Za linią horyzontu

Rozmowa z podróżnikiem i pisarzem Jerzym Adamuszkiem.

Joanna Sokołowska-Gwizdka: Pana książki różnią się od siebie sposobem przekazu i rodzajem obserwacji, ale jedno w nich jest wspólne – czytelnik ma wrażenie, że rozmawia z kimś znajomym, kto właśnie wrócił z podróży i dzieli się swoimi spostrzeżeniami. Raz są to tylko ulotne spostrzeżenia, skojarzenia, zapamiętane obrazy, innym razem bardzo wnikliwa obserwacja świata. Ludzie są w tym świecie prawdziwi, jak na fotografii bez retuszu, a przyroda nieokiełznana, z którą trudno się nam mierzyć. A jednak człowiek podejmuje wyzwania. Przy okazji lektury poznaje się też autora. Jest w panu bardzo dużo energii i ciekawości, będącej siłą napędową do zdobywania, do wysiłku fizycznego, pokonywania samego siebie. Jak to się stało, że zaczął pan podróżować?

Jerzy Adamuszek: Może zbieg okoliczności sprawił, że robię, to, co robię. Nigdy nie interesowało mnie podróżowanie tylko dla samego podróżowania. Wszystkie moje wyprawy miały charakter po części sportowy i były jednocześnie wyczynem. No, może oprócz wyprawy do Afryki. Ale inne, na pewno tak. Następne podróże, które gdzieś mi tam na razie w głowie kiełkują, na pewno tak zaplanuję i zaprojektuję, aby ich bazą był wyczyn sportowy.

JSG: Kiedy odkrył pan, tę wielką, łączącą się niejednokrotnie z ryzykiem, pasję podróżniczą?

JA: Myślę, że to gdzieś tkwi w człowieku od dziecka. Robić coś ciekawego, żyć inaczej, niż żyją wszyscy wokół, nie ulegać stereotypom. Ta chęć rozwija się wraz z dorastaniem, podwyższamy sobie poprzeczki, pokonujemy kolejne bariery. Dla małego dzieciaka, świat się kończy gdzieś tam za rzeką, może w lesie. Dla mnie linia horyzontu w małej miejscowości, w której mieszkałem, była linią marzeń. Przekroczenie jej było pierwszym doświadczeniem, które łączyło się ze smakiem przygody. Wyprawy rowerowe do sąsiedniej miejscowości, wyprawy na pustynię Błędowską, pozostawiały niezapomniane wrażenie. Wraz z dorastaniem świat stawał się większy. W okresie studiów zaczęły się małe wyjazdy zagraniczne. Zawsze jednak coś takiego we mnie siedziało, co mi mówiło, że moje podróże muszą być inne, nie mogą być standardowe.

JSG: Ale dopiero w Kanadzie zrealizował pan marzenia o wielkich wyprawach i rekordach na dużą skalę.

JA: Na początku pobytu w Kanadzie próbowałem odnaleźć się jako emigrant. Chciałem robić doktorat, ale niestety, w latach 80. nie uznawano tytułów magistra z krajów Europy wschodniej, nawet po Uniwersytecie. Jagiellońskim. Wziąłem się więc ostro za budowanie swojej emigracyjnej egzystencji. Ciężko pracowałem, aby wraz z małżonką utrzymać rodzinę i odłożyć trochę pieniędzy. Cały czas jednak tkwiła gdzieś we mnie chęć przeżycia przygody i pokonania samego siebie. Zacząłem się przygotowywać do pierwszej, najważniejszej, pionierskiej, wyprawy samochodem osobowym przez obie Ameryki po rekord Guinnessa. Zainwestowałem w nią wszystkie oszczędności. Kupiłem starego cadillaca i pojechałem. Udało się. Byłem pierwszym i jedynym, który to zrobił samotnie. O skali trudności świadczy fakt, ze w niecały rok później, Garry Sowerby i Tim Cahill przejechali ten sam dystans w czasie o 3 dni dłuższym, pomimo że byli całkowicie sponsorowani przez General Motors na sumę około 300 tys.$ US. Guinness wystawił mi certyfikat, ale potem ze względu na bezpieczeństwo wprowadzono nowe przepisy. Żeby wejść do Księgi Rekordów, w samochodzie musi być kierowca, jego zastępca i pilot. Natomiast ja, od początku do końca jechałem samotnie. Samochód był moim hotelem, kuchnią, domem. Rekordowy odcinek 23 527 km z Prudhoe Bay nad Morzem Beauforta na Alasce do Ushuaia na Ziemi Ognistej, przejechałem w 18 dni 11 godz. i 15 min. Włączając w to dojazd z Montrealu na Alaskę oraz powrót z Ziemi Ognistej do Boliwii, podróż trwała ponad 7 tygodni, a pokonana odległość wynosiła 40 370 km. Jadąc w ciemno nie zastanawiałem się nad niebezpieczeństwami, które mi grożą. Była we mnie wielka siła determinacji i siła woli. Na pewno teraz bym się na taką podróż nie porwał. Ale młodość ma swoje prawa. Miałem wtedy 31 lat. Była to moja, jak do tej pory, najważniejsza wyprawa. Nie chodzi tu tylko o ilość przejechanych km, ale o sposób, w jaki tego dokonałem.

JSG: Czy powodzenie tej pierwszej wyprawy zachęciło pana do dalszego pokonywania siebie i swoich możliwości?

JA: Na pewno tak. Choć po powrocie do Montrealu, musiałem na nowo stawać na nogi i odbić się finansowo, gdyż pozostało mi w kieszeni 10 dol. Postanowiłem jednak iść za ciosem. Byłem parę razy w południowej Ameryce, jeździłem samochodem, kajakiem, rowerem, biegałem w maratonach, miałem ogromną ilość energii. Przez 6 lat organizowałem masową imprezę kajakowo-rowerową dookoła Wyspy Montreal. Poza tym moje dwa odkrycia geograficzne zostały zarejestrowane przez Guinnessa.

JSG: Celem pana wypraw nie zawsze jednak był tylko rekord Guinnessa.

JA: Interesują mnie też wyprawy o charakterze eksploracyjnym. Brałem np. udział w wyprawie do źródeł Amazonki, zorganizowanej przez mojego kolegę, Andrzeja Piętowskiego na zlecenie National Geographic. Celem wyprawy było udokumentowanie, gdzie faktycznie rozpoczyna się Amazonka. Dwa razy pojechaliśmy do Peru, no i nasze poszukiwania zakończyły się sukcesem. W wyprawie brała udział starannie dobrana międzynarodowa ekipa, między innymi był tam Marek Kamiński, znany polarnik i Piotr Chmieliński, który jako pierwszy przepłynął Amazonkę. Przebywaliśmy prawie trzy tygodnie w górach na wysokości ponad 4 tys. m, przez 2 tygodnie spaliśmy w namiotach.

Inna wyprawa, w której uczestniczyłem, organizowana przez kolegę Mietka Kwapicha, a mająca charakter wyczynu sportowego, to wejście na 6-cio tysięczne ekwadorskie wulkany. Pierwszy raz w życiu byłem wówczas na wyprawie, wysokogórskiej, wchodzenie na lodowiec jest już przecież taką wyprawą. Trochę inny charakter miał mój udział jako polskiego reprezentanta w rajdzie samochodowym „Aurora Vacation Challenge”, gdyż naszym celem było reklamowanie samochodu. Skala trudności może nie była duża, nie chodziło tu o wygraną, lecz o sam przejazd 10-ciu tys. km po drogach Stanów Zjednoczonych.

