Beresteczko

Kresy – przywracanie pamięci

Alf Soczyński

Aby z Dubna dojechać do Beresteczka, najbardziej kojarzącego się Polakom z wielką zwycięską bitwą stoczoną w roku 1651 z Kozakami, trzeba pokonać ponad trzydzieści kilometrów, jadąc na zachód przez Góry Pełczańskie. Warto wybrać tę trasę, gdyż wiedzie ona jedną z najbardziej malowniczych części Wyżyny Wołyńskiej, a w Beresteczku i okolicy znajduje się wiele cennych zabytków. Pierwszą większą miejscowością na naszej drodze jest Pełcza, od której przyjęła się nazwa okolicznych gór. Kilka kilometrów na północ od Pełczy jest wzniesienie o wysokości 325 m n.p.m. i uroczysko Czartoria, którego nazwa związana jest z bardzo rozpowszechnionymi na Wołyniu prastarymi legendami o czarcich postępkach, czarownicach i  czarach. Na południu, w okolicach wsi Budy, jest najwyższe wzniesienie Gór Pełczańskich o wysokości 358 m n.p.m.  Względna wysokość wzniesień zalesionych drzewami liściastymi, zwłaszcza grabami, dębami i jesionami, wynosi tu od kilkudziesięciu do niecałych stu metrów. U ich podnóży widnieją liczne wąwozy i jary, często o urwistych bokach, którymi płyną strumienie i rzeczki. Na nasłonecznionych stokach i dolinach w okresie kwitnienia pojawiają się barwne i aromatyczne dywany stepowej roślinności ciepłolubnej. Te tereny to pozostałość pierwotnej puszczy, wyrwanej przyrodzie przez człowieka z powodu żyznej gleby. Tak wyglądała większość terenu Wyżyny Wołyńskiej, zanim człowiek nie wykarczował lasów i nie zaorał stepu. Do mniejszych miejscowości można tu dotrzeć jedynie drogami gruntowymi.

Beresteczko i Boremel leżą po przeciwległych stronach Zalewu Chrynickiego, wydłużonego zbiornika o nieregularnych kształtach, powstałego w wyniku przegrodzenia po II wojnie światowej wołyńskiego przełomu  Styru w okolicach miejscowości Chryniki.

Beresteczko leży na południowym krańcu zalewu chrynickiego w rejonie Horochowskim. Trzeba więc od Boremela przejechać kilkanaście kilometrów wzdłuż  zachodnich brzegów zalewu, aby znaleźć się na polach sławnej bitwy. 

Zalew rozciąga się mniej więcej pośrodku dawnego systemu grodów usytuowanych wzdłuż biegu Styru, w pasie od południa na północ. Warto w tym miejscu przypomnieć ich nazwy, dziś zapomniane, a kiedyś często obecne na kartach dawnych zapisów historycznych. Najdalej na południe leżał gród Korytno, gdzie dziś jest wieś o tej nazwie, od niego na północ był gród w Beresteczku, w pobliżu którego był gród książęcy Peremyl, na północy był opisywany już Boremel, a jeszcze dalej na północ, gród Bilcze. W odległości około dwudziestu kilometrów od tego ostatniego, był  gród Nieświcz, osłaniający południowo zachodnie przedpola Łucka, znacznie oddalony na zachód od koryta Styru.

Zanim znajdziemy się w Beresteczku, zwiedzamy Peremyl, który  był w tej okolicy głównym grodem i stolicą udzielnego księstwa. Historiografowie mylili go czasami z Przemyślem. Tutejszy gród na wysokim cyplu oblanym wodami Styru, istniał już w czasach Lubarta Giedyminowicza w XIV wieku. Przechodził z rąk do rąk różnych rodzin ziemiańskich, by z czasem stać się własnością Rafała Leszczyńskiego, ojca przyszłego króla Stanisława. Następnie dobra przeszły do Skrzyńskich, a po nich do Pietruszewskich. Ostatnimi właścicielami byli Wroczyńscy, którzy najpierw dzierżawili, a potem odkupili posiadłość od barona Gustawa Grothausa. Na miejscu zniszczonego w XVI wieku przez Tatarów zamku, Pietruszewscy wznieśli w XVIII wieku pałacyk, utrwalony na rysunkach Napoleona Ordy.  Został on zniszczony przez wojska austriackie w roku 1914. Z Peremyla jest już tylko pięć kilometrów do Beresteczka.  

Beresteczko  także miało niegdyś niewielki gród, położony na wyspie utworzonej przez rozwidlenie Styru, powiązany z głównym grodem w pobliskim Peremylu i było siedliszczem ruskich książąt Bohuszów – Bohutywinów. W połowie XVI wieku, kolejny właściciel  Aleksander Proński sprowadził tu arian. Zachował się na okolicznym wzgórzu jego wielki pomnik nagrobny w kształcie stożka, gdzie na jednej z cegieł jest wyryty napis informujący o wizycie króla Stanisława Augusta w roku 1787. Króla przyjmował w swojej rezydencji, postawionej na miejscu dawnego zamku książąt Prońskich, Jan Jakub Zamojski. Obok wybudowany został w roku 1802 przez wdowę po Zamojskim, Katarzynę Platerową z Sosnowskich, pałacyk klasycystyczny, stykający się narożnikiem z dawną rezydencją. Wokół budowli znany ogrodnik Dionizy Mikler urządził efektowny park z widokami na rzekę, która przepływała przez środek parku. W okresie międzywojennym był tu sierociniec, prowadzony przez siostry zakonne. W przebudowanym po II wojnie światowej pałacu mieści się dom pomocy społecznej. Natomiast park dziś jest chronionym zabytkiem przyrody. Dawny barokowy kościół farny z I połowy XVIII wieku, uznany ongiś za najpiękniejszy na Wołyniu, znajduje się od czasu II wojny światowej w ruinie.  

Nieopodal na jednym ze wzgórz jest kaplica św. Tekli, upamiętniająca 500 pomordowanych przez Tatarów dziewic. Na innym jest wysoki obelisk – pomnik nagrobny księcia Aleksandra Prońskiego i jego siostry Marii. Na jednej z cegieł obelisku jest inskrypcja informująca o pobycie tu króla Stanisława Augusta w roku 1787.  Podobno pod tym pomnikiem król Jan Kazimierz wysłuchał mszy świętej przed słynną bitwą. Po bitwie ufundował tu drewnianą kaplicę. Na przełomie lipca i sierpnia roku 1920 pod Beresteczkiem oddziały polskie powstrzymywały marsz armii konnej Budionnego na Lwów. Miasteczko znane było w przeszłości  z okolicznych jarmarków i wielu urokliwych  XVIII – XIX wiecznych  dworków, z których do dziś zostało zaledwie kilka. Obecnie Beresteczko jest miasteczkiem liczącym nieco mniej niż dwa tysiące mieszkańców, co stanowi niemal jedną trzecią ludności z XIX wieku i liczby mieszkańców do roku 1939. 

Na wschód od Beresteczka jest pobojowisko z roku 1651. Jest tu cmentarz katolicki, którego kaplica pełniła funkcje kościoła katolickiego, a dziś służy wiernym wyznania greko-katolickiego.

Bitwa pod Beresteczkiem  rozegrała się w dniach 28-30 czerwca 1651 r. i była największą z bitew w czasie zmagań polsko-kozackich. Wojska Bohdana Chmielnickiego razem ze wspierającymi go około 30 tysiącami Tatarów, liczyły razem około 110 tysięcy żołnierzy. Wojsko polskie dowodzone przez króla Jana Kazimierza ocenia się na około 75 tysięcy. Pierwszy główny impet decydującego uderzenia polskiego, które nastąpiło 30 czerwca, został skierowany na Tatarów. Nie wytrzymawszy go, porwali oni Bohdana Chmielnickiego i rzucili się do ucieczki. Kozacy pozbawieni głównego dowódcy zaczęli w panice ustępować z pola walki, cofając się w kierunku odległej o 5 kilometrów od Beresteczka wsi Plaszowa, pod którą schronili się w umocnionym taborze. Otoczyły ich oddziały polskie. Podjęte rokowania nie przynosiły ugody. 10 lipca dowodzący kozakami Iwan Bohun, wraz z częścią starszyzny, usiłował podjąć próbę przebicia się przez polskie okrążenie, co większość kozaków potraktowała jak próbę ucieczki i ich oddziały ogarnęła panika. Tratując się nawzajem rozpoczęli ucieczkę z obozu przez błota i bagna zalegające nad rzeką Plaszówką. Polacy rzucili się w pogoń za nimi, która zamieniła się w rzeź. Rozproszone grupy uciekających broniły się bohatersko na wyspach i wzgórzach pośród bagien. Poległo około 30 tysięcy kozaków przy minimalnych stratach polskich.

W roku 1966 pod Plaszową utworzono rezerwat historyczny „Kozackie mogiły” z pomnikiem ku czci poległych kozaków i niewielkim muzeum, w którym zgromadzono znaleziska z pola bitwy. Głównym obiektem jest monumentalna Cerkiew–Mauzoleum poległych kozaków im. św. Jerzego, gdzie władze organizują masowe imprezy religijno-patriotyczne.     




Na zachodnich rubieżach Słowiańszczyzny

Florian Śmieja

Amerykańskie biuro podróży specjalizujące się w ambitnych wycieczkach dla wychowanków kanadyjskich i amerykańskich uczelni wyższych, ogłosiło kilka lat temu dwutygodniową wyprawę do Czech, Niemiec i Polski. Jedną z atrakcji stanowił spływ luksusowym statkiem holenderskim po Wełtawie i Łabie z Pragi do Tangermünde przez Drezno i Magdeburg. Towarzyszyłem tej wycieczce w charakterze pokładowego instruktora, który m.in. miał obowiązek wygłosić kilka odczytów na temat zwiedzanych ziem.

Uczestnicy rekrutowali się spośród emerytowanych pracowników naukowych, urzędników państwowych i przedstawicieli wolnych zawodów. Byli tam lekarze, prawnicy, posłowie do parlamentu, a nawet minister z Quebecu. Speszyła mnie nieco lista lektury przesłana z centrali: dla Polski ktoś mało zorientowany przepisał książkę o getcie i powieści Jerzego Kosińskiego. Nie musiałem się jednak martwić o parametry moich wykładów, gdyż w sukurs przyszedł mi Philip Ryan, którego broszurę o rzece Łabie, każdemu z nas wręczono przed rejsem. Otóż na samym już początku sympatyczny autor bez owijania w bawełnę określił sytuację na tamtych terenach jako tysiącletnie zmaganie się żywiołu germańskiego ze słowiańskim i zapoczątkowanego właśnie na rzecze Łabie przez Henryka i jego syna Ottona I. Osiemdziesiąt kilka osób załadowało się na statek i po dwudniowym postoju i zwiedzaniu Pragi ruszyło w dół rzeki, korzystając z licznych na tym odcinku śluz. Niedaleko panującego na wzgórzu barokowego zamku Melnik wpłynęliśmy do Łaby. Stamtąd już było blisko do cudownych krajobrazów Szwajcarii Czeskiej przechodzącej w Saską, wśród wymyślnie rzeźbionych piaskowych skał i pierwszych niemieckich miejscowości turystycznych. Z kolei pojawił się potężny, historyczny zamek Königstein, gdzie August Mocny trzymał alchemika, który miał mu wyprodukować złoto, aż w końcu odkrył jak robić porcelanę. W czasie ostatniej wojny, w zamku więziono głównie oficerów francuskich i przechowywano skarby drezdeńskie. To w tamtejszej okolicy Weber miał znaleźć natchnienie do sceny z burzą i diabłem do opery „Wolny strzelec’”, a ja wyobrażałem sobie, że natchnął go górnośląski Pokój, gdzie również przebywał i gdzie komponował.

