Portugalia na Sri Lance 2009 (Galle i Negombo) oraz w Kenii 2012 (Mombasa).
Zygmunt Wojski (Wrocław)
Zatrzymujemy się przy małej, uroczej plaży na samym południu wyspy. Ocean tworzy tu zatoczkę w kształcie podkowy, a nad plażą pochylają się nisko trzy wygięte palmy kokosowe. Idylla! Ale morze dość rozfalowane. Nieco dalej, postój przy pozujących rybakach „na szczudłach”. Wbite w dno morskie długie pale z miejscem siedzącym dla rybaka pozwalają łowić ryby z tej wysokości nad mocno wzburzonym morzem. Kawałek dalej ci rybacy już nie pozują, lecz zajęci są połowem i tu robię trzy udane zdjęcia.
Ostatni punkt całego objazdu wyspy to miasto Galle. Ogromnie ciekawy jest stary portugalski fort, bardzo obszerny, o niskich murach i narożnych bastionach. Mury fortecy zostały podwyższone potem przez Holendrów, którzy wykorzystali całą portugalską dawną strukturę. Wewnątrz murów stare, bardzo malownicze uliczki, biały, neorenesansowy meczet przypominający swym kształtem portugalskie kościoły (pewno wykorzystano jego oryginalne mury) i latarnia morska. Po drugiej stronie obszernej zatoki bieleje wśród zieleni wielka buddyjska stupa. Bacznie przyglądam się domkom krytym okrągłą portugalską dachówką i choć teraz to siedziby stowarzyszeń muzułmańskich, nadal zachowują portugalski charakter. Wdzięku dodają im powyginane, wysmukłe palmy kokosowe. Pod murem fortu mała dwukółka i zaprzężony do niej młody byczek rasy zebu.
Gdy podjeżdżamy autokarem w stronę kościoła ewangelickiego, otwiera się duży centralny plac ocieniony przepięknie ukształtowanymi gałęziami rozłożystych samanów. Ujrzawszy tę nadzwyczajną koronkę „wyhaftowaną” misternie ponad dachami domów, postanawiam tam zostać, by napatrzeć się do woli na te urocze zakątki. Wrócę do autokaru „tuk-tukiem” za 2 dolary. Umawiam się z jego właścicielem, który niecierpliwie krąży koło mnie w jedną i w drugą stronę. Tu jakiś stary dom ozdobiony barokowymi wazami, tam długi budynek wsparty na masywnych, okrągłych kolumnach, inny, jeszcze dłuższy, o półokrągłych oknach pod samym dachem i wiekowych przyporach. Nad wejściem do jednego z tych budynków herb holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej z roku 1669: dwa lwy po bokach trzymają kartusz. Wreszcie centralny, przestronny plac i samany. Na gałęzi jednego z nich cały gąszcz paproci. Obok obsypane białymi kwiatami duże drzewa frangipani. Nareszcie te białe kwiaty wychodzą w miarę ostro. Koronkowe gałęzie samanów także. Obok długiego budynku pod arkadami, ozdobionego starymi latarniami, dochodzę do Muzeum Historycznego mieszczącego się w starej, kolonialnej rezydencji, a potem do meczetu. Ponownie przekonuję się, jak bardzo oryginalna to budowla także wewnątrz. Błyskawicznie dojeżdżam „tuk-tukiem” do autokaru.
Obecność portugalska na Cejlonie trwała krótko, zaledwie sto pięćdziesiąt lat. Portugalczycy zainteresowani byli głównie eksportem cynamonu, którego Cejlon był jedynym producentem. Zdążyli jednak zbudować kilka fortów. Poza Galle także w stolicy wyspy, Colombo i 40 km na północ od stolicy, w Negombo oraz w kilku innych miejscach. W roku 1640 pojawili się już Holendrzy i to oni na ponad sto kolejnych lat stali się panami wyspy. Udało mi się znaleźć holenderski plan fortu w Negombo z roku 1640. Myślę, że oddaje on dość wiernie jego portugalską strukturę. Wpływy portugalskie są do dziś widoczne w architekturze kościołów katolickich, a także w nazwiskach i w miejscowym języku usianym zapożyczeniami z języka portugalskiego.
Portugalia w Kenii 2012 (Mombasa)
2 stycznia 2012 roku o godzinie 8.20 wyjazd z hotelu położonego nad Oceanem Indyjskim na wycieczkę do Mombasy. Przeciskamy się zatłoczonymi ulicami i pierwszy postój na placu przed portugalską fortecą „Jezus” z 1593. Na ścianie tablica ku czci polskich rodzin osiadłych tutaj w latach 1942-1947, a nad wejściem do fortecy następujący siedemnastowieczny tekst wyryty w języku portugalskim:
En 1635 o capitão mor Francisco de Seixas de Eça Brandão foi de esta fortaleza por 4 anos sendo de idade de 27 e a reedificou de novo e fes este corpo de guarda e reduzio a sua magestade a costa de Melinde achando a alevantada pelo rei tirano e fes lhe tributarios os reis de Otondo Mandra Luziva e Iaca e deu pessoalmente a pate e soi hum castigo não esperado na Índia athe arrazar lhe os muros apenou os Muzungulos castigou Penba e os povos rebeldes matando a sua custa os regedores alevantados e todos os mais de fama e fes pagar as parias que avião negadas a sua magestade que por tais serviços o fes fidalgo de sua caza tendo já despachado por otros tais com o ábito de xpõ (Cristo) 50 mil reis de tença e 6 anos de governador de Iafa xpão (cristão) e 4 de Biligão com faculdade de poder nomear tudo em sua vida. Anno Domini 1638 anos.
A teraz moje tłumaczenie na język polski:
W roku 1635 major Francisco de Seixas de Eça Brandão dowodził tą fortecą w wieku 27 lat. Odbudował ją na nowo i stworzył pułk gwardii. Roztoczył swoją władzę nad wybrzeżem Malindi, gdyż zbuntowało się ono na skutek intryg króla tyrana. Zmusił do płacenia lenna królów Otonda – Mandrę Luzivę i Jakę i osobiście wymierzył niespodziewaną karę w Indiach równając z ziemią mury obronne. Ukarał Muzungulów, Penbę i zbuntowane ludy, zabijając zbuntowanych przywódców i wszystkich pozostałych znanych z imienia. Zmusił ich do płacenia lenna, którego przedtem nie chcieli płacić Jego Wysokości królowi Portugalii. Król Portugalii, w dowód uznania za te usługi, uczynił go szlachcicem na swoim dworze, wysyłając mu 50 tysięcy reali pensji i nadając na okres 6 lat tytuł gubernatora Jaffy i na okres 4 lat gubernatora Biliganu oraz przyznając mu dożywotnią władzę do mianowania swych podwładnych na wszystkie możliwe funkcje. W Roku Pańskim 1638.
Jak wszystkie fortece portugalskie z tego okresu tak i ta jest niska i bardzo rozległa, zbudowana na planie wieloboku w kształcie gwiazdy, mury zwieńczone blankami, a na rogach baszty. Pośrodku zachowała się dolna część kościoła. Przez okna, w których stoją działa, widać w morzu dwa kamienne słupy oznaczające wejście do portu: jeden portugalski, a drugi brytyjski. We wnętrzu funkcjonuje muzeum, w którym, między innymi, fotel w stylu indo-portugalskim i wielkie afrykańskie bębny. W innym pomieszczeniu na ścianie niezwykle ciekawe rysunki wykonane przez Portugalczyków. Widzimy na nich wielkie żaglowce, uzbrojonych w szable Portugalczyków oraz Arabów strzelających do nich z łuków, ryby, karabele. Na środku dziedzińca niska, ale obsypana gęsto wielkimi czerwonymi kwiatami akacja tropikalna („płomień lasu”). Wreszcie mam okazję sfotografować te kwiaty z bliska. Cudo!!!
Od momentu przejęcia fortecy przez Arabów w 1698 roku zaczął się ich wpływ w miejscowej sztuce i w wieku XVIII zdobili miasto i fortecę pięknie rzeźbionymi w drewnie i zdobionymi cytatami z Koranu drzwiami. Takie drzwi zachowały się na terenie fortecy, a na sąsiednim Starym Mieście stanowią jego najcenniejszą ozdobę. Widać w ich rysunku także wpływy indyjskie. Mimo, że Stare Miasto jest obecnie dość zaniedbane, niewątpliwie warto je zwiedzić głównie dla tych bogato rzeźbionych drzwi. W dekoracji przeważają elementy roślinne: kwiaty, piękne esy-floresy i na środku cytat z Koranu. Wychylamy się ku morzu w starym porcie Mombasa. Słońce piecze nieznośnie. Sklepy z interesującymi maskami, skromniutki meczet, stare hotele i znakomity punkt widokowy na portugalską fortecę. To stąd widać ją najlepiej. Potem świątynia hinduistyczna zbudowana w latach 50-tych XX wieku. Dla kogoś, kto nie był w Indiach, czy na Sri Lance, jest to niewątpliwie ciekawostka. Ładnie prezentują się zwieńczone kopułkami kaplice na skraju dziedzińca.
Gdy chodzi o ślady portugalskie w okolicy to na północ od Mombasy, na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, jest kolejna dawna forteca portugalska, Malindi (po portugalsku Melinde), oddalona o 119 km od Mombasy. W materiałach portugalskich odnalazłem informację, że w roku 1500 Portugalia założyła tam faktorię handlową. Niestety, nie udało mi się tam dotrzeć.
Fotografie autora oraz z serwisów Flickr i Pinterest
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.
W różowym świetle wczesnego poranka, we mgle, rysują się kontury ogromnych, rozłożystych drzew, a potem, po drodze do Margão (około 25 km na południe) coraz więcej palm kokosowych, pastwiska, gdzie wielkie garbate szare krowy rasy zebu, bawoły i pełno małych, białych czapli, zatopione w wodzie pola ryżowe, bujna, tropikalna roślinność, którą kocham całym sercem, zwłaszcza te wspaniałe pióropusze palm kokosowych!!! Pożerałem to wszystko chciwym wzrokiem, aż dojechaliśmy do hotelu „Nanutel” przy Padre Miranda Road w Margão. Nazw portugalskich wszędzie mnóstwo: Bar Afonso, Avenida da Conceição, Largo da República… Zanim dojechaliśmy do hotelu, po drodze ogromny, biały kościół Św. Ducha (XVII-XVIII w.) ze stojącym przed nim na wielkim placu typowym portugalskim krzyżem o szerokim poprzecznym ramieniu i skróconym tuż nad nim pionowym. Krzyże te wykonane tu z różowego kamienia stoją na ozdobnych wysokich postumentach. Cały stan Goa wypełniony jest nie tylko barokowymi kościołami, ale i pałacami, dworami, pięknymi willami w tzw. stylu indo-portugalskim. Te wspaniałe niegdyś budowle teraz są nieco zaniedbane, niestety! Upłynęło już 47 lat od kiedy Nehru zajął tę dawną kolonię portugalską, a ich właściciele wynieśli się z rodzinami do Portugalii.
Zaraz na początku spacer do kościoła Św. Ducha. Kościół od frontu zamknięty, ale przypadkowo spotkany starszy Hindus o wyglądzie katolickiego księdza (zdaje się, miał koloratkę) znakomitą portugalszczyzną informuje mnie, że wejście jest w głębi na lewo. Wnętrze kościoła niezwykle ciekawe: piękne barokowe ołtarze z najciekawszym przedstawiającym Św. Floriana. W postaciach aniołów jakaś lokalna naiwność, tak samo malownicza, jak w kościołach latynoamerykańskich. No i wszechobecna naokoło tropikalna przyroda: ogniście kwitnące tropikalne akacje, gigantyczne fikusy o szerokich pniach i warkoczach cienkich pędów spływających z gałęzi… Krótko mówiąc to, co lwy lubią najbardziej! Wracam już inną drogą, wąskimi uliczkami pnącymi się w górę, wśród wyżej wspomnianych, nieco opuszczonych rezydencji indo-portugalskich, arcyciekawych!!! Drzewa, krzewy obsypane kwiatami, absolutny raj.
Znakomitym zbiegiem okoliczności po powrocie do Goa z muzułmańskiej części Indii na północy kraju zmieniono nam hotel, bo w tym, gdzie mieliśmy zamieszkać, nie ma już miejsc. Trafiamy więc do małego, przytulnego hoteliku „Coconut Grove” (Kokosowy Zagajnik), położonego w najcudowniejszym miejscu, jakie tylko można sobie wymarzyć. Otoczony jest, zgodnie z nazwą, lasem palm kokosowych, kwitnącymi hibiskusami i oleandrami, w sąsiedztwie pól ryżowych i łąk, na których pasą się czarne bawoły wodne, mniejsze od krów, z rogami wygiętymi mocno do tyłu. Do plaży około 150 metrów przez wydmy porośnięte piniami. Ale sama plaża taka sobie: prosta jak strzelił linia brzegowa, woda w Morzu Arabskim szmaragdowa, ale mętna i niepokojąco duże fale. Na szczęście, nie są one groźne. Łatwo je pokonać, a za nimi pływa się już znakomicie w ciepłej, wspaniałej wodzie. Po prawej stronie, na wysokiej skarpie dość duże miasto Vasco da Gama, leżące tuż za lotniskiem w Dabolim. Po lewej, jakieś 6 km od naszej plaży, kąpielisko Colva. Widok z balkonu na pierwszym piętrze hotelu, czarujący! Trawniki i szpalery kwitnących krzewów, dwa hamaki rozwieszone wśród palm, a dalej, urzekająco piękne palmy kokosowe o pniach fantazyjnie powyginanych, ten najwspanialszy symbol tropiku!
