Po przebyciu tym razem stosunkowo krótkiego odcinka 354 km jestem w Corrientes, gdzie czeka na mnie prof. José Miguel Irigoyen (1912-1995), znawca języka guaraní, lingwista, przyjaciel Jorgego Díaza Véleza. Spędzę u niego sześć dni. Urokliwy jest plac 25 Maja oraz promenada nad Paraną. Trochę architektury kolonialnej i bardzo długi, nowoczesny most im. generała Belgrano na Paranie. Ale upał wściekły, nawet późnym wieczorem wracam do domu zlany potem. José Miguel Irigoyen zna osobiście konsula Paragwaju, więc udziela mi skutecznego poparcia w konsulacie paragwajskim i wizę paragwajską dostaję bez trudu. Na dodatek, pan konsul podaje mi adresy i telefony osób, z którymi powinienem się skontaktować. Przed wyjazdem do Paragwaju wysyłam sporą część bagażu do Concepción del Uruguay, na adres Jorgego.

Asuncion
Stolica Paragwaju Asunción.

9 stycznia wyjazd do Paragwaju. Odległość 307 km, a więc bliżej, niż z Posadas do Corrientes. Przejazd przez most im. Generała Belgrano na Paranie i potem przez Chaco i Formosę.  Moją bazą jest miasteczko Ñemby, 20 km od Asunción. Mieszkam u młodych kleryków polskich ze zgromadzenia Świętego Michała Archanioła. Ich przeor poznał na kursie francuskiego w Szwajcarii moje byłe studentki, jak się okazuje. Dojazdy, często zatłoczonym autobusem, są uciążliwe. W autobusie słyszę często rozmowy w języku guaraní. Asunción było bardzo ważnym miastem w okresie konkwisty i kolonizacji Ameryki. Stąd wyruszały wyprawy na podbój okolicznych terytoriów (Argentyna, Urugwaj, Boliwia). Mimo to, zabytków kolonialnych zachowało się niewiele. A dlaczego? Zagadka się wyjaśnia: dyktator José Gaspar Rodríguez de Francia (1766-1840) wyburzył całe dawne centrum kolonialne i kazał wybudować nowe. Miasto leży nad zatoką rzeki Paragwaj, na wzniesieniach. W centrum, elegancki Pałac Lopezów (Palacio de los López ) XIX, siedziba rządu. Casa de la Independencia (Dom Niepodległości) jest niewielką parterową budowlą z drugiej połowy XVIII. Obecnie mieści się tam muzeum. Obok, Historyczna Uliczka, ze stylowymi latarniami. To tędy przeszli bojownicy o niepodległość tuż przed jej uzyskaniem. Obecna katedra została wzniesiona w 1845, na Placu Niepodległości. Dawny ratusz (cabildo), a obecnie Centrum Kulturalne Republiki, z arkadami w ścianie frontowej, to budynek z pierwszej połowy XIX. Klasycystyczny Panteon Bohaterów i jednocześnie oratorium patronki Paragwaju, Matki Boskiej Wniebowzięcia, z elegancką kopułą, ukończono w 1937.  Teatr Miejski im. Ignacia Pane zbudowano pod koniec XIX.

Catedral de Asunción, Paraguay.
Katedra w Asunción.

Najbardziej imponujący jest widok na rzekę Paragwaj, szeroko rozlaną u stóp Asunción. Samo miasto to jeden wielki bazar: mnóstwo sklepów koreańskich. Coraz więcej też wysokościowców. Z  dala  od  centrum,  Ogród Botaniczny  i Zoologiczny, gdzie  także  muzeum historii naturalnej  w dawnej  rezydencji  podmiejskiej  Carlosa Antonia Lópeza, z 1840, będącej typowym przykładem architektury paragwajskiej. Budynek jest długi, jednopiętrowy, arkadowy, z  kolumnami na obu kondygnacjach. Prezentuje się bardzo elegancko. W ogrodzie botanicznym miejscowe drzewa samuú (Chorisia speciosa), czyli  puchowce o bardzo kolczastym pniu, zaś w zoo, okazy miejscowej fauny: ostronosy, iguany zielone, dzikie świnie taguá (Catagonus wagneri), sowy uszatki ( Pseudoscops clamator), strusie ñandú ( Rhea americana).