JSG: Czy obok celu sportowego, ciekawi pana kontakt z ludźmi, których spotyka pan po drodze?

JA: Oczywiście, kontakt z ludźmi jest bardzo ważny, choć wynika niejako z celu nadrzędnego, czyli wyczynu sportowego. Np. przejechałem na rowerze przez całą Kubę. Nie było to łatwe, ze względu na to, że miałem dziennie do pokonania średnio 130 km. Żeby wykręcić tyle km trzeba mieć siłę, a żeby mieć siłę, trzeba zjeść. A na Kubie trudno było jeść regularne posiłki, jeśli się zwiedzało kraj poza wytyczoną linią hotelowo-turystyczną. Ale po drodze spotykałem dziesiątki życzliwych, gościnnych i bezinteresownych osób, które mi pomagały. To było bardzo pokrzepiające doświadczenie, że nie tylko wartość monetarna jest wartością nadrzędną, istnieje jeszcze człowiek. Poza tym myślę, że nie ma lepszego środka do zdobycia prawdziwych informacji o jakimś kraju, jak ludzie w nim żyjący.

JSG: Czy w pokonywaniu siebie i swoich możliwości, czuje się pan bezpiecznie, jeśli wspomagają pana współczesne zdobycze techniki, wysoka technologia itd.?

JA: Do  trudnych wypraw w inne części świata, trzeba się odpowiednio przygotować i na pewno pomagają w tym zdobycze techniki, ale nie do przesady. Są tacy, którzy wydają setki dolarów na super sprzęt high tech, szczególnie wtedy, gdy mają bogatych sponsorów. Nie jestem zwolennikiem takiego podejścia. Według mnie wszystko ma swój limit. Może lepiej jednak jest, jeżeli jesteśmy odcięci od tego kontaktu i liczymy tylko na siebie. W Kanadzie mieszka kajakarz, Dona Starkel. Bardzo skromny człowiek z Winipegu, nieznany, bo niestety nigdy nie miał sponsorów typu Mc Donalds. Dokonał jednak takich rzeczy, o których można by tylko marzyć. Na przykład jako pierwszy w wieku 57-miu lat przepłynął tzw. North West Passage (przejście północno-zachodnie). Zajęło mu to dwa sezony. Był sam, bez żadnej pomocy, bez żadnych telefonów i żadnych zdobyczy cywilizacji. I to jest to, co brakuje dzisiejszym wyprawom, liczenie na siebie i swoje siły.

JSG: Co skłoniło pana do pisania?

JA: Miałem parę poważnych – na szczęście nie z mojej winy – wypadków samochodowych. Kilka razy byłem na skraju życia i śmierci. Po wyjściu cało z ostatniej kraksy, dotarło do mnie, że życie jest ulotne, jak piórko, jak płomień świecy. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, że można je stracić w każdej chwili. Wtedy sięgnąłem po pióro i papier. Jakiś święty kiedyś powiedział, że zawsze trzeba być gotowym na odejście. I to jest prawda. Na wyprawie do Peru z National Geographic, śmiertelnie się zatrułam, a moje życie wisiało na włosku. To był przypadek, który miał miejsce w odległej części świata, ale to samo może się zdarzyć nawet w najbardziej cywilizowanym miejscu. 11 września 2001 r. promowałem swoje książki na Manhattanie w Nowym Jorku. Stałem tuż obok południowej wieży World Trade Centre.

Nie znamy więc dnia, ani godziny, dlatego dalej piszę.

JSG: Myślę, że podróże pokazały panu, jakie świat zawiera bogactwo, nie związane z pogonią za dobrami materialnymi, zdobyczami techniki i osiągnięciem tzw. „naszej małej stabilizacji”, jak to określił Różewicz. Były też sprawdzianem jak daleko można przekroczyć linię horyzontu, którą pan widział w dzieciństwie i zrealizować marzenia. Życzę więc panu nieustającej energii i siły, aby wciąż na nowo odkrywał pan świat.

Zobacz stronę: www.sawsrodnas.ca

Fragment książki Jerzego Adamuszka o wyprawie rowerowej dookoła Kuby p.t. „Kuba to nie tylko Varadero”, ukaże się na stronie w czwartek, 19 października 2017 r.

________________

Jerzy Adamuszek, geograf (po Uniwersytecie Jagiellońskim), podróżnik, pisarz; ur. 1955. Uczestnik dorocznych biegów maratońskich w Montrealu. Liczne podróże: rowerem przez Góry Skaliste, Meksyk i Kubę; rowerem i kajakiem z Montrealu do Nowego Jorku; podróże po Ameryce Płd., Wyspach Karaibskich, Afryce i kanadyjskiej Arktyce. Zdobył kilka wulkanów w ekwadorskich Andach. Odkrył najdłuższe transkontynentalne połączenie wodne: Zatoka Meksykańska – Morze Beauforta, 10 682 km. Udowodnił – zarejestrował, ze Montreal jest największym miastem-wyspa: 252 km kw. Inicjator i kierownik imprezy „Kajakiem i rowerem dookoła Montrealu. Reprezentant Polski w rajdzie samochodowym „Aurora Vacation Challenge”. Dwukrotny uczestnik konnej, rowerowej i pieszej wyprawy National Geographic Society do źródeł Amazonki. Samotny rajd samochodowy przez obie Ameryki (40 527 km). Organizator spotkań podróżniczych dla Polonii montrealskiej od 1994 r. W 2007 roku zainicjował i nadal prowadzi cykl spotkań „Są Wśród Nas”, mający na celu przybliżenie działalności niektórych rodaków z Montrealu.

Ponad 200 spotkań autorskich w Kanadzie, USA i w Polsce. Trzykrotnie wpisany do Księgi Rekordów Guinessa

Wybrane publikacje:

„Wyrachowane szaleństwo”, 1994, wyd. w jęz. ang. 2000, pierwsza książka o samotnym przejechaniu 40 527 km przez obie Ameryki po rekord Guinessa.

„Kuba to nie tylko Varadero”, 1997, wyd. w jęz. poł. i ang., 1500 km wyprawy rowerem po drogach i bezdrożach Kuby.

“Słonie na olejno”, “Fall of the White God”, 2001, przejazd ok. 10 tys. km, po krajach południowej Afryki.

 




Hiszpania (1967-1968 r.). Część II.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Nadspodziewanie dobrze ułożyło mi się wszystko po powrocie do Madrytu. Znalazłem ciekawą pracę w redakcji pisma Español Actual (Współczesny Język Hiszpański) i w sekretariacie Międzynarodowego Biura Informacji i Badań nad Językiem Hiszpańskim (OFINES). Cztery miesiące później, w styczniu 1968 roku, zostałem dodatkowo sekretarzem Szkoły Badań Lingwistycznych (Escuela de Investigación Lingüística). Wszystkie te instytucje mieściły się  w Instytucie Kultury Hispanistycznej (obecnie Instytut Współpracy Iberoamerykańskiej), na terenie Miasteczka Uniwersyteckiego. Zamieszkałem u profesora Leandro Tormo (1922 – 2011), zajmującego się historią Ameryki. Wykładał na madryckim Uniwersytecie Complutense historię hiszpańskich instytucji kościelnych w Ameryce. Jego żona Catalina, zwana Neną, jest Filipinką, zresztą byłą studentką Leandra. Funkcjonował tam wówczas mini akademik dla studentów z Filipin. Przypadkowo i ja się w nim znalazłem. Było to wszystko dość malownicze. Jeden z dwóch Filipińczyków, Víctor  (drugi miał na imię Fernando), miał prześliczną dziewczynę, którą nazywał Baby. Oczywiście, często przebywał w jej towarzystwie. Dbał jednak o pozory i kiedyś wychodząc z domu, rzekł: „Idę do biblioteki”. Ledwie znalazł się za progiem, usłyszałem jak jedna z jego koleżanek powiedziała drugiej: „Víctor znów poszedł do  babyteki” i zaczęły obie chichotać.