4 stycznia. Rano robię rekonesans okolicy zmierzając ku miasteczku Betalbatim (około 2 km od hotelu). Tym razem nie dochodzę tam jednak, lecz próbuję obejść znajdujące się przy drodze malownicze rozlewisko Alagoa (po portugalsku właśnie „rozlewisko”) z hotelem o tej samej nazwie przy jego skraju. W wodzie rosną łany białych i liliowych lilii wodnych o szerokich pływających liściach. Na środku wysepka z gromadą ukrytego tam ptactwa: błękitne duże ptaki (kurki wodne?), białe czaple i małe biało-szare Black-winget Stilt, czyli „czarnoskrzydłe szczudła” (Himantopus himantopus), stojące w wodzie na jednej nodze. Obejście rozlewiska okazuje się niemożliwe: moczary i brak ścieżek, kolczaste krzewy, ukryte wśród drzew domostwa… Jakaś kobieta w ostatniej chwili chwyta psa rzucającego się do ataku na mnie. Trzyma go, wołając do mnie: „Go, go!” Z innej chaty wybiega w moim kierunku młody, półnagi mężczyzna i pokazuje mi ścieżkę, którą najlepiej dojść do szosy. Gdy później pokazałem ją naszemu przewodnikowi, ten nie mógł się nadziwić, jak ja mogłem w sandałach ryzykować przejście tak zarośniętą ścieżyną, przecież mogłem nadepnąć na jadowitego węża, których podobno mnóstwo w tej okolicy. Przyznam się, że nie widziałem. Podziwiałem natomiast tę gęstwę wspaniałych drzew dookoła rozlewiska, chmary ptactwa i morze kwiatów pokrywających szczelnie powierzchnię jeziorka. Po raz kolejny czułem, że jestem po prostu w raju!!!
W drodze powrotnej jeszcze jeden miły akcent. Oto przy hotelu „Alagoa” spotykam młodego mężczyznę (około 40 lat), który znakomicie mówi po portugalsku. Zapraszałem go do naszego hotelu, ale, niestety, nie pojawił się. Sprzed hotelu fotografuję kobiety pracujące na polu ryżowym i ogromne liście „inhame” (Colocasia esculenta), rośliny tropikalnej o wielkiej jadalnej bulwie.
8 stycznia, jedziemy do Starego Goa (Velha Goa), by zwiedzić tamtejsze wspaniałe świątynie. Jak się wyraził nasz przewodnik, przestępowałem z nogi na nogę nie mogąc doczekać się tej chwili. To fakt i wreszcie nadszedł ten słoneczny poranek, kiedy wyjechaliśmy we czwórkę: pewna pani i jej córka z podwarszawskich Babic, przewodnik Karol Matkowski i ja. Ruszamy w kierunku północnym, mijając liczne małe miasteczka po drodze i po pokonaniu około 35 km wjeżdżamy na ogromny, zadrzewiony plac, na którym po lewej imponujący, ciemno-czerwony jezuicki kościół i klasztor Bom Jesus, czyli Dobrego Jezusa, a po przeciwnej stronie dwa wielkie białe kościoły. Jeden z nich pod wezwaniem Św. Franciszka, a drugi to Katedra. Tylko te trzy gigantycznych rozmiarów świątynie zachowały się z całego centrum Starego Goa. O ile na zewnątrz wszystkie trzy są stosunkowo skromne, surowe (z wyjątkiem kilku interesujących, ozdobnych portali, w tym manueliński z 1602 roku w kościele Św. Franciszka), o tyle wnętrza są bogate, zwłaszcza w kościele Dobrego Jezusa, gdzie szczególnego splendoru przydaje całemu wnętrzu wspaniale zdobiony marmurowy nagrobek Św. Franciszka Ksawerego, który zmarł w 1552 roku. Autorem jest rzeźbiarz z Florencji Giovanni Battista Foggini. Szczątki świętego spoczywają w dużej srebrnej arce, którą zaprojektował włoski jezuita Marcello Mastrilli, a wykonali miejscowi złotnicy z Goa. Przed kościołem charakterystyczny portugalski krzyż i dwa olbrzymie, rozłożyste „samany” (Enterolabium saman).
Po drugiej stronie placu oglądamy najpierw kościół Św. Franciszka (1661 r.), przed którym kilka cudownych tulipanowców afrykańskich (Spathodea campanulata), zwanych w Wenezueli bucare, z wielkimi czerwonymi kwiatami. Wnętrze kościoła wypełniają dość naiwne polichromowane rzeźby w bocznych ołtarzach, ale ołtarz główny jest cały ze złota, ze złotymi posągami świętych harmonijnie wkomponowanych w wielki prostokąt ograniczony potężnymi kolumnami doryckimi. Nad ołtarzem głównym wspaniały sufit kasetonowy. W kaplicach bocznych i wszędzie doskonale zachowane portugalskie nazwy. W klasztorze jest muzeum, gdzie pan Karol, pamiętając o mojej gorącej prośbie zrobienia mi zdjęcia przy pomniku Camõesa, dowiaduje się, że pomnik poety został przeniesiony sprzed Katedry właśnie do muzeum (sic!). Pyta o kogoś znającego portugalski i okazuje się, że jeden z pracowników muzeum zna ten język, pojawia się i na moją wielką prośbę pozwala nam wejść do środka, ale mamy zrobić zdjęcie szybko, aby nikt się nie spostrzegł. Aliści do pana Karola jakoś to nie dotarło, bardzo długo przymierzał się z aparatem i w efekcie na zdjęciu wyszedłem z miną zniecierpliwioną tą ceremonią i z otwartymi ustami, z których właśnie padały słowa: „Dlaczego tak długo? Proszę szybciej!”
Korzystając z tego, że już jesteśmy w muzeum, postanawiamy je zwiedzić. Na dole stoi ten nieszczęsny Camões pośród płaskorzeźb i fragmentów rzeźb hinduskich, a na górze wielka galeria portretów portugalskich gubernatorów Goa. Dziesiątki pokaźnych rozmiarów tych portretów, niestety, artystycznie niezbyt udanych.
Katedra (1619 r.) w Starym Goa jest największą świątynią katolicką w Azji. W jej wnętrzu bogato złocony ołtarz główny. Robię wspaniałe zdjęcie bocznego ołtarza Św. Sebastiana. Sądząc po dużych owocach złożonych z łusek, egzotyczne miejscowe drzewo, do którego przywiązany jest święty, a dwóch klęczących z boku łuczników właśnie napina swe łuki wymierzone w Św. Sebastiana: wzruszająca naiwność artysty! W Starym Goa, na Świętym Wzgórzu (Monte Santo), oglądamy jeszcze ruiny bardzo wysokiej dzwonnicy kościoła Św. Augustyna i klasztor Św. Moniki, z gigantycznymi przyporami po bokach.
Około 10 km na zachód leży stolica stanu Goa, miasto Panaji (po portugalsku Pangim). Droga prowadzi wzdłuż szerokiej rzeki Mandovi. Zatrzymujemy się w samym centrum, przed stojącym na wzgórzu uroczym kościołem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia (Nossa Senhora da Imaculada Conceição) z 1619 roku. Wiodą doń zakosami monumentalne schody (1870 r.) złożone z dwóch symetrycznych skrzydeł, z ażurowymi balustradami, jak do kościoła Dobrego Jezusa w Bradze, czy świątyni Matki Boskiej Uzdrowicielki w Lamego. Całość jest utrzymana w kolorze białym z niebieskimi elementami i stanowi autentyczny klejnot barokowej architektury portugalskiej w Indiach. Na sąsiednich ulicach stare kamienice pomalowane na niebiesko i różowo, z białymi obwódkami wokół okien, do złudzenia przypominają zabudowę Lizbony. Jest nawet takie historyczne powiedzonko: „Quem viu Goa, escusa de ver Lisboa!” (Kto widział Goa, nie musi oglądać Lizbony). W jednej z takich niebieskich kamienic, u stóp opisanego wyżej koscioła, jest księgarnia, w której kupuję przewodnik po stanie Goa100 Goan experiences (autor, jak wielu goańskich Hindusów, nosi imię i nazwisko portugalskie: Pantaleão Fernandes) i przewodnik po świecie roślin i zwierząt Indii Wildlife of India. Z tego pierwszego wynika, że stan Goa jest ogromnie ciekawy, gdy chodzi o zabytki sakralne nie tylko portugalskie, ale i hinduistyczne. Masa wspaniałych świątyń, a także pałace w stylu indo-portugalskim, monumentalne fontanny chafarizes, cudowne rezerwaty przyrody, mnóstwo wodospadów!!!
Gdy w drodze powrotnej przejeżdżamy przez miasteczko Betalbatim, mignęła mi po lewej stronie biała sylwetka sporego kościoła. Nazajutrz postanowiłem tam dojść.
9 stycznia. Dość późnym popołudniem ruszam w stronę owego kościoła, ale po drodze fotografuję pasące się na bujnej łące czarne bawoły i brodzące za nimi białe czaple. W tle rząd cudownych palm kokosowych, dalej, cały ich gęsty las. Przechodnie, zwłaszcza kobiety, kłaniają mi się z uśmiechem. Po przejściu około 2 km jestem przed stojącym na małym wzniesieniu kościołem Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nossa Senhora dos Remédios). Wdzięczna, jasno-kremowa fasada z dwiema kwadratowymi wieżami i wyższym od nich trójkątnym zwieńczeniem frontonu po środku. Nad środkowym oknem dwa różowe anioły, a nad bocznymi, postaci dwóch świętych. Fotografuję też ozdobny krzyż na postumencie z niszami, na tle ciemno-zielonego pióropusza palmy. Jakże charakterystyczne i symboliczne to zdjęcie! Wewnątrz kościoła, przed ołtarzem głównym grupka dzieci pod okiem opiekunki w różowym sari ćwiczy w języku konkani jakąś pieśń religijną. Powtarzają kilkakrotnie ten sam fragment i za każdym razem jeden z chłopców wykrzykuje donośnie jedną frazę. Gdy ich fotografuję, rozlegają się śmiechy, wybucha wielka radość…
W drodze powrotnej fotografuję portugalskie nazwy ulic wymalowane na kafelkach przy skrzyżowaniach: Msgr. Inácio Rebelo Road (Ulica Jego Eminencji Ignacego Rebelo). Napis obramowany wdzięcznymi esami-floresami. Dalej, długa aleja wiodąca do wspaniałej, starej rezydencji. Tu cudowny różowo-żółty kwiat frangipani (Plumeria rubra). Nie mogę sobie odmówić sfotografowania. Przy głównej ulicy po lewej kolejne kafelki w tonacji niebieskiej, z napisem: Solar dosRebelos de Betalbatim (Rezydencja Rodziny Rebelo z Betalbatim). Podchodzę bliżej. Wielka parterowa willa w ogrodzie, kryta ciemnoczerwoną dachówką, z gankiem i obszerną galerią obiegającą cały budynek. Po lewej, dobudowana kaplica z białym, ozdobnym frontonem z krzyżem, a po bokach frontonu dwie eleganckie kolumny zwieńczone stożkowatymi wazami. Nad oddzielnym wejściem półokrągły łuk osłonięty gankiem. Przed głównym wejściem do rezydencji biała ozdobna brama z figurką salutującego żołnierza w tropikalnym kasku i szortach. Gdy tak obchodzę rezydencję, słyszę na ganku swojskie dźwięki portugalskiej mowy. Nasłuchuję. Tymczasem wybiegają dwa szczekające psy, a za nimi służący. Pytam, czy mówią po portugalsku, a on z uśmiechem odpowiada twierdząco i zaprasza na ganek, gdzie siedzi dwóch starszych panów i dwie nieco młodsze panie, cała czwórka o bardzo śniadych, typowo hinduskich twarzach. Przynoszą dla mnie krzesło i ucinam sobie z nimi krótką pogawędkę wyrażając mój podziw dla posługiwania się przez nich wciąż tak poprawną portugalszczyzną, mimo że upłynęło już 47 lat odkąd Goa nie jest portugalskie. Oni patrzą na mnie zdziwieni i odpowiadają, że całe życie mówią tym językiem i jest to dla nich najzupełniej naturalne! Potem pytają, gdzie mieszkam, co robię, czy przyjechałem do Goa z rodziną i tak dalej. Podejrzewam, że słowo „Polónia” nic im nie mówiło i że raczej wzięli je za nazwę jakiegoś miasteczka w Portugalii!
Po przeciwnej stronie ulicy jeszcze jedne, tym razem niebiesko-żółto-różowe kafelki z napisem: Casa de Souza (Dom Rodziny Souza). Naprzeciwko rozlewiska Alagoa, po drugiej stronie ulicy, w wydzielonej części starej rezydencji indo-portugalskiej, msza w miejscowym języku konkani. Niewielkie wnętrze wypełnione głównie śpiewającą młodzieżą. Mimo że podchodzę cicho i bardzo dyskretnie, natychmiast przynoszą mi krzesło i zapraszają do uczestnictwa w mszy. Z uwagi na bliskie sąsiedztwo jeziorka krąży nade mną sporo komarów, które wkrótce zabierają się do dzieła, co zmusza mnie do odwrotu.
To był niezapomniany wieczór i tylko żałuję, że zmarnowałem kilka dni na plaży i w hotelu, miast wędrować po miasteczku i okolicach, gdzie, jak wynika z przysłanego mi przez moją przyjaciółkę Elsę z Lizbony pięknego albumu pod tytułem: Palácios de Goa. Modelos e Tipologias de Arquitectura Civil Indo-Portuguesa (Pałace w Goa. Modele i typologie cywilnej architektury indo-portugalskiej) autorstwa Heldera Carity ze zdjęciami Nicolasa Sapiehy!!!! (Lizbona 1996), kilka wspaniałych dworów i rezydencji: Casa dos Teotónio Alemão (Dom Rodziny Teotónio Alemão z XVI i XVII wieku, z piękną prywatną kaplicą), Casa Walfrido Antão (Dom Walfrida Antão) z późnobarokowymi obramowaniami smukłych okien i kutymi w żelazie balkonami, arcyciekawa rezydencja!!!