W Asunción odwiedziłem Ministerstwo Oświaty, Spraw Zagranicznych, Ateneum Języka i Kultury Guarańskiej, siostry Augusta Roa Bastosa, redakcję dziennika ABC, gdzie zaproszono mnie na znakomity obiad i tuż po nim znany dziennikarz (inwalida na wózku) przeprowadził ze mną obszerny wywiad na temat mojego przekładu na polski książki Augusta Roa Bastosa Syn człowieczy. Siostry pisarza przyjęły mnie niezwykle serdecznie. Odwiedziłem je parokrotnie i czułem się tam, jak u siebie w domu.

W piątek, 11 stycznia, młody polski kleryk, znajomy moich michaelitów, zabiera mnie do siebie, do miejscowości Natalicio Talavera, w departamencie Guairá, 180 km od Asunción. Mijamy po drodze słynne, opiewane w piosenkach jezioro Ipacaraí, dalej, Caacupé z cudowną Matką Boską. Tego samego dnia jadę do stolicy departamentu, Villarrica. Tam ciekawy i oryginalny kościół Matki Boskiej Wniebowzięcia w dzielnicy Ybaroty. Z czerwonej cegły, pseudogotycki, 1957. Okazała katedra Świętego Ducha, koniec XIX. Stacja kolejowa, parterowe Muzeum Miejskie Mistrza Fermína Lópeza, z kolumnami wspierającymi arkady, także z końca XIX. Dawny Uniwersytet Katolicki, w tym samym stylu paragwajskim, co wymienione muzeum, z 1900. Ciekawe są mini dwukółki z daszkiem. To rodzaj konnych taksówek, zwanych carumbes.

Paragwajski taniec galopera.
Paragwajski taniec galopera.

Po południu, a właściwie już pod wieczór, wsiadam do autobusu jadącego do Itapé, 17 km stąd. Toczy się z wolna po piaszczystej drodze jeszcze z epoki kolonialnej (tak zwane camino real). Takich dróg w Paragwaju jest jeszcze bardzo wiele. Ale krajobrazy! Wzgórza, palmy, kępy bambusów nad strumieniami, skłębiona roślinność. To tu rozgrywa się akcja Syna człowieczego. Wchłaniam w siebie całą tę scenerię, pożeram ją. Droga prowadzi prosto, bez zakrętów i tylko wznosi się i opada na zmianę, jak w kolejce górskiej. Wewnątrz autobusu mnóstwo ludzi z tobołkami, zakupami. W Itapé, nad rzeką Tebicuary Mí, kaplica z kopią Cudownej Matki Boskiej  z Caacupé, zwaną tutaj Matką Boską Pielgrzymującą lub Matką Boską znad Brodu. Dalej, bardzo stylowy kościół Świętego Izydora Rolnika, wyglądający na stary, ale pewno, jak prawie wszystko w Paragwaju, pochodzi z XIX. Nigdzie nie mogę znaleźć o nim żadnej informacji. Nocuję u księdza Nelsona Severiana Vegi. Mieszka z matką staruszką. Oboje  bardzo mili i gościnni.

12 stycznia rano biegnę jeszcze nad rzekę Tebicuary Mí, a potem podróż do Iturbe (około 40 km na południe), gdzie Roa Bastos spędził dzieciństwo i młodość. Cukrownia, w której pracował jego ojciec, most na rzece Tebicuary Mí. Powrót do Villarrica (35 km), skąd  do Natalicio Talavera (24 km). Nocuję na tarasie pod moskitierą (z przygodami, bo moskitiera spada na mnie w pewnym momencie). Nazajutrz stopem do Ciudad del Este, około 150 km. Samochód prowadzi młody sympatyczny człowiek, obok niego matka. Częstują mnie tereré (zimną mate). Jadą na jakieś wesele. Gdy im mówię, że będę musiał przenocować w Hernandarias, kierowca oświadcza, że jego siostra, właścicielka apteki tamże, bez problemu przygarnie mnie na noc. Wyjaśnia mi, gdzie to jest i zaznacza, bym przyszedł po zmroku, bo wcześniej nie będzie nikogo. Dziękuję.

Plantación de algodón.
Plantacja bawełny w Chaco.

Uciekam czym prędzej z nieciekawego i hałaśliwego Ciudad del Este. Byle prędzej do wodospadu na rzece Monday. Upał. Po wodospadach Iguazú nie robi już na mnie takiego wrażenia, ale jednak. Wodospad ma 120 m szerokości i spada trzema odnogami z wysokości około 40 m, a niżej tworzy kolejny próg, znacznie niższy. To tu Natividad i Cristóbal, bohaterowie Roa Bastosa, piją chciwie wodę, po długiej i wyczerpującej ucieczce z plantacji yerba mate w Tacurú Pucú. Woda jednak nie zachęca do kąpieli: jest mętna, koloru kawy z mlekiem.

