Idę swoją ścieżką…

Rozmowa z Urszulą Sztorc de Cáceres, tłumaczką i wydawcą pisma “Komunikat Polonii” w Limie w Peru

Janusz Szlechta

Jak to się stało, że znalazłaś się w Peru i zostałaś obywatelką tego państwa?

Urszul Sztorc de Cáceres

Studiowałam budownictwo lądowe i przemysłowe w Leningradzie (obecnie Sankt Petersburg) w Związku Radzieckim. Tam poznałam mojego męża, który jest Peruwiańczykiem. Skończyliśmy studia w roku 1979 i chcieliśmy zostać w Polsce. Wówczas robiono jednak wielkie trudności obcokrajowcom, mojemu mężowi też, więc nie było wyjścia – wyjechaliśmy do Peru.

To jest piękny kraj, ale przecież tak bardzo różny od Polski, z zupełnie inną kulturą. Jak udało Ci się tam odnaleźć, jak się zaadaptowałaś?

Początki były piękne. Bo jak człowiek jest bardzo młody, żyje beztrosko, bez dzieci, jest zakochany, to wszystko mu wydaje się piękne. Dopiero kiedy przychodzą na świat dzieci, kiedy zaczynasz mieć coraz więcej obowiązków, to narastają trudności.

Lima, gdzie mieszkam, jest 8-milionowym miastem. Komunikacja miejska jest tu w stanie beznadziejnym, tak że poruszanie się po mieście jest bardzo trudne. Przyjechałam do nowego dla mnie kraju, nie znałam ludzi, nie znałam panujących tu realiów – bardzo trudno było mi żyć. W Peru życie oparte jest na znajomościach – im więcej masz znajomych, tym lepiej żyjesz. Powoli, powoli, każdy człowiek zaczyna wydeptywać swoje ścieżki, więc i ja wydeptywałam swoje. Trudno się do tego przyzwyczaić, mam z tym problemy do dzisiaj.

Szukałaś pracy w swoim zawodzie?

Oczywiście, że szukałam, ale w tym czasie w Peru kobiety w ogóle nie pracowały w budownictwie. W końcu lat 70. kobieta mogła być nauczycielką, pielęgniarką albo sekretarką. Kobieta inżynier nie istniała, nie było więc dla mnie pracy. Nie pracowałam przez pewien czas, a potem znalazłam pracę jako tłumacz języka rosyjskiego. Robiłam też tłumaczenia na hiszpański z języka polskiego dla polskiej ambasady, ale zdarzało się to sporadycznie. Teraz tych tłumaczeń jest troszeczkę więcej, ale też nie za wiele. Jednakże tłumaczenia stały się moim podstawowym zajęciem. Dzięki temu jakoś się realizuję i czuję się potrzebna. W Peru kobiety zarabiają o wiele mniej niż mężczyźni, więc to, co ja zarobię, wystarcza na… lody.

To mąż zatem utrzymuje dom?

Tak, Domingo zarabia całkiem nieźle. Jest inżynierem budowlanym i pracuje jako inspektor na budowie. W Peru istnieje tak zwane machismo, czyli że mężczyzna musi utrzymać rodzinę.

Jestem już ponad 30 lat w Peru, zaaklimatyzowałam się i nie jest mi źle. Mam średnio wyższą pozycję w hierarchii społecznej, ale… zawsze tęskniłam i tęsknię za Polską. Kiedy przyjeżdżam do kraju, pobędę jakiś czas, nacieszę się, wtedy mówię sobie – pora wracać do Limy. A po pewnym czasie w Limie zaczynam tęsknić i marzę o tym, żeby znów polecieć do Polski.

Jak często bywasz w Polsce?

Początkowo przylatywałam co 2-3 lata, potem co roku. A to dlatego, że moja córka Agata studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Od dziecka na wakacje jeździła do dziadków w Polsce. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziała, też były polskie, więc to chyba przesądziło, że wybrała studia w Polsce.

W jakim języku rozmawiacie w domu?

Trochę po rosyjsku, trochę po polsku i hiszpańsku – w zależności od tego, co komu przyjdzie do głowy. Nauczyłam mowy polskiej Agatę, nauczyłam też męża. Domingo nie mówi może doskonale, ale trochę pisze po polsku, świetnie rozumie i nie ma żadnych trudności z towarzyską dyskusją. Nawet psa nauczyłam rozumieć polską mowę, a tak w ogóle to pies jest poliglotą.

Jak wyglądało Twoje wejście w rodzinę męża?

Nie miałam zbyt dużo problemów. Największe, na początku, miałam z teściową. Okazuje się, że nieważne, czy to jest w Polsce, w Stanach Zjednoczonych czy w Peru – problemy z teściowymi są wszędzie i zawsze. W Peru tak naprawdę jest matriarchat – matka jest głową rodu, a ojciec od zarabiania pieniędzy. Ponieważ więzi w peruwiańskich rodzinach są bardzo silne, więc matce jest bardzo trudno popuścić trochę swoim dzieciom, dla niej dziecko jest zawsze dzieckiem. My w Europie jesteśmy bardziej samodzielni, poza tym mamy inną kulturę i mentalność, więc na początku starcia były. No, ale z czasem sprawy nabrały innego wymiaru, wszystko się poukładało.

W jakim języku kłóciłaś się z teściową – po hiszpańsku?

No nie, przyjechałam praktycznie bez znajomości hiszpańskiego. Na początku mój mąż wszystko tłumaczył. Ale kiedy wyszedł do pracy, to rozmawiałyśmy przy pomocy rąk i nóg. Nie umiałam się wysłowić, więc byłam potulna i grzeczna, ale też nie rozumiałam, czego na przykład teściowie ode mnie oczekują. Kiedy już zaczęłam więcej rozumieć, zaczęły się pojawiać problemy, przede wszystkim dlatego, że chciałam prowadzić mój dom na naszą modłę, a nie na modłę teściowej.

Kiedy przychodzą święta Bożego Narodzenia, to jak je obchodzicie?

Po peruwiańsku, nie po polsku. Pewnie dlatego, że wtedy jest ciepło, no i jest łatwiej. No bo wezmę indyka, włożę do piecyka, upiekę i po sprawie. A nasza Wigilia wymaga sporego zachodu.

Natomiast staramy się, aby spotkania Polonii odbywały się w polskiej atmosferze. Co roku 25 grudnia organizujemy polską mszę, którą odprawia ksiądz Czesław Faron. Po mszy odbywa się spotkanie. Ktoś przyniesie śledzika – bo akurat dostał z Polski, lub makowiec, piernik czy inną polską potrawę i przez chwilę czujemy się jak przy stole rodzinnym.

Jak wielu jest Polaków w Limie, jak wyglądają Twoje kontakty z Polakami?

W samej Limie jest około stu polskich rodzin, czyli jakieś 600 osób. Większość z nich są to jednak tylko osoby pochodzenia polskiego. Osób mówiących dobrze po polsku, biorąc pod uwagę nawet pracowników ambasady, jest garstka, najwyżej 30.

Od ponad 20 lat działa nasze stowarzyszenie Związek Rodzin Polsko-Peruwiańskich „Dom Polski”. W każdy pierwszy czwartek miesiąca o godzinie 7 wieczorem, w pomieszczeniach polskiej ambasady, organizujemy spotkania członków stowarzyszenia. Mamy do dyspozycji bibliotekę i salony ambasady. Każdego takiego wieczoru ktoś przygotowuje informacje na temat aktualnych wydarzeń w Polsce albo na temat obchodzonej właśnie ważnej rocznicy, a potem są ciasteczka, kawa, herbata i rozmowy towarzyskie. Wtedy wreszcie każdy może się wygadać po polsku.

Na spotkania do ambasady przychodził wraz z żoną hrabia Stanisław Potocki, brat ostatniego ordynata Łańcuta. Od czasu do czasu zapraszał do Limy muzyków z Łańcuta i urządzał wspaniałe koncerty polskiej muzyki. (Stanisław Potocki zmarł 28 lipca 2014 roku w Limie w wieku 82 lat. Jego prochy zostały przewiezione do Łańcuta i złożone obok prochów rodzinnych w krypcie kościoła farnego, przyp. red.).

Pojawiała się też etnohistoryk prof. Maria Rostworowska, która należała do grona najwybitniejszych naukowców latynoamerykańskich (zm. w 2016 r., przyp. red.). Przychodził prof. Krzysztof Makowski, archeolog, prowadzący w Peru prace wykopaliskowe z wielkimi osiągnięciami. Bywają też potomkowie Polaków, którzy bardzo dużo zrobili w przeszłości dla Peru, m.in. profesora Edwarda Habicha – założyciela Politechniki Limeńskiej. Mogłabym wymienić jeszcze wiele znanych i znaczących w Peru nazwisk Polaków. Większość z tych osób znam osobiście, utrzymuję z niektórymi bliskie kontakty.