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wielu rzeczy nie udało mi się zobaczyć, nawet w tych miejscach, gdzie przebywałem (za kościołem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia w Pangim jest stara, portugalska dzielnica o nazwie Fontainhas, co znaczy „Źródełka”, z brukowanymi uliczkami, uroczymi kafejkami, ale o tym dowiedziałem się dopiero teraz, z przewodnika, bo nasz pan Karol znowu nie miał o tym bladego nawet pojęcia!!!). Tym niemniej wycieczka do Indii wybiła się teraz na pierwsze miejsce spośród wszystkich moich ostatnich wypraw, gdy chodzi o intensywność doznań estetycznych i poznawczych. Nawet Petra w Jordanii jest już teraz za nią, dopiero na drugim miejscu. Czy wrócę tam jeszcze? Bardzo, ale to bardzo bym chciał!
Fotografie autora oraz z serwisów Flickr i Pinterest
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.
Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 8 sierpnia 2019 roku.
Turystyka na wschód od RFN-u
W jaki sposób podział Europy przez „żelazną kurtynę” wpłynął na rozwój turystyki? Z jakimi zjawiskami mamy obecnie do czynienia w turystyce w Europie Środkowej i Wschodniej i jakie wyzwania przed nią stoją? To były główne tematy międzynarodowej konferencji na temat dziedzictwa i perspektyw antropologii turystyki, jaka odbyła się na Uniwersytecie Jagiellońskim w 2015 roku. Rok temu amerykańskie wydawnictwo Rowman & Littlefield opublikowało zbiór wykładów z konferencji pod tytułem „Antropology of Tourism in Central and Eastern Europe”, który ukazał się pod redakcją Sabiny Owsianowskiej (adiunkt na Wydziale Turystyki I Rekreacji Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie, wykładowczyni na UJ) oraz Magdaleny Banaszkiewicz (adiunkt w Instytucie Studiów Międzynarodowych UJ i wykładowczyni w Akademii im. Andrzeja Frycza-Modrzewskiego w Krakowie).
Jolanta Łada-Zielke:
Antropologia to nauka o człowieku. Czy jej poddyscyplina – antropologia turystyki – jest nowa?
Magdalena Banaszkiewicz:
Niezupełnie. Pierwszy raz pojęcie to pojawiło się na początku lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. W trakcie zjazdu amerykańskiego towarzystwa antropologicznego zebrała się osobna grupa antropologów zainteresowanych turystyką, którzy wyjeżdżali w teren, aby badać zwyczaje dzikich, prymitywnych plemion i przy okazji spotykali się z turystami. Doszli do wniosku, że zachowania ludzi na styku tych dwóch odrębnych kultur są interesujące i warto zacząć je badać.
Czy za polskiego prekursora tego kierunku możemy uznać Bronisława Malinowskiego, przyjaciela Witkacego, który badał zwyczaje plemion afrykańskich?
Tak. Malinowski prowadząc swój dziennik dał dowód na to, jak doświadczenie podróżowania wpisuje się w jego pracę naukową. On daje tu świadectwo o sobie nie tylko jako o badaczu, ale i jako podróżniku, czyli jest też właściwie turystą. Sama antropologia jako dyscyplina wyrosła na gruncie kolonializmu. Dzięki koloniom, antropolodzy jako badacze mogli jechać w teren, a struktury kolonialne gwarantowały im bezpieczne prowadzenie badań. Było to na początku lat dwudziestych XX wieku. Ale w tym samym czasie zaczęła się rozwijać turystyka, także w ramach imperiów kolonialnych. I te dwa nurty spotkały się ze sobą w latach siedemdziesiątych.
Polski tytuł zbioru wykładów z konferencji brzmi „Antropologia turystyki w Europie Środkowej i Wschodniej”. Czy czterdziestoletni okres izolacji tej części Europy od Zachodu przez żelazną kurtynę pozostawił skutki w turystyce?
Pierwotnie książka miała nosić tytuł „Antropolgia turystyki po upadku żelaznej kurtyny”. Ale nasi wydawcy stwierdzili, że byłoby to zbyt historyczne, mało marketingowe i dlatego skończyło się na Europie Środkowowschodniej, ze zwróceniem uwagi na wątek środkowoeuropejski. Książka ukazała się w wydawnictwie amerykańskim, dla którego wszystkie państwa na wschód od RFN należą do Europy Wschodniej. Wprowadzenie pojęcia „Europa Środkowa” też było poprzedzone długą korespondencją z wydawcami, których usiłowaliśmy przekonać, że taki region istnieje i ma własną tożsamość. W okresie komunizmu inna była sytuacja takich krajów jak Polska, Czechy, Bułgaria, Węgry, a inna w Związku Radzieckim, który miał własną politykę turystyczną. I te konsekwencje do dziś dnia są widoczne. Pokazuje to chociażby popularność wśród Polaków wybrzeża Adriatyckiego, np. Chorwacji, która też w jakiś sposób nawiązuje do nostalgii za czasami PRL-u. Wiąże się z tym pojęcie zwane „wyobraźnią turystyczną”, czyli wszelkimi uprzedzeniami, które sprawiają, że do niektórych miejsc jeździ się chętnie, a innych się unika. Tak jak kiedyś Związek Radziecki, tak dzisiaj Federacja Rosyjska, sprowadza się w wyobraźni turystycznej tylko do paru miejsc: Sankt Petersburg, Moskwa, ewentualnie Złoty Pierścień.
Ale jedna z anglojęzycznych wykładowczyń wybrała się w podróż kolejką transsyberyjską! Choć opisuje, jak z duszą na ramieniu przyjęła przekąskę od jednej z rosyjskich babuszek, które na peronach sprzedają pierożki własnej roboty.
Pierożki nie posiadają, niestety, certyfikatu żywnościowego Unii Europejskiej, a babcie nie pieką ich w sterylnych warunkach. Ten przykład pokazuje, że podróżując, z jednej strony chcemy przełamywać bariery i doświadczać nowości, inności, a z drugiej mamy organiczenia kulturowe, które sprawiają, że tego czy innego nie zrobimy. Jedziemy dokądś z nastawieniem, że poznamy bliżej tamtejszą kulturę próbując lokalnych potraw, ale mamy tak zwane granice przyswajalności. Wiąże się z tym angielskie pojęcie „eatable” czyli „jadalne”. Są ludzie, którzy nie zjedzą szarańczy, węża, lub surowej ryby. Ta granica kulturowa, dla jednych nieprzekraczalna, dla innych będzie ciekawym doświadczeniem, służącym przy okazji przełamywaniu własnych ograniczeń.
Oprócz wyżej wymienionej turystyki kulinarnej pojawiają się w książce takie pojęcia, jak turystyka wolontariacka, jeżeli wyjeżdżamy dokądś, aby demonstrować w obronie praw człowieka, albo ochrony środowiska. Wystarczy wspomnieć, ilu Polaków wzięło udział w Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie, na przełomie lat 2004-2005. Po powrocie do kraju te osoby nadal wspierają takie akcje, propagując je w internecie, szukając sponsorów. Istnieje też bardzo twórczy odłam zjawiska, turystyka kreatywna, np. wyjazd na warsztaty koronczarskie do Bobowej w Nowosądeckiem, albo na zajęcia z garncarstwa do Medyni Głogowskiej koło Łańcuta.
Turystyka daje także szanse rozwoju środowisk lokalnych, pielęgnowania dziedzictwa kulturowego. Przykłady z Bobowej i z Medyni pokazują, że coś, co było zapomniane i uważane za niepotrzebne, zyskuje na wartości, kiedy przyjeżdżają turyści gotowi zapłacić za tę atrakcję. Wtedy też i miejscowi zaczynają patrzeć na to inaczej. Widać to właśnie na gruncie turystyki etnicznej. Oferta niektórych regionów ogranicza się tylko do tego, ale zarabiają na tym bardzo duże pieniądze, a jednocześnie wpływają na tożsamość kolejnych pokoleń.
Ale są i negatywne zjawiska w dzisiejszej turystyce.
Występują one głównie w Europie, w obrębie turystyki kulturowej. Nie musimy szukać daleko. W Krakowie obserwujemy zjawisko zwane „overtourismus”, czyli „naddturystyka”. W samym centrum miasta, w szczycie sezonu, nie spotkasz miejscowych, bo oni unikają tłumów wycieczek i hałasu. Po drugie, właściciele lokali tak podnoszą ceny, że mieszkańców po prostu na to nie stać. Po trzecie ceny mieszkań i czynsze w centrum miasta gwatłownie rosną, dlatego część Krakowian wyprowadziła się na peryferie. Inny negatywny przykład, to wizyty w Tatrzańskim Parku Narodowym, gdzie turyści jedzą, piją i zostawiają śmieci. Jeżeli robi tak dziesięć osób, pozostaje to prawie niezauważalne. Jeżeli pięćset, ma to już swoje konsekwencje dla przyrody. Jednak stosuje się w niektórych krajach środki zaradcze. W Wenecji, która jest „ofiarą turystyki”, wprowadzono dzienny limit turystów, którzy mogą wjechać do miasta. Mają też obowiązek zapłacić dzienny podatek turystyczny, który wynosi 10-15 dolarów dziennie. Istnieją więc różne formy regulowania nadmiernego ruchu turystycznego.
W jednym z tekstów podano przykład Bułgarii, dokąd przybywa mnóstwo amatorów plażowania, taniego alkoholu i łatwego seksu, czyli jest to, mówiąc po angielsku „alcotourism”.
Na Zachodzie reklamuje się Bułgarię na billboardach właśnie jako kraj taniego alkoholu i rozrywek. Na pewno marketing turystyczny ma wpływ na to, kto odwiedza dany kraj. Tani produkt przyciąga określoną grupę klientów. Jeśli w Bułgarii ceny zostałyby podwyższone, część tych osób na pewno zrezygnowałaby z wyjazdu. Ale tak dzieje się nie tylko w Bułgarii. Generalnie możemy powiedzieć, że istnieje turystyka wypoczynkowa i rozrywkowa, sprowadzana do tzw. „trzech S”: „sea, sun, sand”, czyli „morze, słońce, piasek”. Czasami dodawane jest do tego czwarte „s”, czyli seks. I to jest typowa turystyka rekreacyjna, ograniczona do hotelu all inclusive, którego się nie opuszcza, bo można tam jeść i pić bez ograniczeń. Jest też turystyka kulturowa, „trzy E”: „education, entertaiment, exciting”, które oznaczają edukację, rozrywkę i zachwyt (podniecenie), ale w sensie intelektualnym. Im bardziej będziemy kierować ofertę w stronę „trzech E”, tym bardziej zwiększamy szanse na równowagę w turystyce. Ale też nie wszyscy turyści, którzy zwiedzają, albo przyjeżdżają na koncerty muzyczne, zachowują się poprawnie. Stąd wynika duża rola edukacji w sektorze turystycznym.
Czy robi się coś konkretnego w tym kierunku?
Na Uniwersytecie Jagiellońskim mamy nową specjalizację „Relacje międzykulturowe w turystyce”. Chcemy, żeby nasi studenci nie tylko nauczyli się obsługi ruchu turystycznego, systemów rezerwacyjnych, układania programów i pilotowania wycieczek. Chcemy, żeby mieli świadomość odpowiedzialności, jaka na nich spoczywa, jako na przyszłych organizatorach turystyki. Uczymy ich etyki zawodowej, żeby podczas oprowadzania brali pod uwagę różnice kulturowe. Inaczej będzie mówiło się o dziedzictwie holokaustu do grupy polskich licealistów, inaczej do młodzieży z Izraela, a jeszcze inaczej dla turystów ze Stanów Zjednoczonych. Myślę, że turystów można obciążać tylko częściowo za te negatywne zjawiska. Jacy turyści przyjeżdżają i co robią, zależy w dużej mierze od poziomu rozwoju tej branży w danym kraju, no i w pewnym stopniu od mieszkańców, którzy na tym zarabiają. Jeżeli mieszkańcy pozwalają na takie czy inne zachowania, a nawet je popierają, to wszystko jest możliwe. Dajmy na to, ktoś prowadzi knajpę, albo pub i otwiera „happy hour” od godziny 22:00, w ramach której goście mogą pić na umór do rana za jedyne pięć funtów. Niech więc się potem nie dziwi, jak leżą przed wejściem we własnych wymiocinach. Przy takim szybkim zarobku zysk jest krótkotrwały, za to negatywne konsekwencje pozostają na dłużej.
Jak na tym tle wyglądają polscy turyści?
Różnie. Jeżeli spojrzy się na statystki, można dostrzec piętno „żelaznej kurtyny”. Sytuujemy się bliżej turystów z Europy Wschodniej, niż tych z Europy Zachodniej, którzy pewne procesy mają już za sobą. Aczkolwiek też są to uogólnienia, bo jeśli spojrzymy na Anglików, którzy jeszcze kilkanaście lat temu przyjeżdżali do Krakowa dla rozrywki, biegali goli i pijani po rynku, to nie możemy mówić o wyższości kultury anglosaskiej nad słowiańską. U nich są to pozostałości kolonializmu, przez co traktują wszędzie lokalną społeczność tak, jak traktowali ją konkwistatorzy w koloniach: my tu rządzimy, bo mamy pieniądze, a wy macie nam służyć. Oczywiście są to bardzo daleko idące stereotypy, ale jednak trochę zakorzenione w mentalności. Można to poznać po sposobie zwiedzania. Inaczej robi to turysta z Azji, inaczej przybysz ze Stanów, który przyjeżdża na Stary Kontynent, widzi budynek mający więcej niż pięćset lat i właściwie modli się do niego. A dla nas jest to tylko jeden z lokalnych kościołów.