W Hernandarias zjawiam się jeszcze przed zachodem słońca. Bez trudu zlokalizowałem aptekę i dom tuż koło niej. W pobliskim barze zamawiam coca-colę, potem drugą i wówczas właścicielka pyta mnie, czy jestem pisarzem. Odpowiadam: „No tak, można tak powiedzieć”. Wtedy ona biegnie na zaplecze i przynosi mi egzemplarz ostatniego ABC, gdzie moje wielkie zdjęcie i artykuł z tytułem: „Tłumacz zafascynowany oryginałem” i cały wywiad ze mną. Dzieci właścicieli wydzierają mi prawie gazetę, spoglądają to na zdjęcie to na mnie, wyraźnie poruszone. Gdy się ściemniło, proszę jednego z chłopców, by poszedł do owego domu przy aptece i zapytał, czy już mogę przyjść. Wraca skonfundowany i wyjaśnia, że właścicielka domu oświadczyła mu, że nie zna żadnego Polaka i że w ogóle nic o nim nie chce wiedzieć. Nie daję za wygraną i idę tam z tym chłopcem. Na podwórku bawią się dwie dziewczynki, które proszę, by zawołały mamę. Dziewczynki wbiegły do domu i po chwili zgasły wszystkie światła, kurtyna opadła, koniec spektaklu!

Właściciele już zamykają bar, mają wracać do domu samochodem i chcą mnie zabrać do siebie, ale jakoś nie mogę skorzystać z tego zaproszenia. Jedziemy do klasztoru żeńskiego. Przeorysza nie chce o tym słyszeć. „Nieznajomy człowiek i to w żeńskim klasztorze, wykluczone”. Dopiero na plebanii innego kościoła ksiądz od razu zgodził się i zaprowadził mnie do pokoiku w budynku kościoła. Na moje pytanie, gdzie mógłbym powiesić wypraną bieliznę, bez wahania odrzekł, że najlepiej na krzesłach na ołtarzu, gdyż nad ołtarzem są dwa duże wiatraki i tam wyschnie najszybciej. W środku  nocy  obudziłem się  straszliwie  pokąsany  przez komary i nie zastanawiając się zbytnio, chwyciłem materac i poszedłem z nim na ołtarz. Dopiero tam, pod wiatrakami, mogłem spać spokojnie. Na ołtarzu (sic!).

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                        W poniedziałek, 14 stycznia, poszedłem do ratusza z prośbą, by mnie zawieźli na teren wielkich plantacji yerby mate w Tacurú-Pucú. Niestety, odmówili, dodając, że Roa Bastos to wszystko zmyślił, że to nieprawda, co napisał, etc. Pojechałem więc do ogromnej elektrowni wodnej Itaipú. Jest to przedsiębiorstwo dwunarodowe, paragwajsko-brazylijskie. Prace przy budowie olbrzymiej zapory wodnej na Paranie zaczęły się w latach 80 i trwały do końca lat 90. To największa tego typu inwestycja na świecie. Powrót do Natalicio Talavera via San Pedro, gdzie ciekawy kościół franciszkański Świętego Piotra z epoki Lopezów (wiek XIX).

Nazajutrz stacja kolejowa w Villarrica, XIX i powrót do Ñemby. W czwartek, 17 stycznia, spotykam się z wybitnym malarzem Carlosem Colombino, przyjacielem Roa Bastosa, w tak zwanym Muzeum Gliny (Museo del Barro ). Carlos Colombino był jednym z założycieli tego wspaniałego muzeum w 1979. Nadzwyczajnej piękności maski drewniane, indiańskie figurki gliniane, obrazy w najlepszym guście. Piękne!

San Ignacio.
Ruiny misji jezuickiej w San Ignacio.