Muszę dodać, że współpraca z polską ambasadą układa się nam bardzo dobrze. Przed laty próbowano sprzedać budynek ambasady z całą posiadłością. Jest to piękne miejsce, ważne dla nas i my, jako stowarzyszenie, wystosowaliśmy protest do Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Schlebiamy sobie, że to dzięki nam nie doszło do sprzedaży ambasady.

Jaka jest ta peruwiańska Polonia, jakie są jej związki z Polską?

Większość stanowią małżeństwa mieszane z końca lat 70. i początku 80., kiedy to Peruwiańczycy studiowali jeszcze w Polsce. W naszym stowarzyszeniu jest tylko jedno małżeństwo, w którym mąż jest Polakiem, a żona Peruwianką. Prawie wszyscy mają wyższe wykształcenie, ale różnie wygląda ich sytuacja. Jednym powodzi się lepiej, innym gorzej. Niektórzy Polacy są bardzo dobrze sytuowani, ale większość należy do klasy średniej. Biednych nie ma, bo Polacy zawsze coś sobie znajdą, nie czekają, aż im samo z nieba kapnie.

Jeśli chodzi o związki z Polską – to w większości rodzin jest podobnie, jak w mojej: żony ciągną do kraju ojczystego i starają się, aby ich dzieci przynajmniej trochę rozumiały i mówiły po polsku. Niektóre, jak moja Agata, studiowały w Polsce.

Do niedawna zajmowałaś się wydawaniem polskiego periodyku. Co to była za gazeta, do kogo skierowana?

Był to niewielki biuletyn, wydawany w języku hiszpańskim, raz w miesiącu, skierowany do członków naszego stowarzyszenia, ułatwiający nam wzajemną komunikację. Nazywał się „Biuletyn Związku Rodzin Polsko-Peruwiańskich Dom Polski”. Zamieszczałam informacje o tym, co udało nam się zrealizować i o tym, co zamierzamy robić w najbliższej przyszłości. Starałam się dawać kompendium wiedzy na temat najważniejszych aktualnych wydarzeń w Polsce. Zamieszczałam też mini lekcje języka polskiego, czyli wybrane tematycznie zwroty i polskie słówka. Z rzadka ktoś mi w tym pomagał, bo generalnie ludzie niechętnie garną się do pracy, za którą nikt im nie płaci. Wcześniej pomagała mi Krystyna Ciapciak, a kiedy zostałam prezesem stowarzyszenia – Agata, ale gdy wyjechała do Polski, zostałam sama.

Ale już nie wydajesz biuletynu – dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że jakiś czas temu zmienił się prezes – po nim został Juan Kędzierski; niestety, po polsku znał tylko kilka słów. Potem na dłużej wyjechałam do Polski. Biuletynem zajęła się więc inna osoba.

 Czy masz kontakty z Polakami z Polski?

Owszem, ale ostatnio zarówno ja, jak i moi przyjaciele, staramy się ich unikać.

Dlaczego?

Bo są osoby, które przyjeżdżają, nawiązują z nami kontakty i starają się nas wykorzystać do różnych niecnych celów. I teraz, jeśli ktoś przyjeżdża z Polski, to owszem, chcielibyśmy mu pomóc, ale boimy się, bo nie wiemy, kto to jest i co zamierza. Kiedyś mężczyzna, który przyleciał prosto z Polski, zadzwonił do nas i rozmawiał z mężem. Chciał się z nami spotkać, ale się nie pokazał. Po tygodniu znajomi mi powiedzieli, że siedzi w więzieniu za narkotyki. W więzieniach peruwiańskich coraz więcej jest Polaków, którzy zajmują się handlem narkotykami. Ci ludzie, dla pieniędzy, narażają nas.

Czy zatem, po tylu latach spędzonych w Limie, bardziej się czujesz Polką czy Peruwianką?

Wsiąkłam już w tutejsze życie, tu jest mój dom, moja rodzina, ale… wciąż czuję się Polką. I wciąż tęsknię za krajem.


Wywiad pochodzi z książki Janusza M. Szlechty „Widziane stamtąd. Wybór wywiadów z Polakami żyjącymi gdzieś w świecie”, wyd. Instytut Wydawniczy Kreator, 2017 r.




Cień Wielkiej Góry

Felieton z Australii

Adam Fiala

Patrząc na uniwersalną para religię wszystko ma duszę. Także K2, drugi co do wielkości, pierwszy co do trudności, szczyt w Himalajach. Ale ten szczyt ma akurat dwie dusze: jedną złośliwą, drugą dobrotliwą. Złośliwej jest więcej.

Gdy się bronisz, wyobraź sobie, że jesteś górą leżącą na plaży, bądź na łące i atakują cię owady. Twoja reakcja jest jednoznaczna. Odpędzić, a najlepiej zlikwidować, bo powrócą. Wielu Himalaistów powraca. Jeden z nich, przed laty, gdy jeszcze mieszkałem w Lublinie, nie powrócił.

Nazywał się Zbigniew Stepek, był redaktorem lokalnego radia, jak je nazywałem „Przy Cmentarzu”. No, ulicy Lipowej naturalnie.

W tym felietoniku nie ma lipy. Obserwuję w “Wydarzeniach” Polsatu jak obecnie polscy Himalaiści wciągają się po linach, Stepek nie używał lin, dziobał  w lodospad prowadzący na szczyt, posuwając się krok po kroku. Nie wiem o czym myślał. Jako redaktor był swego rodzaju idealistą. Tworzył słuchowiska o sprawiedliwych sędziach i wyrozumiałych prokuratorach. Na pewno to się podobało w ówczesnej Polsce Ludowej.

Ale tak naprawdę żył czym innym. Furkoczące chorągiewki, odgłosy muzycznych instrumentów, młynki modlitewne tamtego regionu.

Starzał się, nie miał już tej znakomitej kondycji, wymaganej od Taternika, Alpinisty czy Himalaisty. Trenował, biegając po lubelskich polach, zmrożone, wystające spod śniegu grudy były świetnym wyzwaniem dla każdego. Także dla mnie w czasie ukochanych samotnych spacerów w kierunku Starego Lasu.

Stepek widział lodospad, olśniewające Lustro Himalajów. Wydawało mu się, że pokona Szklaną Górę. W pewnym momencie jego mrówczej wspinaczki. zeszła lawina. Olbrzymie seraki wielkości domów jednorodzinnych.

Nie to co kamienie, które uderzyły w dwójkę polskich Himalaistów. Jeden miał złamaną rękę, wycofał się ze zdobywania szczytu, drugi złamany nos, o dziwo nie wycofał się do tej pory jak mi wiadomo.

Seraki dokładnie pokryły Stepka. Nigdy nie odnaleziono jego ciała. Pozostał w ukochanych górach.

Taka śmierć jest lepsza od tej za parawanikiem w szpitalu.

Kto wie czy po wiekach nie odkryją  kolejnego Ice Mana. Nie będzie miał przy sobie łuku, strzał czy ubranka z futra.

Stepek miał zagraniczny sprzęt, nie z PRL-u. Wyprawa nazywała się szumnie Polish Himalaya Expedition.

Wkrótce powstała piosenka grupy Budka Suflera. Tytuł? No właśnie: “Cień Wielkiej Góry”.

Od tego momentu grupa zaczęła zdobywać krajową popularność, trwającą latami.

Cóż, chłopcy z Lublina. I życie. Jednym wspinaczka się udaje, drugim nie. Ale jest jakaś wzajemna współzależność.


Galeria




Meksyk i Kuba (1977)

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po miesiącu spędzonym na Kubie, w połowie sierpnia 1977 roku odlot do stolicy Meksyku. Pierwsza noc w jakimś zakazanym hoteliku z potłuczonymi szklanymi drzwiami wejściowymi (polecił mi go pan Rudkowski, znajomy dyrektora Instytutu Romanistyki we Wrocławiu, prof. Heisteina), który znajduje się niedaleko rozległego placu El Zócalo, obecnie zwanego Placem Konstytucji, gdzie ogromna katedra sąsiaduje z Pałacem Narodowym, siedzibą rządu. Ambasada PRL w odległej od centrum dzielnicy El Pedregal. Trafiam na cudownego człowieka, sekretarza Ambasady, pana Jurasza-Mędrzyckiego (jak się potem okazało, studiował architekturę razem z moim bratem Stanisławem). Gdy się dowiaduje, że mam zaproszenie od prof. Juana Miguela Lope Blancha, telefonuje natychmiast na Wydział Filologii Meksykańskiego Uniwersytetu Autonomicznego i w rozmowie z prof. José Guadalupe Moreno de Alba zdobywa dla mnie fantastyczne stypendium badawcze (sic!). Postanawiam zająć się słownictwem dotyczącym kultury materialnej i rzemiosła artystycznego w stanach Michoacán i Oaxaca i przesiaduję w sekcji zbiorów etnograficznych Państwowego Muzeum Archeologii i Historii w stolicy Meksyku.