Na temat Polski jako celu wycieczek, albo urlopów, też panują pewne stereotypy. Na przykład Niemców bardziej pociąga Rosja, bo widzą w niej coś egzotycznego. A Polska to dla nich taki kraj „pomiędzy” Wschodem a Zachodem. Dopiero jak przyjadą np. do Krakowa, otwierają oczy ze zdumienia i zachwytu.
Na ten temat również prowadzone są badania. Jedno z nich pokazało, że Polska jest postrzegana jako kraj o bardzo bogatym dziedzictwie, dużej gościnności, ale nudny. Turyści nie wiedzą, jaka jest jednoznaczna toższamość Polski, która sytuuje się właśnie pomiędzy Wschodem a Zachodem. Na egzotykę Rosji wpływa po pierwsze fakt, że jest postsowiecka, czyli w pewnym sensie „barbarzyńska”, a z drugiej strony nostalgia za czasami imperializmu carskiego. Trzeba też wziąć pod uwagę historyczne związki niemiecko-rosyjskie i eksport niemieckich księżniczek do tego kraju, co też „nakręca” wyobraźnię turystyczną. Z Rosją Niemcy liczą się do dziś w sensie politycznym i gospodarczym, tak jak jedno – nawet byłe – imperium liczy się z drugim. My jesteśmy ich sąsiadem, do którego nie pojedzie się w pierwszej kolejności. Zakładam, że jeśli Niemiec ma do wyboru Polskę lub Francję, wybiera tę drugą możliwość. A Franzuzi już właściwie od czasów wielkiej rewolucji 1789 roku inwestują w tworzenie wizerunku państwa, które potrafi wypracować sobie nowoczesność na gruncie tradycji. Natomiast nasz wizerunek to trochę kultury, trochę natury, sporo gościnności, skojarzenie z Solidarnością, papieżem Janem Pawłem II i Lechem Wałęsą. Kraków nie wyróżnia się na tle innych miast, które cieszą się dużą popularnością w Europie Środkowej, jak na przykład Praga czy Budapeszt. Dlatego powinniśmy prowadzić świadomą politykę turystyczną, która nie będzie ograniczać się do odfajkowywania kolejnych milionów turystów, którzy lądują na lotnisku w Balicach, bo to wcale nie przekłada się na ich jakość. To, że przylatują na jeden lub dwa dni i zostawiają pieniądze w jakimś apartamencie należącym do sieci nieruchomości, albo w pubie czy restauracji, nie wpływa na nasz rozwój regionalny. Powinniśmy mieć turystów, którzy pójdą do muzeum, wezmą udział w jakiejś imprezie kulturalnej. Ale my nie mamy takiej imprezy, jak choćby festiwal muzyczny w Salzburgu, do którego nie trzeba nikogo zachęcać. Są też ludzie, którzy nie dostają biletów, ale i tak chcą być tam w momencie, kiedy to się będzie działo, bo a nuż spotkają kogoś sławnego na ulicy? Musimy zastanowić się, jak uatrakcyjnić naszą ofertę.
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Zygmunt Wojski(Wrocław)
W Calhau mocno świeci księżyc. Morze i góry na pobliskiej Świętej Łucji połyskują jego srebrną poświatą. Powrót do Mindelo. W domu José Heleno czysto i przytulnie. Słuchamy nagrań rozmaitych miejscowych wykonawców. Poznaję jego uroczą rodzinę: żonę Manuelę, syna Tierry’ego i prześliczną córeczkę Joyce. Kolacja i odjazd do hotelu, a przedtem jeszcze spacer po Praça Nova (Nowym Placu), najbardziej ożywionej o tej porze części miasta.
Nazajutrz, gdy o siódmej rano miałem już bilet na duży statek odpływający godzinę później na Wyspę Santo Antão, w porcie zjawia się José Heleno, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Umawiamy się na godzinę 18-tą. Podróż trwa godzinę. Skaczące delfiny. W Porto Novo na Santo Antão wsiadam do mikrobusu jadącego do Vale do Paúl (Mokrej Doliny), jednego z ciekawszych miejsc na Wyspie. Stromo pod górę przez południowe, jeszcze stosunkowo rzadko porośnięte roślinnością stoki gór. Im wyżej, tym bardziej zielono. Żółte kwiatki o nazwie lolo (Malvastrum spicatum). Na szczytach mgła i bardzo chłodno. Świerki i japońskie kryptomerie, których tyle na Azorach i Maderze. Jak bardzo ta cała Makaronezja jest podobna pod względem roślinności!
Osiągamy wysokość ponad 1500 m i zjeżdżamy w dół, na drugą stronę gór, nad głębokimi przepaściami, drogą nieprawdopodobnie karkołomną. Głębokie doliny, niesamowicie urwiste, a wszędzie na ich zboczach, zupełnie jak na Maderze, tarasy z poletkami uprawnymi. Wjeżdżamy stopniowo w strefę tropikalną. I oto czerwono kwitnące tropikalne akacje, te przepiękne drzewa zwane po portugalsku chama da floresta (płomień lasu), drzewa mangowe, smukłe papaje. Poziom morza osiągamy w Ribeira Grande, stolicy tej wyspy. Skręt w prawo i jedziemy wzdłuż morza, bardzo tutaj wzburzonego. Plaż piaszczystych brak, tylko kamieniste zatoczki wrzynające się w nadbrzeżne strome skały. Kolejny skręt w prawo i wjeżdżamy w głęboko wciętą Mokrą Dolinę(Vale do Paúl).
Serpentynami ostro pod górę, aż do końca drogi asfaltowej, około 18 km od wejścia do doliny. Żółto-czarny motyl pod ścianą bananowców. Wszędzie pną się poletka trzciny cukrowej, poprzetykane plantacjami bananów. Na skraju drogi żółto kwitnący krzew tytoniu (charuteira). Nad wyschłym strumieniem, w cieniu mangowca, krzaki kawowe. Nade mną dorodne kielichy czerwonych hibiskusów. W bocznej dolinie chaty kryte słomianą strzechą. Na dnie potoku wielkie sercowate liście jadalnej bulwy inhame, zwanej na Kubie malangą (Colocasia esculenta). Po ugotowaniu stanowi ona znakomity dodatek do potraw mięsnych. Wracamy tą samą drogą. Pożeram wzrokiem te wspaniałe drzewa mangowe, drzewa avocado, plantacje manioku, pojedyncze drzewa smocze (dragoeiros), a bliżej morza, gaje palm kokosowych. Niesamowicie pięknie wygląda rozfalowane biało-szmaragdowe morze. Tak samo wyglądało na Trynidadzie i nigdzie indziej.
Za Ribeira Grande podziwiam raz jeszcze usiane tarasami strome zbocza dolin i głębokie przepaście. W jednej z maleńkich wiosek pod samymi szczytami dwie kobiety ubijają drewnianymi tłuczkami kukurydzę w drewnianym cylindrycznym moździerzu (pilão), na zmianę, raz jedna, raz druga. To jest przecież Afryka, bądź co bądź. Po drugiej stronie gór południowe wybrzeże, mniej malownicze, niż północne, wreszcie Porto Novo, a na horyzoncie czarny łańcuch gór na Wyspie São Vicente. Jeszcze cachupa (narodowa potrawa z kukurydzy, fasoli i ryb) i piwo w knajpce koło portu i w niebywały upał odpływamy na São Vicente, gdzie w porcie czeka niezawodny i nieprawdopodobnie punktualny José Heleno i to z jaka wiadomością! Oto idziemy z wizytą do Cesarii Evory, a pomógł w załatwieniu tej wizyty dawny amant bosonogiej divy, niejaki Adriano.
Cize, jak ją pieszczotliwie nazywają rodacy, w swej afrykańskiej barwnej tunice i jakimś zawoju na głowie siedzi za niskim stolikiem na otomanie i nieśmiało uśmiecha się. Oferuje napoje, a na pierwszym miejscu swoją ulubioną whisky. Oglądam dyplomy, liczne złote płyty na ścianach, potem wypytuję o repertuar, teksty, nazwiska autorów. Otóż śpiewa prawie wyłącznie po kreolsku teksty tylko dobrych uznanych tutejszych poetów. Największy entuzjazm wywołały jej występy w Japonii. Z naszą Kayah śpiewało jej się dobrze. Wkrótce wydaje nową płytę we Francji. Zaprasza mnie na dłuższy pobyt tylko na Wyspie Świętego Wincentego, na jej wyspie… W moim kalendarzyku napisała: Com amor – Cesária Évora ( Z miłością – Cesária Évora ). Na pożegnanie wszyscy trzej ucałowaliśmy ją po dwa razy…
Po pożegnaniu z Adriano jedziemy do restauracji Archote (Pochodnia) na kolację i występ zespołu Luar (Światło księżyca). Jego solistka o imieniu Idília usiadła potem przy naszym stoliku i miło gawędziliśmy. Podana na kolację ryba garoupa była wspaniała! Do hotelu wróciłem po pierwszej po północy z lekturą do poduszki: José Heleno sprezentował mi teksty swoich wierszy.
Nazajutrz, w niedzielę, 12 lutego, przyjeżdża w towarzystwie słodkiej córeczki Joyce i we trójkę jedziemy na plażę Laginha, niezbyt odległą od miasta, na północ od portu. Piękna to i dość długa plaża. Pogoda wymarzona, więc kąpiel boska. W przerwach, po wyjściu z wody, śpiewamy na zmianę, każdy swój repertuar. José Heleno zdecydowanie preferuje romantyczne bolera kubańskie i meksykańskie. Nota bene, zna dobrze hiszpański, którego nauczył się sam w towarzystwie marynarzy z Ameryki Łacińskiej.
Obiad u niego w domu, gdzie czekają jego żona Manuela i jej matka, bardzo miła pani, wręcz znakomicie się prezentująca. Obie panie przygotowały wspaniałą cachupę, autentyczną, nie taką, jak ta, którą jadłem w Porto Novo. A więc na talerzu były kawałki gotowanej ryby ( w tym tutejszej makreli) oraz inhame, maniok i słodkie bataty. Kładło się je na drugi talerz i zalewało gęstą kukurydziano – fasolową zupą. Coś wspaniałego! Na deser znakomity pudding na bazie żółtek, polany karmelkowym syropem. Po obiedzie poprosiłem o zdjęcia z dedykacją i o dedykację na tekstach wierszy gospodarza. Żal było odjeżdżać. Na lotnisko odwieźli mnie wszyscy, ale przedtem jeszcze pojechaliśmy na piękną plażę São Pedro (Świętego Piotra), największą, jaką widziałem na Wyspach. Tworzy ogromną podkowę ograniczoną z obu stron górami. Piach stosunkowo jasny, z lekką domieszką czarnego bazaltu. I ani żywego ducha na całej tej ogromnej przestrzeni!
Moi cudowni przyjaciele czekali ze mną na lotnisku do ostatniego momentu, dopóki nie wezwano pasażerów do przejścia kontrolnego. Pożegnanie było bardzo serdeczne. To są przeżycia, których się nie zapomina nigdy! To po prostu jakiś nierealny sen!
Samolot przeleciał nad São Vicente, Santa Luzia, Branco i Raso. Potem, w dali po lewej, widać było dobrze São Nicolau, a tuż przed lądowaniem w Prai, po prawej, wynurzył się nad chmurami olbrzymi wulkan Pico do Fogo (2829 m, najwyższy szczyt Archipelagu), na WyspieFogo. Lot trwał 50 minut.
W poniedziałek, 13 lutego, w Instytucie Kultury Francuskiej w Plateau nabyłem encyklopedię o Wyspach Zielonego Przylądka (niestety, po francusku, bo po portugalsku nie było niczego ciekawego), a we wtorek, 14 lutego, skoro świt pojechałem mikrobusikiem na drugi koniec Wyspy Santiago, aż do Tarrafalu. Pierwszy etap wiódł do drugiego po Prai miasta na tej wyspie, Assomada, która leży w samym jej sercu. Mocno zakurzonymi i dość uciążliwymi objazdami najpierw wspinaliśmy się do góry, po czym ciekawą krajobrazowo doliną, mijając tak zwane „organy”, czyli nieprawdopodobnie wyrzeźbione przez wiatr ostre szczyty skalne obok miasteczka São Jorge dos Órgãos (Święty Jerzy od Organów), a potem obok widniejącej w dali po prawej Santa Catarina (stolicy okręgu), po dwóch niespełna godzinach dojechaliśmy do Assomady.
Muzeum Tabanki(Museu da Tabanca) było jeszcze zamknięte, ale uprzejme panie pozwoliły mi je zwiedzić. Sam budynek jest dość ciekawy, zabytkowy. Otacza go wsparta na smukłych kolumienkach galeria, a w środku stroje „królów”, „królowych” Tabanki, czyli sekretnego bractwa wzajemnej pomocy sąsiedzkiej, opartego na tradycjach afrykańskich. Na Kubie podobne bractwo sekretne zwie się Abakuá. Poza strojami w gablotach, jakieś proporce, sztandary, bębny i sporo fotografii z uroczystych pochodów ulicami Assomady. To zgoła nieciekawe architektonicznie miasto leży wysoko w górach, a ponadto dzień był wyjątkowo chłodny i pochmurny. Nic dziwnego, że po raz pierwszy i jedyny zmarzłem na tych wyspach.