Mijając różne malownicze osady założone przez Słowian, nadal noszące nazwy świadczące o swoim pochodzeniu, dopłynęliśmy do pałacu w Pillnitz, wzorowanym na chińskim pałacu w Kantonie. Ponoć importowani gondolierzy wozili Augusta Mocnego i jego gości (wśród nich hrabinę Cosel zanim została osadzona w Stolpen) do pobliskiego Drezna, które stało się jednym z najpiękniejszych miast Europy i nazwane zostało Florencją nad Łabą.  Dziś również, podźwignąwszy się z barbarzyńskiego bombardowania, imponuje swoimi budowlami, operą i pałacem Zwinger. Liczne kościoły ozdobione złoconymi koronami świadczą o wielkiej epoce ambitnego elektora, a później króla Polski. To w pobliskim Loschwitz (wszystkie miejscowości, których nazwy mają końcówkę –itz są słowiańskiego pochodzenia objaśniła niemiecka przewodniczka) Schiller napisał swoją „Odę do radości”. W przypałacowej katedrze katolickiej odbywało się akurat polskie nabożeństwo (była niedziela) choć tylko garstka ludzi była w świątyni.  W Dreźnie znajdziemy wspomnienia po Napoleonie i tam żył uroczy bajarz Karol May, którego przygodowe i podróżnicze książki zauroczyły pokolenia młodzieży, nim słyszała ona o Harrym Potterze.

Meissen, Miśnia była kolejną miejscowością nad Łabą. Na granitowej skale stoi zamek-katedra, symbol losów tego regionu. Saksonia była warownią ludów germańskich, ona opierała się Węgrom, Czechom i Słowianom Połabskim. Kiedy w dziesiątym wieku wyłoniła króla Henryka i jego syna Ottona, z bastionu obronnego, przekształciła się w forpocztę ruchu kolonizacyjnego i podboju wschodu zniewalając, asymilując lub tępiąc pogańskich Słowian na prawym brzegu Łaby. Układ papieża z cesarzem dał Niemcom szansę ekspansji militarnej i ekonomicznej pod wygodnym płaszczykiem niesienia wiary i cywilizacji. Wnet koloniści niemieccy zagospodarowali wielkie obszary dotąd słabo zorganizowane, względnie spustoszone przez najazdy tatarskie. To zamki pobudowane w Miśni, Magdeburgu i innych miejscowościach stały się bazami ekspansji wschodniej stwarzając zagrożenie dla mieszkańców tych ziem, a w końcu dla racji bytu ich politycznych organizacji.

Dziś Meissen to ładne średniowieczne miasto, które wyszło z wojny bez szwanku, a znane jest powszechnie z fabryki porcelany, którą  również zaliczyliśmy na naszej trasie. Przeniesiono ją z zamku, gdzie powstała, by łatwiej było utrzymać tajemnicę manufaktury.

Dalej płynęliśmy przez równinę do miasta Torgau mijając miejscowości przemysłowe. Powiedziano nam, że aczkolwiek 80% wody Łaby użytkowane jest przez przemysł, jest ona pięciokrotnie czyszczona zanim wraca do rzeki. Torgau to jedno z dobrze zachowanych dawnych niemieckich miast. W imponującym zamku chętnie rezydowali królowie Saksonii. W jego lochach nadal trzymane są niedźwiedzie. Luteranie zawiązali ligę w tym mieście, tam car Piotr Wielki spotkał się z Leibnitzem, a Napoleon miał kwaterę. Tam wreszcie amerykańskie wojsko nawiązało kontakt z oddziałami sowieckimi, lecz ku konsternacji Niemców zatrzymało się nie poszło dalej na niedaleki przecież Berlin.

Wpływając do Wittenbergi już z rzeki zobaczyliśmy kościół, do którego drzwi Luter przybił swoich 95 tez protestu. Zwiedziliśmy miejsca i pamiątki związane z reformatorem łącznie z jego i Melanchtona pomnikiem stojącym przed potężną budowlą ratusza. To ci dwaj ludzie ze spokojnego prowincjonalnego miasta zrobili głośny ośrodek protestu i religijnej rewolucji.

Nie zatrzymując się w Dessau i zostawiając za sobą jego słynny Bauhaus, który przetrwał  wojenne bombardowania, dopłynęliśmy do największego na Łabie portu w Magdeburgu. Podziwialiśmy z odległości jego piękną sylwetkę, z której wyróżnia się wczesna, pierwsza gotycka katedra nad Łabą. Miasto od słowiańskich początków za Ottona I stało się ważnym emporium handlowym i ośrodkiem politycznym. Stamtąd prawo magdeburskie, jako nowoczesne, poszło na wschód i na południe. Miasto uległo zniszczeniu w wojnie trzydziestoletniej i ucierpiało w ostatniej wojnie. Na rynku nadal jednak stoi statua  Złotego Jeźdźca, a niedaleki kanał i bliskie wejście Czech do Unii Europejskiej zapowiadają lepszą przyszłość dla wodnej komunikacji śródlądowej, tak dla Magdeburga ważnej.

Końcowym przystankiem na Łabie było urocze średniowieczne miasteczko Tangermünde z przyjemnej, czerwonej cegły. Zbudował je w czternastym wieku Karol IV usiłując z rzeki Łaby zrobić wygodną arterię dla handlu Czech z Niemcami i dalszej ekspansji merkantylnej na Morze Północne. Dziś możemy podziwiać ciągle jeszcze jego zamek i potężne mury miasta.

Stanąwszy na brandenburskiej równinie znaleźliśmy się na piaskach, które stały się kolebką Prus, pojechali do Potsdamu, jeszcze jednej słowiańskiej osady,  a potem stolicy starego Fryca, króla-rabusia, gdzie stoi jego ulubiony pałac, ale gdzie także na ironię podpisany został układ na mocy którego wiele mozolnie przez wieki zajmowanych ziem dostało się  ponownie w słowiańskie ręce.

 




Podróż do Szwecji, 1967 r.

Teresa Fabijańska-Żurawska

 Z teki globtrotera

Pięć dolarów amerykańskich wykupionych w Narodowym Banku Polskim, wprawdzie za własne pieniądze, ale na specjalne zezwolenie z Ministerstwa Kultury i Sztuki, zielony paszport z literą „S” i prywatne zaproszenie w kieszeni. Lecę samolotem Polskich Linii Lotniczych, na ministerialnym miejscu, prosto za morze, do Sztokholmu. Dreszcze po plecach mi chodzą, emocja ogromna, boć to pierwszy raz do kraju, jak się u nas mawiało, zgniłego kapitalizmu. Jaka ta Szwecja jest? – znana mi dotąd z ponurej raczej literatury i z filmów Ingmara Bergmana.

Kraj Augusta Strindberga, genialnego Frödinga. Dana Andersona, Sjöberga i współczesnego nam Svena Stolpe, pisarza katolickiego, którego kilka książek po polsku wydał przed laty Instytut Wydawniczy PAX. No, dobrze, literatura, sztuka, ale jacy są zwykli ludzie, jak żyją tam, na północy, w odmiennym, zimowym klimacie, w ponurości tak wielu miesięcy w roku, a przecież także w kraju białych nocy i zorzy polarnej.

Odlatywałam trzydziestego czerwca, a więc czekały mnie białe noce. Z duszą na ramieniu wysiadałam z samolotu, cała w lęku, bo może moja depesza nie dotarła, może za późno, może nie zdążą dojechać z Mjölby do Sztokholmu. Jakoś o pieniądze nie martwiłam się, nieświadoma znikomości sumy, którą pozwolono mi wywieźć za pokwitowaniem bankowym na różowym druczku.

Miałam mnóstwo szczęścia, już na lotnisku Arlanda dojrzałam wysoką sylwetkę barona Axela Hermelina, wypatrującego małej ogłupiałej Polki. Radość powitania i spokój w duszy. Jedziemy oplem Olimpią o metalicznym, niebieskim kolorze, ze skórzanymi siedzeniami, bardzo szerokimi i bardzo głębokimi. Ugrzęzłam w miękkościach przyciśnięta pasem bezpieczeństwa. Ruch niesamowity, czteropasmówki pełne mknących aut, a wszystkie na światłach, chociaż było jeszcze jasno. Patrzyłam na migające osiedla podmiejskie, wtopione w zieleń lasów, na światła kolorowe drogowskazów, wreszcie w mieście na barwy ogromnych, ruszających się reklam. Byłam jak w bajce. Siedziałam cichutko, bo mi się wydawało, że śnię i za chwilkę ukaże się moja szara, socjalistyczna ojczyzna, przyciemnawa, i co tu dużo mówić, dość niechlujna.

Wypatrywałam dla przekory i satysfakcji domów odrapanych lub przynajmniej nie tak jasnych, nic z tego, wszystko nowiutkie, jakby dopiero wczoraj wybudowane. Przyjechaliśmy do nowego osiedla domów willowych, gdzie mieszkał syn mojego gospodarza z młodą i śliczną, nowo poślubioną żoną. Przyjęli nas bardzo serdecznie i podjęli kolacją, która u nich, jak we Francji, nazywa się obiadem.

Jadalnia była niewielkim pokojem przy kuchni, stół długi z grubym blatem drewnianym i bez obrusa. Pod naftową, wiszącą lampą stały przepiękne kwiaty ułożone na wzór holenderskich obrazów z siedemnastego stulecia, a więc wszystko, co dało się zerwać w ogrodzie u końca czerwca. Kompozycja była artystyczna, wielobarwna. Każdy z nas dostał podłużną matę, talerz drewniany i serwetkę z obrączką. Wniesiono pieczone ziemniaki w mundurkach i miskę z masłem, w której tkwiły drewniane noże. (Po dzień dzisiejszy takich używam, bo są wspaniałe). Aha, były widelce. Nakłuwaliśmy kartofle i małymi nożykami usuwaliśmy skórkę, a potem drewnianym nożem nakładaliśmy obficie masło. Pycha, zupełnie jak przy ognisku we własnym kraju. A potem wjechał deser – truskawki okazałe, polane suto śmietaną, posypane migdałami i tartą czekoladą. Panowie popijali piwko, panie dostały soczek. Wino czerwone podano w salonie, przy kominku.

Rozmowy dotyczyły Polski, jej zależności politycznej, co gorąco kwestionowałam (idiotka!) tłumacząc, że to nie zabory, że mówimy po polsku, są szkoły polskie, dzieci się uczą po polsku i starannie języka ojczystego. Zadano mi pytanie: co to jest patriotyzm? – z miejsca sugerując, że ojczyzna jest tam, gdzie się mieszka i miewa dobrze. Zaprotestowałam gorąco. Moje drzewa, moje jeziora, moja bieda – to właśnie moja ojczyzna, gdzie wcale nie musi być tak bardzo człowiekowi dobrze, nawet raczej źle, ale TO jest właśnie moja OJCZYZNA. Pokiwali głowami udając, że rozumieją. Kurtuazja szwedzka nakazywała przywołać historię i Katarzynę Jagiellonkę, kobietę odważną i godną podziwu, która dała Szwecji dynastię. Już poczuliśmy się jak w rodzinie. Moja kurtuazja, w domu gospodarzy nakazała mi milczeć o wizytach, jakie przed laty złożyło nam wojsko szwedzkie, zachwycone bogactwem Sarmatów, łupiąc wszystko, co się dało. Do dzisiaj w muzeach szwedzkich najpiękniejsze eksponaty: rzędy końskie, broń, czapraki – to polskie wyroby artystyczne lub z Polski pochodzące. Szwedzi wzięli sobie z Polski także wzór dworu, pałacu szlacheckiego, nie magnackiego, bo u nich nigdy magnaterii nie było: szlachta i dwór królewski. Żyli dużo skromniej niż niejeden szlachcic na zagrodzie, ale poziom życia był stosunkowo wyrównany. Dało to im podstawy do obecnego powszechnego dobrobytu.