Najpierw zamieszkałem u pani, u której rezydował parę lat wcześniej znakomity historyk latynoamerykanista, prof. Tadeusz Łepkowski, ale po kilku tygodniach przenoszę się do pustego domu meksykańskiego architekta, Rafaela Lópeza Rangela. On sam mieszkał wówczas z rodziną w mieście Puebla. Mam do dyspozycji cały dom na ulicy Mar Egeo (Morza Egejskiego). Spokój idealny. Z aktorem Ignacio Sotelo (w roku 1965 pracowałem w Warszawie jako tłumacz Teatru Uniwersyteckiego ze stolicy Meksyku) jadę do Teotihuacán, gdzie potężne piramidy Słońca i Księżyca, Aleja Umarłych pośrodku, gigantyczne perspektywy.

Na początku pobytu pojechałem via Querétaro do San Miguel de Allende, zabytkowego miasteczka w stanie Guanajuato, gdzie spotkałem się z poznaną parę dni wcześniej na Kubie Velią, młodą wówczas skrzypaczką meksykańską, byłą stypendystką w Kijowie. Orkiestra, w której grała, odbywała właśnie tournée po tej części Meksyku. Potem pojechaliśmy razem do Guanajuato, gdzie Velia postanowiła mi pokazać muzeum mumii. W klasztorze wyeksponowano znakomicie zachowane ciała osób zmarłych w latach 30. XX wieku. Trupy  dorosłych  podpierają  ścianę, trupy dzieci trzymają się za rączki, a wszystkie mają fatalnie rozwarte usta, co wzmaga makabryczny widok. Po wyjściu stamtąd mamusia z czeredką malców pyta ich, czy podobały   im  się  mumie.   A  one  chórem: Ay,  sí mamá,  muchisisísimo (Oj, tak, mamusiu, baaaardzo!). Pod Guanajuato, w La Valenciana, bardzo ciekawy kościół barokowy w stylu Churriguery (XVIII): fasada jest gęsto usiana ozdobami.

Już po powrocie do stolicy wybrałem się  z Velią do Tuli,  stolicy  Tolteków,  znanej z potężnych posągów atlasów, które niegdyś podtrzymywały nieistniejący obecnie dach świątyni. Chyba dwa razy odwiedziłem Pueblę, trzecie miasto Meksyku. W mieście potężna katedra i wiele innych kościołów, w tym słynna Kaplica Matki Boskiej Różańcowej (XVII) w kościele Św. Dominika (XVI). Miasto, jak żadne inne, ozdobione jest mauretańskimi kafelkami. Zapamiętałem wspaniały widok dwóch wysokich, ośnieżonych szczytów, Popocatépetl (5500 m) i Iztaccihuatl (5230). Objechałem też prowincję Puebla podziwiając Wielką Piramidę i kościół w Cholula (XVI) na jej szczycie oraz nadzwyczaj piękną świątynię Matki Boskiej w Tonantzintla (XVI), zbudowaną przy znacznym udziale artystów indiańskich. Wewnątrz wygląda jak kolorowy porcelanowy klejnocik…

Później była podróż do stanu Michoacán. W mieście Uruapan mieszkali znajomi Rafaela Lópeza Rangela, architekta, u którego mieszkałem w stolicy. To u nich się zatrzymałem. Z najstarszym synem wybrałem się kiedyś na długą wyprawę na jeszcze wciąż dymiący wulkan Paricutín (3170 m), który pojawił się na powierzchni ziemi w 1943.  Matka tego chłopca natomiast zawiozła mnie do Pátzcuaro, na wyspę Janitzio na środku jeziora Pátzcuaro i do piramidy Tzintzuntzán. Ciekawych sieci – w kształcie motyli – używają rybacy na jeziorze. Kwiatem składanym najczęściej na grobach przez Indian Tarasków jest nasza aksamitka, zwana też turkiem (Tagetes). W towarzystwie rodzeństwa byłem też w dwóch wioskach indiańskich: Angahuan i Nahuatzen. W drodze powrotnej do stolicy zatrzymałem się w Morelii, stolicy stanu, gdzie wspaniała barokowa katedra z różowego kamienia (XVIII).

Do Guadalajary pojechałem prosto z Morelii. To największe po stolicy miasto kraju szczyci się imponującą katedrą Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii (XVII). Na przedmieściu Guadalajary leży Tlaquepaque, miasteczko pełne urokliwych zakątków, które słynie  z targów oferujących wyroby rzemiosła artystycznego.

Około 200 km na południowy zachód od stolicy leży Taxco w stanie Guerrero, z barokowym kościołem Świętej Pryscylli (Santa Prisca) z końca XVIII. Fasada jest bardzo podobna do fasady kościoła w La Valenciana, ale o jeszcze większej obfitości ozdób. Bliżej stolicy, w Tepotzotlán (115 km na północny wschód) znajduje się kolegium jezuickie (siedziba Muzeum Wicekrólestwa) i cudowny, barokowy kościół Św. Franciszka Ksawerego (XVII).

Długo jedzie się do miasta Oaxaca, krętą drogą wijącą się wśród nagich górskich zboczy. Miasto leży  w  dolinie. Słynie z targów  indiańskich i  pięknych  zabytków kolonialnych, na ogół osiemnastowiecznych (katedra Matki Boskiej Wniebowzięcia, kościół Św. Dominika). Indian są tłumy. Przeważają Mixtekowie i Zapotekowie, ale plemion jest przynajmniej kilkanaście. 10 km od miasta, 400 m wyżej, znajduje się dawna stolica Zapoteków i Mixteków, Monte Albán. Szereg symetrycznie wzniesionych dość płaskich piramid i jedno obserwatorium astronomiczne. Zapotekowie porzucili Monte Albán w VIII wieku przenosząc się do Mitli, 40 km od Oaxaki. Mitla to wielki pałac ozdobiony szlakami greckimi, rombami i innymi figurami  geometrycznymi. Po drodze, gigantycznych rozmiarów drzewo zwane árbol del Tule lub ahuehuete (Taxodium mucronatum).                                                        

W regionie Mixteca prowadziłem badania nad słownictwem kultury materialnej i rzemiosła artystycznego w dwóch miejscowościach: Huajuapan de León i Tlaxiaco. Ta pierwsza słynie z produkcji kapeluszy wyplatanych z liści palmowych. Podczas próby przeprowadzenia ankiety producent był bardzo podejrzliwy i uznał, że chcę mu skraść patent. Był tak dalece nieufny, że musiałem udać się do innych producentów, braci, którzy wspaniale udzielali mi odpowiedzi na liczne pytania. W Tlaxiaco moją informatorką była niezwykle cierpliwa pani z biblioteki miejskiej.

Stan Chiapas zamieszkany jest przez Majów. Bazą było dla mnie miasto San Cristóbal de las Casas, z katedrą, ciekawym kościołem Św. Dominika i pięknym, cienistym placem w środku miasta. Stamtąd robiłem wypady do trzech wiosek indiańskich: San Juan Chamula, Zinacantán i Tenejapa. Nie obyło się bez przygód. Podczas jazdy odkrytą ciężarówką do San Juan Chamula i później, w kościele, przyczepił się do mnie pijany Indianin. Koło Zinacantán spotkałem dwóch młodych Indian i jeden z nich pożyczył mi do zdjęcia swój strój. Później, gdy zaczął padać deszcz, schowałem się w szałasie indiańskim, czy może raczej w kurnej chacie. Przesiedziałem tam ponad godzinę w towarzystwie pary Indian nie znających ani słowa po hiszpańsku oraz ich malutkiego potomka. Indianka gotowała na ognisku kukurydzę w ogromnym glinianym garnku i mieszała ją ręką. Gdy 1 listopada jechałem do Tenejapy, dotarłem do wioski indiańskiej Nichnantic, gdzie odbywały się bardzo ciekawe obrzędy. Indianie w ciekawych strojach, jakiś udekorowany kolorowymi wstążkami drąg, muzyka, śpiewy. Niestety, kolejny pijany popsuł wszystko. Za wszelką cenę usiłował wyciągnąć ode mnie pieniądze. Pozostali Indianie przerwali swoją ceremonię i to ja, wbrew mojej woli, stałem się największą dla nich atrakcją.