Kolejnym mikrobusem w kierunku Tarrafalu, przecinaliśmy monotonną, brązowo – szarą wyżynę, aż zaczął się ostry podjazd na przełęcz w górach o nazwie Serra Malagueta, drugim pod względem wysokości paśmie górskim na wyspie (najwyższy szczyt tego łańcucha ma 1064 m). Wjechaliśmy w chmury i powiało chłodem. Za przełęczą jest las, a w nim małpy, ale z powodu chmur był zupełnie niewidoczny. Tuż za przełęczą nagle ukazał się ocean i widoczny daleko na horyzoncie Tarrafal. Pierwszą miejscowością na dole było Chão Bom, a w nim słynny “obóz koncentracyjny”, czyli więzienie głównie dla więźniów politycznych w okresie rządów Salazara (istniało w latach 1936-1954). Gdy zobaczyłem mury przypominające fortecę z basztami na rogach, powiedziałem kierowcy, że chcę wysiąść przy więzieniu. On tylko skinął głową i gnał prosto przed siebie, aż zatrzymał się w samym miasteczku, na głównym placu przed kościołem św. Amara Opata. Zadowolony z siebie rzekł: „To tu”, dając tym dowód „znakomitej znajomości języka Camõesa”.
Tłum wypełniał plac i kościół, bo właśnie odbywała się jakaś msza żałobna. Nie bacząc na nic, z lekka zdenerwowany, podszedłem do grupki mężczyzn i zapytałem dobitnie: – Przepraszam bardzo, czy panowie mówią po portugalsku? – Tak, proszę pana – padła odpowiedź. Wyjaśniłem sytuację i natychmiast jeden z nich oświadczył, że jest gotów podwieźć mnie do więzienia swoim samochodem. Okazało się, że słusznie wziąłem ową fortecę za dawne salazarowskie więzienie. To ogromny teren z obszernymi barakami dla więźniów, kuchnią obozową, lazaretem. Wszystko otoczone głęboką fosą i drutami kolczastymi. Bardzo przygnębiające wrażenie. W małym baraku, już poza obrębem murów fortecy, wystawa: zdjęcia i relacje więźniów, lista z nazwiskami pięćdziesięciu z nich, którzy tam dokonali żywota. Ciekawe, że o ile relacje są wstrząsające, o tyle na zdjęciach więźniowie prezentują się dość dobrze, uśmiechnięci, pogodni i wcale nie wygłodzeni… Niemniej ogarnęły mnie bardzo smutne refleksje.
Stopem do miasteczka. Piękna plaża w kształcie podkowy, ale potężny wiatr nawiewa tumany piachu, a morze bardzo rozfalowane. W tej sytuacji kąpiel wykluczona. Nazwa Tarrafal powtarza się często na Wyspach i pierwotnie oznacza krzak o wysokości od 2 do 8 metrów, Tamarix gallica, czyli francuski tamaryszek. Postanowiłem wracać inną drogą, wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy. Widoki nadmorskie przeszły moje oczekiwania. Droga co kawałek schodzi ku przepięknym zatoczkom, przy których gaje palm kokosowych, pola trzciny cukrowej, plantacje bananowców, znów drzewa mangowe – baśń! W pewnym momencie mignęła mi na gałęzi krzaka kolorowa passarinha (dosłownie „ptaszka”), biała, z czarno – niebieskimi skrzydłami, brązowym podbrzuszem i czerwonym dziobem. Jest to piękny ptak z tej samej rodziny co nasz zimorodek, czego dowodem jest jego łacińska nazwa Halcyon leucocephala, czyli mówiąc językiem Słowackiego „halcyjon białogłowy”.
W Calheta de São Miguel przesiadka do drugiego mikrobusu. Jeszcze jakiś czas droga biegnie wzdłuż morza, ale potem skręcamy ku wyżynie śródgórskiej i krajobraz gwałtownie się zmienia. To tereny pokrytych brązową lawą pól uprawnych z jakimiś drzewami owocowymi o dość rachitycznym wyglądzie. Całe połacie tej ziemi pokryte różnokolorowymi torbami foliowymi, zupełnie jakby ktoś celowo je porozsiewał… Komentarz zbyteczny.
W środę, 15 lutego, powrót. W Las Palmas postój trwa tylko godzinę. Za to koczowanie na lotnisku w Amsterdamie przeciąga się do ponad dziewięciu godzin. Leje zimny deszcz i nie ma mowy o spacerze po mieście. Podróż autokarem męcząca. Jest maksymalnie załadowany, ale tylko jedna przesiadka po przekroczeniu polskiej granicy do luźniejszego autokaru. Czy było warto? Jak mówi Fernando Pessoa „wszystko warto, jeżeli dusza jest otwarta!”
Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.
Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 13 czerwca 2019 roku.
Wyspy Zielonego Przylądka, 2006. Część I.
Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty
Zygmunt Wojski (Wrocław)
Podróż autokarem z Wrocławia do Amsterdamu trwała 14 godzin i to z przygodami, bo po drodze, jeszcze na terenie Polski, dwukrotnie trzeba było się przesiadać. Autokar zatrzymał się w Amsterdamie przy dworcu kolejowym Amsterdam-Amstel, skąd dwoma pociągami, z przesiadką w Duivendrecht, dojechałem na lotnisko Schiphol. Tam koczowanie od 6-tej rano do 15-tej, bo samolot odleciał z prawie trzygodzinnym opóźnieniem. Lot trwał 8 godzin, licząc dwugodzinny postój na lotnisku w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Gdy o zmroku lądowaliśmy w Las Palmas, widać było wyłaniający się nad morzem chmur najwyższy szczyt Hiszpanii, El Teide.
W Prai na wyspie Santiago wylądowałem około 22.30 czasu miejscowego. Zamieszkałem w dzielnicy Palmarejo u mojego byłego studenta, Włodzimierza Szymaniaka, który od 2002 roku pracuje na uniwersytecie im. Jeana Piageta w Prai. Niewiele wiedziałem o tym archipelagu: kilkanaście pustynnych, wulkanicznych wysepek, była kolonia Portugalii, utworzony na bazie portugalskiego i powszechny tu w użyciu język kreolski, tęskne mornas i żwawe coladeiras śpiewane przez sławną na całym świecie Cesarię Evorę…
Po Rewolucji Goździków w 1974 roku wielu wyspiarzy osiedliło się w Lizbonie i spotykałem ich często w centrum portugalskiej stolicy, zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy mieszkałem u polskich pallotynów, przy Rua do Passadiço, powyżej Avenida da Liberdade. Kobiety z Wysp sprzedają tam na ulicy świeże ryby. Poza tym, gdy w 1989 roku jechałem pociągiem z Valladolid do Lizbony, w sąsiednim przedziale jechała cała grupka przesympatycznych wyspiarzy, którzy zaprosili mnie do swego przedziału na wino i miłą pogawędkę, tym milszą, że w moim przedziale siedzieli bardzo antypatyczni i niekomunikatywni młodzi półdzicy Holendrzy, przy których wyspiarze okazali się cudownymi wprost rozmówcami.
Przez pierwsze dni bywałem na dwóch pobliskich plażach: Quebra-Canela, co znaczy„Łamie-Piszczele” (pewno z racji podwodnych głazów, na które łatwo wpaść podczas pływania) i Praínha, czyli “Mała Plaża”. Obie tworzą rodzaj podkowy ograniczonej z obu stron skalistymi skarpami, z tym, że Quebra-Canela jest większa, bardziej przestronna, ale ma czarny, bazaltowy piach, który na plaży Praínha jest znacznie jaśniejszy. Spod latarni morskiej widok na leżące w głębi stare centrum Prai zwane Plateau (obok tej francuskiej, oryginalnej, funkcjonuje także w piśmie nazwa portugalska Platô), bo w istocie jest to wysoko położony płaski cypel, górujący nad innymi dzielnicami miasta. Woda wspaniała, cieplejsza, niż w Egipcie o tej porze i czysta. Od młodego Asturyjczyka dowiaduję się, że dwa najciekawsze miejsca na tej największej z Wysp Zielonego Przylądka to miasteczko Tarrafal na przeciwległym jej końcu oraz Rui Vaz w górach, w centrum wyspy.
Już pierwszego dnia wieczorem występ baletu o nazwie Raiz di Polon: parodia Cesarii Evory w piosence Sodade (Tęsknota) i piosenkarz Mário Lúcio, kultywujący miejscowy folklor muzyczny w najlepszym wydaniu. Następnego dnia, w sobotę, 4 lutego, Cidade Velha (Stare Miasto), pierwsze na obszarze całego Archipelagu miasteczko założone przez Portugalczyków już w XV wieku. Znajduje się około 15 km na zachód od Prai. Pierwotna nazwa tego miasteczka to Ribeira Grande. Leży nad samym morzem, u wejścia do głębokiej doliny, której dnem płynął kiedyś strumień, czy nawet mała rzeczka (stąd ta dawna nazwa, która znaczy Wielki Strumień, Wielki Potok). Jego dawne koryto to teraz szeroka droga usiana wielkimi głazami i pełna wybojów. Po lewej wyniosłe palmy kokosowe i drzewa mangowe, a wśród nich domki i dwa kościoły. Po prawej na wysokim urwisku stara portugalska forteca São Filipe (Św. Filipa), która broniła ten mały port przed atakami piratów angielskich i francuskich. Mury i baszty stosunkowo niskie, za to dziedziniec obszerny z kaplicą o białej mauretańskiej kopule pośrodku. Działa armatnie wycelowane w kierunku morza. Widoki z murów na dolinę wspaniałe: ta zielona oaza wśród nagich, skalnych wzgórz prezentuje się bardzo malowniczo; pióropusze palm kokosowych zdają się drgać w rozgrzanym powietrzu.
Największą atrakcją miasteczka są ruiny katedry w jego centrum. Sterczą tam wyniosłe fragmenty pobielonych wewnątrz ścian, rzekłbyś, ich nagie kikuty. Nie widać jednak żadnych zabytkowych rzeźb czy malowideł. Oto pamiątka po zniszczeniach dokonanych w 1712 roku przez francuskiego korsarza Cassarda. Wcześniej kilkakrotnie napadał na miasto osławiony Francis Drake. Jedyna ulica opada stromo w stronę centralnego placu, gdzie dumnie wznosi się w cieniu palm kokosowych stary portugalski pręgierz. Dno rzeki zagłębia się w dolinę, gdzie w zieleni schowane oba kościoły. Po drodze, w zakątku otoczonym kamiennym murem, archaiczny, ale wciąż używany trapiche, czyli rodzaj kieratu do wyciskania soku z trzciny cukrowej, której sporo się tu uprawia. Dawniej poruszany był przez zaprzęg wołów, obecnie już obraca się mechanicznie. Znajdujący się na końcu doliny kościół i klasztor św. Franciszka stoi na stromym stoku. Wewnątrz, surowe, gołe mury, pozbawione wszelkich ozdób.
Znacznie ciekawszy jest leżący poniżej kościół Matki Boskiej Różańcowej. Był otwarty. W środku kilka kobiet stroiło ołtarze. Przyjrzałem się posadzce: jedna przy drugiej nagrobne płyty z białego marmuru z napisami pochodzącymi z… XVI wieku. Same arystokratyczne nazwiska portugalskie: Mascarenhas i inne. Tego bym się nie spodziewał tutaj, w tym gaju palmowo-mangowym, w tym miejscu zapomnianym na pozór przez Boga i ludzi…
Stare centrum Prai, owo Plateau lub Platô to właściwie jedno wielkie targowisko: wszędzie pełno kolorowo ubraych przekupek sprzedających głównie miejscowe jarzyny i owoce, ale także mięso i inne wiktuały. Poza tym nieciekawy, skromny kościół, ratusz, Pałac Prezydencki usytuowany na skarpie z pomnikiem Diogo Gomesa, portugalskiego odkrywcy Archipelagu (jego nazwisko bynajmniej nie figuruje na pomniku, dowiedziałem się o nim z informacji w internecie). W knajpce przy jednej z głównych ulic zjadłem znakomitą rybę z pysznie uprażonym ryżem z fasolą. To był poniedziałek, 6 lutego i wieczorem w Instytucie im. Camõesa znany portugalski pisarz i dziennikarz telewizyjny José Rodrigues dos Santos miał ciekawy wykład na temat „Dziennikarstwo i literatura”. Z wielką przyjemnością posłuchałem sobie pięknej portugalszczyzny, której na ulicach nie uświadczysz, bo wszyscy mówią wyłącznie po kreolsku.
We wtorek, 7 lutego, późnym wieczorem wsiadłem na statek „Tarrafal”, który płynął do Mindelo na Wyspie św. Wincentego. Całonocna podróż była męcząca, choć można było wyciągnąć się na fotelach. Jednak płacz dzieci, głośne rozmowy kobiet często przerywały sen. Wychodziłem parę razy na górny pokład, by przewietrzyć się nieco, popatrzeć na czarny ocean i rozgwieżdżone niebo. Ciekawostką było to, że już na początku podróży pasażerom rozdano torebki foliowe, jak mi się wydawało, na śmieci. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to… spluwaczki: prawie wszyscy namiętnie pluli do tych torebek wdzięcznie przy tym charcząc!