W tym bogatym kraju zobaczyłam czerwone, drewniane domy wiejskie lub letniskowe, tzw. dacze, wesołe, błyszczące czystymi szybami dużych okien bez zasłon, wewnątrz proste, z gładkiego, pełnego drewna sprzęty, często lampy naftowe, bo dawały nastrój, podobnie jak kominek. Szwedzi cieszą się uciekając od cywilizacji. Archipelag w pobliżu Sztokholmu skalisty słabo porośnięty sosną, jest ulubionym miejscem spędzania weekendów i wakacji. Woda cudownie czysta, szmaragdowa, ale zimna. Trzeba umieć pływać bardzo dobrze, bo wszędzie są skały, z których skacze się wprost na głębokie wody.

Sam Sztokholm, dzięki wodzie, która wciska się tu i tam dość głęboko w ląd, nie licząc części portowej, jest miastem dostojnym i solidnie zabudowanym, można powiedzieć ładnym i malowniczym, z półwyspami i wyspami okalającymi starszą część. Oczywiście starówka z wąskimi uliczkami o starych brukach, chronionych na pamiątkę. Wysokie, wąskie kamieniczki swymi zdobnymi szczytami przypominają jako żywo, Amsterdam, a także nasz Gdańsk. Piękne położenie ma ratusz miejski, z dwóch stron oblany wodą, z wieżą w narożniku, jest miejscem napływu licznych turystów, ponieważ tu zwiedza się wspaniałe sale do uroczystości nadawania Nagrody Nobla. Największa sala o ścianach wyłożonych mozaiką z małych złotych kosteczek, robi chyba najbardziej szokujące wrażenie. Myślę, że oprócz licznych muzeów, z ich cennymi zbiorami i oczywiście zamku królewskiego, udostępnionego w dużej części (apartamenty Bernadotte’ów) z przeniesionym niedawno Livrustkammaren (Zbrojownią królewską) warto i trzeba koniecznie zobaczyć skansen sztokholmski.

Jest on skrzyżowaniem lunaparku z wesołym miasteczkiem prowincjonalnym, ogrodem zoologicznym, salą koncertową na wolnym powietrzu, warsztatami rzemieślniczymi z ubiegłego wieku i muzeum. Rodziny z dziećmi wybierają się tutaj na cały dzień, by spędzić go atrakcyjnie, każdy według woli i gustu. Organizacja ruchu, informacja i usługi są doskonałe. A zwiedzać można drewniane domy i fermy wiejskie, miejskie, małomiasteczkową zabudowę, np. aptekę z domem farmaceuty, można zobaczyć hutę szkła i nawet na poczekaniu zamówić drobiazg, który zrobią na oczach. Mennica odbije plakietki, a kuźnia wykona np. podkowę na szczęście. Można też zwiedzić dwór szlachecki wraz z zabudową pomocniczych budynków, kościół, spichlerze, świruny i wszelkie inne drewniane cudeńka wiejskiej ciesiołki. Skansen daje obraz dawnego życia. Można powiedzieć, dość prymitywnego i bez wygód cywilizacji, ale wcale nie biednego.

*  *  *

Śniadanie podano w ogrodzie. Wisząca kanapa pod baldachimem, stół
i ogrodowe meble. Sery różnych gatunków, nie krojone, leżały na deseczkach, dżem owocowy, kawa z termosu, mleko w dzbanku. Zachwycił mnie chleb. Nie miał kształtu bochna, chociaż był okrągły. Płaskie krążki, grubości około połowy centymetra i średnicy prawie półmetrowej, dziurkowany, gęsto posypany białym makiem lub siemieniem lnianym. Bardzo mi smakował.

Jedziemy do Tyresö. Pałac – rezydencja szlachecka na południowy wschód od Sztokholmu, położony jest nad fiordem. Zwiedzamy powozownię pałacową z bardzo ciekawymi karetami z siedemnastego wieku. Sceneria do bajki. Ogromna powozownia o kilku salach, całkowicie nie odkurzana. Pył pokrył wszystko na szaro, a pajęczyny zasnuły gęsto wszelkie kąty i połączyły się w wymyślnych zawijasach z lampy, sufitu, bud powozowych, łapiąc nas i omotując nasze głowy i ręce.

– Czas nagli, więc siadamy do samochodu i jedziemy z powrotem do Sztokholmu oglądać królewskie karety paradne w Livrustkammaren, wówczas jeszcze w gmachu Nordiskamuseet. U wejścia wita nas urocza pani w wieku średnim, bardzo elegancka i zaprasza na ekspozycję. Pani ta, dowiedziawszy się, że jestem Polką, zaczęła mówić po polsku, ale Polką nie była, po prostu poliglotka w charakterze hostessy. Nigdzie więcej nie spotkałam się z takim stanowiskiem w muzeach. Trzeba przyznać, że było to bardzo miłe. Pełna zachwytu i podziwu dla wspaniałych karoc z ubiegłych wieków i sposobu ich konserwacji, zapragnęłam zobaczyć dzisiejszą, użytkową stajnię i powozownię oraz apartamenty Bernadottów w zamku królewskim. Była właśnie uroczysta zmiana warty z orkiestrą i popisami. Wieczorem pałac Drottningham (też do zwiedzania). Wnętrza urocze, ale tylko wtedy dostępne, gdy nie ma rodziny królewskiej i drewniany teatrzyk, bez światła elektrycznego, nie zmieniany od osiemnastego wieku. Właśnie dawano operę kameralną Mozarta „Cosi fan Tutte”, przygotowaną gościnnie przez zespół z Berlina Zachodniego. Poziom królewski, fotele dla dworu, służba w strojach z epoki witała trzymając w rękach wieloświecowe, barokowe kandelabry. Do oglądania wystawiono w foyer kostiumy teatralne i rekwizyty z osiemnastego wieku. Poczułam się jak dama dworu z tamtej epoki mając u boku uroczego barona w muszce.

*  *  *

Opuszczamy stolicę udając się do Mjölby, odległego o 240 km na zachód. Po drodze mała rezydencja królewska w Tülgarden, położona na cyplu półwyspu wciskającego się między wyspy i wysepki. Krajobraz z tarasu rozległy i bardzo malowniczy. Wewnątrz pałacu dekoracja na ścianach w stylu Gustawa III, w jednym gabinecie podłoga pokryta rokokowym malowidłem na płótnie, inne intarsjowane w figury, co jest wyjątkowe. Oprowadzała mnie zażenowana swym wakacyjnym strojem, pierwsza dama dworu, jak się okazało żona marszałka. Pałac otoczony jest parkiem przechodzącym w las. Tam szukaliśmy grobu koni królewskich Gustawa VI tak, tak – to u nich normalne!

Im bliżej byliśmy celu, tym rozmowy schodziły z nurtu profesjonalnego na towarzyski. Najwyraźniej byłam przygotowywana do wizyty, jaką mieliśmy zapowiedzianą na wieczór. Słyszę, że Szwedki wkładają na wieczór długie suknie, złote pantofelki, kolie z brylantów. Odpowiadam, że nie mam długiej sukni wieczorowej, ani złotych pantofli, ani kolii z brylantów – czyż więc mogę być zaproszona? – Na to otrzymałam szeroki uśmiech i skinienie głową.

Była to pamiętna dla mnie wizyta w domu pisarza szwedzkiego, Svena Stolpe, znanego również w Polsce z książek o św. Brygidzie, która żyła w epoce gotyku (1303–1373). Założyła w miejscowości Vadstena klasztor wraz z kościołem, istniejący do dzisiaj. Zachowały się w nim szaty liturgiczne, ornaty z jej czasów.

Vadstena jest maleńkim miasteczkiem, ogromnie interesującym. Oprócz wymienionych zabytków sakralnych, znajduje się tam ponure zamczysko z 1545 roku – rezydencja króla Gustawa Wazy, z czterema bastejami w narożach – otoczone wodą sztucznie doprowadzą z jeziora Watter, nad którym leży Vadstena. Ze wzruszeniem oglądałam średniowieczny szpital dla ubogich – mały dom murowany z czerwonej cegły, o jednym piętrze, z wykusikiem i z okiennicami. Kiedyś przecież w każdym mieście takie istniały, zawsze na uboczu, a często poza murami obronnymi miasta. Dzisiaj nazwalibyśmy je hospicjami.

Jedziemy autostradą Sztokholm – Malmö. Ruch niesamowity, droga nudna, więc zabawiamy się rozmową o Italii i jej urokach, o wyspie Ischia, o małej miejscowości Macerata nie opodal Civitanowa nad Adriatykiem. Jest tam miejskie muzeum bardzo interesujące, posiadające duży i ciekawy zbiór pojazdów konnych. Co jakiś czas mijamy na szosie gumowe przewody położone w poprzek drogi. Pytam, co to takiego i otrzymuję odpowiedź, że są to liczniki rejestrujące liczbę przejechanych samochodów. Test na wytrzymałość nawierzchni? – nie bardzo zrozumiałam.

W innym miejscu zainteresowały mnie dodatkowe wybetonowane drogi bardzo starannie utrzymane, które znajdowały się w szczerym polu lub w pobliżu lasu. Okazało się, że są to pasy startowe dla wojskowych samolotów. Wszędzie ogromny ład, pola uprawne daleko od szosy, oddzielone zielenią, parkingi, dla kierowców, miejsca odpoczynku. Można odpocząć, zjeść, wypić kawę, umyć się, a nawet wziąć prysznic, nie mówiąc już o podręcznych zakupach.

Nas oczekuje pani Inger i dzieci, więc wypijamy pospiesznie kawę i jedziemy dalej. Na trasie dwa ważne i duże miasta: Norköping i ośrodek uniwersytecki – Linköping. Stąd do Mjölby już niedaleko. Przyjechaliśmy na czas. Szybko szykujemy się na wizytę. Kąpiel w ogromnej, cudownej łazience, makijaż, sukienka raczej wizytowa niż wieczorowa, robiona ręcznie szydełkiem z ciemnoniebieskiej wełny, ażurowa i sztuczna biżuteria ku podniesieniu nastroju. Moja Inger włożyła przez solidarność ze mną też krótką garsonkę, błękitną z białymi dodatkami. Znów samochód i znów droga.

Mała miejscowość nad jeziorem Sömmen nazywa się Maleksander. We dworze, żywo przypominającym nasze klasyczne, osiemnastowieczne pałacyki, mieszkają pp. Stolpe, którzy właśnie tego dnia obchodzili uroczyście swoje srebrne wesele (25 lat małżeństwa). Gości zjechało niemało. Przyjęcie daleko odbiegało od amerykańskich party’s i atmosferą i organizacją. W przedpokoju należało złożyć wizytówki na tacę, którą zabrała natychmiast służąca w białym czepeczku i fartuszku. Po chwili drzwi salonu otworzyły się szeroko i pani domu – dama drobna, szczupła i ujmująca wyszła na powitanie. Podano jakieś mini przekąseczki do drinków i na razie goście stali, witali się, rozmawiali wszyscy ze wszystkimi. Później poproszono do dużej jadalni, gdzie cały pokój wypełniony był długim stołem. Karteczki z nazwiskami wyznaczały każdemu należne mu miejsce. Nazwano mnie „madame la Pologne” i posadzono na miejscu honorowym, po prawej stronie gospodyni. Zaszczyt niewątpliwie, ale jakaż męka, zwłaszcza, że przede mną stało sześć przeróżnych kieliszków, po obu stronach talerza leżały różnorakie sztućce, jakich nie widziałam w swoim życiu, nie wiedziałam do czego mogą służyć. A tu wszystko zaczynało się od mojej skromnej osoby. Podawał służący. Nabierałam i czekałam aż pani domu zacznie. W ten sposób chytrze podpatrywałam co do czego i jak. Przebrnęłam jakoś dzięki serdecznej atmosferze i wielkiemu zainteresowaniu Polską.