Fatalną drogą szutrową przez dżunglę z San Cristóbal de las Casas do Palenque, jadę cały dzień. Autobus kilkakrotnie pokonuje rzekę w bród. Nazajutrz przyjeżdżam z miasteczka bardzo wcześnie, zanim na terenie ruin Palenque pojawią się tłumy turystów. Pałac Inskrypcji z grobem króla Pakala wewnątrz, grzebienie świątyń Słońca, Krzyża i Liściastego Krzyża, liczne płaskorzeźby, za nimi ściana dżungli robią na mnie wielkie wrażenie. W drodze do Villahermosa zatrzymuję się na krótko w mieście  Campeche,  gdzie  nad  morzem  stara  forteca  hiszpańska  z  narożnymi basztami. W Villahermosa zaduch niemożliwy, wilgotność powietrza sięga zenitu. Pochmurno i deszczowo. W Parku La Venta olbrzymie głowy Olmeków, rzeźby jaguarów, ołtarze. Kluczę błotnistymi ścieżkami, by obejrzeć dokładnie wszystkie rzeźby olmeckie.

Kolejny etap podróży to port Veracruz, skąd widoczna w głębi, na wysepce, forteca hiszpańska San Juan de Ulúa (XVI). 90 km na północny zachód,  Xalapa, miasto znane z przyjemnego klimatu z racji położenia na wysokości 1200-1550 m. Dalej, Papantla, gdzie na wysokim słupie słynny indiański taniec ludzi-ptaków (los voladores de Papantla). Czterech ubranych w charakterystyczne stroje mężczyzn, uwiązanych w pasie liną, rzuca się głowami w dół z obracającego się dookoła kwadratu z pali, na wierzchołku słupa. W tym czasie na środku tego kwadratu muzyk  na flecie i na malutkim bębenku gra żałosną, tęskną melodię, w rytm której liny rozwijają się stopniowo, kręcąc się z wolna wokół słupa. Podobno ten taniec ostatnio, niestety, zanika. Wykonuje się go jeszcze w stanie Puebla. Niedaleko Papantli, stolica Totonaków, El Tajín, ze słynną piramidą z niszami. Totonakowie wytwarzali charakterystyczne gliniane figurki uśmiechniętych tancerek.

Po powrocie do stolicy wybieram się jeszcze do azteckiego Malinalco (115 km na południowy zachód od Miasta Meksyku) w towarzystwie aktorów Benjamína Villanueva i jego żony Carmen z Teatru Uniwersyteckiego. Są też z nami ich dzieci. Oglądamy położone na zboczu góry mroczne pomieszczenia, rodzaj ciemnych jaskiń z wyrzeźbionymi orłami i jaguarami. Odwiedzamy też miejscowość pielgrzymkową Chalma, gdzie tłumy wiernych odwiedzają siedemnastowieczny kościół z cudowną rzeźbą Chrystusa.

Ze Stanów Zjednoczonych przybywa siostra mojego kubańskiego przyjaciela Jorgego, Dalia i jej mąż, Edward Rock. W hotelu wręczają mi walizkę, którą mam przekazać Jorgemu w Hawanie. Edward radzi mi skontaktować się w Méridzie na Jukatanie ze swoim znajomym, pisarzem Rodolfo Ruzem Menéndezem. Z upalnej, tropikalnej Méridy robię wypady do kilku miejsc związanych z przeszłością Majów, głównie dwóch: Uxmal i Chichén Itza. W Uxmal największa jest Piramida Wróżbity (Pirámide del Adivino), a oprócz niej, ozdobiony rombami i wyobrażeniami węży Czworobok Zakonnic (Cuadrilátero de las Monjas), Dom Gubernatora i Dom Żółwi. W Chichén Itza postanawiam spędzić cały dzień. Zabytki zajmują tu sporą przestrzeń po obu stronach drogi dojazdowej. Wielka Piramida Kukulkana, zwana też Zamkiem (El Castillo), Świątynia Wojowników (Templo de los Guerreros), boisko do gry w pelotę, obserwatorium z okrągłą wieżą, wielka, głęboka studnia (Cenote Sagrado), do której wrzucano ofiary z pięknych dziewcząt…

Gdy pod koniec dnia opuszczam teren zabytków,  z parkingu rusza ostatni samochód. Podbiegam i okazuje się, że pasażerowie – małżeństwo franko-kanadyjskie oraz Francuz – jadą do Puerto Juárez, a stamtąd na Wyspę Kobiet (Isla Mujeres). Jadę razem z nimi.  Lokujemy  się  w  dużym  namiocie  przy  plaży.  W namiocie tylko hamaki do spania, pod nimi piasek. Pod osłoną nocy, w strojach naturalnych, rzucamy się we czwórkę w morze. Potem pijemy długo wino, koniak i inne trunki. Jest bardzo wesoło! Kanadyjczyk rozciął sobie w morzu nogę, więc nazajutrz Francuz i ja jedziemy na rafę koralową sami. Do spółki wypożyczamy jedną maskę. Pierwszy wchodzi do morza Francuz,  a ja,  gdy  zobaczyłem  tę  orgię  barw  i  kształtów, zapomniałem o bożym świecie i zamiast pół godziny, spędziłem  zanurzony z głową pod wodą  dwie  i  pół  godziny. Francuz z trudem się na mnie doczekał. Nie widziałem nigdy i nigdzie tak pięknego podwodnego świata!!! Nie ma słów na opisanie tych cudów!!!  

Na lotnisku w Hawanie każą mi otworzyć właśnie tę walizkę dla Jorgego i zabierają z niej dwa lub trzy słoiki z jakąś zupą. Przykro mi bardzo, ale nie udało mi się ubłagać celnika, by tego nie robił. Był nieugięty. Przed samym wyjazdem z Hawany udaje mi się przekonać Jorgego, aby zjawił się w sklepie dyplomatycznym i sam wybrał sobie to, czego najbardziej potrzebuje. Protestował najpierw, ale w końcu pojawił się w sklepie i to jako pierwszy. Gdy tam wszedłem, zobaczyłem, że Jorge nieprzytomnie zgarnia z półek wszystko. Zapomniał o bożym świecie, nie widzi mnie. I tylko słyszę:

Kiełbaski „El País”, mielony czosnek i cebula, mięso, owoce, Boże, jak dawno tego wszystkiego nie widziałem na oczy! Wezmę jeszcze świece i zapałki, bo przecież stale gaszą  światło!

Na wózku ogromna góra towarów. Wydałem wszystkie pieniądze, co do grosza! Miałem problemy z tak zwaną wizą wyjazdową, ale w końcu, po walce w Ministerstwie Oświaty, wreszcie ją dostałem. Nawiasem mówiąc, na komunistycznej Kubie trzeba było wciąż takie walki toczyć, aby cokolwiek pozytywnie załatwić !

W chłodny listopadowy dzień ląduję w Madrycie. W meksykańskim wdzianku z frędzlami i w kapeluszu. Parę dni później przylatuję do Warszawy, a potem pociągiem wracam do Wrocławia.

 

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Poprzednia część:

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Czy podróże kształcą?

Florian Śmieja

Wyjeżdżając na rok do Europy obiecałem od czasu do czasu napisać o przebiegu podróży. (…) W odróżnieniu od innych podróży ta odbywała się campingową furgonetką i z całą rodziną, tzn. oprócz rodziców jechały dzieci, czwórka w wieku 6 – 13 z wszystkimi komplikacjami, które taka gromadka potrafi stworzyć. Pierwsze pytanie, które zdaje się nasuwać przy takim stanie rzeczy brzmi: czy zabrane ze szkoły, nie stracą czasu, nie będą odtąd kuleć opóźnione o rok?

Spotkany kiedyś na pikniku w Ohio Amerykanin widząc kanadyjską rejestrację naszego samochodu z rozbrajającą szczerością oznajmił, że on nigdy poza granice swojego stanu nie wyjechał i nie miał zamiaru tego robić w przyszłości. A oto moja gromadka w przeciągu kilku miesięcy przejechała przez dziesięć krajów nie licząc takich dodatków na deser jak San Marino, Watykan czy Monaco. Chyba takie podróżowanie to najdoskonalsza lekcja poglądowa pokazująca zróżnicowanie, a jednocześnie podstawową tożsamość ludzi. Coraz to inny krajobraz, inna architektura, inny język, inne potrawy, inne pieniądze i symbole. Czyżby wiedza książkowa miała być jedynym źródłem poznania czy tylko racjonalizacją niemożliwości takiej idealnej lekcji. No, ale nie uprzedzajmy faktów. Poczekajmy na rezultaty.