Około 10-tej rano statek przybił do nabrzeża portu Tarrafal na Wyspie Św. Mikołaja. Podczas dwugodzinnego postoju do jego przestronnych ładowni wjeżdżały wielkie TIR-y obładowane workami ryżu i innych towarów. Słońce piekło nieźle. Obserwowałem z pokładu wyniosłe góry: żadnej roślinności, kamienna pustynia, a wszystko w kolorze ciemnej ochry, typowy powulkaniczny krajobraz. Na najbliższej plaży czarny piach leczniczy z domieszką tytanu. W planie jest założenie tu uzdrowiska dla chorych na reumatyzm. Tymczasem czekoladowi pasażerowie statku zainteresowali się białym, przy nich jakby obsypanym mąką starszym Luksemburczykiem, a teraz przyszła kolej na mnie: wszak byliśmy dwoma jedynymi cudzoziemcami na pokładzie! W trakcie rozmowy zwierzali mi się, że już z nim rozmawiali, więc i ja postanowiłem nawiązać z nim rozmowę. Wracał z Wyspy Fogo (Ogień) i od jakiegoś już czasu zwiedzał archipelag mając bazę w Mindelo, u brata, właściciela hotelu.
Dalsza trasa wiodła wzdłuż trzech niezamieszkanych wysp: Raso, Branco i Santa Luzia (Płaska, Biała i Św. Łucji). Niektóre skały na tych wyspach mają w istocie biały kolor, są inne, niż te widziane poprzednio. Przed nami pojawiła się nagle górzysta wyspa Santo Antão (Św. Antoniego), druga pod względem wielkości w tym archipelagu, po wyspie Santiago. Santo Antão, jako najbardziej zielona, słusznie uchodzi za najładniejszą. Teraz widzieliśmy jednak tylko jej południową stronę, a więc tę bardziej suchą. Wkrótce zza Wyspy Santa Luzia wyłoniła się São Vicente (Św. Wincentego), której skaliste góry utrzymane są w ciemnej, prawie czarnej tonacji. Za cyplem skręt w lewo i otwiera się obszerna zatoka zwana Porto Grande (Wielki Port) z samotnie tkwiącą pośrodku Ptasią Wysepką (Ilhéu dos Pássaros). Jakieś 20 minut później wpłynęliśmy do portu w Mindelo i około 16-tej, a więc po 17 godzinach podróży, wyszedłem na ląd. Było mi lekko na duszy, jak bym przeczuwał, że zaczyna się piękny sen!
Szedłem brzegiem oceanu. Jaskrawe słońce zalewało uśmiechające się do mnie wdzięczne kolorowe kamieniczki. Zapytałem policjanta o kościół, ale zanim tam poszedłem, zgłodniały, zasiadłem do stolika wprost na ulicy obok małej pizzerii. W dzikim tempie pożarłem dwa kawałki smacznej pizzy popijając piwem. Miły chłopiec z przykościelnej kancelarii zaprowadził mnie do hoteliku o nazwie Residencial Novo Horizonte (Rezydencja Nowe Horyzonty – sic!!!), gdzie po kąpieli runąłem do łóżka na całe 12 godzin. Spałem jak kamień od 20-tej do 8-ej rano następnego dnia.
Jakże piękny wstał kolejny dzień, piątek, 10 lutego! Cudowne słońce, ani jednej chmurki i lekka bryza. Temperatura idealna, około 27 stopni. Z kafejki internetowej położonej w pięknym miejscu, na odkrytym tarasie pierwszego piętra budynku przy głównej ulicy, wysłałem kilka entuzjastycznych maili. Na Praça Nova pod drzewami oryginalny biało-bordowy kiosk, niczym lukrowany torcik. Dom Cesarii Evory jest dwupiętrową, ciemnoróżową kamienicą położoną w górnej części schodzącej ku morzu Rua de Lisboa (ulicy Lizbońskiej). Dowiedziałem się, że Cesária właśnie odpoczywa. Po obiedzie kawa i znakomite kremowe ciasteczka pastéis de nata w kawiarni Algarve.
Mikrobusy do opiewanego przez Cesarię małego, ukrytego za górami portu rybackiego Salamansa odchodzą z Placu Gwiazdy (Praça da Estrela), aliści trzeba czekać, aż mikrobus wypełni się całkowicie pasażerami. Na to nie mam ochoty. Targowisko na nabrzeżu, potem kopia lizbońskiej wieży Belém i w trakcie drobiazgowego oglądania ufundowanych przez miasto Porto w Portugalii kafelków z widokami dawnego Mindelo na ścianach straganów na Placu Gwiazdy, odjeżdża mój mikrobus, skręcając w prawo, ku rogatkom miasta. Taksówką na koniec miasta i autostop. Zatrzymuje się stary Ford, a w nim dwóch panów udających się po zioła do doliny Monte Verde (najwyższy szczyt na wyspie, 774 m). Pomyślałem sobie, że zawsze będę trochę bliżej Salamansy. Kręta droga wiedzie doliną wśród brązowych pokrytych lawą wzgórz. Okazuje się, że kierowca był w Polsce, w Gdyni, Gdańsku i Szczecinie jako marynarz, a w latach 80. mieszkał w Szwecji i przyjaźnił się z niejakim Grzegorzem. Ku mojemu zdumieniu obaj panowie wiozą mnie najpierw nad Zatokę Kotek (Baía das Gatas), specjalnie, by mi ją pokazać, a potem właśnie do Salamansy.
Niesamowity wulkaniczny pejzaż, bliżej, ciemne zbocza gór, dalej, białe skały na Wyspie Świętej Łucji i białe grzywy fal na pierwszym planie. Salamansa jest schowana w głębi zatoki, u stóp wyniosłych szczytów. W centrum wioski przedwyborczy wiec: na estradzie dziewczyny tańczą i śpiewają. Nad brzegiem morza kilka kolorowo pomalowanych rybackich łodzi. Kierowca nazywa się José Heleno Fortes, a jego kolega ma na imię Frank. U stóp Monte Verde obaj zrywają jakieś powyginane białawe łodygi, które po złamaniu puszczają białe, lepkie mleczko. To po portugalsku gestiba (Sarcostema daltonii), która znakomicie leczy wszelkie trudno gojące się rany. Zrywają też dziko rosnące aloesy (po portugalsku babosas). Tych na wyspach zatrzęsienie: najwięcej ich rośnie wzdłuż dróg, tak jak hortensje na Azorach i Maderze. Na przedmieściu wysiada Frank, a my jedziemy teraz do Calhau, małego portu na dalekim wschodnim wybrzeżu wyspy. Zmierzcha się już, ale José Heleno chce mi jak najwięcej pokazać, bo już wie, że w niedzielę wyjeżdżam, więc czasu mam niewiele. Mijamy budynki tutejszej Politechniki i przez pustkowie mkniemy na wschód.
Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest
Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.
Wydawców zainteresowanych publikacją książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.
Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 9 maja 2019 roku.
On the peaks of the world. Part 2.
Joanna Sokołowska-Gwizdka talks with Anna Borecka, a lonely climber, hitchhiking across continents, implementing the project „200 Peaks of the World”.
Joanna Sokołowska-Gwizdka:
Which countries you have so far visited, you remember the most?
Anna Borecka:
The countries where I had the biggest problems, i.e. Iran and China. On the first day in Tehran, I was robbed by a taxi driver. Then I witnessed street demonstrations. I had to get through the chanting crowd and armed police cordon to reach the dormitory where I lived. It was even more difficult for me to cross the multi-million capital every day to get three visas to the post-Soviet countries. At one point, I was in a stalemate because I was stuck for good. So I started with the permission from Tajikistan, which was the last on my list. After having received a visa to neighboring Turkmenistan, I had to travel five hundred kilometers, changing the earlier planned route. In the meantime, I reached Demawand (5,610 m), the highest peak in Iran, so my efforts were rewarded.
There was martial law in West China, lots of armed police and soldiers in the streets, and purges in the Uyghur homes. One can not get along easily with officials in China. There was also a blockade of communication with the world, so I used to withdraw small amounts of money from an ATM to let my daughter know that I was alive.
Have you ever been in really dangerous situations?
It often happened. In Tajikistan, for example, I got lost in the mountains of Pamir. I entered the military base and officers intended to arrest me and lock me up in prison for half a year. I quickly took out the map and showed them where I came from by hitchhiking and I explained that I came to climb alone in the mountains. I had never before spoke Russian so well. (Laugh) Surprised, they even fed me and drove me to the nearest village.
On the Karakorum Highway, Chinese police stopped me and forbade me to continue hitchhiking. When I opposed them, one of them jerked and pushed me and the other one raised the rifle up at me. I calmed down. I showed them my passport with visa and … I continued hitchhiking.
Hitchhiking across the Kazakh steppe, I escaped being raped only by miracle, but now I will not speak about it. Whoever wishes, will read about it in the second volume of “Alpinistka na autostopie” (Hitchhiker and climber). In Kosovo, I was alone in the mountains, when I heard quite close the Kalashnikov shots. I heard the voices of a few men, but I did not see them, because fortunately there was fog. Suddenly, one of them screamed so terribly that I crouched down and quietly, running along ruts, I left the dangerous area.
In the Alps, Pamir and Karakorum, I jumped alone through glacial crevasses at 4,000-6,000 meters and fell into them a few times, but fortunately not too deep. I put the ice ax in front of me, I stretched out on it and crawled out to finally stand up. In different mountains, I had several accidents and injuries including serious knee injuries, torn muscles and ligaments in both legs. And in the Balkans, when I sprained my right hand and it immediately swelled up like a bubble, I was worried about how I would hitch. I first had to come back from the mountains during the storm, hand wash my clothing, because everything was muddy, and pack a backpack. It was a torment, every move caused me pain, but after all I chose a lonely style of traveling. However, I never interrupted the trip, and I treated my injuries after returning home, even for half a year.
The previous summer, at Cape Verde, I climbed the rock and I tore a huge stone out of it. It hit my leg, but fortunately I did not fall off the wall. However, to this day I have a dimple in my thigh. Also, a taxi driver hit me, because he did not notice me when he tried to drive back. My spine ached a lot, but I had to put on a rucksack and go on, because I could not fight with a few angry Africans. However, I was so nervous that I hit the driver a few times on his head. These are just a few drastic situations that I experienced, but I definitely prefer to remember those positive ones.
When you went alone to the mountains, did you happen to have some surprising encounters, unpredictable situations that you had to face?
I have already mentioned some of them, so now I will describe a funny episode for a change. In Andorra I came down from the mountains in the evening, although it would be wiser to camp somewhere in the forest. I could not catch a car for a long time. Finally, a bearded man stopped, but he spoke only Spanish. I tried to explain to him that I reach different peaks in Europe, and he smiled and invited me to the car. This way I traveled to Asturias, in the north of Spain where I discovered the mountains of the Picos de Europa, whose existence I did not know before. What could I do? I went to those mountains as well. It turned out that this bearded man, looking like Santa Claus, was a pensioner and lived in a motorhome. For four years he lived on the road, he visited the countries of Western Europe, although he did not know foreign languages. He would come home every three months for medical treatment, because for years he was seriously ill. And then he moved into the world again, saying that the trips were the best medicine for him, and the views from the window of a car were like the most beautiful television. He did not want to reveal his identity, so I called him Incognito.
Hm, when it comes to a surprising meeting, it reminded me of a story. In Iceland, I went alone to the highest peak Hvannadalshnúkur (2,110 m). The mountain is small, but it is located on the treacherous, large Vatnajökull glacier. There, the weather changes every now and then, Arctic conditions often prevail. The crevasses are covered with snow and it is easy to get lost in the blizzard. No one goes there alone, without a rope and GPS … except me.
In my second approach towards the summit, the crystals of snow hit my face, I suddenly felt the blow of icy air, and then came thick fog. The visibility fell to zero and the sky turned black. I thought I had a problem with my sight, and I was scared, but the feeling of darkness quickly recurred during the day. At that moment, I did not see anything, not even the traces of shoes on the snow that previously led me. Suddenly, I heard a strange male voice, muffled and dull, like coming from under the glacier: „Turn back!”. I stopped, listening. I took two steps and again I heard: „Turn back!”. I stopped, took off my glasses, no one was around. However, I did not have to look around because I felt that this voice did not come from outside or from inside me. It was the voice from beyond the grave. With my seventh sense which had previously warned me several times I saw a man in his forties. He had gray, curly, short hair. He was a short, of medium-sized body, and was wearing a thick, gray wool sweater with long, bright bristles. I still remember that figure and the voice I have never heard before. That made me wonder, so I started to walk in circles, looking for footprints on the snow in order to go back. However, the wind blew them away. Luckily, after a few minutes, it cleared a little, and I saw a crevasse covered with snow in place where I wanted to go. My path should go straight up, but I listened to the voice of intuition and turned back.
I hitchhiked the whole of Iceland, visiting some beautiful places. After a week, I returned to Hvannadalshnúkur. I only got to the top approaching it third time, but even then I had a strange experience. It was quite warm a day, so the conditions were much better. I stopped at the glacier, took a sip of thermos tea and heard a clear, resounding voice behind me: „Don’t go there!”. I looked surprised, but I did not see anybody. After a moment, the same voice repeated the warning from a distance in front of me, and again there was no one there. I recognized the voice as the voice of my guide from Ararat whom I met in 2008. It clearly was the Kurda’s voice speaking broken English and with a foreign accent in the rhythm of „ta ta ta”. „Don’t go there!”. It surprised me a little and even made me laugh. This time I did not listen, I went further, jumped through a few crevasses, and right before the top dome I dropped my right leg into the ice crack, all the way to the thigh. I quickly pulled it out using the ice ax and breathed a sigh of relief. As a reward for bravery I made a few photos from the top of the mountain when fog broke for a moment.
In short, the first warning voice could had come from the so-called collective memory. That’s what my friend said in Poland, giving me the goose bumps. However, I do not know how the Kurdish guide could speak to me. He probably does not even know where Iceland is. The boy had only several classes of elementary school. First, he grazed sheep on the slopes of Ararat, and when he was twenty years old, he started as the guide for tourists and alpinists. (Laugh) Yes, a person is never alone, even when convinced he/she is. Sometimes in the mountains we experience the third or even fourth degree encounters. (Smile)
You wrote, among others, the book entitled “Alpinistka na autostopie” (Hitchhiker and climber). Is hitchhiking a better chance to meet people, witness their daily lives, customs and dreams?