Halina Łukomska, sopranistka (1929-2016).
Halina Łukomska, sopranistka (1929-2016).

Filipinki pięknie i często śpiewały. Nauczyły mnie kilku piosenek w malajskim języku visaya, który używany jest na wyspie Cebú (środkowe Filipiny). W rewanżu nauczyłem ich (także Leandra i obu Filipińczyków) paru piosenek polskich, w tym kolęd. Dotychczas doskonale pamiętają słowa i chętnie je śpiewają. Zimą koncertowała w Madrycie Halina Łukomska (1929 – 2016). Wybrałem się na jej recital do Palacio de la Música przy centralnej arterii Gran Vía. Gdy po koncercie poszedłem za kulisy, by jej złożyć gratulacje, zawołała:

Jakże się cieszę, że pan tu przyszedł! Proszę, niech pan mnie stąd zabiera czym prędzej! Źle się czuję. Mam ich dosyć! Uciekajmy! Dokąd pan chce, byle szybciej!

Zostawiła karteczkę z jakąś wiadomością po włosku i szybko wybiegliśmy z teatru. Okazało się, że jej hotel znajduje się bardzo blisko mojego mini akademika. Postanowiłem więc zaprowadzić ją do nas. Filipinki były olśnione i prosiły ją, by coś zaśpiewała. Aliści Halina Łukomska, jak każda gwiazda, usprawiedliwiała się jakąś niedyspozycją i w efekcie to one wystąpiły przed nią z recitalem piosenek śpiewanych… po polsku! Żeby było ciekawiej, pani Halina Łukomska, jak mi powiedział nasz wspólny znajomy, pianista Jerzy Romaniuk, doskonale pamiętała tę całą przygodę!

Z Leandrem odbywałem długie rozmowy po każdej wyprawie (a starałem się wykorzystać każdy weekend, by poznać jakąś nową ciekawą miejscowość), roztaczając przed nim moje zachwyty, a on uzupełniał moje wiadomości masą dodatkowych informacji. Te rozmowy przebiegały niczym w jakimś transie, zapamiętaniu i to zarówno z jego jak i mojej strony. Jeździłem głównie autostopem. Bywało z tym różnie: czasem sterczałem na skrzyżowaniu po kilka godzin, zanim coś się zatrzymało. Było to dość męczące. Wynajmowałem pokoje w najtańszych hotelikach, mieszczących się zwykle w starych domach. Frapującą ciekawostką było to, że w szafkach nocnych przy łóżku znajdowałem zawsze pojemny i elegancki, często porcelanowy i pomalowany w kwiatki… nocnik! Gdy po raz pierwszy dokonałem tego zdumiewającego dla mnie odkrycia, nie ukrywam, że przeżyłem lekki szok. Potem stało się to już czymś zupełnie normalnym.

Zapamiętałem wyprawy do Cáceres (otoczone murami, pełne starych warownych rezydencji średniowieczno-renesansowe miasto w Estremadurze), León (stolica dawnego królestwa o tej samej nazwie, z gotycką katedrą o najpiękniejszych w Hiszpanii witrażach i cudowną romańską bazyliką św. Izydora, z ciekawymi freskami), Burgos – stare kastylijskie miasto na północy, z piękną gotycką katedrą, Sigüenza w Nowej Kastylii, słynąca w całej Hiszpanii z cudownej alabastrowej rzeźby półleżącego rycerza Martína Vázqueza de Arce, poległego w roku 1486 w jednej z bitew przeciwko Maurom pod Grenadą. Rycerz pogrążony jest w lekturze, co w owym czasie było jedynie przywilejem osobistości ze stanu duchownego.  Ten oryginalny nagrobek  rozczytanego rycerza znajduje się w jednej z kaplic miejscowej katedry. Dużym przeżyciem była wyprawa do Kamiennego Klasztoru (Monasterio de Piedra) w Aragonii. Założony w XII wieku przez króla Aragonii, Alfonsa II, stał się potem siedzibą cystersów, którzy zostawili po sobie między innymi przepiękny ołtarz – relikwiarz w stylu mauretańskim z roku 1390. Klasztor znajduje się w niezwykle malowniczym miejscu, gdzie rzeka Piedra tworzy oazę pełną wodospadów, strumieni i  stawów na dnie skalnego urwistego wąwozu.

Żadne z tych wspaniałych miejsc nie zrobiło na mnie jednak takiego wrażenia jak Cuenca we wschodniej Kastylii. Pojechałem tam jesienią. Zatrzymałem autokar wiozący młodzieżową trupę teatralną wracającą z tournée do rodzinnego miasta Cuenca. Wystawiali (nie pomnę już gdzie) sztuki modnego wówczas dramatopisarza Alfonso Sastre. Spośród aktorek najbardziej przypadła mi do gustu wesoła i ładniutka Marisol. Do miasta przyjechaliśmy nocą. Znalazłem jakiś maksymalnie tani pokoik i wybrałem się na nocny spacer. Miasto leży na wysokim skalistym cyplu, który opływają z obu stron w bardzo głębokich i krętych wąwozach skalnych dwie rzeki: Júcar i Huécar. Domy wiszą nad nimi dosłownie na samym skraju przepaścistych skarp. Cudownie oświetlone lekko zielonkawym światłem skalne urwiska, domy i kościoły na nich uczepione, a niżej złote liście smukłych topoli tworzyły urzekający obraz zupełnie baśniowego miasta, czegoś zgoła nierealnego i bardzo tajemniczego w owej cudownej ciszy nocnej. A jednak można było znaleźć ciszę w tej piekielnie hałaśliwej  Hiszpanii.

Nazajutrz  wybrałem się  z  Marisol  do  tak  zwanego „Zaczarowanego Miasta” skalnego (Ciudad Encantada), jakieś 30 km od Cuency. Wdrapaliśmy się na wysoką platformę skalną pociętą głębokimi rozpadlinami i siedząc na skraju przepaści podziwialiśmy fantastyczne formy skalne: grzyby, słonie, baszty, oczarowani tym niesamowitym pejzażem. U podnóża skał, tuż pod nami, przechodziła właśnie grupka eleganckich, wystrojonych pań. Marisol krzyknęła nagle z wysoka przenikliwym głosikiem: „Ojej, wąż!” (naturalnie, żadnego węża nie było). „Gdzie, gdzie? Uciekajmy!” – wołały zatrwożone paniusie rozpierzchnąwszy się jak przepiórki.