W białą noc zaproszono na przejażdżkę po jeziorze i to było cudowne. Potem bawiliśmy się w ogrodzie bulami (ciężkimi kulami), które znałam wcześniej z literatury. Nad ranem Sven Stolpe własnoręcznie przygotował pierwsze śniadanie, bez służby i bez pompy. Piliśmy sznaps, jedliśmy słone śledzie z rodzynkami (brr!), sery na deskach, i słodką szynkę. Gdyby nie było w tym nic niezwykłego, pewnie zapomniałabym.

 




Budapeszt (28.04-6.05.2018 r.)

Zygmunt Wojski

Po trzech latach znowu jadę do Budapesztu odwiedzić Kálmána i Anni. Tym razem podróż będzie dzienna. Wychodzę z domu o 7.15. Pociąg do Katowic odjeżdża o 8.50, a stamtąd do Budapesztu o godzinie 12.15. Na szczęście w moim przedziale jedzie sympatyczna para: Węgierka Anikö i Brazylijczyk Marlon. Mieszkają od ośmiu lat w Gliwicach, gdzie uczą – ona angielskiego, hiszpańskiego i portugalskiego, a on hiszpańskiego i portugalskiego. Oboje mówią po polsku, zwłaszcza Węgierka pięknie i bezbłędnie wymawia polskie słowa. Jadą sprzedać małe mieszkanko Anikö w Budapeszcie, aby w Gliwicach za otrzymane pieniądze kupić duże mieszkanie. Rodzina ma się wkrótce powiększyć o małego potomka.

Mimo ciekawych konwersacji podróż bardzo się dłuży. Wreszcie widać wielką kopułę katedry w Ostrzyhomiu i wjeżdżamy w malowniczą dolinę Dunaju. Wielka rzeka, a nad nią dość wysokie zielone wzgórza (większość niewiele ponad 500 m wysokości, ale jeden ze szczytów Gór Börzsöny – bo tak się nazywa ten łańcuch górski na północy, szczyt o nazwie Csóványos, ma 935 m). Kálmán czeka na dworcu Nyugati, a Anni w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ronda. Jest godzina 20, a mimo to czuję całkiem letni skwar. Przyjemnie jest dopiero na ocienionym wielkim, starym orzechem tarasie ich domu. Tam będę przebywał najwięcej. Sikorek i innych ptaków jest teraz na orzechu mniej, bo przybyło kotów: jest ich pięcioro – cztery kotki i jeden stary kocur. Kotki zgrabnie wspinają się po konarach orzecha, próbując zaskoczyć tam turkawkę lub sierpówkę.

Nazajutrz rano Kálmán pobiegł nad pobliskie wąskie ramię Dunaju i naciął jadalnych żółtych hub, zwanych po polsku żółciakami siarkowymi (Grifola sulfurea, Polyporus sulphureus), które pojawiają się wiosną na pniach starych wierzb. Pojęcia nie miałem o tym, że te huby mogą być jadalne. Gdy na drugi dzień była z nami Mari Erdös, Anni podała na obiad między innymi sałatkę z żółciaków siarkowych, ale nie mogę powiedzieć, aby mnie zachwyciły swym smakiem.  W każdym razie dowiedziałem się, że im młodsze i bardziej miękkie, tym smaczniejsze.

Po południu, nieznany mi zupełnie Rynek Główny w Starej Budzie (Fö ter, Óbuda): kilka dużych parterowych kamienic mieszczących restauracje, jeden stary piętrowy budynek, gdzie do niedawna było muzeum, a dalej pomnik siedzącego na krześle przy stole pisarza węgierskiego o nazwisku Gyula Krúdy (1878-1933). Obok,  puste krzesło dla turystów. Najbardziej znane jego dzieło to Młodość Sindbada.

Na sąsiednim placyku rzeźby czterech kobiet z otwartymi parasolkami. Ta grupa zwie się Oczekujące (w domyśle córy Koryntu), a jej autor to słynny węgierski artysta Imre Varga, urodzony w 1923 roku.

Wszystkie wątpliwości co do słownictwa i nazwisk nieznanych nam dobrze osobistości Kálmán sprawdzał natychmiast w rozmaitych słownikach i encyklopediach (głównie w słowniku Marii Moliner), a mnie co kawałek podrzucał do czytania rozmaite książki. Najpierw była to poezja Jozsefa Attili i Sandora Petöfiego w hiszpańskich przekładach. Attilę czytałem po raz drugi, ale hiszpański przekład zupełnie mnie nie przekonał. Nieco lepiej było z Petöfim. Potem jednak przynosił mi coraz ciekawsze pozycje: Umbra eunucului (Cień eunucha) bardzo poczytnego katalońskiego autora Jaume Cabré, w przekładzie na rumuński Jany Balacciu Matei, wspaniałą katalońską powieść rycerską z XV wieku Curial i Güelfe, w doskonałej wersji francuskiej i wreszcie najcudowniejszy album w języku katalońskim, Princeses de terres llunyanes. Catalunya i Hongria a l’ edat mitjana (Księżniczki krain odległych. Katalonia i Węgry w średniowieczu). W trakcie lektury tej opasłej księgi z pięknymi ilustracjami zapragnąłem zobaczyć na własne oczy oryginały niektórych przynajmniej eksponatów w Węgierskim Muzeum Narodowym.

W poniedziałek, 30 kwietnia, jedziemy na daleką Budę, gdzie na nowym, eleganckim osiedlu mieszka Mari Erdös ze swą kolejną śliczną czarną suczką rasy spaniel. Suczka ma na imię Sophie, a ja nazwałem ją Zosią. Biedna Mari ma kłopoty z chodzeniem z uwagi na skrzywiony kręgosłup, ale intelektualnie jest nadal bardzo sprawna i elokwentna jak zawsze. Jedziemy razem do odległego o 30 km od Budapesztu miasteczka Martonvásár, by zwiedzić neogotycki dzisiaj pałac rodziny Brunszvików (pierwotnie wzniesiony był w roku 1785 w stylu barokowym, a w roku 1870 przebudowano go w stylu neogotyckim) oraz wielki park z dużym stawem pośrodku i wieloma gatunkami wspaniałych drzew, wśród których dominują stare rozłożyste platany, cedry z Gór Atlasu, liczne krzaki cisów, topole, wierzby, lipy, buki. Rosną tu także inne drzewa egzotyczne, jak cyprysy, drzewa mahoniowe, kasztanowce indyjskie, sofory płaczące, tulipanowce, purpurowe klony japońskie, sekwoje chińskie, kłęki kanadyjskie, orzeszniki amerykańskie, surmie (katalpy), żywotnikowce japońskie, wiązowce z Wirginii.

Beethoven wielokrotnie odwiedzał pałac w Martonvásár, gdyż przyjaźnił się z rodziną Brunszvików i udzielał lekcji gry na fortepianie siostrom Teresie i Józefinie Brunszvikównom. Później zakochał się w Józefinie, o czym świadczą jego zachowane dotąd w Muzeum listy miłosne. Poza tym w Muzeum oglądamy fortepian, na którym grał Liszt w 1846 roku, kosmyk włosów Beethovena zamknięty w medalionie, dziewiętnastowieczną reprodukcję portretu kompozytora i partytury jego utworów, obrazy przedstawiające siostry Bunszvikówny, kolekcję książek oraz dowód wizyty mistrza w tym pałacu: czerwony obelisk (piramidę), o którym pisze Beethoven w liście z roku 1807. Latem przed pomnikiem Beethovena odbywają się koncerty jego muzyki.

Był to tym razem jedyny mój wyjazd poza Budapeszt. Okazało się, że leżąca 95 km na północ od Budapesztu wieś Hollókö (cała wpisana na listę UNESCO) jest zbyt odległa: wyjazd, zwiedzanie i powrót zajmują cały dzień. Moi gospodarze codziennie mieli jakieś obowiązki i niestety, nie mogli sobie pozwolić na taką wycieczkę. Trudno!  Jak ja zwykłem mówić, pojadę tam w kolejnym wcieleniu… 

Mari nie mogła wejść z psem na teren parku. Podczas gdy Kálmán i ja zwiedzaliśmy park i pałac, Anni towarzyszyła Mari i suczce Zosi na ławce obok kawiarni. Potem Mari była z nami na obiedzie u Kálmánostwa i wieczorem odwieźliśmy ją do domu.

We wtorek, 1 maja, przed obiadem idę z Kálmánem na spacer nad Dunaj. Wszystko kwitnie: akacje, dzikie róże, liście na drzewach w pełni rozwinięte. Mnóstwo spacerowiczów pieszo, wielu rowerzystów, a na Dunaju wielkie wieloosobowe łodzie wiosłowe z doboszami na pokładzie wybijającymi głośno rytm na bębnach. Kajaki, kajaczki, małe łodzie śmigają po lustrze wody. Skwar. W drodze powrotnej mijamy ogródki, gdzie kwitną piękne pomarańczowe róże, liliowe kule czosnku. Na obiad przyjeżdża ze śródmieścia Pesztu Attila. Bardzo się ucieszył z mojej książki o Wyspach Kanaryjskich. Przegląda ją z wielkim zainteresowaniem.  Był tam dwukrotnie i spotkał się z ogromną życzliwością Kanaryjczyków. Niestety, w ciągu ostatnich trzech lat stracił słuch. Nie słyszy, co do niego mówię, a ja mam przecież dobrą dykcję! Ma też problemy ze wzrokiem. Skończył już 86 lat. To bardzo smutne, jak upływające lata niszczą organizm człowieka. Uwielbiałem słuchać, jak jeszcze siedem lat temu opowiadał interesujące anegdoty o Cervantesie. Teraz już tylko koncentruje się na swoich problemach zdrowotnych. Anni na obiad upiekła znakomitego indyka.

W środę, 2 maja, moje imieniny. Od rana telefony z życzeniami. Niektóre osoby nawet nie wiedzą, że jestem w Budapeszcie. Po południu jedziemy na wzgórza nad Budą. Z punktu widokowego na ich szczycie wspaniały, obszerny widok na Budę i tę jej leżącą na stoku dzielnicę, w której mieszkali rodzice Kálmána. Widać linię Dunaju i kawałek Pesztu. Anni chciała jeszcze pokazać mi mozaiki w kościele Świętych Aniołów (Templom Szent Angyalok) nisko, na obrzeżach Újbudy, czyli Nowej Budy. Niestety, kościół był zamknięty. Teraz w internecie obejrzałem video na temat niedawnej instalacji tych mozaik i znalazłem także kilka niezłych ich reprodukcji. Przy okazji także zdjęcie słynnego architekta o swojsko brzmiącym nazwisku  Imre Makovecz (1935-2011), którego dzieła architektoniczne uwielbia Attila. Makovecz reprezentował tak zwaną architekturę organiczną. Domyślam się, że współpracował przy projekcie świątyni, którą wzniesiono chyba w roku 2010 (wszystkie dane na jej temat są TYLKO w języku węgierskim).

Podczas kolacji moi gospodarze wręczają mi prezent imieninowy: butelkę wytrawnego Tokaju o nazwie Tokajicum Borház z uzupełnieniem na dole: Darázskö Furmint. Nazwa nawiązuje do wulkanicznych skał podziurawionych gniazdami os.