Yes, of course, often strangers invite me to their homes. We talk about their worldviews, everyday worries, but they rarely talk about their great dreams. They usually live here and now. I have the opportunity to get to know their everyday life. I know they enjoy the visits of an unexpected guest. I write about it in both volumes of “Alpinistka na autostopie”, describing people from Eastern Europe and Central Asia. Because of numerous meetings I gained knowledge about various countries and their inhabitants. I also have the opportunity to reach places that tourists do not know, e.g. I spent the night in a Kyrgyz yurt and got to know everyday life in the mountains of a big Muslim family.
When it comes to hitchhiking, I have the opportunity to see different drivers’ behavior towards a female hitchhiker. Poles, Czechs and Slovaks like to complain about their fate, but countrymen will treat me with stuffed cabbage or bigos from a jar. Swiss only need information where I am from. The Icelanders will take me out of the way into the worst of turmoil. Finns have a gesture – with a golf coach as driver, I rode a sporty BMW worth 200,000 euros. With a nice Finnish couple, I traveled for two days to their home, where they invited me for an exquisite dinner and overnight stay. Inhabitants of the Balkans see comrades in Poles, so with every driver you have to drink at least one cup of coffee in a bar. Austrian men treat me like air, but Austrian women will always take me to the shopping center, although it is not on my way. Italians and Spaniards do not take hitchhikers, but if one of them stops the car, he already offers a long road. Traveling with Frenchman, Turk or Chinese, I can sometimes sit behind the wheel as a driver of a car or a pick-up. On the Pamir Highway, I drove a truck which belonged to a Kyrgyz. I drove it to Ak Baital (4,655 m), the highest pass on the road. With the inhabitants of the Azores I visited the island of Pico, and on Cape Verde I hitchhiked to the inhabited caldera, although noone rides there for free.
You say that all over the world there are people like us. In what respect are they the same?
So far I visited 63 countries on five continents and met people from many other countries. So I dare to say that people everywhere are similar because they have similar problems and dreams, and they only differ because of their place of birth. The place very much determines their lives, but in fact they are the same as us. Man is good by nature, because he comes into the world pure, innocent and trusting. Unfortunately, he later socializes. However, each of us strives to do the same: to ensure well being and safe life for oneself and the family. We need to cope with problems, set goals and realize our dreams as much as possible. I found out about it on hitchhiking, in mountain villages, in urban areas. Initially, some people were distrustful of me and others tried to play tricks on me. However, when I started talking to them and they found out that I was a normal person, they would become kind and helpful or they would leave me alone. It gives me faith in people. Each of us has some advantages and disadvantages, and creates different relationships with people, but in the majority, we are all normal, positive persons. And someone who emanates negative energy, he usually has problems that he cannot cope with by himself. Therefore, we should either help him if we feel strong enough, or we should steer clear of him. During the journey, I program myself positively, so usually I meet people with whom I can connect, even engage in normal, hearty conversation.
Have you ever said that jumping through the ice crevasses in Pamir you met your family in Canada? How do you mean by that?
This is obviously a figure of speech, but I like the vision of a big jump over two continents and an ocean. The story is extraordinary. In 2009, I wanted to climb the Avicenna Peak (7,134 m a.s.l.) in the Pamirs. On the glacier, about 5,000 meters above sea level, I found such ice crevasses that I could not jump over. However, risking a lot, I overcame these gaping abysses and reached the next camp, followed the Russian mountaineer. Unfortunately, due to a three-day hurricane and very low temperature, around -50 degrees Celsius, I decided no to attack the peak. In fact, a few Russian daredevils did not manage to get a seven-thousander, and one of them suffered amputation of several toes. When I was withdrawing from Razdielnaya Peak (6,148 m), I helped a Polish climber who had frostbitten fingers, to pack the backpack. Then he invited me to the “Rally of Tatra climbersin the seventies”, (Tatra climbers – łojanci, in the Polish mountain jargon it means climbers who explored the Tatra Mountains). In the mountain refuge of „Morskie Oko”, I got to know the living legends of Polish climbers, as they said about themselves. I noticed with surprise that these are wary people with a sense of humor, wiggling on the dance floor in a dance rhythm. There, I met another climber who invited me to Canada in 2014. Then I was seriously ill, so I accepted this invitation as a salvation. To get out of the disease, I had to find a specific goal, and in Canada I have never been before. So I wrote a message on Facebook to my three cousins, born in the country of the maple leaf, that I will be in their area, so I could visit them for a cup of coffee. Joe wrote to me first, that he would invite me to his son’s wedding. At that time, Adam was going to marry Amanda, a beautiful Indian-girl. Then I had the opportunity to meet the whole family. Well, I flew to Canada! I also arranged for a meeting with my friends from Ottawa, whom I met on my way to Aconcagua (6,960 m) in 2003. Summing up, standing in front of a big crevasse in the Pamirs, I did not retreat, but I overcame my own fear and jumped to the other side. Thanks to this, I met Polish climbers who led me to my family in Canada.
What did you learn from the mountains and travels?
I learnt how to be humble in the mountains, small and big, and how to behave in different situations. I also learnt respect for people who are culturally different, the ability to talk with almost every human being, overcome my own barriers, and discover the beauty of the world in small things. I call it the simplicity of bread. Sometimes a smile or greeting by an unknown person in a foreign country means more than meeting a large group of friends. I’ve learnt that the world is beautiful and people are good and very similar to us. For me, it does not matter what someone owns, but what a person is as a human being. During my expeditions, I meet poor but beautiful people who reveal joy and peace. I try to learn from them, although with varying results.
What do you expect from life?
Health and happiness for a close family and friends. Also, I would like to make everybody live better and more interesting lives. For myself, I want to implement the project „200 Peaks of the World” and to have „m & m’s”. It’s not about colorful chocolate balls, but about „man & money”. I need kind people all over the world helping me to achieve the mountain goals. In exchange I will write about them in my books and talk about presentations. I would also like to earn my living from my passions, not to hitch around the world and not to stay in a claustrophobic tent, somewhere in a remote area – but to sleep in a bed, in a hostel or even better in a jeep or a motorhome. Then I will continue the project faster and will take interested people on the trip. My mountain project is no longer a passion, but an imperative in life! This is a professional goal for the next ten years or until the stocks of countries and mountains are exhausted. And then I will write only bestsellers. (Laugh)
„Alpinizm – życie na haju”, (Mountaineering – life on high), the book published by the author, Wrocław, Poland 2006;
„Alpinistka na autostopie. Tom 1. Przez Karpaty na Ararat”, (Hitchhiker and climber. Volume 1. Through the Carpathians to Ararat), Publisher: Bernardinum, Pelplin, Poland 2015;
„Alpinistka na autostopie. Tom 2. Z Polski do Chin”, (Hitchhiker and climber. Volume 2. From Poland to China), Publisher: Bernardinum, Pelplin, Poland 2016.
„Śpiew lodowca” (Glacier song), book in progress, planned edition in Polish and English, in 2019.
Translated by: Anna Borecka, Ryszard Sawicki.
Na szczytach świata. Część 2.
Rozmowa z Anną Borecką, samotną alpinistką, autostopem przemierzającą kolejne kontynenty, realizującą autorski projekt „200 szczytów świata”.
Joanna Sokołowska-Gwizdka:
Jakie kraje, które do tej pory Pani przemierzyła, najbardziej Pani zapamiętała?
Anna Borecka:
Te, w których nieźle dostałam w kość, a więc Iran i Chiny. Pierwszego dnia w Teheranie zostałam okradziona przez taksówkarza. Potem trafiłam na demonstracje uliczne. Musiałam przejść wśród skandującego tłumu i uzbrojonego kordonu policji, żeby dostać się do akademika, w którym mieszkałam. Jednak bardziej dało mi się we znaki codzienne przemierzanie wielomilionowej stolicy, żeby wyrobić trzy wizy do krajów poradzieckich. W pewnym momencie byłam w sytuacji patowej, bo utknęłam tam na dobre. Zaczęłam więc załatwiać pozwolenia od ostatniego w kolejności państwa, czyli Tadżykistanu. A po wizę do sąsiedniego Turkmenistanu musiałam jechać aż pięćset kilometrów dalej, zmieniając wcześniej zaplanowaną trasę. W międzyczasie weszłam na Demawand (5610 m), najwyższy szczyt Iranu, więc moje wysiłki zostały nagrodzone.
W Zachodnich Chinach był stan wojenny, na ulicach mnóstwo uzbrojonej policji i wojska oraz czystki w domach Ujgurów. A dogadać się tam nie można „za Chiny Ludowe”. Była też blokada łączności ze światem, więc wybierałam niewielkie kwoty z bankomatu, żeby córce dać znać, że żyję.
Czy zdarzyły się Pani naprawdę niebezpieczne sytuacje?
Zawsze się jakieś zdarzają. W Tadżykistanie zabłądziłam w górach Pamiru i weszłam na teren bazy wojskowej, za co oficerowie chcieli mnie aresztować i zamknąć na pół roku w więzieniu. Szybko wyjęłam mapę i pokazałam skąd przyjechałam autostopem, żeby wspinać się sama w górach. Nigdy wcześniej tak dobrze nie mówiłam po rosyjsku. (Śmiech) Tym ich zaskoczyłam, więc nawet mnie nakarmili i odwieźli do najbliższej wioski.
Na Karakorum Highway zatrzymali mnie chińscy policjanci i zabronili dalej podróżować autostopem. A gdy się im sprzeciwiłam, to jeden mnie szarpał i popychał, a drugi podniósł do góry karabin. Uspokoiłam się, pokazałam wizę w paszporcie i… pojechałam dalej autostopem.
Jadąc „na stopa” przez kazachski step tylko cudem uniknęłam gwałtu, ale opowiadać o tym nie będę. Kto zechce, ten przeczyta w drugim tomie „Alpinistki na autostopie”. W Kosowie byłam w górach sama, gdy ktoś całkiem blisko strzelał z kałasznikowa. Słyszałam głosy kilku mężczyzn, ale ich nie widziałam, bo na szczęście była mgła. Nagle jeden z nich tak przeraźliwie zaczął krzyczeć, że mocno skuliłam się i po cichutku, biegnąc koleinami, opuściłam zagrożony teren.
W Alpach, Pamirze i Karakorum skakałam sama przez szczeliny lodowcowe na wysokości 4000-6000 metrów i parę razy do nich wpadłam, ale na szczęście niezbyt głęboko. Wbiłam więc czekan przed siebie, wyciągnęłam się na nim i odczołgałam, żeby wreszcie stanąć na nogach. W różnych górach miałam kilka wypadków i kontuzji z poważnym uszkodzeniem kolan, naderwaniem mięśni i więzadeł w obu nogach. A na Bałkanach, gdy zwichnęłam prawą dłoń i momentalnie spuchła mi jak bania, to martwiłam się, jak będę łapać „stopa”. Chociaż najpierw musiałam wrócić sama z gór w czasie burzy, zrobić ręczne pranie, bo wszystko było ubłocone, i spakować plecak. To była męka, każdy ruch sprawiał mi ból, ale przecież sama wybrałam samotny styl podróżowania. Jednak nigdy nie przerwałam wyjazdu, a kontuzje leczyłam dopiero po powrocie do domu, nawet przez pół roku.
Poprzedniego lata, na Cabo Verde, wspinałam się w skale i wyrwałam z niej wielki kamień. On uderzył mnie w nogę, na szczęście nie odpadłam od ściany, ale do dzisiaj mam wgłębienie w udzie. A potem potrącił mnie taksówkarz, bo nie zauważył mnie, gdy cofał auto. Bardzo bolał mnie kręgosłup, ale musiałam założyć plecak i iść dalej, bo przecież nie mogłam się bić ze zbiegowiskiem Afrykańczyków. Jednak byłam w takich nerwach, że kierowca dostał ode mnie parę razy w łeb. To tylko kilka drastycznych sytuacji, jakie przeżyłam, ale zdecydowanie wolę pamiętać te pozytywne.
Czy idąc samotnie w góry zdarzyły się pani jakieś zaskakujące spotkania, nieprzewidywalne sytuacje, z którymi musiała się Pani zmierzyć?
O niektórych z nich już opowiedziałam, więc dla odmiany podam zabawny epizod. W Andorze zeszłam z gór wieczorem, chociaż rozsądniej byłoby zabiwakować gdzieś w lesie. Długo nie mogłam złapać stopa. W końcu zatrzymał się jakiś brodacz, ale mówił tylko po hiszpańsku. Skleciłam jakieś zdanie, że zdobywam różne szczyty w Europie, a on uśmiechnął się i zaprosił mnie do auta. I tym sposobem trafiłam do Asturii, na północy Hiszpanii, w góry Picos de Europa, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałam. Cóż było robić, poszłam w góry i tam. Okazało się, że ten brodacz, wyglądający jak święty Mikołaj, był emerytem i mieszkał w kamperze. Od czterech lat żył w drodze, zwiedzał kraje Europy Zachodniej, chociaż nie znał języków obcych. Do domu wracał raz na trzy miesiące, żeby zrobić badania, bo od lat poważnie chorował. A potem znów ruszał w świat, mówiąc że te podróże – to dla niego najlepsze lekarstwo, a widoki z okna samochodu – to najpiękniejsza telewizja. Nie chciał ujawniać swojej tożsamości, więc nazwałam go Incognito.