W Wielkim Tygodniu pojechałem do Sewilli obejrzeć słynne procesje wielkanocne. Chyba pół Hiszpanii tam się zjechało, nie licząc ogromnej ilości cudzoziemców. Wszystkie hotele były przepełnione, nawet kwatery prywatne pękały w szwach. W tej awaryjnej sytuacji skorzystałem z zaproszenia pana Jerzego Chmielewskiego z Białegostoku, który od lat mieszkał w Sewilli z piękną żoną Carmen i pokaźnym stadkiem dzieci. Same procesje byłyby niewątpliwie ciekawe, gdyby nie te nieprzebrane tłumy! Andaluzyjskie madonny – Macarena, Matka Boska z Triany i inne – obnoszone po mieście przy akompaniamencie śpiewów wykonywanych na ich cześć z balkonów czy z otwartych okien (pieśni te zwą się saetas), realistyczne posągi Chrystusa dźwigającego krzyż, niesione na barkach licznych pokutników, wszędzie morze płonących świec – to bardzo poruszająca sceneria, ale tłum napierał, deptał po piętach, rozpychał się niebywale, co było dla mnie dyskomfortem nie do zniesienia. Jedno jeszcze zapamiętałem: cudowny, słodki zapach kwiatów pomarańczy wokół katedry i na ulicach Sewilli. Pełnia ich kwitnienia przypada właśnie na okres Wielkiego Tygodnia. Tak intensywnego i wspaniałego zapachu nie czułem nigdzie indziej na ulicy.

Z Sewilli pojechałem dalej na południe. Dopiero wówczas udało mi się zwiedzić Arcos de la Frontera i poznać markizę de Tamarón, która mieszkała w zamku, na samym końcu miasteczka. Na przeciwnym krańcu jest kościół, a łączy je właściwie jedyna w mieście ulica biegnąca grzbietem wysokiego wzgórza. Zameldowałem się najpierw u markizy. Dała mi półtorej godziny na zwiedzanie, po czym prosiła na obiad. Markiza była z pochodzenia Angielką i gdy wszedłem, grała w karty ze swoją znajomą, także Angielką. Ze mną rozmawiała wyłącznie po francusku. Na obiedzie była dość pocieszna sytuacja. Siedzieliśmy we trójkę przy bardzo długim owalnym stole zajmującym prawie całą mroczną jadalnię: markiza de Tamarón na jednym jego krańcu, jej znajoma – na przeciwnym, a ja pośrodku od strony okna. Markiza dzwoniła co chwila małym dzwoneczkiem wzywając obsługującą nas pokojówkę. Ileż ta biedaczka musiała się nabiegać wokół tego olbrzymiego stołu, by obsłużyć „aż” troje biesiadników!

Dotarłem wtedy jeszcze do słynnego centrum uprawy winorośli, Jerez de la Frontera, skąd pochodzą wspaniałe wina, jedne z najbardziej cenionych w całej Hiszpanii, a także do Kadyksu, ważnego portu na samym południu Andaluzji, już nad Oceanem Atlantyckim. Kadyks leży na półwyspie połączonym wąziutkim przesmykiem ze stałym lądem. Zewsząd otoczony morzem, ma charakter zbliżony do Starej Hawany: podobna architektura, balkony, kraty w oknach. Dwa najbardziej aktywne porty hiszpańskie w okresie kolonialnym to właśnie Kadyks i Sewilla. To głównie stąd wyruszały do Ameryki hiszpańskie statki. Kadyks to dla Hiszpanów „srebrna filiżaneczka” (la tacita de plata ), bo podobno ją przypomina, gdy się patrzy na miasto od strony oceanu.

Z dalszych wypadów wymienię jeszcze miniaturkę Kadyksu, miasteczko Peñíscola, na wschodnim wybrzeżu, na północ od Walencji. Jak jego katalońska nazwa wskazuje, leży na skalistym wzniesieniu, połączonym ze stałym lądem bardzo wąskim przesmykiem. W zamku na samym szczycie rezydował Pedro de Luna, czyli antypapież Benedykt XIII, żyjący na przełomie XIV i XV wieku. Bliżej Walencji, w Sagunto, zachwycił mnie teatr rzymski. Wyglądał wówczas pięknie, z kępami opuncji na pierwszym planie zachowywał swój dawny charakter. Niestety, w latach 80. i 90. XX wieku dwóch włoskich architektów dokonało całkowicie nieudanej rekonstrukcji, zacierając oryginalne ślady tego wspaniałego rzymskiego zabytku. Na południe od Alicante, w Elche, obejrzałem największy na Półwyspie Iberyjskim las palm daktylowych. Wcześniej zwiedzałem samą Walencję i oglądałem słynne fallas (konstruowane na ulicach miasta satyryczne sceny z kukłami z kartonu i papier mâché; podpala się je przy akompaniamencie rakiet i petard co roku nocą z 19 na 20 marca w ramach tak zwanego Święta Ognia). Najładniejsze sceny są uwolnione od spalenia i wzbogacają kolekcję słynnego muzeum kukieł w Walencji. Spośród zabytków antycznych podziwiałem także  wspaniałe ruiny i teatr rzymski w Mérida w Estremadurze.

Na dwa miesiące przed opuszczeniem Hiszpanii przeniosłem się do nowo otwartego akademika dla studentów z Kolumbii (Colegio Mayor Colombiano), przy Alei Seneki w Miasteczku Uniwersyteckim. Warunki były dla mnie znacznie korzystniejsze, niż u Leandra: towarzystwo studentów z Ameryki Łacińskiej, indywidualny pokój z umywalką, stołówka na miejscu. Niestety, jedzenie w stołówce wkrótce się popsuło: personel zaczął nas po prostu okradać i serwowano byle co i byle jak. Zdesperowani postanowiliśmy w końcu zwołać zebranie z udziałem kierownictwa, by zaprotestować przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Nigdy tego nie zapomnę! Jeden z Meksykanów oświadczył krótko i dobitnie:

Przyjechaliśmy do Hiszpanii między innymi po to, by poznać jej kuchnię, ale jeśli ta kuchnia jest właśnie taka, to jest po prostu beznadziejna, do niczego!

Po nim wstał mój kolega ze Szkoły Badań Lingwistycznych, Argentyńczyk Emilio Arrimondi Pieri, wysoki, zawsze nienagannie ubrany i wybrylantynowany, jak przystało na typowego mieszkańca Buenos Aires. Moja hiszpańska przyjaciółka Conchita mówiła o nim, że tak sobie właśnie wyobraża zawodowego wykonawcę tang argentyńskich. Z włoska śpiewnym i przeciągłym głosem po aktorsku zakomunikował:

Kurczak, którego nam wczoraj podano, był o krok od zmartwychwstania!

Cała stołówka zatrzęsła się od śmiechu. Wizja owego kurczaka rozbawiła nawet kierownika naszej rezydencji…

Warto dodać jeszcze parę słów na temat kursu w Szkole Badań Lingwistycznych. Trwał 6 miesięcy: od stycznia do czerwca. Uczestnikami byli młodzi lingwiści z Hiszpanii i Ameryki Łacińskiej, wśród nich przedstawiciele Argentyny, Chile, Brazylii, Peru, Kolumbii i Panamy. Mieliśmy tak znakomitych wykładowców jak Rafael Lapesa, Manuel Alvar, Antonio Tovar, Eugenio de Bustos, wybitny poeta hiszpański Dámaso Alonso, Manuel Criado de Val oraz znani mi już z Malagi Bernard Pottier i Eugenio Coşeriu. Jako sekretarz kursu osobiście ustalałem z wykładowcami harmonogram wykładów i byłem z nimi w kontakcie. Kiedyś zaszczycił mnie swą wizytą w biurze Dámaso Alonso. Zdziwił się widząc nową twarz i zapytał, skąd jestem i jak mam na imię. Żywiołowo zareagował słysząc moje imię (bardzo pozytywny bohater dramatu Życie jest snem Calderona to królewicz Zygmunt) i oświadczył z uśmiechem: „Mam wielki podziw dla Zygmuntów!”