W czwartek, 3 maja, po obiedzie jedziemy do Węgierskiego Muzeum Narodowego. Wybrałem pierwszy okres historii Węgier: od jej początku aż po wiek XVIII. Sprzączki, wszelkiego rodzaju złote i srebrne ozdoby, których zdjęcia oglądałem w cytowanym wyżej katalońsko-węgierskim albumie, wspaniałe kolorowe ilustracje walk z poganami (precyzuję: chodzi o wiek XIV i walki, jakie prowadził z Kumanami Władysław Andegaweńczyk), rzeźba przedstawiająca głowę króla Kalocsy, złote monety z XIV wieku, niezwykle ozdobny wieszak na płaszcze z herbem węgierskich Andegawenów, portret Zygmunta Luksemburczyka, arras tronowy króla Macieja, miniatura turecka przedstawiająca bitwę pod Mohaczem, „Odebranie Budy Turkom w roku 1686” – obraz flamandzkiego artysty Fransa Geffelsa, portrety węgierskich królów i książąt, obraz zatytułowany „Nasze życie i nasza krew, czyli przysięga na wierność Marii Teresie (1740-1780) podczas obrad Sejmu w Bratysławie w roku 1741”, drzeworyt przedstawiający egzekucję przywódców węgierskich „jakobinów” w roku 1795, tak, ale najbardziej zwróciły moją uwagę wielkie gotyckie i renesansowe stalle udekorowane herbami, wspaniały piec o niebieskich kaflach zdobionych ornamentyką roślinną, renesansowa skrzynia z kolorowymi płaskorzeźbami pary w węgierskich strojach i puttem pośrodku oraz bogato zdobiony renesansowy sarkofag prefekta Komitatu Küküllö (okolice dzisiejszej Sighișoary), który zwał się György Apaffi (1588 – 1635).

Na zewnątrz upał nieziemski. By się nieco ochłodzić idziemy na piwo „Sofroni” do Ogrodu Karola (Károlyi Kert). Bar nosi nazwę „Spokojny” (Csendes), chociaż w jego ogródku tuż przy Ogrodzie Karola kłębi się tłum konsumentów. Teraz czeka nas podróż metrem na drugą stronę Dunaju. Zapomniałem już, że ruchome schody pędzą tu jak szalone, ale w końcu jakoś na nie wskoczyłem i udało mi się nie upaść, o dziwo! Wychodzimy z metra tuż przy barokowym kościele św. Anny, o dwóch bliźniaczych wieżach. Po drugiej stronie Dunaju, najpiękniejszy parlament na świecie. Podjeżdżamy tramwajem jeden przystanek do  placu z pomnikiem generała Józefa Bema.

Stoi na cokole w jakimś dziwnym cylindrze, chyba zwieńczonym piórem, z prawą ręką na temblaku, w długim płaszczu, a napis na pomniku głosi „Piski” (wymawiać Piszki). Nawet Węgrzy nie bardzo wiedzą, co ten napis oznacza, a tymczasem jest to miejsce zwycięskiej bitwy generała Bema z Austriakami w roku 1849. Chodziło w niej o zdobycie mostu na bystrej rzece Stryg (po rumuńsku Strei) w miejscowości Piski (po rumuńsku Simeria w powiecie Hunedoara w Transylwanii). Cały ten teren należy obecnie do Rumunii.

W piątek, 4 maja, po śniadaniu, moi gospodarze przygotowują się do wyjazdu na uroczystość zakończenia nauki w średniej szkole zawodowej przez ich wnuka. Synowa Kinga, matka chłopca, nalega, abym i ja wziął udział w tej uroczystości, ale perspektywa spędzenia dłuższego czasu na piekącym słońcu w tłumie krewnych abiturientów zniechęca mnie zupełnie i dziękuję bardzo za miłe zaproszenie. Wolę spędzić cały dzień sam, oddając się lekturze na ocienionym, chłodnym tarasie. Zresztą nie przepadam za tłumami. Tymczasem przyjeżdża ich córka – przedszkolanka o imieniu György (żeńska odmiana imienia Jerzy) ze śliczną wystrojoną córeczką Boglarką (to imię znaczy po węgiersku jaskier). Wkrótce zostaję sam.

Przed obiadem, przerwa w lekturze. Wybieram się po raz kolejny na spacer wzdłuż Dunaju. Dzisiaj mniej spacerowiczów, ale po Dunaju śmigają małe płaskie łódki (wioślarze stojąc na nich wiosłują) oraz kajaki, na których wioślarze wiosłują jednym wiosłem po kanadyjsku. Po rzece suną majestatycznie łabędzie. Na brzegach rozkwitły w pełni całe kępy dzikich żółtych irysów. Czeremcha już przekwita. Orgia kwitnących dzikich różowych róż. Na zatoczce rozkwitły żółte grzybienie, ale trudno je sfotografować: wysokie trzciny prawie całkiem je zasłaniają.

Podgrzewam obiad. Zielona fasolka z mięsem, całkiem smaczna. Potem kawa i truskawki. Gospodarze wracają z imprezy około godziny 18-tej.

Sobota, 5 maja, ostatni dzień w Budapeszcie. Kálmán zachęca mnie do wyjazdu po obiedzie do centrum miasta. Wysiadamy z tramwaju przy Centrum Sztuki, zwanym także Redutą (Vigadó).  Przed eleganckim budynkiem fontanna z rzeźbami dwóch bawiących się chłopców, zbudowana w roku 1896 i zaprojektowana przez Károly Senyei. Prawdziwy kruk pije wodę z ręki jednego z chłopców. Przypominam sobie, że byłem już w tym budynku na parterze. Windą na szóste piętro. Sala wystawowa z niezbyt ciekawym malarstwem nowoczesnym. Na pierwszym piętrze piękna sala koncertowa z łukami i ozdobnym plafonem z witrażem. Pieszo do barokowego Kościoła Śródmiejskiego (Templom Bellvárosi, Plébania Templom), przed którym na smukłych kolumnach św. Kinga i św. Jadwiga. Wewnątrz dość pusto, mało ozdób. Najciekawsza jest wyeksponowana w kaplicy po lewej stronie dziergana złotymi nićmi szata liturgiczna. Po prawej, renesansowy, dyskretny ołtarzyk z różowego marmuru.

Tramwajem objeżdżamy dwukrotnie plac wokół Parlamentu. Ostatnio po obu stronach wielkiego gmachu postawiono ponownie pomniki, które stały tam przed wojną. Na jednym z nich przedwojenny minister spraw zagranicznych. Ostatnim punktem programu jest luksusowy Hotel  „Cztery Pory Roku”, który istnieje od roku 2004, a przedtem, w tym pałacu zbudowanym w latach 1904-06, działało Towarzystwo Ubezpieczeniowe Gresham. W niezwykle eleganckim hallu rzucają się w oczy łuki wypełnione kutymi w żelazie misternymi kratami, których głównym ornamentem są pawie. W toaletach mydło w płynie znajduje się we flakonach przypominających flakony drogich perfum, a serwetki do wycierania rąk są grube, puszyste i miękkie. To tu odbyło się we wrześniu 2004 roku przyjęcie poślubne syna Sofii Loren, który ożenił się z węgierską skrzypaczką.

Niedziela, 6 maja. Wyjazd z domu Kálmánów o godzinie 7.30. Jestem im bardzo wdzięczny za tak miłą gościnę. Podróż doliną Dunaju i dalej przez terytorium słowackie upływa przyjemnie. Aliści, ledwie wjechaliśmy na teren Czech, w południowo-morawskim Hodoninie wtoczyła się do mojego wagonu wataha pijanych pseudoturystów płci obojga. Wrzeszczeli jak opętani, a dowodziła nimi niezwykle wulgarna „divka”. Jeden z chłopaków beczał śmiejąc się bez przerwy jak stara koza bekula. Ta „rozkosz” trwała trzy godziny,  aż wreszcie te czeskie świnie wysiadły w najwłaściwszym dla siebie miejscu, a mianowicie w Ostrawie – Świniowie (nomen omen).

Moja radość trwała bardzo krótko, bo na przygranicznej stacji w Bohuminie wsiadła grupa pijanych w sztok rodzimych lumpów jadących do Katowic. Rzucali tak zwanym mięsem na prawo i lewo, a ich prowodyr, po zwróceniu mu uwagi przez jednego z pasażerów, był o krok od pokazania mu… członka. Na dodatek w Katowicach musiałem czekać dwie godziny na spóźniony o godzinę pociąg do Wrocławia. Wreszcie miałem szczęście w przedziale pierwszej klasy. Naprzeciwko siedziała prawdziwa kulturalna dama, pani Stefanowicz z Sosnowca, która jechała do syna do Wrocławia. Rozmowa z nią osłodziła mi wielce gorycz poprzednich przeżyć. Poprzysiągłem sobie jednak, że jeśli kiedykolwiek odwiedzę jeszcze Kálmána i Anni, to do Budapesztu i z powrotem polecę TYLKO samolotem.                

                               

 




Złote wrota San Francisco

Joanna Sokołowska-Gwizdka

La Boca del Puerto de San Francisco – wykrzyknął na widok nowo odkrytego wodnego przejścia Jose de Ortega, pierwszy kolonizator, który wpłynął na wody  zatoki San Francisco w 1769 roku. To okazałe  wejście do położonego w pobliżu Pacyfiku słodkiego basenu nazwano później Złotymi Wrotami, otwierającymi wielkie drzwi do bogactwa, szczęścia, odmiany losu dla wszystkich śmiałków, którzy ulegli gorączce złota. Wprawdzie nikt nie prowadził wówczas dokładnych statystyk, ale podobno w okresie największego napływu poszukiwaczy złota, do portu San Francisco zawinęło ok. 1000 statków, a większość z nich po prostu porzucono na wodach zatoki, bo załoga wraz z pasażerami oraz kapitanem wyruszyła w głąb lądu po złoty kruszec.  Od tego czasu San Francisco zaczęło się zmieniać. Małe, biedne miasteczko nad Oceanem, powoli przeobrażało się w ogromną, wielokulturową metropolię. Położone na 40 wzgórzach pomiędzy Pacyfikiem a zatoką zaczęło górować na okolicą. Na pocz. XX stulecia powstał pomysł połączenia rozrastającego się miasta ze stałym lądem po drugiej stronie zatoki. Dyskusje na ten temat trwały dość długo. Wiadomo było, że jest to teren sejsmiczny, pamiętano jeszcze wielkie trzęsienie ziemi z 1906 r. Poza tym zastanawiano się jak przeciąć gigantycznym, stalowym mostem zatokę, uważaną za jedną z najpiękniejszych na świecie. Ostatecznie, ten tak ważny projekt zlecono Polakowi, synowi słynnej aktorki Heleny Modrzejewskiej, Ralphowi Modjeskiemu. W 1931 roku został on przewodniczącym komisji inżynierskiej do realizacji tego wielkiego przedsięwzięcia. Potężny Bay Bridge fascynował od początku iście amerykańskim rozmachem oraz tempem budowy. Długość mostu wynosiła 13 km, na budowę zużyto 23 tys. ton stali, a koszt przekroczył wówczas 70 mln $. Pierwszą, symboliczną  łopatę ziemi na wyspie Yerba Buena wykopał prezydent Franklin Roosevelt w 1933 r. a już za trzy lata oddano trasę do użytku. Zbudować arcydzieło techniki i obraz ludzkich możliwości w tak krótkim czasie, to rzeczywiście niesamowite, największe, najszybsze, po prostu amerykańskie. Uroczystość otwarcia mostu stała się więc czymś w rodzaju narodowego święta. W wieczornym festynie nad zatoką wzięło udział kilkaset tysięcy ludzi. Gigantyczne, bogato iluminowane przęsła, petardy i sztuczne ognie  podkreślały rozmiary obiektu i kunszt budowniczych. Bezpośrednio po ukończeniu budowy, most został wyróżniony specjalną nagrodą przez American Institute of Steel Construction. Jednak nie ten most stał się najsłynniejszym wiszącym mostem świata. Monumentalny Golden Gate, zbudowany u wejścia do zatoki, łączący  Fort Point w północnej części San Francisco z południową granicą okręgu Marin, powstał dopiero rok później. Budował go rówieśnik, przyjaciel, a zarazem wielki konkurent Ralpha Modjeskiego, Joseph Strauss. Polski budowniczy żartobliwie twierdził, że  Strauss tworząc tak ogromne obiekty, próbuje sobie zrekompensować swój zaledwie półtora metrowy  wzrost. Tak więc mimo, że Bay Bridge był przedsięwzięciem dużo większym, to rekordowa rozpiętość głównego przęsła Golden Gate, wynosząca 1281 m zrobiła na całym świecie ogromne wrażenie. Odtąd Złote Wrota stały się nie tylko symbolem bramy do spełnionych marzeń, wejściem na złoty ląd, ale równocześnie symbolem Ameryki określanym mianem American way of life.