Hm, jeśli chodzi o zaskakujące spotkanie, to przypomniała mi się pewna historia. Na Islandii poszłam sama na najwyższy szczyt Hvannadalshnúkur (2110 m). Góra jest niewielka, ale znajduje się na zdradliwym, dużym lodowcu Vatnajökull. Tam pogoda zmienia się co chwilę i często panują arktyczne warunki. Szczeliny przykryte są warstwą śniegu i łatwo zgubić się w zadymce. Nikt więc nie chodzi tam sam, bez liny i bez GPS-u… poza mną.
Za moim drugim podejściem w stronę szczytu nagle zaczęło wiać lodowym powietrzem, kryształki śniegu siekły mnie po twarzy, a potem pojawiła się gęsta mgła, widoczność spadła do zera i zrobiło się czarne niebo. Przestraszyłam się, że mam problemy ze wzrokiem, ale sytuacja ciemności w ciągu dnia powtórzyła się. Nic nie widziałam, nawet śladów butów na śniegu, które wcześniej mnie prowadziły. Nagle usłyszałam dziwny męski głos, przytłumiony i matowy, niczym wydobywający się spod ziemi: „Zawracaj!”. Stanęłam jak wryta, nasłuchując. Zrobiłam dwa kroki i znów usłyszałam: „Zawracaj!”. Zatrzymałam się, zdjęłam okulary, nikogo wokół nie było. Jednak nie musiałam się rozglądać, bo czułam, że ten głos nie pochodzi z zewnątrz, ani z mojego wnętrza. On był takim głosem zza grobu. Siódmym zmysłem, który nieraz już mnie ostrzegł, zobaczyłam mężczyznę około czterdziestki, z szarymi, kręconymi, ale krótkimi włosami. Był niewysoki, średniej budowy ciała i miał na sobie gruby, szary sweter z wełny, z długim jasnym włosiem. Do dzisiaj pamiętam tę postać i ten głos, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałam. Zastanowiło mnie to, zaczęłam się kręcić w miejscu, szukając śladów moich butów na śniegu, żeby zawrócić. Jednak zmiótł je wiatr. Na szczęście po kilkunastu minutach trochę się przejaśniło, zobaczyłam szczelinę przykrytą śniegiem, w miejscu gdzie chciałam pójść. Moja droga powinna iść prosto, ale posłuchałam głosu intuicji i zawróciłam.
Okrążyłam autostopem całą Islandię, zwiedzając kilka pięknych miejsc i po tygodniu wróciłam na Hvannadalshnúkur. Na szczyt weszłam więc dopiero za trzecim razem, ale i wówczas miałam dziwne zdarzenie. Było mgliście, dosyć ciepło, więc warunki były dużo lepsze. Zatrzymałam się na lodowcu, na łyk herbaty z termosu i usłyszałam za sobą wyraźny, tubalny głos: „Don’t go there!” (Nie idź tam!). Popatrzyłam zdziwiona wokół, lecz nikogo nie dojrzałam. Po chwili ten sam głos powtórzył się z przodu, a tam też nikogo nie było. Poza tym, nie mogło być, bo to był głos mojego przewodnika z Araratu, z 2008 roku. Głos Kurda, mówiącego słabo po angielsku i bez akcentu, w rytmie „ta ta ta”. „Don’t go there!”. Trochę mnie to zdziwiło, a trochę rozśmieszyło. Tym razem nie posłuchałam, poszłam dalej, przeskoczyłam przez kilka szczelin, a przed samą kopułą szczytową wpadłam prawą nogą do szczeliny aż po samo udo. Szybko wyciągnęłam się na czekanie i odetchnęłam z ulgą. W nagrodę za waleczność zrobiłam kilka zdjęć z czubka góry, bo właśnie na chwilę przetarły się mgły.
Reasumując, pierwszy głos ostrzegawczy mógł pochodzić z tak zwanej pamięci zbiorowej. Tak stwierdził mój znajomy już w Polsce, przyprawiając mnie tym o gęsią skórkę. Natomiast nie wiem, jakim cudem przemówił do mnie kurdyjski przewodnik, który chyba nawet nie wie, gdzie jest Islandia. Chłopak miał tylko dwie klasy szkoły podstawowej. Najpierw pasł owce na stokach Araratu, a gdy skończył dwadzieścia lat, to pasał tam turystów i alpinistów. (Śmiech) Tak, człowiek nigdy nie jest sam, nawet wtedy, gdy jest o tym przekonany. Czasami zdarzają mu się w górach bliskie spotkania trzeciego, a nawet czwartego stopnia. (Uśmiech)
Napisała pani m.in. książkę „Alpinistka na autostopie”. Czy podróżowanie autostopem, to większa szansa na poznanie ludzi, ich codziennego życia, zwyczajów, marzeń?
Tak, oczywiście, bo obcy ludzie zapraszają mnie do swoich domów. Rozmawiamy o ich poglądach na świat, codziennych troskach, ale rzadko mówią o swoich wielkich marzeniach. Oni zazwyczaj żyją tu i teraz. Ja mam okazję poznać ich codzienność, a oni cieszą się z odwiedzin niespodziewanego gościa. Piszę o tym w obu tomach „Alpinistki na autostopie”, przedstawiając ludzi z Europy Wschodniej i połowy Azji. Dzięki licznym rozmowom zdobywam wiedzę o różnych krajach i ich mieszkańcach. Mam też możliwość dotarcia do miejsc, których nie znają turyści, np. mogłam przenocować w kirgiskiej jurcie i poznać codzienne życie w górach, wielodzietnej muzułmańskiej rodziny.
A jeśli chodzi o autostop, to mam okazję obserwować różne zachowania kierowców wobec kobiety-autostopowiczki. Polacy, Czesi i Słowacy lubią ponarzekać na swój los, ale rodacy poczęstują gołąbkami lub bigosem ze słoika. Szwajcarom wystarczy informacja skąd jestem. Islandczycy zgarną mnie z drogi w najgorszą zawieruchę. Finowie mają gest – z trenerem golfa jechałam sportowym BMW o wartości 200 000 euro. Z sympatycznym fińskim małżeństwem podróżowałam przez dwa dni aż do ich domu, gdzie zaprosili mnie na wykwintną kolację i nocleg. Mieszkańcy Bałkanów widzą w Polakach kamratów, więc z każdym kierowcą trzeba wypić w barze przynajmniej jedną filiżankę kawy. Austriacy traktują mnie jak powietrze, ale Austriaczki zawsze zawiozą mnie do centrum handlowego, chociaż tam nie jest mi po drodze. Włosi i Hiszpanie nie zabierają autostopowiczów, ale jak któryś się zatrzyma, to już oferuje długą trasę. Podróżując z Francuzem, Turkiem lub Chińczykiem mogę czasami siąść za kierownicą osobówki lub pick-upa. A na Pamir Highway poprowadziłam ciężarówkę pewnego Kirgiza. Wtedy wjechałam na Ak Baital (4655 m), najwyższą przełęcz na tej drodze. Z mieszkańcami Azorów zwiedziłam na stopa wyspę Pico, a na Cabo Verde dotarłam autostopem do zamieszkałej kaldery, chociaż tam ponoć nikt nie wozi ludzi za darmo.
Mówi Pani, że na całym świecie żyją ludzie tacy sami jak my. Pod jakim względem są tacy sami?
Dotychczas odwiedziłam 63 państwa na pięciu kontynentach i spotkałam ludzi z wielu innych krajów. Śmiem więc twierdzić, że wszędzie ludzie są do nas podobni, bo mają zbliżone problemy i marzenia, a różnią się miejscem urodzenia. To miejsce bardzo determinuje ich życie, lecz w gruncie rzeczy, oni są tacy sami jak my. Człowiek jest z natury dobry, bo taki przychodzi na świat, czysty, niewinny i ufny. Niestety, później się socjalizuje. Jednak każdy z nas dąży do tego samego, żeby zapewnić byt sobie i rodzinie, żeby żyło się bezpieczniej i wygodniej, żeby radzić sobie z problemami, wyznaczać kolejne cele i w miarę możliwości realizować swoje marzenia. Przekonałam się o tym na autostopie, w podgórskich wioskach, w różnych miastach. Niektórzy ludzie byli początkowo nieufni wobec mnie albo coś kombinowali. Jednak jak zaczęłam z nimi rozmawiać i przekonali się, że jestem normalnym człowiekiem, to stawali się życzliwi i pomocni, albo zostawiali mnie w spokoju. To daje mi wiarę w człowieka. Każdy z nas ma jakieś zalety i wady, i tworzy różne relacje z poznanymi ludźmi, ale w większości wszyscy jesteśmy normalnymi, pozytywnymi osobami. A ci, emanujący negatywną energią, zazwyczaj mają problemy, z którymi sami sobie nie radzą. Dlatego trzeba im pomóc, jeśli czujemy się na siłach, albo omijać ich długim łukiem. W czasie podróży programuję się pozytywnie, więc zazwyczaj spotykam ludzi, z którymi coś mnie łączy, chociażby zwyczajna, serdeczna rozmowa.
Powiedziała Pani kiedyś, że skacząc przez szczeliny w Pamirze poznała Pani swoją rodzinę w Kanadzie? Jak do tego doszło?
To oczywiście taki skrót myślowy, ale podoba mi się wizja wielkiego skoku, przez dwa kontynenty i jeden ocean. A historia jest niezwykła. W 2009 roku chciałam wejść na Pik Avicenny (7134 m) w Pamirze. Na lodowcu, około 5000 m n.p.m., trafiłam na takie szczeliny, których nie mogłam przeskoczyć. Jednak, sporo ryzykując, pokonałam te ziejące czeluści i dotarłam do następnego obozu, za rosyjskim alpinistą. Niestety, z powodu trzydniowego huraganu i odczuwalnej temperatury, około -50 stopni Celsjusza, zrezygnowałam z ataku szczytowego. Kilku rosyjskim śmiałkom i tak nie udało się zdobyć siedmiotysięcznika, a jednemu z nich amputowano później kilka palców u nóg. Wycofując się z Piku Rozdzielenia (6148 m) pomagałam spakować plecak Polakowi, który miał poodmrażane palce u rąk. Potem zaprosił mnie na „Zlot Łojantów z lat 70-tych”. W schronisku „Morskie Oko” poznałam żywe legendy polskiego taternictwa, jak o sobie mówili. Ze zdziwieniem zauważyłam, że są to dziarscy ludzie z poczuciem humoru, wywijający na parkiecie w tanecznym rytmie. Tam też poznałam innego „łojanta”, który zaprosił mnie do Kanady w 2014 roku. Wtedy byłam poważnie chora, więc to zaproszenie potraktowałam jak zbawienie. Żeby wyjść z choróbska, musiałam znaleźć konkretny cel, a w Kanadzie nigdy wcześniej nie byłam. Napisałam więc wiadomość na fejsbuku do moich trzech kuzynów, urodzonych w kraju klonowego liścia, że będę w ich okolicy, więc mogę wpaść na kawę. Pierwszy odpisał mi Joe, że w takim razie zaprasza mnie na wesele swojego syna. Właśnie w tym czasie, Adam weźmie ślub z Amandą, piękną Hinduską. Wtedy będę miała okazję poznać całą rodzinę. No to poleciałam! Umówiłam się też na spotkanie ze znajomymi Polakami z Ottawy, których poznałam w drodze na Aconcaguę (6960 m) w 2003 r. Reasumując, stojąc przed wielką szczeliną w Pamirze, nie wycofałam się, lecz przełamałam własny strach i przeskoczyłam na drugą stronę. Dzięki temu poznałam polskich „łojantów”, którzy zaprowadzili mnie aż do rodziny w Kanadzie.
Czego nauczyły Panią góry i podróże?
Nauczyłam się pokory wobec gór, małych i dużych, oraz radzenia sobie w różnych sytuacjach. Nauczyłam się też szacunku dla ludzi odmiennych kulturowo, umiejętności rozmowy prawie z każdym człowiekiem, przełamywania własnych barier, odkrywania piękna świata w drobnych rzeczach. Nazywam to prostotą chleba. Czasami uśmiech lub pozdrowienie przez nieznaną osobę, w obcym kraju, znaczy więcej, niż spotkanie z dużą grupą znajomych. Nauczyłam się, że świat jest piękny, a ludzie są dobrzy i bardzo do nas podobni. Dla mnie nie ma znaczenia, co ktoś posiada, lecz jakim jest człowiekiem. W czasie swoich wypraw poznaję ubogich, lecz pięknych ludzi, którzy mają w sobie radość i spokój. I tego staram się od nich nauczyć, chociaż z różnym skutkiem.
Czego oczekuje Pani od życia?
Zdrowia i szczęścia dla moich bliskich i znajomych. Chciałabym też, żeby nam wszystkim żyło się lepiej i ciekawiej. Dla siebie chcę realizacji projektu „200 Szczytów Świata” oraz posiadania „m&m’s-ów”. Nie chodzi tu o kolorowe czekoladki w kształcie kulek, ale o „man&money”. Potrzebuję życzliwych ludzi na całym świecie, którzy pomogą mi osiągnąć górskie cele. Ja w zamian będę o nich pisać w moich książkach i opowiadać na prezentacjach. Przydałoby się też zarobić trochę pieniędzy na moich pasjach, żeby nie tułać się autostopem po świecie i nie nocować w klaustrofobicznym namiocie, gdzieś na odludziu, lecz spać w łóżku, w jakimś hostelu, albo jeszcze lepiej w jeepie lub kamperze. Wtedy szybciej mogłabym realizować projekt i zabrać w podróż chętne osoby. Mój górski projekt to już nie pasja, lecz imperatyw! To cel zawodowy na najbliższe dziesięć lat albo do wyczerpania zapasów państw i gór. A potem to już będę pisać same bestsellery. (Śmiech)