Mój paszport tracił ważność w pierwszych dniach lipca. By zdążyć na czas do Polski musiałem wyjechać z Madrytu w połowie czerwca, jeszcze przed końcem kursu. Wracałem przez Barcelonę, skąd statkiem do Genui, potem już pociągiem do Rzymu, który chciałem koniecznie poznać, stamtąd do Mediolanu i przez Wenecję, Wiedeń i Koluszki do Skierniewic. W Barcelonie urzekła mnie stara Dzielnica Gotycka i przepiękna aleja Las Ramblas z szerokim pasem pośrodku, gdzie sprzedają kwiaty i ptaki w klatkach. O Rzymie można by bardzo długo. Powiem tylko, że miałem strasznego pecha: gdy wchodziłem po monumentalnych schodach na Kapitol, jakiś niegościnny owad użądlił mnie w oko przecinając rogówkę. Ból upiorny! Nie obeszło się bez wizyty w szpitalu i nieprzewidzianych wydatków. Mimo to, zwróciłem Calvertowi Caseyowi pieniądze za bilet kolejowy. W Mediolanie zamieszkałem u koleżanki z kursu w Maladze, przemiłej Włoszki Arielli dal Seno. Jej mama znała słoweński i w tym języku zwracała się do mnie. Zwiedziłem, naturalnie, olbrzymią śnieżnobiałą katedrę mediolańską Il Duomo, kościół Matki Bożej Łaskawej (Santa Maria delle Grazie) z freskiem „Ostatnia Wieczerza” Leonarda da Vinci, a nawet byłem w La Scali na koncercie słynnej śpiewaczki Elisabeth Schwarzkopf (1915 – 2006). Stać mnie było jedynie na bilet na najwyższym z balkonów i patrząc na scenę miałem wrażenie, że spoglądam na samo dno jakiejś bardzo głębokiej studni.

W konsulacie austriackim w Mediolanie z przerażeniem dowiedziałem się, że będę musiał zapłacić jeszcze za austriacką wizę tranzytową: były to już moje całkiem ostatnie pieniądze… Wracałem po rocznym pobycie w Hiszpanii z dwoma dyplomami, dużą ilością książek i znacznym bagażem wiedzy o języku, literaturze i kulturze tego kraju. Przyznać muszę, że ta wiedza bardzo mi się w przyszłości przydała.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Hiszpania, część I:
http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/




Granada i jej perła w koronie – Alhambra

Władysław Pomarański

Granada to piękne, pachnące miasto Andaluzji ocienione szczytami najwyższych gór Hiszpanii – Sierry Nevady. Sierra leży też niedaleko Morza Śródziemnego. Można więc rano zwiedzić miasto, po południu pojeździć na nartach na szczytach gór pokrytych cały rok śniegiem, wieczorem przy blasku księżyca popływać w Morzu Śródziemnym – niestety opalanie na jednej z najpiękniejszych plaż świata, Costa del Sol, trzeba odłożyć do następnego dnia, bo doba liczy tylko 24 godziny.

Powolny zmierzch panowania Maurów w Hiszpanii

Gdy po rozpadnięciu się kalifatu w pierwszej połowie XI wieku na  kilka dziesiątek małych księstw zwanych taifami, władcy chrześcijańscy na odbitych już z rąk Maurów terenach uznali to za zaproszenie do kompletnego usunięcia ich z Półwyspu Iberyjskiego. Władcy Granady postanowili przetrwać, budując potężną twierdzę nazwaną Alhambrą (słowo to znaczy po prostu czerwony, bo zbudowana była z cegieł z lokalnej czerwonawej gliny). Zbudowano ją na zboczu góry, na dużym, sto czterdzieści tysięcy metrów kwadratowych płaskowyżu, opasaną potężnym murem z kilkunastoma wieżami obronnymi. Gdy chrześcijańska rekonkwista nabierała rozpędu,  chronili się tu islamscy uciekinierzy z terenów zdobytych przez chrześcijan. W okresie największego nasilenia uciekinierów Alhambra stała się miastem w mieście, liczyła 40 tysięcy mieszkańców. Bogatsi budowali swoje pałacyki wewnątrz murów, biedniejsi na innym stoku góry, w dzisiejszej dzielnicy Granady, Albaycin. W Alhambrze schronił się w XIII wieku książę Ibn al-Ahmar I, założyciel dynastii Nasridów, przepędzony przez władcę chrześcijańskiego z Saragossy. Po zdobyciu władzy nad  tajfą Granady, on i jego następcy dzięki zręcznej dyplomacji potrafili utrzymać to księstwo jeszcze przez kilka wieków, gdy reszta Hiszpanii przejęta była już przez chrześcijan. Ale była  to już ciągła walka o przetrwanie: gdy trzeba było, płaciło się daniny lenne najmocniejszemu z władców chrześcijańskich i wzmacniało  jego siły nie tylko w walce z innymi wodzami państewek chrześcijańskich, ale nawet ze współbraćmi w wierze, jak choćby przy oblężeniu i zdobyciu Sewilli przez świętego Ferdynanda III Kastylijskiego. Innym razem Nasridowie w celach obronnych przywoływali na pomoc emirów Maroka. Była to już wyspa islamska wśród księstw  i królestw chrześcijańskich. Zapomniano tu już o szerzeniu wiary, chodziło o przetrwanie, a robiono to w przepychu i rozkoszach – mentalność sformułowana dużo póżniej przez panią Pompadour, metresę Ludwika XV: après nous le déluge (po nas może być potop).  Ale potężne mury nie mogły ochronić ich od klęski. Boabdil, ostatni władca  muzułmański  na terenach Hiszpanii, poddaje bez walki Alhambrę 2 stycznia 1492 roku ocalając własne, swej rodziny i poddanych życie, bo zgodnie z warunkami kapitulacji pozwolono wszystkim wyemigrować do Afryki.

Pałace Alhambry

Nigdy nie czułem się tak bezsilnym jak podczas próby opisania tych pałaców muzułmańskich w Granadzie. Gdy w 1980 roku znalazłem się w tym miejscu zaniemówiłem wprost z zachwytu, choć już miałem przedsmak tych wspaniałości po zwiedzeniu Pałaców Królewskich w Sewilli.  Do dziś pamiętam wiele szczegółów, do dziś uważam to miejsce za jeden z najpiękniejszych zakątków świata. Trudno słowami opisać to, co widzą oczy, potrzebny tu poeta i jego język, by choć w części przybliżyć piękno tych zabytków. Z wielu tego typu entuzjastycznych wypowiedzi o tym miejscu najbardziej podobało mi się proste powiedzenie jednego z anonimowych poetów muzułmańskich: „perła oprawiona w szmaragdy” – perła to główny pałac, szmaragdy to piękny park ze wspaniałymi drzewami i pachnącymi roślinami na obrzeżach tej budowli. Wprost ironicznym jest fakt,  że to arcydzieło sztuki mahometańskiej znajduje się w ultra chrześcijańskiej Hiszpanii i to w Granadzie, andaluzyjskim mieście słynącym z wyjątkowo tradycyjnych katolickich przekonań religijnych.

Budowę pałacu na terenach twierdzy rozpoczął wspomniany Ibn al-Ahmar I. Nie dokończył dzieła, został zamordowany. Jego największym osiągnięciem była  zmiana koryta rzeki Darro i skierowanie jej w stronę podgórza, na którym znajdowała się Alhambra. Dotychczas wodę deszczową gromadzono na szczycie góry w  wykutym w skale basenie; spływała do dwu wielkich kadzi na terenie twierdzy. Korzystano z niej bardzo oszczędnie, teraz już było jej w bród, zasila do dzisiaj  kilka stawów i dziesiątki fontann. Bez tej wody i fontann Alhambra wyglądałaby skromniej i bardziej prozaicznie.  Następcy wspomnianego Ahmara I w XIV wieku dokończyli  budowę i ozdobili cały kompleks – największe w tym zasługi miał emir Mahomet V.