 




Portugalia (1985 – 2002). Część II.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca


Zygmunt Wojski

Północ

Na dalekiej północy, Braga, stolica prowincji Minho, najstarsze miasto Portugalii,  znane już za czasów rzymskich jako Bracara Augusta. Chyba najstarszym zabytkiem jest Kaplica Świętego Frutuoso (Capela de São Frutuoso) z VII wieku, pre romańska, z wysokimi kolumnami o korynckich kapitelach i mrocznym wnętrzu. Katedra, XIII-XVI w., była wielokrotnie przebudowywana. W Bradze jest mnóstwo kościołów i klasztorów. Niektóre z nich znajdują się poza obrębem właściwego miasta. Na przykład kościół Dobrego Jezusa (Igreja do Bom Jesus, XVIII-XIX w.), z monumentalnymi ozdobnymi schodami, dalej Świątynia Sameiro (Santuário do Sameiro, XIX-XX) i klasztor Tibães (Mosteiro de Tibães, XVII-XVIII w.). W centrum,  Łuk Nowej Bramy (Arco da Porta Nova, XVIII w.), imponujący ratusz z XIX, barokowy Pałac do Raio (Palácio do Raio, XVIII w.) i Pałac Basków (Palácio dos Biscainhos, XVI w.).

Blisko Bragi są dwa miasta, które zwiedziłem: Barcelos, skąd wywodzą się charakterystyczne gliniane czarne koguty z wielkim czerwonym grzebieniem i Guimarães, kolebka państwa portugalskiego, ze średniowiecznym zamczyskiem z X wieku, w którym rezydował pierwszy król Portugalii, Afonso Henriques. Obok zamku znajduje się niewielka kaplica Św. Michała (Capela de S. Miguel, XIII w.), gdzie miał być ochrzczony pierwszy król. Na dole, w centrum miasta, zabytkowy kościół Matki Boskiej spod Drzewa Oliwnego (Nossa Senhora da Oliveira, XIV w.), z wirydarzem o masywnych kolumnach korynckich. Muszę przyznać, że chyba nigdzie w Portugalii nie miałem takiego uczucia klaustrofobii, jak w Guimarães. Miasto niby nie  tak  duże,   ale  ruch  i   hałas   wyjątkowo  męczące.  Barcelos   jest znacznie spokojniejsze, a jego romańsko-gotycki kościół parafialny (Igreja Matriz, XIII w.) jest naprawdę piękny. Wewnątrz wspaniałe witraże, w tym wielka rozeta.

Chciałbym wymienić jeszcze sześć miejsc godnych uwagi w prowincji Minho. Pierwsze to cudownie położona u ujścia rzeki Limy do Oceanu Atlantyckiego Viana do Castelo. W centrum eleganckie, stare kamienne pałace i masywny kościół parafialny (Igreja Matriz, XV w.) o dwóch potężnych wieżach z blankami. Nad miastem wzgórze 160 m wysokie, z kościołem Św. Łucji (Santa Luzia, początek XX w.). Widok ze wzgórza wspaniały. Na szeroko rozlanej rzece Limie most zaprojektowany przez Eiffel’a. Przy samej granicy z Hiszpanią, Caminha, z ładną starówką i przestronnymi plażami, gdzie kąpiel graniczy z bohaterstwem ze względu na bardzo niską temperaturę wody (zimne prądy).

W głębi lądu, urocze miasteczko Ponte de Lima, z  rzymskim mostem na Limie, otoczone wzgórzami. A na obrzeżach miasteczka Celorico de Basto, na wzgórzu, Zamek Arnóia (Castelo de Arnóia, XI w.) z pięknym widokiem na okolicę. U stóp gór wioska Soajo, gdzie wielkie skupisko miniaturowych spichlerzy na kukurydzę, zwanych po portugalsku espigueiros. Są z kamienia, z pionowymi wąskimi otworami wentylacyjnymi i na krótkich kamiennych nóżkach. Także w pobliskiej wsi Lindoso spotkamy wiele takich spichlerzy. Przy granicy z Hiszpanią Park Narodowy Peneda-Gerês, obejmujący dwa pasma górskie o tych nazwach. Potoki górskie, wodospady, ale… tłumy turystów. Miasto Chaves leży już w prowincji Vila Real. Było to rzymskie Aquae Flavae. Z tego okresu zachowały się dwie kolumny z łacińskimi napisami, na środku rzymskiego Mostu Trajana (I-II wiek naszej ery) nad rzeką Tâmegą. Zamek z potężną wieżą pochodzi z IX wieku.

Dalej na wschód zaczyna się prowincja Tràs-os-Montes, czyli po polsku Zagórze i miasteczko Vinhais, a w nim osiemnastowieczny klasztor Franciszkanów, w którym bardzo wygodnie przenocowałem. Nazajutrz dotarłem do miasta Bragança z górującym nad nim Zamkiem i murami wokół najstarszej części grodu (XII-XIII w.). Obok znajduje się bardzo ciekawa świecka budowla w kształcie pentagonu, parterowa w stylu romańskim, z małymi oknami, tak zwany Domus Municipalis czyli Miejski Dom z XII wieku. Ma część podziemną z cysterną i dotąd nie wiadomo, w jakim celu została wzniesiona.

Na północ od Bragançy jest Park Naturalny Montesinho, a w nim, przy samej granicy z Hiszpanią, wioska Rio de Onor, znana w całej Portugalii ze wspólnoty prac rolnych i hodowlanych. Po drugiej stronie granicy współpracująca z nią wioska hiszpańska i stosunkowo blisko już do hiszpańskiego miasta Puebla de Sanabria i cudownego jeziora Lago de Sanabria. 60 km na południe od Bragançy, na pustynnym wzniesieniu, gdzie tylko rzadko rosnące drzewa oliwne, klasztor Balsamão (początek XVIII w.), w którym żyją polscy Marianie.

Na północny wschód, Miranda do Douro nad głębokim skalistym kanionem rzeki Duero, która tu stanowi granicę między Portugalią i Hiszpanią. Miranda do Douro  i jej okolice to wyspa, gdzie zachował się mirandês, czyli resztki dialektu leońskiego. Ciekawy taniec zaś wykonują tak zwani Pauliteiros („pałkarze”), ubrani w białe, haftowane  suknie i czarne kapelusze chłopcy, którzy mają w rękach po jednej pałeczce i tymi pałeczkami uderzają rytmicznie w pałeczki partnerów. Jest w Mirandzie kilka zabytków, w tym potężna manierystyczna katedra z XVI w.

W Vila Real przepiękny pałac wiejski Solar de Mateus z XVIII wieku. Wygląda wspaniale nad stawem, w którym odbijają się jego wieżyczki. W sąsiedztwie miasta, góry Serra do Marão, z  najwyższym szczytem 1415 m. Z drugiej strony Vila Real, w skalistym otoczeniu, wodospad Fisgas do Ermelo, 200 m wysokości. Malownicza bardzo jest dolina Duero, której strome stoki pokrywają winnice. To stąd pochodzi słynne wino porto. Po drugiej stronie Duero, już w prowincji Viseu, Lamego z cudownym kościołem Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nossa Senhora dos Remédios, z XVIII w.), na wysokim wzgórzu, z wielkimi, dekoracyjnymi schodami, bardzo podobny do Kościoła Dobrego Jezusa w Bradze, ale jeszcze piękniejszy. Gotycka katedra pochodzi z XII w., ale ma liczne uzupełnienia i elementy z XVI i XVIII w. Już w dystrykcie Porto miasto Amarante nad rzeką Tâmegą, z najwspanialszym zabytkiem, kościołem Świętego Gonçalo z XVI wieku. Tuż przy Porto, miasteczko Matosinhos z barokowym kościołem Pana Dobrego Jezusa z XVII w. (Igreja do Senhor Bom Jesus de Matosinhos).

Dalej na północ, Vila do Conde z potężnym klasztorem Świętej Klary z XIV w. i obok niego, gotyckim kościołem Świętej Klary, także z XIV w. W pobliżu romański akwedukt z XVI w. W centrum, manueliński kościół parafialny Świętego Jana Chrzciciela z XVI w. Jeszcze dalej na północ, Póvoa de Varzim, z pomnikiem wielkiego pisarza Eça de Queiroz, który tu właśnie się urodził w 1845 r., a umarł w Paryżu w 1900 r. Przy plaży, niska forteca z XVIII w.

 

Ponownie Centrum

Teraz przenosimy się do centrum, w góry Serra da Estrela z najwyższym szczytem Portugalii kontynentalnej, Wieżą (Torre), 1993 m. Szczyty są dość płaskie, obłe i bardzo skaliste. Z tych gór pochodzi specjalna rasa psów, które zwą się psami z Serra da Estrela. Są kudłate, jasno brązowe. Ładne! Od strony wschodniej u stóp tych gór leży miasto Covilhã, zwane “miastem wełny i śniegu” ze względu na stada owiec wypasanych w górach i często padający tu śnieg. Kwitł tu dawniej przemysł tekstylny i produkowano tkaniny wełniane. W mieście barokowy kościół Najświętszej Panny Marii, w latach czterdziestych XX wieku wyłożony na zewnątrz kafelkami, manierystyczny kościół Miłosierdzia i zewsząd widoczna wieża Św. Jakuba (Torre de São Tiago, XIX w.).

Niedaleko od Covilhã, miasteczko Belmonte, skąd pochodził odkrywca Brazylii, Pedro Álvares Cabral. Zamek średniowieczny z XIII wieku, a poza miasteczkiem, na wzgórzu Św. Antoniego, niesamowita wręcz lityczna budowla kamienna z okresu rzymskiego, Wieża Centum Cellas (Sto Cel) z I wieku naszej ery. Nikt dokładnie nie wie, do czego służyła…  

Przy granicy z Hiszpanią, Monsanto, wioska wśród ogromnych bloków skalnych, a nad nią założone przez pierwszego króla średniowieczne zamczysko z XII wieku. Granitowe skały są wszędzie, a małe domki przytulone do nich, często z wykorzystaniem skały na ścianę. To tu poczciwy dziadek wystrugał mi piękny kij pasterski cajado z jesionowego drewna.


Południe 

Pozostało jeszcze samo południe, zachodnia część prowincji Algarve. Najpierw Albufeira i jej plaże. Najładniejsze są te osłonięte pionowymi czerwonymi klifami. Jeszcze ładniejsze są w Lagos, na przykład, plaża Dony Anny (Praia de Dona Ana). W Lagos, Forteca z XVII wieku (Forte da Ponta da Bandeira) i barokowy kościół Św. Antoniego. Na cyplu w Sagres forteca z XIV wieku i kościółek Najświętszej Panny Marii da Graça, z XVI wieku. To tu miała istnieć słynna szkoła żeglarzy Infanta Henryka Żeglarza, choć ostatnio ten fakt podawany jest w wątpliwość. Na samym zachodnim krańcu, Przylądek Św. Wincentego i forteca o tym samym imieniu, z XVI w. Tu kończy się Portugalia lądowa….