Dzieci mogą mieć także swoje odmienne zdanie, bo one są królikami doświadczalnymi i na własnej skórze poznają niektóre konsekwencje podróżowania z dala od domu. To one dzielnie chodziły w Warszawie do lokalnej szkoły podstawowej,  potem uczęszczały do amerykańskiej szkoły w Hiszpanii, a następnie zanim powróciły do Kanady, chodziły do szkoły angielskiej. Nie zapominały też o lekcjach muzyki. W Polsce gry na skrzypcach uczył ich młody żołnierz, potem lekcji fortepianu udzielała Belgijka.

Ale Belgia, szczególnie dla najstarszej Ani, to coś bardzo konkretnego. Ledwie wylądowaliśmy na jesieni w Ostendzie, kiedy poczuła jakieś podejrzane bóle w boku i nie było rady tylko szukać szpitala. Stanęliśmy w Louvain i od razu operacja i okres rekonwalescencji. Otoczenie mówiło po flamandzku, pacjentki też. Nawet odrobina szkolnego francuskiego nic tu nie pomogła. Tak więc ważność obcego języka stała się bardziej oczywista, kiedy dzieci nie umiały nic kupić, wytłumaczyć, ani porozumieć się z rówieśnikami.

Nie znaczy to, że dzieci zawsze korzystają i, rzecz dziwna, nie zależy to tak bardzo od wieku jakby wydawać się mogło. Często przejeżdżaliśmy przez miejscowości szczególnie ciekawe, przez miejsca historyczne i czarujące krajobrazy a pociechy – jak na złość – wolały się bawić swoimi zabawkami. Kiedy indziej natomiast zadziwiały swoją spostrzegawczością i pamięcią. Niespełna sześcioletni smyk poznaje na obrazkach Koloseum i wie jaka była jego funkcja, a oglądając fotografię drogi Via Appia nagle woła, że ją zna i że przecież chodziliśmy po niej. W istocie szliśmy podobną bardzo rzymską ulicą Pompei.

Podróżowanie mimo udogodnień nieraz daje człowiekowi twardą szkołę. Zdarza się, że banki są nieczynne i nie można wymienić pieniędzy, że jest zbyt późno i sklepy są zamknięte albo też nie ma na trasie żywego człowieka. Przymiera się głodem, ma się pragnienie, bo zapasy nie starczają. Nie można czasem znaleźć noclegu. Sypia się różnie, często w warunkach bardzo prymitywnych, w wilgotnych i zimnych pokojach – ale wszystko to jest częścią wielkiego przeżycia jakim jest podróżowanie bez z góry zaplanowanej trasy i bez żadnych rezerwacji. Ta niewiadoma, to ryzyko staje się zgrzytem, złym dniem, albo rewelacją i odkryciem jak nocleg, który wypadł nam w San Marino i otworzył niezapomnianą przygodę poznania tego uroczego zakątka.

Podróże kształcą, bo otwierają horyzonty, pozwalają rozumieć innych, wyzwalają z parafiańszczyzny. Ale trzeba być więcej niż letnikiem, trzeba sobie zadać trudu, by się porozumieć i zorientować, by pomieszkać wśród obcych i spróbować żyć ich życiem. Trzeba chcieć wyrwać się z ograniczenia zasiedziałego obywatela z Ohio.




Hiszpania po raz czwarty (1973-1977) i Kuba po raz drugi (1977).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po powrocie z Ameryki zamieszkaliśmy u matki Rosario, w Colonia Experimental, niedaleko szosy Madryt – Toledo. Mieszkała tam wówczas także ciotka Rosario, siostra matki, Luisa. Niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Zacząłem od razu zabiegać o pracę, ale nie było to bynajmniej proste. Wkrótce wyjechałem na dwa miesiące do Polski.

Gdy tylko wróciłem do Hiszpanii zamieszkaliśmy w naszym nowym mieszkaniu w Móstoles, około 18 km na południowy zachód od Madrytu. Zacząłem prowadzić wykłady z metodyki nauczania hiszpańskiego dla studentów filipińskich w Instytucie Kultury Hispanistycznej. Oficjalnie jako wykładowca figurował Leandro Tormo, który przekazywał mi honorarium. Stopniowo znalazłem też pracę jako nauczyciel języka polskiego (pracująca w PLL „LOT” Hiszpanka Conchita zapragnęła uczyć się naszego języka). Potem także prowadziłem kursy języka francuskiego, rosyjskiego, a nawet niemieckiego. W grupie rosyjskiej miałem pięć dziewcząt, entuzjastek ZSRR, z którymi głównie śpiewałem piosenki rosyjskie i radzieckie, natomiast w grupie niemieckiej w Móstoles był nawet jeden były gastarbeiter znający świetnie język.

Od czerwca  do listopada 1974 pracowałem jako pilot polskich wycieczek z biura „Juventur” w hiszpańskim biurze podróży „Viajes Júcar”. Lipiec i sierpień spędziłem w Polsce z grupami hiszpańskimi. Zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami. Potem jeździłem codziennie rano z udającą się do pracy Rosario, do siedziby Wyższej Rady Badań Naukowych przy ulicy Duque de Medinaceli 4 i tam pracowałem nad moim doktoratem. W styczniu 1975 wyjechałem na miesiąc do Rzymu. Mieszkałem u Eduarda Tamayo Gascue na Via Appia Antica. On był wówczas ambasadorem Wenezueli przy Stolicy Apostolskiej. Bardzo dokładnie zwiedziłem wówczas główne zabytki Rzymu, a w drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze w deszczowej Sienie, wilgotnej Florencji oraz w miarę pogodnej Pizie. Wracając do Madrytu odwiedziłem także po raz drugi Jeannine w Tulonie.

Podczas letniego pobytu w Polsce, pod koniec września 1975, odbył się w Warszawie Zjazd Tłumaczy Literatury Polskiej, w którym wziąłem udział jako jedyny przedstawiciel Hiszpanii (Franco jeszcze żył!). Ostatniego dnia było dla uczestników przyjęcie w pałacu w Jabłonnie. Pojechałem na nie w towarzystwie Joanny Chmielewskiej. W czasie pobytu w Polsce rozmawiałem w Warszawie na UW z prof. Kieniewiczem, a w Krakowie na UJ z prof. Ruskiem. Praca tak, natychmiast, ale mieszkanie, niestety, nie.  Ani jedna ani druga uczelnia nie mogła mi tego zapewnić. Co wobec tego robić? Pozostawał Wrocław, gdzie, według dr Sawickiego, była taka możliwość.

Na początku wakacji 1976 wybrałem się na północ Hiszpanii, do Santander, dokąd parę dni później przyjechały poznane w Polsce w 1974 Julia i Mari Carmen z matką. Nie tylko wybrzeże kantabryjskie, ale i cała prowincja Santander, a także Asturia ogromnie mi się spodobały. Zwiedziłem wówczas przepiękne miasteczko Santillana del Mar (renesansowe pałace o złocistych murach, pięknie zdobione, słynna romańska Kolegiata Św. Juliannyz XII w.) i najbardziej znane w Hiszpanii groty w Altamira, ze ścianami pokrytymi prehistorycznymi malowidłami bizonów. Krajobrazy górskie nadzwyczajnej piękności, no i zielono wszędzie, wspaniała, bujna roślinność w odróżnieniu od nagiej, pustynnej Kastylii. Już na terenie Asturii przeszedłem pieszo słynny wąwóz górskiej rzeki Cares (la Garganta del Cares), a potem, przemierzałem cudowne górskie doliny (Sotres) Szczytów Europy (Picos de Europa).  Zachwyciło mnie wspaniałe Oviedo z cudowną katedrą gotycką (XIII w.) i arcyciekawym skarbcem (IX w.), a potem pre romański kościół Santa María del Naranco (IX w.) o bardzo eleganckiej sylwetce. Był jeszcze kościół pre romański Św. Krystyny z Lena (IX w., Santa Cristina de Lena) i  św. Michała z Lillo (San Miguel de Lillo).  Wszystkie trzy stoją samotnie wśród gór, z dala od wszelkich osiedli.