Pamiętam, że do Alhambry szło się ze śródmiasta Granady pod górę aleją pachnącą dzikimi pomarańczami. Owszem, można było dojechać autobusem, ale zubożylibyśmy nasze odczucia o ten wspaniały zapach. Nie wiem czy Maurowie znali powszechny już dziś w Hiszpanii zwyczaj „upachniania” swych miejsc drzewami dzikich pomarańczy, wiemy na pewno, że używali w tym celu krzewów mirty i jaśminu. Emirowie budując ten pałac chcieli odtworzyć na ziemi raj opisany w Koranie. Ta aleja to pachnąca droga do raju. W  Hiszpanii, a szczególnie w Andaluzji, zostało do dziś wiele zamków obronnych na wzniesieniach.  Z zewnątrz to potężne, ponure mury. Alhambra nie robi tego wrażenia – wielość i różnorodność budynków tworzy bogatą i zharmonizowaną panoramę. Już nie jest krzykliwie czerwona jak to było kiedyś, wszystkie budowle mają teraz przyjemny dla oka czerwonawo-kremowy odcień, a to zasługa wpływu pogody na te zabytki.

Po przepędzeniu Maurów Izabela i Ferdynand,”królowie katoliccy” (tak się lubili nazywać) przez jakiś czas zatrzymali  się w Alhambrze. Srebrny krzyż, nagrodę papieską z racji  ich zwycięstwa nad  innowiercami, zamieścili na najwyższej wieży, jedną z największych sal pałacu zamieniono na kaplicę. Ich wnuk król Hiszpanii Karol I, a równocześnie cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, w tej roli  już jako Karol V, zbudował z wielkim rozmachem na tym terenie renesansowy pałac i kościół burząc kilka zabytkowych budowli. Nawet nie dokończył dzieła i nie zamieszkał tu, nie miał na to czasu, bo prawie nie schodził z konia zdobywając coraz to nowe posiadłości dla Cesarstwa i Hiszpanii.

Chociaż na przestrzeni  dwóch wieków dokończono  przyozdobienie tej budowli w stylu włoskiego późnego renesansu,  i choć kompleks ten jest ciekawy architektonicznie, to w tym miejscu pasuje do reszty oryginalnych obiektów jak przysłowiowa pięść do nosa. Chodząc po tych terenach starałem się nie zahaczyć o te dodatki, by nie przeżyć rozczarowania. Dziś  jest to muzeum pozostałości mauretańskich i galeria sztuki. Chyba najważniejszą pamiątką zakończenia konkwisty w Granadzie jest jej katedra położona w centrum miasta, tłumnie odwiedzana przez turystów, nie koniecznie z racji swych walorów jako zabytku, ale dlatego, że w niej znajdują elegancie pomniki nagrobne Izabeli i Ferdynanda, najsłynniejszej pary królewskiej tego kraju i ich córki Joanny i jej męża Filipa Habsburga. Ich ciała, i dwóch innych członów rodziny, spoczywają w trumnach w krypcie pod kaplicą. Oficjalnie w hiszpańskojęzycznych opracowaniach historycznych Joanna nazywana jest La Loca. Polscy historycy tłumaczą to wyrażenie jako Szalona. Moim zdaniem jest to tłumaczenie nieprecyzyjne, bo wieloznaczne, lepszym byłoby słowo Obłąkana, gdyż faktycznie kobieta ta była chora psychicznie, cierpiała na schizofrenię. Najlepiej byłoby, gdyby po jej śmierci nie wypominano jej tej choroby, by po prostu nazywano ją Joanną Kastylijską.

Joanna i Filip
Joanna i Filip

Do imienia jej męża, księcia Filipa Habsburga, dokleił się przymiotnik Piękny. Być może był przystojny, chociaż na zdjęciach jego portretów tego nie dostrzegłem – jeśli nim był, to nie był w pełni piękny dlatego że traktował swą żonę podle, ciągle ją upokarzał , mimo że była w nim zakochana i we wszystkim mu oddana. Miał też wygórowane ambicie polityczne, (taki atawizm prawie wszystkich Habsburgów), które o mało nie doprowadziły do wojny domowej w rodzącej się od nowa Hiszpanii. To jego „piękno” czyli roztaczany czar w damskim świecie stał się jednym z powodów pojawienia się choroby psychicznej jego żony.  Choroba nie przeszkadzała jej rządzić Kastylią przez dwa lata, a mąż w tym czasie był tylko mężem królowej, w języku angielskim consort, jak obecny księże Filip w Wielkiej Brytanii. Po śmierci jej matki w roku 1504 rozgorzała rywalizacja między jej ojcem Ferdynandem i Filipem, który planował przez zdobycie władzy w tym kraju przyłączyć  go do Cesarstwa. W tym czasie Joanna, nie jej ojciec, była legalną królową ówczesnej Kastylii, czyli ponad połowy obecnej Hiszpanii.

Wojna oszczędzona została krajowi, bo Filip niespodziewanie umiera na tyfus dwa lata po objęciu przez Joannę władzy. Teraz już jej nie upokarza, nie poniewiera, jest tylko jej. W swej chorobie jest zazdrosna o niego, podróżując po kraju z nieboszczykiem w trumnie zatrzymuje się na postój tylko w klasztorach męskich. Zanim zgodziła się złożyć go do trumny, kazała służbie rozbierać go, kłaść do ich łoża małżeńskiego, ubierać, kąpać. Wreszcie zgodziła się na przeniesienie ciała do trumny, bo wyperswadowano jej, że szybciej zmartwychwstanie. Trumna pozostawała odkryta. Gdy miała podjąć jakąś decyzję spędzała całe  godziny przy trupie szukając u niego rady. Coś z tym faktem trzeba było zrobić. Zainscenizowano napad i kradzież trupa  – nie zdziwiło ją, że niczego innego jej nie zabrano, bo przecież tylko on mógłby być jedynym  bo najcenniejszym obiektem kradzieży.  Ojciec więzi ją w zamku i tłumaczy jej że nieboszczyka odzyskano i pochowano go w klasztorze klarysek, który może widzieć przez okno swego pałacu. Biedna kobieta.  Żyje jeszcze przez pół wieku stercząc przy tym oknie w absolutnym osamotnieniu. Formalnie nie odebrano jej władzy królewskiej, wszystkie akta państwowe wydawane były do czasu jej śmierci w jej imieniu.

W centrum Granady  zaczęto  budować katedrę jako wotum wdzięczności za odzyskaną niepodległość całego kraju. Prace trwały długo ponad wiek. Po dokończeniu jej budowy i dobudowaniu do niej kaplicy cmentarnej, w jej krypcie złożono w trumnach ciała Joanny, jej męża i rodziców i dwoje innych członków rodziny. W samej kaplicy znalazły się jedynie pomniki nagrobne obu par królewskich. Katedra jest bogata i piękna, ale widziałem piękniejsze. To mieszanina wielu stylów, dominującymi jest gotyk zwany izabelitańskim i renesans włoski. Jak wielu turystów bardziej niż sama katedra zainteresowała mnie zakrystia, faktycznie małe bogate muzeum sztuki, a w niej najważniejszymi dla mnie historyczne eksponaty: korona i berło Izabeli, miecz Ferdynanda i sztandary oddziałów wojskowych, które oblegały Alhambrę. Jej kapitulacja zakończyła rekonkwistę trwającą prawie osiemset lat. Miało to miejsce 2 stycznia 1492 roku. Kilka miesięcy później Krzysztof Kolumb odkrywa Amerykę.