 

Madera i Azory

To moja portugalska przyjaciółka Virginia Pinela przekonała mnie do odwiedzenia Azorów, a Maderę chciałem zobaczyć sam. Słyszałem o niej sporo od mojej pierwszej dony (właścicielki mieszkania w Lizbonie), która urodziła się na tej wyspie. Chyba już w 1986 r. zdecydowałem się na tę podróż. Na lotnisku czekała liczna rodzina Conceição, znajomej mojej nauczycielki literatury portugalskiej na kursie. Byli bardzo gościnni. Dzięki nim zobaczyłem sporo czarujących zakątków Madery. Wyspa jest bardzo górzysta, wulkaniczna. Nie ma na niej właściwie płaskich miejsc. Wysokie szczyty, w tym najwyższy Ruivo (Rudy, 1861 m), wypełniają jej wnętrze. Cała wyspa pocięta jest siatką wąskich kanałów (levadas) sprowadzających wodę do niżej położonych plantacji. Wzdłuż tych kanałów wiodą ścieżki, które służą także turystom do poznawania tych trudno dostępnych terenów. Trzeba przyznać, że miejscami ścieżki przechodzą tuż nad urwistymi przepaściami i są niebezpieczne.

Niezwykle malownicze jest północne wybrzeże: strome zbocza gór schodzą ku morzu, spadają z nich prosto do morza wodospady, linia brzegowa jest bardzo urozmaicona (wysepki). Natomiast południowe wybrzeże ze stolicą Funchalem jest bardzo gęsto zaludnione. Drogi są bardzo kręte i dopiero wybudowana niedawno autostrada usprawniła ruch samochodowy na południu.

Klimat jest podzwrotnikowy, a w związku z tym nieprawdopodobna obfitość kwiatów  czyni   z   wyspy   prawdziwy   ogród.   We   wnętrzu wyspy   przeważają   drzewa wawrzynowe, drzewiaste wrzosy (urzes). I tu spotykamy malownicze miejsca ze spadającymi z wysoka wodospadami (Rabaçal). Wszystkie plaże na Maderze są kamieniste. Amatorzy piasku muszą płynąć statkiem na pobliską wyspę Porto Santo, suchą i piaszczystą w odróżnieniu od bardzo wilgotnej Madery. Na Maderze byłem trzy razy i muszę przyznać, że wdzierająca się tam tak zwana nowoczesność nie wychodzi tej pięknej wyspie na zdrowie.

Lepiej to wygląda na Azorach, mniej zaludnionych i mniej odwiedzanych.  Jest to archipelag dziewięciu wysp wulkanicznych, podzielonych na trzy grupy:

  1. grupa wschodnia: São Miguel i Santa Maria
  2. grupa środkowa: Terceira, São Jorge, Pico, Faial i Graciosa
  3. grupa zachodnia: Flores i Corvo

Trzeba podkreślić, że odległości między tymi trzema grupami wysp są znaczne. Od Santa Maria do Corvo jest około 800 km. Byłem na wszystkich, a na większości z nich po kilka razy (São Miguel, Terceira, São Jorge, Faial i Pico) i wszystkie są niezwykle ciekawe, ale najpiękniejsze są dla mnie dwie: São Jorge i Flores. Dzikie, prawie bezludne, z wodospadami, obfitością kwiatów, a na São Jorge jeszcze u stóp urwistych klifów, kamieniste półwyspy zwane po portugalsku fajã, gdzie śliczne, malownicze wioseczki. Krajobraz na Azorach jest bardziej łagodny, niż na Maderze,  mniej tu urwistych gór i znacznie więcej pastwisk. Pasma górskie i pastwiska wypełniają wnętrze każdej wyspy, a wybrzeże jest otoczone miasteczkami i wioskami. Dodatkową ozdobą wysp są jeziora wśród gór, na przykład, na wyspach São Miguel i Flores, a ponadto, olbrzymie kratery wygasłych wulkanów, zwane caldeiras (Faial, Graciosa i Corvo).

Na wyspie Pico znajduje się najwyższy szczyt Portugalii, Pico 2351 m, olbrzymi „kapelusz”, wokół którego na gruncie z lawy wulkanicznej uprawia się słynne winnice. Wzdłuż dróg i ścieżek bujne, wszechobecne krzewy hortensji, głównie niebieskich, a w górach lasy stanowią przede wszystkim kryptomerie, wyżej drzewiaste wrzosy i grube, nasączone wodą mchy. Wielkim plusem Azorów był fakt, że nie było na nich żadnych tłumów turystów, a tylko tubylcy, spokój, cisza i przepiękne krajobrazy.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

 

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.

 

Galeria

Portugalia, część I

http://www.cultureave.com/portugalia-1979-2002-i-czesc/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/meksyk-i-kuba-1977/

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Portugalia (1979-2002). Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po śmierci mamy (15 lipca 1979), pojechałem na kilka dni do Gdańska, do cioci Heli, a potem poleciałem z Warszawy do Madrytu, gdzie moi przyjaciele Lilette i Sixto, widząc jak bardzo byłem przygnębiony, postanowili zabrać mnie do Portugalii. Były z nami ich dzieci, Santos i Christian. Zatrzymaliśmy się po drodze w wiosce Aldea del Obispo, przy granicy z Portugalią, gdzie mieszka rodzina Sixto.


Centrum i wybrzeże od Porto do Lizbony

Nigdy przedtem nie byłem w Portugalii. Od razu zauważyłem, że ten mały kraj jest znacznie gęściej zaludniony, niż Hiszpania. Niedaleko granicy, Guarda, spore miasto na wzgórzu, z gotycką katedrą bez wieży, z XIV, najwyżej położona stolica prowincji w całej Portugalii (1056 m), stosunkowo blisko najwyższych gór, Serra da Estrela (Góry Gwiazdy). Słynie z chłodu. Dalej droga opada stopniowo wijąc się wśród rzadkich lasków sosnowych.

Następny postój to Viseu z przysadzistą dwu wieżową katedrą z XII w., kościołem Karmelitów (Carmo) z XVIII w. i kościołem Miłosierdzia (Misericórdia) z XVIII w. Miasto chlubi się Muzeum Grão Vasco. To tu urodził się ten malarz, którego prawdziwe nazwisko brzmi Vasco Fernandes (1475 – 1542). Muzeum mieści się w pałacu biskupim z XVI w. Nazwę swą zawdzięcza właśnie temu najważniejszemu malarzowi portugalskiemu w XVI wieku. Miasto jest mniejsze, niż Guarda, spokojniejsze. Stare, kamienne domy porośnięte mchem.   

Na środkowym wybrzeżu, u ujścia rzeki Vouga, leży Aveiro, znane przede wszystkim ze swych kolorowo pomalowanych łodzi moliceiros, przewożących dawniej moliço, czyli wodorosty służące do użyźniania gleby. Dzisiaj wożą turystów po ogromnym rozlewisku rzeki. Malowane dzioby tych łodzi przedstawiają często przaśne scenki z napisami typu: „Wrzuć swoje kartofle do mojej bruzdy!” Miasto ma bardzo bogatą historię. To tu, w klasztorze Jezusa z XV w. jest piękny marmurowy nagrobek patronki miasta, Księżniczki Świętej Joanny (1452-1490), z dynastii Avis. Klasztor jest wewnątrz wspaniały. Bogactwo ozdób ogromne! Dziś to siedziba muzeum. Katedra jest skromniejsza (XV w.). Całe Aveiro tonie w kafelkach. Jest ich masa, a chyba najpiękniej ozdobiono nimi dworzec kolejowy. Na mierzei rzeki Vouga wybudowano kolorowe miasteczko Costa Nova do Prado, z drewnianymi domkami rybaków, pomalowanymi oryginalnie w pionowe lub poprzeczne pasy.

Blisko 70 km na północ znajduje się Porto, drugie po Lizbonie największe miasto Portugalii. Leży na wzgórzach nad Douro, stromo opadających ku rzece. Niełatwo jest chodzić po starej części miasta: ulice są strome i stale  podchodzi się pod górę lub schodzi. Głównie po drugiej stronie Douro, w dzielnicy zwanej Vila Nova de Gaia, znajdują się olbrzymie przechowalnie cudownego wina porto. Przywożą je do miasta  z górnej doliny rzeki malownicze stateczki zwane rabelo. Imponująca katedra jest z XIII w., ale najwięcej złoconych rzeźb jest chyba w gotyckim kościele Św. Franciszka z XV w. Najbardziej  charakterystyczną  starą  budowlą  jest Wieża Kleryków (Torre dos Clérigos ), najwyższa i stojąca w najwyższym punkcie miasta (XVIII w.) i dlatego zewsząd widoczna. Ze względu na bardzo głęboką dolinę Douro duże wrażenie robią mosty, zwłaszcza ten żelazny, zaprojektowany przez Eiffel’a. 

Zjazd na południe i Coimbra, stolica Portugalii do połowy XIII w., z najstarszym uniwersytetem w kraju też z XIII wieku. Ten wspaniały uniwersytet znajduje się na samym szczycie wzgórza nad rzeką Mondego. Najpiękniejsza jest założona przez króla Jana V w XVIII w. biblioteka uniwersytecka, zwana na jego cześć “Janową” (Joanina). Cudowne freski pokrywają ściany, bardzo eleganckie półki z księgami sięgają sufitu, pełno złoceń, herbów królewskich, cała utrzymana w stylu rokoko, jednym słowem, najwspanialsza biblioteka, jaką kiedykolwiek widziałem. Nowa Katedra, w stylu manuelińskim (od imienia króla Manuela I), pochodzi z XVI w. i znajduje się niedaleko uniwersytetu. Tamże duże Muzeum Machado de Castro, a niżej, Stara Katedra z XII w., w stylu romańsko-gotyckim, przypomina warownię. Piękny jest wirydarz z romańskimi kolumienkami. W dolnej dzielnicy, kościół Św. Krzyża XVI, potężny, z manuelińską fasadą. Styl manueliński, obecny wszędzie w Portugalii, to niezwykle dekoracyjny styl przejściowy, między gotykiem, a stylem renesansowym, pełen elementów morskich: muszli, poskręcanych lin, gdyż powstał w okresie Wielkich Odkryć Portugalczyków. Wewnątrz kościoła Św. Krzyża nagrobki dwóch pierwszych królów portugalskich, Afonsa Henriquesa i Sancha I.

Stary uniwersytet ze swoją obyczajowością nadaje ton miastu. Kwitnie tu romantyczna niezwykle poezja i muzyka, tak zwane “fado coimbrzańskie”. Na obrzeżach miasta jest zakątek zwany “Skałą Tęsknoty” (Penedo da Saudade), gdzie na kamiennych tablicach wyryte poematy, często układane przez tutejszych studentów.    

Niezmiernie szerokie są plaże w Figueira da Foz (ponad pół kilometra szerokości), u ujścia rzeki Mondego do Oceanu Atlantyckiego. Wiatr i zimna woda nie zachęcają bynajmniej do dłuższych kąpieli, ale pobyliśmy tam około dwóch godzin.

Następnie, 88 km na południe od Coimbry miasteczko Alcobaça z wielkim klasztorem cysterskim z XIII w., pod wezwaniem Matki Boskiej. Jest to pierwsza gotycka budowla w Portugalii. Tylko środkowa część – kościół – jest barokowa. Wewnątrz, przepiękne nagrobki króla Piotra I i jego kochanki Inês de Castro (XIV w.), która została zabita  z woli jego ojca. Piotr I był tak bardzo w niej zakochany, że ogłosił ją królową Portugalii po jej śmierci, a oba nagrobki zostały zbudowane jeszcze za jego życia. Sielskość całej scenerii i jednocześnie ogrom tej budowli robią duże wrażenie.

Blisko stąd do Nazaré nad oceanem. Jest to port rybacki i znowu bardzo szeroka plaża u stóp skały ponad stumetrowej wysokości z fortecą Św. Michała na szczycie. Stroje kobiece to krótkie, bufiaste spódnice w ciemnych kolorach z haftowaną jedną listwą, albo całkiem czarne spódnice i bluzki. Te ostatnie oznaczają żałobę.

Batalha leży w głębi lądu przy ruchliwej autostradzie Lizbona – Porto. Znana jest jako miejsce pięknego manuelińskiego klasztoru Matki Boskiej Zwycięskiej (XVI w.), którego budowę rozpoczęto tuż po zwycięskiej bitwie z Hiszpanami pod Aljubarrotą w 1385 r. Zwłaszcza Niedokończone Kaplice (Capelas Imperfeitas) wzbudzają  zachwyt.