W piątek, 18 stycznia, podróż do ruin misji jezuickich w Trinidad, na samym południu, blisko Parany, w prowincji Itapúa. Tuż przy wejściu zaatakowały mnie – dosłownie, jak w filmie Hitchcocka! – jakieś czarne ptaszyska, podobne do kruków. Z trudem się opędziłem. Ale ruiny niesłychanie ciekawe. Zostało tu chyba jeszcze więcej ciekawych ozdób, rzeźb i płaskorzeźb, kolumn, łuków i pięknych portali, niż w San Ignacio Miní w Misiones. Ocalał posąg Świętego Pawła w niszy, cała kolumnada. Stąd już niedaleko do stolicy prowincji, Encarnación nad Paraną. Po drugiej stronie rzeki, Posadas, stolica Misiones i widok na Posadas jest w Encarnación najciekawszy. Poza tym, miasto jest nowe. Katedra chyba wręcz dwudziestowieczna, w stylu neoromańskim. Wracam nocą do Ñemby.

Nazajutrz pani profesor Ela Salazar zaprasza do siebie, gdzie na dziedzińcu stół z białymi kwiatami (kameliami?) w wazonie, a po obu stronach ustawione w krąg krzesła, na których siadają zaproszeni przez nią profesorowie, a ja – ku mojemu zdumieniu – mam zasiąść za tym stołem z kwiatami. Jest wśród profesorów poeta, który wręcza mi nagranie ze swoimi wierszami, a mnie proszą o wypowiedź na temat mojej pracy i organizacji studiów iberystycznych w Polsce. Dość sztywno. Kto to powiedział, że w Ameryce Łacińskiej jest taki luz i spontaniczność?

Portal guarani de la Iglesia de Yaguarón.
Wykonany przez Indian Guaraní portal kościoła w Yaguarón (Paragwaj).

W niedzielę, 20 stycznia, rano kupuję w Asunción magnetofon, taśmy i koszulę z aó-poí (cienkiej białej tkaniny z haftem). W Yaguarón, 48 km od Asunción, najwspanialszy kościół  franciszkański w Paragwaju pod wezwaniem Świętego Bonawentury, XVIII, z rzeźbami wykonanymi przez Indian Guaraní. Na drewnianym suficie cenne malowidła (kwiaty, rozety). Budynek jest bardzo charakterystyczny dla miejscowej architektury: niski, „rozłożysty”, kryty wielkim dachem, który nakrywa zewnętrzne kolumnady. W pobliskim Paraguarí,  podobny, choć nieco mniejszy kościół Świętego Tomasza Apostoła, XVIII. Tu szeroka fasada jest ozdobiona dwiema niewysokimi wieżami i nie ma kolumnady po obu stronach, jak w Yaguarón. Nad miasteczkiem wzgórze 180 m wysokości. Wieczorem docieram do Sapucái. Rozmawiam ze starszymi mieszkańcami i nikt nic nie wie na temat eksplozji wagonu wyładowanego bronią na stacji w latach 30 (o czym pisał Roa Bastos). Jeszcze jeden rys bardzo „realistycznej” fikcji pisarza.

W poniedziałek, 21 stycznia, powrót do Argentyny. Odcinek Asunción – Resistencia wynosi 295 km. Resistencia leży nad rzeką Negro, 7km od jej ujścia do Parany. Jest miastem nowym, o niskiej zabudowie. Dookoła płaskie tereny równiny Chaco. Palmy yatay ( Butia yatay). Młody ksiądz Daniel Skorupa okazuje się bardzo sympatyczny. Nazajutrz organizuje mi podróż do Villa Ángela. Stamtąd jedziemy do miejscowości Coronel du Graty. Razem 275 km. Coronel du Graty jest centrum uprawy bawełny na rozległych równinach. Nagrywam rozmowy z panią Górniakową i panem Władysławem Herbutem, bardzo ciekawe. Nocleg w Villa Ángela u miejscowego księdza Polaka. Uznał za stosowne z góry potraktować mnie za zwolennika systemu komunistycznego i za kogoś, kto na pewno był w Moskwie. Tak się złożyło, że w istocie byłem w Moskwie na wycieczce w 1980. W każdym razie zachował się fatalnie. Ksiądz Skorupa był oburzony, gdy mu o tym powiedziałem. Kolejny nocleg w Resistencia i w czwartek, 24 stycznia, wyjazd do Santa Fé, 534 km.