W Hiszpanii miałem jeszcze dwie porządne „chałtury”: pracę tłumacza na Międzynarodowym Kongresie Turystyki (tłumaczyłem z hiszpańskiego na francuski) i przekład z rosyjskiego na hiszpański książki o gimnastyce wyczynowej mężczyzn. Na kongresie było to tłumaczenie pisemne do kongresowego pisma wychodzącego codziennie i siedziałem nad nim do bardzo późnych godzin nocnych. Do Móstoles wracałem śmiertelnie zmęczony około czwartej nad ranem. Tłumaczenie z rosyjskiego odbywało się w bardziej zwolnionym tempie, zwłaszcza, że upały na zewnątrz były nieznośne. Na szczęście, byłem sam. Okna zaciemnione i piłem stale hiszpańskie „whisky and soda”. Zdarzyła mi się jedna pocieszna pomyłka. Nie mogłem znaleźć w żadnym słowniku hiszpańskiego odpowiednika rosyjskiego słowa „бревнo”. W rosyjsko-francuskim były dwa znaczenia: 1. walec, 2. bęben. Dałem walec i dopiero później zorientowałem się, że chodzi o równoważnię…

Na stałe do Polski wyjechałem  z  Madrytu  w  połowie  września  1976.  Autokar z latynoamerykańskimi turystami udającymi się do Paryża zatrzymał się na pierwszą noc w mieście Vitoria w Kraju Basków, a na drugą w Bordeaux. Potem było spotkanie z Kaziem Piekarcem w Paryżu i nocleg w hotelu tuż przy Gare du Nord. Nazajutrz wyjazd do Gandawy, gdzie zatrzymałem się na kilka dni u Patricka Collarda, belgijskiego hispanisty. Potem  przeniosłem się do Bułgara Ilii Stefanowa, który mieszkał w bardzo proletariackiej dzielnicy Gandawy. On uciekł z komunistycznej Bułgarii i w żaden sposób nie mógł pojąć, dlaczego ja wracam do komunistycznej Polski. Udało mi się zwiedzić Gandawę, Brugię, Mechelen (po francusku Malines) i Brukselę. Olśniła mnie zwłaszcza Brugia, gdzie byłem trzykrotnie. Wszystkie cztery miasta belgijskie okazały się prawdziwymi klejnotami architektury. Cudowne kościoły gotyckie o strzelistych, smukłych wieżach, a ponadto w Brugii i w Gandawie malownicze kanały, dzięki którym zwłaszcza Brugia zyskała sobie miano „Wenecji Północy”, wspaniałe malowidła i rzeźby w kościołach i licznych muzeach.

W Instytucie Filologii Romańskiej na Uniwersytecie Wrocławskim prowadziłem początkowo lektorat języka hiszpańskiego dla zaawansowanych i przekłady z języka polskiego na język francuski. Później, zamiast przekładów,  dostałem ćwiczenia praktyczne z gramatyki francuskiej. Gdy w 1986 roku utworzono Zakład Iberystyki, doszły „moje” przedmioty: historia i kultura Ameryki Łacińskiej i Portugalii, wprowadzony przeze mnie po raz pierwszy język i kultura Portugalii oraz historia języka hiszpańskiego.

Tymczasem Piotr Sawicki wyznaczył mnie na organizatora obozu naukowego dla studentów i w lutym 1977 pojechałem służbowo do Hiszpanii, by ten obóz przygotować. Na lotnisku Barajas spotkałem przypadkowo pana Pawłowicza, kierownika LOT-u w Madrycie. Zaproponował mi pracę w biurze LOT-u, a ja bardzo chętnie przystałem na tę propozycję. Przez cały miesiąc pobytu chodziłem tam popołudniami na kilka godzin.  Pan Pawłowicz, podpisując ze mną umowę, sumitował się, że nie są to wysokie zarobki, ale na podstawie zaświadczenia można ubiegać się o bezpłatny przelot jakimiś liniami do dowolnie wybranego miejsca. Wybrałem natychmiast Meksyk. Meksykanie z linii Aeroméxico, sąsiedzi LOT-u w Madrycie, odmówili, ale zgodziły się i owszem Kubańskie Linie Lotnicze (Cubana de Aviación). Umówiłem się z nimi, że przyjadę latem i dokładnie wszystko ustalimy.

Podczas tego pobytu  w  Hiszpanii  wygłosiłem w Instytucie Kultury Hispanistycznej w Madrycie wykład o Calderonie i Słowackim (porównanie oryginału Księcia niezłomnego z polskim tłumaczeniem). Któregoś dnia mój wspaniały przyjaciel Enrique Brasó zawiózł mnie do Illescas (na trasie do Toledo), gdzie w miejscowym Szpitalu Miłosierdzia obejrzeliśmy cudowne obrazy El Greca.

W lipcu 1977 leciałem do Madrytu, a potem do Hawany. Po trzynastu latach kolejna podróż na Kubę! Samolot miał nocą postój techniczny na wyspie Santa María  w Archipelagu Azorów. Po wymianie na lotnisku w Hawanie tak zwanego czeku bankierskiego na „dewizy socjalistyczne”, taksówką pojechałem do hotelu „Deauville” przy Maleconie. Hotel wypełniony turystami z Kanady i Włoch i ja wśród nich. Biorę najpierw prysznic, a potem telefonuję do Jorgego i do Kati. Kati pyta, kto mówi. Ja: przyjaciel. Ona: mam wielu dobrych przyjaciół, ale najlepszym jest Zygmunt! Najpierw pojawia się Jorge, a gdy rozmawiamy w hallu na dole, wpada Kati. Biorę ją w objęcia i podnoszę do góry. To wszystko na tle przemawiającego w telewizji Fidela Castro. Jak zwykle, wykrzykuje przeciwko „imperialistom z Północy”. Nazajutrz przyjeżdża po mnie z Ambasady PRL pani Maria Dembowska, pełniąca wówczas funkcję attaché kulturalnego i wspaniałą limuzyną z klimatyzacją wiozą mnie na Wydział Sztuki i Filologii, przy Zapata i G, czyli tam, gdzie przed 13-stu laty miałem zajęcia. Wysiadam u stóp gigantycznych figowców. Upał nieziemski! Zastanawiam się, jak ludzie mogą mieszkać i żyć w takim wrzątku.

Wieczorem przenoszę się do Jorgego, który uzyskał na to zgodę Komitetu Obrony Rewolucji w swojej dzielnicy. Piętrowy dom w dzielnicy Santos Suárez. Woda jest tylko godzinę rano i godzinę po południu. Trzeba ją nabierać do wanny, a kąpiel wygląda w ten sposób: nabiera się z wanny wiadro wody i puszką polewa ciało, po czym namydla je i spłukuje przy użyciu puszki. To wszystko siedząc na nieczynnym bidecie. Wobec braku podstawowych produktów spożywczych, to ja robię zakupy w sklepie dyplomatycznym za moje „dewizy socjalistyczne”. Wybieramy się do Santa María del Rosario, 19 km na południowy wschód od Hawany. Osiemnastowieczny kościół w remoncie, ale nalegam, aby mnie wpuścili. Cudowne, złocone barokowe ołtarze.

Bywam w Instytucie Lingwistyki Kubańskiej Akademii Nauk w alei Salvadora Allende (dawniej Karola III) oraz u miłych państwa Wyderków w budynku „Foxa”. Parokrotnie także u Kati w dzielnicy Marianao i u Lourdes w dzielnicy Playa Miramar. Obie wymienione tu panie to moje niegdysiejsze wielkie „sympatie” z pierwszego pobytu na wyspie. Zresztą zarówno jedna jak i druga dały mi wspaniałe rekomendacje do osób, które w Meksyku potraktowały mnie bardzo życzliwie i wiele mi pomogły.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Asturia

Bruksela

Florencja

Kuba

Mechelen

Oviedo

Piza

Rzym

Santillana del Mar

Poprzednie części dziennika z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Australia. Dzień 26 Stycznia.

Adam Fiala (tekst), Andrzej Fiala (zdjęcia)

Korespondencja z Australii

Nie ma chyba kraju poza Australią, który by ciągle kontestował datę Święta Narodowego 26 Stycznia. Czynią to głównie aktywiści poprawnie myślący. Dlaczego poprawnie? Ponieważ 26 Stycznia przypłynęła Pierwsza Flota z konwiktami, co z kolei zostało uznane za inwazję i kolonizację tego lądu, rzekomo pustego (Terra Nulla), ale zamieszkałego przez Aborygenów z ich kulturą, mającą tradycję tysięcy lat.

Problem jest w tym, że akurat przybycie Pierwszej Flotylli wypada w środku magicznego australijskiego lata, zapraszającego do plaż, pikników, fajerwerków, pokazów lotniczych i tym podobnych imprez, które w rzeczywistości ustawiają to Święto.

Aktywistom jest wszystko jedno, siedzą przeważnie w pomieszczeniach chłodzonych przy komputerach i obmyślają jak utrudnić życie zwyczajnym ludziom, także Aborygenom, którzy lubią to Święto wraz z ich występami, tańcem i muzyką.

Aktywiści szukają innej daty, być może akurat wypadającej w zimie, kiedy jest chłodno, wiatr, deszcz i krótki dzień. Wybranie takiej daty zaspokoi marzenia aktywistów, ale utrupi to piękne Święto, jedyne które naprawdę lubię w Australii (poza dwoma religijnymi).