Oczywiście nie zapomniałem o odwiedzeniu kaplicy pogrzebowej. Zauważyłem w niej, że nagrobne postacie Izabeli i Ferdynanda mają twarze skierowane w stronę sufitu,  a twarze Joanny i Filipa  są odwrócone od siebie na boki. To wyraźny przekaz opinii rzeźbiarza B. Ordñeza o tej parze. Myślę że podkreślił tym swój smutek i żal nad dolą tej nieszczęśliwej kobiety.  Naukowcy ustalili, że Joanna odziedziczyła schizofrenię po swej babce ze strony matki. Jako dorastająca dziewczyna była radosna, inteligentna, wykształcona, oczytana, dopiero trudne małżeństwo  spowodowało wybuch i ciągłe pogłębianie się choroby. Niech odpoczywa w pokoju, nie jako szalona, ale jako Joanna Kastylijska, legalna królowa kraju!

Odkrycie piękna Alhambry w ostatnim dwustuleciu

Alhambra powoli staje się  zapomniana i zaniedbana. Służyła w ciągu wieków jako skład różnych materiałów, więzienie. Tu miał baraki wojskowe generał Napoleona Bonaparte. Chciał wysadzić Alhambrę; materiały wybuchowe były już zainstalowane i nawet lonty podpalone. Ocalił ją żołnierz, kaleka wojenny zostawiony tam, bo któż by się wtedy przejmował nieużytecznym wojakiem. Czołgając się od miejsca do miejsca powygaszał lonty.

W niewiele ponad 20 lat  później  oczy Hiszpanów i reszty świata na piękno Alhambry otworzył pisarz amerykański Washington Irving.  Zaproszony do Hiszpanii przez ambasadora amerykańskiego by pozbierał rozrzucone dokumenty mogące mieć znaczenie w stosunkach amerykańsko-hiszpańskich Irving zakochał się w tym kraju. Napisał kilka popularnych książek o jego historii, zjawił się w Granadzie, by przyjrzeć się Alhambrze, bo w zebranych dokumentach wyczytał, że to specjalne miejsce. Stało się dla niego miejscem magicznym. W roku 1829 zamieszkał w jednym z pokojów Alhambry, zaczął spisywać legendy i fakty związane z tym miejscem oraz swoje przemyślenia. Gdy nominowano go na funkcję urzędową w ambasadzie amerykańskiej w Anglii odmówił przyjęcia jej, by tu dokończyć swego dzieła. Opublikował je pod tytułem The tales of the Alhambra trzy lata później w Anglii. Reakcja, szczególnie wśród Hiszpanów, była bardzo żywa. Po prostu dostali od pisarza w podarku brylant, który faktycznie był ich, ale do tej pory nie dostrzegali go; teraz trzeba go było tylko oszlifować. To szlifowanie trwało dziesiątki lat i dzisiaj ciągle jest tam co  do poprawienie czy renowacji.

Lorka i Alhambra

Prace renowacyjne przyśpieszył zachwyt Hiszpanów swoim poetą i dramaturgiem, który dla wielu jest największym poetą w świecie języka hiszpańskiego, co jest oczywistą nieprawdą. To Federico Garcia Lorca, urodzony w wiosce oddalonej o kilka kilometrów od Granady, spędzający większość swych dni na małym gospodarstwie rolnym znajdującym się także na obrzeżach Granady, bestialsko zamordowany przez falangistów generała Franco w  lipcu 1936 r. w innej wiosce leżącej także w pobliżu tego miasta. Miał wtedy 38 lat. Do dziś nie odnaleziono jego ciała, do dziś nie wiadomo, czy zginął dlatego, że miał poglądy republikańskie, czy dlatego że był zdeklarowanym homoseksualistą, czy też dlatego, że lubił przebywać wśród prostych ludzi, a w szczególności wśród cyganów. Lorca wiedział, że mu grozi niebezpieczeństwo, uznał jednak, że uda mu się go uniknąć. Wyraził to w wierszu, który nie będąc poetą niepoetycko tłumaczę:

Przeszukali kafejki, cmentarze i kościoły,

otwierali beczki i szafy,

splądrowali trzy szkielety, by zrabować ich złote zęby.

Nie znaleźli mnie.

Czy mnie kiedykolwiek znajdą?

Nie. Niedoczekanie ich.

Stało się jednak inaczej. Dziś wielbiciele tego człowieka, także spoza Hiszpanii, zjeżdżają do Granady na konferencje, czytanie jego poezji, by uczestniczyć w wystawianych na scenie jego kilku sztuk. Są specjalne wycieczki do wszystkich miejsc w których ten młody poeta przebywał – wszystkie one położone są w Granadzie, lub jej okolicy. Przy okazji tych wydarzeń wypada też obejrzeć Alhambrę, choć Lorca nie miał z nią nic wspólnego – wolał pić i bawić się na sąsiednim podgórzu Sacromonte, wtedy jeszcze usianym jaskiniami zamieszkałymi przez cyganów. Obecnie to miejsce eleganckich rezydencji, niektóre ciągle wykute w skale – turyści uczynili ich ludźmi bogatymi. To wzmożone, choć trochę przypadkowe zainteresowanie obiektem przyśpieszyło jego remont. Dziś już jest w pełni odnowiony i przyjmujący tłumy turystów  – w roku 2014 prawie dwa i pół miliona, obecnie dużo więcej. Alhambra to obiekt turystyczny numer jeden w całej Hiszpanii, warto przedtem, najlepiej za pomocą internetu, zaopatrzyć się w bilet wstępu  najlepiej na wizytę w ciągu dnia, nie wieczorem – nawał turystów zmusił opiekunów Alhambry udostępnić zabytek dla turystów dwa razy w ciągu jednej doby, a więc w ciągu dnia i pod wieczór.

Co mnie zachwyciło w Alhambrze                                             

Alhambra to duży kompleks murów obecnie z 13 wieżami, resztki alcazaby, czyli obronnego fortu, a w nim pozostałości koszar, wspomnianego pałacu i kościoła Karola V, resztki pałacyków wielmoży rezydentów, ale najważniejszymi zabytkami są pałac królewski i w niedalekiej odległości od niego w stronę szczytu góry Mauror pałac letni zwany Generalife. Faktycznie Generalife było schronieniem  dla władców przed problemami rządzenia, ucieczką od zawiści i ciągłej kłótni i intryg jego żon i nałożnic. Wybierali więc od czasu do czasu najładniejsze i najświeższe piękności, wynosili się „na górkę”, by zamknąć się z nimi w tym raju ziemskim,  jeszcze bardziej podobnym do raju z Koranu, niż pałac na dole, zapomnieć o wszystkim co niemiłe, wypocząć.