Tylko przejechałem przez miasto Santa Fé, gdzie przesiadłem się na autobus do leżącego po przeciwnej stronie Parany miasta Paraná. Pamiętam ogromny tunel pod rzeką, zbudowany przez Niemców w 1969. Ma prawie 3 km długości i znajduje się 32 m pod powierzchnią wody w Paranie. Odległość z Santa Fé do Paraná wynosi 30 km. Skontaktowałem się z lingwistką o nazwisku Claudia Greca i zamieszkałem w hotelu. Katedra w stylu eklektycznym jest z 1883, a ratusz z 1890. Z XIX wieku jest także kościół Świętego Michała. W najstarszej części miasta sporo parterowych dziewiętnastowiecznych domków. W piątek, 25 stycznia, byłem z Claudią u profesora Antonia Rubéna Turi, poety i lingwisty (1917-1992). Trochę spacerowaliśmy po mieście i nad Paraną i po południu odjechałem do Concepción del Uruguay, 268 km. Jorgego nie zastałem, był w La Plata. Była tylko jego żona. Nie pamiętam już, gdzie nocowałem, w każdym razie spotkałem się z Betiną Hercolini, która najprawdopodobniej załatwiła mi gdzieś nocleg.

W sobotę, 26 stycznia, zabieram cały mój bagaż i wyjeżdżam do Buenos Aires. Na dworcu autobusowym Retiro czekają Iza i Gabriel i wiozą mnie, oczywiście, do polskiej ambasady, gdzie dowiaduję się, że pokój gościnny zajęty. Chcąc nie chcąc zabierają  mnie  do  siebie  do Olivos.  Śpię  w pokoju ich córeczki,  a ona z nimi.  W niedzielę jadą gdzieś do znajomych, a mnie zostawiają, abym spokojnie mógł telefonować i załatwić sobie locum. Spotkałem się gdzieś w mieście z panami Borkowskim i Grabią-Jałbrzykowskim, którzy wiozą mnie aż do Burzaco, jak się okazuje. Jechaliśmy tam bardzo długo i to cały czas przez miasto. Pokonaliśmy chyba  z 40 km. W Burzaco jest ośrodek sportowy dla młodych Polaków. Drewniane baraki, piętrowe łóżka… Ale cóż, zgodziłem się tam przenieść. Szybki dojazd kolejką podmiejską do centrum Buenos Aires jest jedynym plusem… Mimo wszystko, po powrocie do kuzynki zatelefonowałem jeszcze do pana Stachury, a ten na to: „Najlepiej niech pan zatelefonuje do Frania S. Pewno się zgodzi”. I tak było. Nazajutrz, w poniedziałek, 28 stycznia, zabrałem ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, a dużą walizkę zostawiłem u Izy i pojechałem do pana Frania.

Salta. Convento de San Bernardo.
Salta. Klasztor św. Bernarda.

Mieszka w centrum, na ulicy Sarmiento, stosunkowo blisko Obelisku. Miejsce znakomite, a i atmosfera bardzo przyjemna. Jest weteranem drugiej wojny, walczył pod Monte Cassino. Po południu załatwiłem bilety lotnicze na odcinki Córdoba-Tucumán, Jujuy-Buenos Aires, Buenos Aires-Ushuaia i Ushuaia-Buenos Aires. We wtorek, 29 stycznia, wyjazd nocnym autobusem do Córdoby, drugiego największego miasta Argentyny. Odległość niebagatelna – 770 km. Zatrzymuję się u księdza Stanisława Małysy.

Nie pamiętam już, kto polecił mi kontakt z Alicią Malanca de Rodríguez Rojas, lingwistką i literatką, córką znanego malarza post-impresjonistycznego, José Américo Malanca (1897-1967). Może właśnie ksiądz Małysa? Ten kontakt okazał się niezwykle pożyteczny. Alicia nie tylko zlokalizowała moje koleżanki z kursu w Madrycie w 1968, Gladys Gatti i Yolandę Dethou, ale poleciła mi skontaktować się w Tucumán z Davidem Lagmanovichem, w Salta, z Juaną del Valle Rodas López (ona też była na kursie w Madrycie) i w Jujuy, ze swoją znajomą, lingwistką, której nazwiska nie mogę nigdzie odszukać, niestety! I nie było to wyłącznie polecenie, bo Alicia była tak miła, że zatelefonowała do tych osób i wszystko z nimi uzgodniła. Ksiądz Małysa z kolei poprosił swoją znajomą, Polkę (bardzo miłą panią), aby zechciała mi towarzyszyć podczas jednego ze spacerów po mieście.

Córdoba. Santa Teresa.
Córdoba. Klasztor św. Teresy.