Andrzej Fiala. Fotoreportaż z obchodów Dnia Australii.




Chile, Argentyna i Puerto Rico (wrzesień 1973).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Wiedzieliśmy, że sytuacja w Chile jest bardzo zła. W samolocie z La Paz do Santiago de Chile Rosario, tuląc się do mnie, rzekła błagalnie: „Oby tylko nas w Chile nie poczęstowano jakąś kulą!”. Na lotnisku Pudahuel rozgardiasz. Jest właśnie strajk komunikacji i jedynym sposobem pokonania prawie 40 km do Santiago jest taksówka. Taksówkarz jednak zażyczył sobie bajońskiej sumy za przejazd. Rosario zwierzyła się z tego jakiemuś carabinero, a ten zmusił taksówkarza, mierząc weń karabinem, do zawiezienia nas do Santiago za „normalną” cenę. Kierowca jest wściekły i wiezie nas do bardzo drogiego hotelu Sheraton przy Plaza de la Moneda. Idziemy do tańszego Panamericano, niedaleko stamtąd. W pokoju jest chłodno i miła recepcjonistka użycza nam grzejnika na kółkach.

Niewiele widzieliśmy w mieście. Najpierw spotkanie z poznanym na Kubie inżynierem, Mario Saavedrą Guzmánem, który wysyła z nami swego asystenta Maxa do Ambasady Argentyńskiej. Jest dla mnie wiza argentyńska! Moja radość nie ma granic. Wizyta u matki Maxa, miłej starszej pani nie mającej złudzeń co do przyszłości socjalizmu w Chile. W mieście udało nam się zjeść obiad i to na ten obiad słynne „caldillo de congrio” (zupę z morskiego węgorza), tak cudownie opisaną przez Pabla Nerudę:

ODA DO ZUPY Z MORSKIEGO WĘGORZA

W chilijskim

morzu

burzliwym

żyje różowy węgorz,

gigantyczny wąż morski

o śnieżnobiałym mięsie.

A w garnkach

chilijskich,

na wybrzeżu,

narodziła się zupa,

gęsta i soczysta,

pyszna.

Zanieś do kuchni

obdartego ze skóry węgorza,

jego skóra schodzi

jak rękawiczka

i odsłania się

wówczas

morskie grono,

delikatny węgorz

lśni

już obnażony,

gotowy

na nasz apetyt.


Teraz

zbierasz

czosnek,

pogłaskaj najpierw

tę cudowną

kość słoniową,

powąchaj

jej gniewną woń,

a potem

podsmaż posiekany czosnek

z cebulą

i pomidorem,

aż cebula

nabierze złotej barwy.

W tym czasie

ugotuj

w parze

mięsiste

morskie krewetki,

a kiedy już będą

miękkie,

kiedy dojrzeje już smak

sosu

powstałego z soku

oceanu

i przejrzystej wody,

jaką wydało światło cebuli,

wtedy

dodaj węgorza,

niech się zanurzy w chwale,

niech w garnku

nabierze smaku,

niech stwardnieje i nasiąknie.


Teraz już tylko trzeba

dodać do potrawy

śmietany,

tej gęstej róży

i wolnemu

ogniowi

powierzyć ten skarb

aż w zupie

podgrzeją się

esencje Chile

i na stole

staną nowożeńcy:

smaki

morza i ziemi,

abyś w tym daniu

poznał niebo.

Z hiszpańskiego tłumaczył Zygmunt Wojski

Pani, która podała nam tę przepyszną zupę z węgorza, żałuje, że przyjechaliśmy do Chile właśnie teraz, gdy kraj zamienił się w rozjątrzone mrowisko. Opowiada, jak tu było przedtem cudownie… Potem porośnięte drzewami Wzgórze Świętej Łucji (Cerro de Santa Lucía), skąd obszerny widok na miasto. Odwiedzamy w Bibliotece Narodowej jej szefa, poetę Juvencio Valle (1900-1999), który namawia nas do wzięcia udziału w manifestacji poparcia dla Salvadora Allende. Widzieliśmy ją potem. Szły niekończące się tłumy, ale równie liczne tłumy przeciwników obserwowały ten pochód z chodników z bardzo ironicznymi minami. Po mieście krążyły grupki osób zbierających podpisy, aby Allende ustąpił.

Wieczorem kolacja u matematyczki Horty Villarroel Marín de Saavedra, żony Maria Saavedry Guzmána, w dzielnicy Las Condes, w której mieszka także Allende (skromna willa w stylu starohiszpańskim, z dwiema wielkimi glinianymi kadziami na deszczówkę, została obecnie przekształcona w muzeum Salvadora Allende). Horta, ta „socjalistka” poznana na Kubie, mieszka jak bogata burżujka w pięknej willi. Ma służącą, którą wzywa do jadalni dzwoneczkiem. Na kolacji jest obecna także jej córka Cecilia oraz zięć. Nawet na chwilę nie mogliśmy zatrzymać się przed willą Salvadora Allende. Gdy zięć Horty i Maria nieco zwolnił, strażnicy natychmiast wymierzyli w nas lufy karabinów. W dzielnicy Las Condes warto zwrócić uwagę także na centrum kulturalne Santa Rosa de Apoquindo. Pochodzący z XVII wieku dom w stylu portugalskim zyskał w XIX wieku nowy wystrój: kolumny i fryzy. Całość tworzy stylową podkowę, z jednej strony całkiem otwartą.

Coś trzeba zrobić z pieniędzmi, bo na lotnisku zmuszono nas do wymiany bardzo pokaźnej ich ilości. Sklepy jednak pozamykane, strajk. Odnaleźliśmy przypadkiem jeden, częściowo otwarty. Przechodzimy do wnętrza pod opuszczoną prawie całkiem kratą, niemal czołgając się. Kupuję sweter i szlafrok, który nadal noszę (sic!). Największe kolejki – kilometrowe! – przed piekarniami, nawet przed zamkniętymi. Niełatwo znaleźć taksówkę na lotnisko, ale jakoś się udało.

Lot do Mendozy w Argentynie był krótki i niesamowity. Samolot natychmiast jął się ostro wznosić. Przeleciał potem nad najwyższymi szczytami Andów i zaraz zaczął opadać. Na lotnisku dwa samochody z rodziną Rosario. W San Juan mieszka brat jej matki. Wszyscy niesłychanie mili. Jedziemy do San Juan, 169 km. Spędzamy tam 3 dni. 25 km od San Juan (w Rawson) Muzeum Archeologiczne, w którym znaleziona wysoko w Andach mumia inkaska (na szczycie El Toro, 6100 m wysokości). San Juan jest stolicą regionu winnic. Wszędzie wokół miasta rozległe uprawy winorośli i inne plantacje. Czy byliśmy w słynnej Dolinie Księżycowej (Valle de la Luna)? Szczerze powiem, że nie pamiętam. Chyba jednak nie, bo jest to aż 300 km od San Juan, a formacje skalne są tak oryginalne (grzyby skalne, etc.), że z pewnością bym zapamiętał.

Z San Juan do San Luis, a stamtąd samolotem do Buenos Aires. Hotel „Victory” na ulicy Maipú, blisko Plaza San Martín, z ogromnym, rozłożystym ombú (Phytolacca dioica), a po polsku lizbona zielona. Jesteśmy w samym centrum, punkt wyśmienity! Mimo że i tu sytuacja polityczna dość fatalna (Perón i jego kolejna żona, tym razem była tancerka z kabaretu, Isabelita!) miasto urzeka nas całkowicie. Budowle są wielopiętrowe, niezwykle eleganckie, wzorowane na europejskich, ulice bardzo szerokie. Nazajutrz jedziemy do podstołecznego Martínez. To Rosario na widok rosłego pana w brązowym poncho, podlewającego  kwiaty pod domem, mówi do mnie: „To twój wujek”. Wzruszenie, opowieści. On się mnie nie spodziewał zupełnie! Przed wojną odbywał służbę wojskową w Korpusie Ochrony Pogranicza na Wołyniu i Podolu, a po wojnie dostał się do Włoch, skąd po kilku latach wyemigrował z żoną Włoszką i córką do Argentyny. Zbyt dobrze poznał „smak” życia w maleńkiej wsi mazowieckiej pod Skierniewicami, by do niej nie wracać po wojnie. Byłem jedyną osobą z jego rodziny, która go tu odnalazła.

Umawiamy się na kolejny dzień i gdy jesteśmy na dworcu Retiro widzę, że ktoś czyta rozłożoną gazetę. Na pierwszej stronie wypisane wielkimi literami: „Zamach w Santiago de Chile” i zdjęcie Pałacu de la Moneda w kłębach dymu. Było to 11 września 1973.