Bardziej na wschód, niedaleko brzegów Tagu, znajduje się miasto Tomar, z najwspanialszym zabytkiem, Klasztorem Chrystusa (XII-XVI w.), siedzibą Templariuszy i Zakonu Chrystusowego. Stosunkowo nieduży obiekt ma nieprawdopodobnie piękne elementy. Na zewnątrz, w fasadzie zachodniej, jest słynne okno manuelińskie z obfitością lin okrętowych i globusów wokół niego. Wewnątrz zaś jądrem klasztoru jest tak zwana Charola, czyli oratorium Templariuszy z rotundą Grobu Pańskiego z Jerozolimy, wspaniale ozdobione znakomicie zachowanymi malowidłami z XII wieku. Na dole, w mieście, jest jeszcze ciekawy kościół manueliński Św. Jana Chrzciciela z XV w. oraz synagoga.

Moi przyjaciele zawieźli mnie do węzłowej stacji Entroncamento, skąd pojechałem pociągiem do Lizbony. Oni musieli już wracać do Madrytu. Zatrzymałem się w Lizbonie na tydzień i zwiedziłem najważniejsze miejsca. Urzeka samo położenie miasta na stromych wzgórzach, nad szeroko rozlanym Tagiem, który zwany jest Słomianym Morzem (Mar de Palha). Mury Zamku Św. Jerzego (VIII – XIV w. ) to jeden z najwspanialszych punktów widokowych na miasto. Byłem tam wielokrotnie i mogę przysiąc, że nie ma piękniej położonej stolicy w Europie. Punkty widokowe znajdują się po stronie Zamku i po przeciwnej, w tym najbardziej znany Miradouro São Pedro de Alcântara. U stóp zamku leży Alfama, stara dzielnica o krętych, wąskich uliczkach, wielu zaułkach, małych placykach, na których ludzie smażą sardynki na ruszcie. W niższej części Alfamy, romańska katedra o wyglądzie fortecy (XIII w.), podobna do Starej Katedry w Coimbrze. Z Alfamy schodzi się do Dolnej Dzielnicy Pombalińskiej (Baixa Pombalina), wybudowanej po wielkim trzęsieniu ziemi w 1753 r., w drugiej połowie XVIII w. przez Markiza Pombala (stąd nazwa). Tworzą ją masywne kamienice z eleganckimi sklepami na parterze. Nad samym Tagiem, harmonijny Plac Zamkowy (Terreiro do Paço) z pomnikiem króla Józefa I, autorstwa słynnego rzeźbiarza Machado de Castro. Po przeciwnej stronie głównej Alei Wolności (Avenida da Liberdade), na wysokim wzniesieniu znajduje się Górna Dzielnica (Bairro Alto).

Dwa najbardziej znane zabytki Lizbony są usytuowane w odległej o jakieś 4 km na południe dzielnicy Belém (Betlejem). Jest to stojąca nad samym Tagiem manuelińska Wieża Betlejemska (Torre de Belém, XV w.) oraz olbrzymi klasztor Hieronimitów (Mosteiro dos Jerónimos, XVI w.), także w stylu manuelińskim. Klasztor spełnia rolę panteonu narodowego. Są tu pochowani odkrywca Indii, Vasco da Gama oraz wielki poeta Renesansu, Luís de Camões. W tej samej dzielnicy, Muzeum Karoc (Museu dos Coches), gdzie wyeksponowano pokaźną ilość niesłychanie ozdobnych pojazdów.

O Lizbonie można by wiele pisać. Wciąż powtarzam, że jest to miasto, które się odkrywa, miasto złożone z wielu miasteczek, ukrytych w jej wnętrzu. Ni stąd ni zowąd jakiś cienisty plac z malutkim kościółkiem i zabudową typową dla niewielkich miast, na przykład Plac Amoreiras (Morw), u stóp Akweduktu. Odkrywałem to miasto za każdym razem, a byłem tam w sumie kilkanaście razy. Teraz musiałem już wracać.

***

Przyszły lata „Solidarności” i stanu wojennego. W 1983 i 1984 roku straciłem możliwość przyjazdu do Portugalii, gdyż odmawiano mi kategorycznie wydania paszportu. Kolejna okazja nadarzyła się w 1985 r. Uczestniczyłem wówczas w pierwszym moim wakacyjnym kursie języka portugalskiego i oczywiście, zwiedzałem, poznawałem nowe fascynujące miejsca. Pierwszym był Plac Królewskiego Księcia (Praça do Príncipe Real) z nieprawdopodobnie rozłożystym portugalskim cyprysem  (Cupressus lusitanica) i pięknym widokiem na miasto i Most 25 Kwietnia. To tam znajdował się wówczas Instytut Języka i Kultury Portugalskiej. Schodzące ku Tagowi ulice Misericórdia i Alecrim były zawsze ulubionymi miejscami moich spacerów.

Inne moje ulubione miejsca w Lizbonie to Park Estrela (Jardim da Estrela) i Campo Grande (Wielkie Pole), tuż przy Uniwersytecie Lizbońskim, gdzie odbywały się kolejne kursy letnie języka portugalskiego. Oba parki charakteryzują się wspaniałą subtropikalną roślinnością i to tam szukałem cienia w upalne lizbońskie popołudnia.

Na skraju wielkiego podmiejskiego Parku Monsanto, leżącego na wzgórzu o tej samej nazwie, w miejscu, gdzie zaczyna się dzielnica Benfica, siedemnastowieczny Pałac Markiza de Fronteira, z pięknym francuskim ogrodem ozdobionym posągami i basenami, pełen wspaniałych kafelków przedstawiających pałacowe sceny, ale także lekcje solfeżu, których bohaterami są koty i małpy.

Parę słów na temat dwóch miejsc na środkowym wybrzeżu. Pierwsze to miasteczko Óbidos, otoczone murami z XII w., z potężnym średniowiecznym zamkiem w ich najwyższym punkcie (XII w.). Co prawda, teraz ocean nieco się od miasteczka oddalił, ale kiedyś był to port. Małe kościółki, sklepy z pamiątkami dla turystów, miejsce bardzo zadbane. Drugie to Archipelag Berlenga, składający się z trzech wysp. Leży na wysokości miasta Caldas da Rainha. Morze było bardzo wzburzone tego dnia i mały stateczek w czasie podróży wciąż był zalewany falami. Wyspy są skaliste i stanowią ostoję wszelkich morskich ptaków.

 


Zatadzie

Środkowo wschodnia część Portugalii to Zatadzie (Alentejo), równiny z pojedynczymi wzgórzami, obszar najsłabiej zaludniony w całej Portugalii. Stolicą Górnego Zatadzia jest miasto Évora. Otoczone murami obronnymi, ze Świątynią Rzymską  z II wieku naszej ery, o doskonale zachowanych kolumnach korynckich, w centrum miasta. Dwu wieżowa gotycka katedra z XII w. ma portal z pięknymi rzeźbami apostołów z XIV w., a w manuelińskim kościele Św. Franciszka z XV w. znajduje się Kaplica Kości (Capela dos Ossos), gdzie ściany wyłożone  kośćmi ponad pięciu tysięcy mnichów. Napis nad wejściem głosi: Nós ossos que aqui estamos, pelos vossos esperamos (Nasze kości, które tutaj spoczywają, na wasze kości czekają). Miasto jest nadzwyczaj interesujące.

Jednak najbardziej zafascynowały mnie dwa małe miasteczka w tym regionie: Monsaraz i Marvão. Oba leżą tuż przy granicy z Hiszpanią i wyglądają jak cudowne wyspy wystające z morza płaskiej równiny. Zbudowane są na wysokich, podłużnych wzgórzach i otoczone murami obronnymi. Na jednym krańcu średniowieczny zamek, na drugim wyniosły kościół, a ulica łącząca obie budowle wiedzie grzbietem wzgórza. Domki białe, pobielone wapnem, z wielkimi kwadratowymi kominami. Po trzy, cztery niewielkie kościółki w każdym z miasteczek, kapliczki. Widoki na okolicę cudowne i absolutny spokój. Takie żeglujące po zielonym, płaskim oceanie samotne wyspy. Cudo!!!

W Zatadziu byłem jeszcze w Beja, stolicy Dolnego Zatadzia. Wybrałem się wówczas z moją znajomą jeszcze z kongresu w Lipsku w 1984 r., Virginią Pinelą, do wiejskiej posiadłości jej duńskiego przyjaciela w pobliżu Beja, bardzo blisko doliny Gwadiany. Najbardziej charakterystyczną budowlą w Beja jest wysoka wieża zamkowa z XIV w.. Miasto otoczone jest murami też z XIV w., a wśród zabytków sakralnych wyróżnia się manueliński Klasztor Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, z XVI w., obecnie Muzeum Królowej Eleonory. Przez okno tego klasztoru siostra Mariana Alcofarado (1640-1723) ujrzała oficera francuskiego, markiza de Chamilly, w którym zakochała się na zabój. Do niego właśnie pisała słynne listy.

Kolejne miejsce, które oglądałem w Zatadziu to Vila Viçosa, w dystrykcie Évory, z ogromnym Pałacem Książęcym (Paço Ducal), XVI-XVII w., rezydencją książąt z rodu Bragança. W bliskiej okolicy znajdują się olbrzymie kopalnie marmuru, które też miałem okazję zobaczyć. Są nieprawdopodobnie głębokie: ludzie wyglądają w głębokim dole jak malutkie mróweczki! Aż strach patrzeć!

 

Okolice Lizbony

Niecałe 20 km na zachód od Lizbony jest Sintra, ulubione miejsce Byrona, miasteczko o wspaniałym, chłodniejszym, niż w Lizbonie klimacie, u stóp gór Serra de Sintra. Średniowieczny zamek (Castelo dos Mouros) leży na zboczu góry i wraz z murami obronnymi tworzy system obronny Sintry. W centrum miasteczka Pałac Narodowy (Palácio Nacional, XVI w.) z charakterystycznymi bardzo wysokimi kominami. Wnętrze bardzo bogate i ciekawe: mnóstwo arabskich kafelków! Wysoko w górach kapryśny, wielostylowy, kolorowy jak z bajki Pałac da Pena (Palácio da Pena, z XIX w.). Między Sintrą a Lizboną, nieco bliżej Sintry, Queluz z Pałacem Królewskim z XVIII w. (Palácio Real de Queluz), elegancki bardzo pałac z zadbanym parkiem. Za Sintrą, najbardziej na zachód Europy wysunięty skalisty cypel Cabo da Roca, czyli Przylądek Skalisty. Klifowy brzeg ma tutaj 140 m wysokości. Ogląda się stąd zachody słońca.                                                                

Ok. 40 km na południe od Lizbony, miasto Setúbal, z górującą nad nim Fortecą Św. Filipa (Forte São Filipe, XVI w.), manuelińskim Klasztorem Jezusa (Mosteiro de Jesus) i smukłą kolumną z posągiem romantycznego poety Manuela du Bocage (1765-1805). U stóp pobliskich gór Arrábida (Serra da Arrábida) ciąg uroczych plaż, z których  najbardziej przypadła mi do gustu Praia da Figueirinha (Plaża z Figowym Drzewem), z cudownym, czystym piaskiem i kryształowo czystą wodą. Dalej na zachód, rybacki port Sesimbra, ze średniowiecznym zamkiem Santiago. Na samym wysokim, chłostanym wiatrami przylądku Espichel, niesamowity klasztor  Matki Boskiej z Przylądka Espichel (Nossa Senhora do Cabo Espichel, z XVII w.), odwrócony tyłem do morza. Typowy krzyż portugalski, z długim ramieniem poprzecznym, stoi przed klasztorem.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

 

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria


Poprzednia część:

http://www.cultureave.com/meksyk-i-kuba-1977/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/