Córdoba wydała mi się fascynującym miastem, jedynym, gdzie pozostało tyle pamiątek po okresie kolonialnym. A więc szesnastowieczna katedra z 1577, przysadzista, z dwiema potężnymi dzwonnicami po bokach fasady i najwyższą wieżą nad prezbiterium, stary ratusz (cabildo), XVIII, długi biały jednopiętrowy budynek, z arkadami i balkonem, ozdobiony na samej górze stylowymi wazami. Obecnie, muzeum archeologiczne. Najbardziej spodobał mi się klasztor Świętej Teresy, XVII-XVIII, z pięknym dziedzińcem. Dawny rektorat, XVII, stylowy budynek kolonialny, siedziba najstarszego w Argentynie i czwartego w Ameryce uniwersytetu założonego przez Jezuitów, z piękną Aulą Magną. Ciekawe są też inne kościoły, Świętej Katarzyny, jezuicki Towarzystwa Jezusowego. Wyjątkowo oryginalnie wygląda Dom Markiza de Sobremonte z XVIII. Bardzo elegancką konstrukcją jest wzniesiony w stylu francuskim dawny Pałac Ferreira z początku XX, obecnie siedziba Muzeum Sztuk Pięknych.

Tucumán. Casa de la Independencia.
Tucumán. Dom Niepodległości.

W towarzystwie Gladys Gatti wybrałem się też do Alta Gracia (36 km na południowy zachód od Córdoby), gdzie zwiedziliśmy dom Manuela de Falli (1876-1946). Kompozytor  spędził tu na wygnaniu ostatnie lata życia, od momentu wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, aż do śmierci. Jest to ładna willa w stylu tyrolskim, o częściowo szachulcowej konstrukcji, z zielonymi okiennicami. W Alta Gracia jest też duży kompleks jezuicki z klasztorem i kościołem o wyniosłej wieży. Zdaje mi się, że nie zdążyliśmy go zwiedzić. Szkoda!

Jak na pięć dni spędzonych w Córdobie, wykorzystałem czas do maksimum. Pojechałem jeszcze na północ do La Granja (53 km od Córdoby), gdzie u stóp gór zwanych Sierra de Córdoba odbywają się kolonie letnie dla dzieci tutejszych Polaków. Zastałem tam panią Bielesiową, która przeprowadziła ze mną wywiad opublikowany później w Głosie Polskim w Buenos Aires.

Na koniec, Yolanda Dethou zaprosiła Alicię Malankę, Gladys Gatti i mnie na bardzo miłą kolację u siebie w domu. Było bardzo serdecznie.

W niedzielę, 3 lutego, odleciałem do Tucumán, 530 km. Na lotnisku czekał pisarz i lingwista David Lagmanovich (1927-2010). Spędziłem u niego jedną noc. Nazajutrz oglądałem to piąte pod względem wielkości miasto Argentyny (po Buenos Aires, Córdobie, Rosario i Mendozie). Jedynym domem kolonialnym jest Casa de la Independencia (Dom Niepodległości) XVII, niski, parterowy, z salomonowymi kolumnami przy wejściu i trzema dziedzińcami wewnątrz. To tu 9 lipca 1816 Kongres Tukumański ogłosił niepodległość zjednoczonych prowincji La Platy. Podobno katedra była zbudowana w XVI, ale jej obecny wygląd pochodzi z roku 1856 i wykazuje cechy architektury włoskiej owego czasu. Bazylika Świętego Franciszka  jest z końca XIX, a bazylika Matki Boskiej Łaskawej została wzniesiona w połowie XX wieku w stylu neokolonialnym. Na wspaniale zadrzewionym Placu Niepodległości rzeźba przedstawiająca wolność. Jej autorką jest Lola Mora (1866-1936), która urodziła się właśnie w prowincji Tucumán. Bardzo elegancki jest dom zarządu prowincji ( Casa de Gobierno ), 1910, w wykwintnym stylu francuskim.

Tego samego dnia (poniedziałek, 4 lutego) po południu David odprowadza mnie na dworzec autobusowy, skąd odjeżdżam do Salty, 260 km. Po drodze piękne krajobrazy w Tafí del Valle i w Quebrada de Cafayate: czerwone skały, doliny, winnice. W Salta czeka na mnie Juana del Valle Rodas López, znajoma sprzed… 23 lat, z kursu lingwistyki w Madrycie. Pamiętam, że w Madrycie udzielałem jej lekcji francuskiego. Strasznie pocięły mnie u niej komary w nocy.