Moi kuzynostwo Iza i Jurek oraz mąż Izy, Gabriel, zapraszają nas na wycieczkę statkiem po delcie Parany w El Tigre pod Buenos Aires. Ta wielka argentyńska rzeka tworzy tu właśnie ogromną deltę z dużą ilością wysp, na których eleganckie wille i domki letniskowe zamożnych mieszkańców Buenos Aires. A po rozlicznych rzekach i kanałach delty kursują mniejsze i większe stateczki wypełnione po brzegi turystami. Barwa wody wszędzie jest tak ciemno brązowa, że widoczność w niej żadna. Prawdę mówiąc, jedyna atrakcja to wyspy, wille, przystanie, roślinność oraz mijające nas statki.

W kolejne dni spacerujemy po śródmieściu: ulice Florida, Corrientes, Plaza San Martín… Dochodzimy do Plaza de Mayo, gdzie dzieci ustawione pod transparentem Argentina – potencia (Argentyna – mocarstwo). Na ścianach kamienic napisy: Evita al poder con Perón e Isabel (Evita do władzy z Peronem i Izabelą). Na lotnisku El Parque nieprzebrane tłumy wiwatują od rana na cześć Isabelity, która dopiero wieczorem ma wracać z miasta Santa Fe

Costanera Norte (promenada nad mętną czekoladową La Platą) i brzuchate pnie puchowców wspaniałych o hiszpańskiej nazwie palo borracho (Chorisia). Któregoś dnia wieczorem wybieramy się na koncert do El Viejo Almacén (Starego Magazynu), na rogu ulic Independencia i Balcarce w dzielnicy San Telmo. Program cudowny. Na bandoneonie niebiańsko gra najlepszy w całej historii gry na tym instrumencie Aníbal Troilo (1914-1975), zwany Pichuco, śpiewa najbardziej znany wówczas wykonawca tang, Edmundo Rivero (1911-1986) i wielu innych. Znajomi Argentyńczycy zazdroszczą mi, że udało mi się posłuchać ich na żywo na owym koncercie, gdyż byli znakomici, a zostało im wówczas już niewiele lat  życia. Nie zapomnę, gdy Aníbal Troilo grał przepiękne tango Del barrio de las latas (Przyszedł z dzielnicy nędzy). Nagrywaliśmy cały koncert na magnetofon, ale baterie były już bardzo słabe i słyszalność dość podła. Aliści teraz… bez najmniejszego trudu odnajduję to właśnie tango wykonywane właśnie przez Aníbala Troilo na youtube  i mogę upajać się jego pięknem do woli!

Oscar Gamardo (studiował w łódzkiej filmówce w połowie lat 60.) radzi nam iść koniecznie do znanego bardzo lokalu o nazwie La bola loca (Szalona kula),  niedaleko naszego hotelu, na tej samej ulicy Maipú. Występują trzy gwiazdy piosenki argentyńskiej: Susana Rinaldi (jej numer popisowy to „Malena śpiewa tango, jak nikt inny”), Mariquena Monti (o głosie porównywanym do głosu Edith Piaf)  i Amelita Baltar, żona Astora Piazzoli, specjalizująca się raczej w folklorze argentyńskim. Było to zaraz po zamachu w Santiago de Chile i zgodnie z jedyną wersją, którą wszyscy podawali, Salvador Allende popełnił samobójstwo po ataku na Pałac La Moneda.

Jeden dzień, prawie cały, stracony na bezskuteczne oczekiwanie w konsulacie Brazylii na wizę brazylijską. Nie tym razem! W Brazylii prawicowa dyktatura i mowy nie ma, bym mógł tam pojechać z moim paszportem peerelowskim.

Byliśmy też w dzielnicy portowej La Boca. Najbardziej malownicza jest ulica Caminito (Dróżka, jak tytuł znanego tanga), z domami z falistej blachy, w jaskrawych kolorach i ścianami ozdobionymi płaskorzeźbami przedstawiającymi scenki rodzajowe, głównie związane z tangiem. Bardzo tu kolorowo. To była ongiś dzielnica emigrantów włoskich, którzy, tuż po przybyciu z dalekiej Europy, osiedlali się tu masowo.

Gdy po miesiącu wracamy do Caracas, na lotnisku w Limie Peruwiańczycy witają Nicolae Ceauşescu. Widzimy tę ceremonię przez okna pawilonu tranzytowego. W Caracas zatrzymujemy się jeszcze na tydzień w hotelu „El Pinar” w dzielnicy El Paraíso, a potem kolejne pięć dni spędzamy na wyspie Portoryko. Mieszkamy w hotelu obok Starego Miasta, u starszej Hiszpanki. Stare San Juan to pięknie odnowiona kolonialna dzielnica, za którą na wyniosłym cyplu ogromna forteca El Morro strzeże wąskiego wejścia do rozległej zatoki.

Wspólnie pojechaliśmy na cudowną plażę Luquillo, olbrzymią, szeroką, o białym piasku, gdzie całe gaje palm kokosowych, a potem do  deszczowej dżungli u stóp góry El Yunque (1050 m). Teraz ta dżungla nosi nazwę Bosque Nacional El Yunque (Państwowy Las El Yunque). Wodospady, potoki, drzewiaste paprocie, małe kolorowe ptaszki zwane san pedrito (Todus mexicanus), papugi, śpiewające zielone żabki coquí (Eleutherodactylus coqui), a także węże boa, tak jak na sąsiedniej wyspie Haiti (na Kubie nie ma tych węży)… Portoryko było wówczas jedynym krajem Ameryki Łacińskiej, gdzie autobusy były nie tylko niezwykle czyste, ale posiadały dobrze działającą klimatyzację. W pozostałych krajach Ameryki Łacińskiej podróż autobusem to była istna męka ze względu na upał i straszny tłok.

W informacji turystycznej zapisujemy się na bezpłatną wycieczkę po wielkiej zatoce  San Juan, połączoną ze zwiedzaniem wytwórni rumu Bacardí po drugiej stronie zatoki oraz obiadem. Większość turystów zna angielski i tylko ja chwytam tylko  pojedyncze słowa podczas wycieczki, ale do obiadu dostajemy asystę w osobie niejakiego Johna Ruiza, Portorykańczyka, który zna hiszpański. I oto już w trakcie konsumpcji zaczyna się prelekcja poświęcona reklamie działek budowlanych na Florydzie. Prelegent posługuje się sprawnie rzucanymi na ekran planami, dokładnymi opisami, a przy innych stolikach  kolejni przedstawiciele przedsiębiorstwa,  dokonują cudów,  abyśmy  nabyli owe działki. W życiu nie doznałem czegoś podobnego. Perswazja, by nie powiedzieć nachalność z ich strony była tak obezwładniająca, że nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że jednak nie podpisaliśmy umowy!

W przeddzień odlotu do Madrytu sam wynajmuję taksówkę i  objeżdżam wyspę dookoła, co trwa całe popołudnie i wieczór. Najpierw północne wybrzeże, a potem dwa najważniejsze po stolicy miasta Mayagüez i Ponce, a potem  przez góry z powrotem do San Juan. Na północnym zachodzie wybrzeże bardzo uprzemysłowione.  Widać  jakieś potężne rafinerie  ropy  naftowej. Szkoda, że na tak pięknej i niewielkiej wyspie Amerykanie zdecydowali się wybudować takie dymiące kombinaty przemysłowe… Moim zdaniem to zupełnie bez sensu.

Na lotnisku w San Juan wita nas osiadły tutaj kubański lingwista Humberto López Morales i zaprasza do kawiarni. My zamawiamy znakomity koktajl ananasowy piña colada, a on dla siebie prosi  pompatycznie po hiszpańsku whisky z lodem (un güisqui sobre las rocas), co w tłumaczeniu na polski brzmi „whisky na skałach”. To miał być dla nas jeden z dowodów na to, jak często i jak poprawnie używany jest na wyspie język hiszpański. Jak zwykle, pocieszny jest ten Humberto!

Jeszcze nie wiedzieliśmy, że samolot Iberii będzie musiał zawrócić po coś czy kogoś do Caracas i dopiero stamtąd poleci do Madrytu. Niestety! Lot był bardzo niewygodny, bez żadnej telewizji i z dość podłym jedzeniem. Na lotnisku w Madrycie czekali na nas matka, brat, ciotka i wujek Rosario z całą rodziną. Zaczynał się dla mnie całkiem nowy  i oj, niełatwy etap życia.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Santiago de Chile

Buenos Aires

Delta Parany

Portoryko

Fauna i flora

Inne

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/