Salta  leży  na  wysokości  1187 m,  w dolinie  rzeki  Lerma.  Znana  jest  ze  swoich zabytków neokolonialnych, z których najważniejszym jest ratusz (cabildo). Oryginalny budynek pochodzi z końca XVIII, ale w 1945 był gruntownie restaurowany. Jest podłużny, dwukondygnacyjny, z arkadami na obu kondygnacjach, z balkonem i wieżą pośrodku. Obecnie mieszczą sie tam 2 muzea. Na parterze, Muzeum Historyczne, a na piętrze, Muzeum Kolonialne i Sztuk Pięknych. Katedra  i klasztor  Świętego Franciszka w stylu neoklasycznym są z XIX. Elegancką budowlą neokolonialną jest też Teatr Victoria. Nad miastem wzgórze Świętego Bernarda, 200 m wysokości, skąd obszerny widok na całe miasto i okoliczne góry. Miasto jest przyjemne, dość atrakcyjne. W okresie kolonialnym pełniło rolę łącznika między Limą a Buenos Aires.

Pod wieczór we wtorek, 5 lutego, wyjazd autobusem do Jujuy, 97 km. Jechał wolno i bardzo się spóźnił. Miałem wyrzuty sumienia wobec czekających na mnie państwa, przemiłych zresztą ludzi. Wieczorem niewiele było czasu, ale, zdaje się, miałem chwilę, by zajrzeć do  neoklasycznej katedry z XVIII, z barokową amboną z XVII. Najstarszym zabytkiem jest tu kaplica Świętej Barbary z 1777, z drewnianym, malowanym sufitem. Kościół Swiętego Franciszka jest z początku XX, ale ambonę ma z XVIII.

Humahuaca.
Humahuaca (prowincja Jujuy).

W środę, 6 lutego, bardzo wcześnie pobudka. Jedziemy daleko na północ, aż do doliny Humahuaca, 126 km. Pierwszą atrakcją jest Purmamarca i Góra Siedmiu Kolorów: skały mają długie poprzeczne warstwy w różnych kolorach, od ochry, przez brąz i czerwień do zieleni i błękitu. Kolejny postój to Tilcara, gdzie inkaska forteca  z kamieni, a wokół, morze kaktusów na stokach górskich. I tu zbocza mają piękny ciemnoczerwony kolor. Wreszcie Humahuaca, gdzie pomnik bohaterów walk o niepodległość,  wśród nich Indianie. Obiad przy akompaniamencie indiańskiej kapeli ludowej w bardzo miłej atmosferze. W pobliżu niewielki kościółek.

Purmamarca.
Purmamarca (prowincja Jujuy).

Po południu powrót samolotem do Buenos Aires (1654 km), gdzie nazajutrz zwiedzam  Muzeum Historyczne. Bardzo bogate zbiory.

W sobotę, 9 lutego, odlot do Ushuaia na Ziemi Ognistej, 3496 km. Przesiadka na inny samolot w Río Gallegos,  jeszcze w Patagonii. Ziąb niebywały. W Ushuaia nocuję u miejscowego księdza. Zapisuję się na niedzielną wycieczkę na trasie Almanza – Wyspa Pingwinów – Hacjenda Harberton.

Ushuaia, Wyspa Pingwinów.
Ushuaia, Wyspa Pingwinów.

Do Almanza dowożą nas  autobusem, a tam wsiadamy na katamaran. Płyniemy bardzo długo. Jest pochmurno i zimno. Często pada deszcz. Szczyty gór w chmurach. Co jakiś czas lwy morskie, kormorany i wreszcie wyspa pingwinów (Isla Martillo ). Pasażerowie na statku wpadają w szał. W podnieceniu strzelają zdjęcia jedno za drugim. Okazuje się, że odległość między Ushuaia a Hacjendą Harberton wynosi… 85 km. Po powrocie do Ushuaia jeszcze wizyta u pana Zapruckiego, który tam mieszka z żoną Chilijką. O godzinie 23-ej wychodzę od niego i jest całkiem widno!

W poniedziałek, 11 lutego, rano, powrót do Buenos Aires. Nazajutrz pan Lichota z Ambasady Polskiej wiezie mnie na lotnisko Ezeiza i odlatuję do Madrytu. Pobyt w Argentynie i w Paragwaju trwał trzy miesiące. Przemierzyłem tysiące kilometrów, zwiedziłem najróżniejsze regiony. Jestem zadowolony.

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/