Generalife było miejscem gdzie ostatnia pani Alhambry żona sułtana, Zoraya, spotykała się z kochankiem z rodziny Abencerrajes. Sułtan po odkryciu tego związku cały ten ród podstępnie wymordował w jednym z pokojów Alhambry w czasie uczty i to nie z zazdrości, bo miał ciekawsze i piękniejsze kobiety niż żona, ale tak wypadało wtedy zrobić, by zachować twarz. Zoraya była na tyle roztropna, by ze swym kochankiem nie uczestniczyć w tym balu. Niedługo potem przepędziła męża z jego  zwolennikami, żonami i kochankami z zamku, rządziła tajfą razem ze swym synem Boabdilem aż do pamiętnego dnia 2 stycznia 1492 roku, kiedy to „królowie katoliccy” przepędzili ich na wygnanie. Generalife to bardzo przytulny pałacyk, to domek miłości. Otacza go ogród z przyciętymi  krzewami w różne figury geometryczne, grotami, fontannami, uliczką cyprysową. Jest dużo wody, bo tu woda z rzeki dociera najpierw. Kaskadami spływa w dół nawet po poręczy schodów. Jest tu „miejsce szeptów” dla zakochanych. Trzeba  jednak pamiętać by szeptać cicho, bo akustyka jest tak wspaniała, że jakaś osoba oddalona nawet o kilkadziesiąt metrów od tego miejsca może pomyśleć, że do niej skierowane te intymne słowa.

Pałac główny

Absolutnym cudem architektonicznym jest pałac zwany dolnym. Użyję kilka prostych rzeczowników i przymiotników, by oddać moje pierwsze wrażenia. Kiedy spacerowałem po nim zadziwiała mnie subtelność i lekkość konstrukcji jego wnętrza, miłe dla oka były piękne pastelowe kolory, a gdy używane są inne jak złoty, biały, niebieski to zawsze w perfekcyjnej symbiozie ze sobą. Lekkość podkreślają smukłe i cienkie kolumny; tam gdzie trzeba większej odporności na ciężar stoją dwie obok siebie. W suficie jednej z sal wykończonym w stylu tzw. plastra miodu naliczono 5000  otworów podobnych do tych co w plastrze, ale w przeciwieństwie do realnego plastra każdy otwór jest nieco inny, a z każdego  niejako „wycieka” maleńki stalaktyt. Jest w tym pałacu dużo nieoszklonych okien czy podobnych otworów w murze na różne strony świata. Są one, podobnie jak i ściany, wykończone jak coś w rodzaju koronki tak subtelnej, o tak miniaturowych wymiarach poszczególnych elementów, że się chce je dotknąć, by się przekonać, czy to nie zawieszona robótka ręczna. Wspaniałe są arabeski, czyli powtarzający się w nieskończoność jeden czy kilka motywów ozdobnych, najczęściej obrazy liści czy kwiatów. Często do nich dołączane są napisy chwalące mistrzów  tych tworów, władców na dworze, ale przede wszystkim to cytaty z Koranu. By Allah miał też coś dla siebie z tego, wkomponowane w te ozdoby napisy o nim, a szczególnie zdanie: „Zwycięzcą jest tylko Allah”, powtarzające się wiele razy.

Te napisy nie psują efektu zdobniczego, to bardzo ładnie wypracowana kaligrafia subtelnie włączona do innej treści estetycznej. Jak w zdobnictwie „plastrowym” istotą jest różnorodność, tak tu, w arabeskach, jest geometryczna jedność i tożsamość składowych elementów. Bardzo wprawne oko może w tych jednakowych elementach zauważyć drobne różnice. To nie dlatego, że twórcy się zaniedbali, ale to po prostu wyznanie, że doskonałym twórcą może być tylko Allah, a oni są zwyczajnymi śmiertelnikami. Te niedoskonałości są minimalne i dla większości obserwatorów niezauważalne, a to dlatego, że artyści ceniąc swe talenty oddawali tym pokłon Allahowi, ale bez przesady! Tego typu elementów dekoracyjnych można wymienić jeszcze wiele, na przykład malowidła lub subtelna mozaika gwiazd, koron, palm, figur geometrycznych jak choćby koła,  itp. W powszechnym użyciu są tu także płytki ceramiczne zwane azulejos. Te różnorodne pomysły dekoracyjne to esencja piękna tej budowli. Tradycyjnych arabskich motywów nie ma w tej budowli zbyt wiele, to nowa, oryginalna sztuka. Zachowały się z dawnego stylu bramy i przejścia z pokoju do pokoju  w formie podkowy u szczytu i kilka innych. Inne elementy zdobnicze to motywy chrześcijańskie dostosowane do praktyki zdobniczej Maurów, czy odwrotny proces: elementy mauretańskie przepracowane przez artystów chrześcijańskich. Pewne elementy zapożyczone zostały od plemion berberyjskich z Afryki, inne po prostu wymyślone i stworzone na miejscu.

Wartym podkreślenia jest fakt, że materiały zdobnictwa były proste i tanie: miejscowe drewno, wspomniana czerwonawa glina, najprostsza zaprawa murarska też są miejscowego pochodzenia. Pamiętać trzeba, że Nasridowie byli biedni w porównaniu do poprzednich emirów czy kalifów. Ten fakt,  że z tak prostego tworzywa powstały takie cuda świadczy o kulturze estetycznej emirów i ich otoczenia oraz o geniuszu twórców. Tu w Granadzie przełamany został ostry zakaz Koranu portretowania ludzi i zwierząt. Postacie ludzkie pojawiają się w prywatnych apartamentach sułtana, jego żon i kochanek, najsłynniejszą fontannę w budynku podtrzymuje 12 lwów, co prawda bez dopracowanych szczegółów, to tylko ich sylwetki. Chodziło chyba o to, by zbytnio nie urazić Allaha i co pobożniejszych jego wyznawców dopracowanymi posągami, ale dla estety takie lwy w tej swojej funkcji podtrzymującej potężną fontannę są udanymi tworami, bo  to podkreśla ich dzikość i siłę.

Maurowie kochali geometrię. Nawet na planie całej budowli widać to jak na dłoni. Poszczególne budynki są ułożone koncentrycznie wokół dziedzińców. Jedna z sal jest kwadratem, w innych przekątna  tego kwadratu służy jak dłuższa ściana kolejnej sali,  krótsza jest  równa  rozmiarami  ścianie sali wzorcowej. Sale ustawione  na osi zachód-wschód mają  otwarte w stronę Mekki nisze modlitewne.  W głównym zamku są trzy dziedzińce.                                      

Pierwszy z kompleksem sal zwany Maxuar służył do spełniania funkcji administracyjno-sądowniczych. Ten pierwszy zestaw, nie był tak  bogato ozdobiony jak dwa następne. Druga część pałacu zwany Serajem, to przede wszystkim Dziedziniec Mirty (Arrayanes) z kilkoma reprezentacyjnymi  salami. Tu w najbogaciej zdobionej sali, w Salonie Ambasadorów, stał tron emira nazywanego także sułtanem. Tu odbywały się ważniejsze uroczystości państwowe, tu przyjmowano posłów, ambasadorów, władców obcych krajów, tu, później, „królowie katoliccy” przyjmowali Kolumba przed jego pierwszą wyprawą do Indii  (popłynął w przeciwnym kierunku, i jak wiemy, dzięki temu  odkrył Amerykę). Prywatna siedziba emira, jego rodziny – Harem – ta najwspanialsza część pałacu przyozdobiona  z prawdziwą fantazją, mimo tego że to miejsce nie było na pokaz.  Dziś go oczywiście można zwiedzać. Harem jest zbudowany przy najokazalszym z dziedzińców,  Dziedzińcu Lwów.

Najwspanialej ozdobioną tu salą  jest Sala Abencerrajów, tych pomordowanych przez przedostatniego sułtana Granady Abu al-Hassana. Sufit to szesnaście „plastrów miodowych” ze stalaktytami, każdy w swojej niszy. W sklepieniu są naturalne otwory oświetlające salę. Całe to bogactwo i piękno odbija się w fontannie na środku pokoju. Sąsiednia Sala Sióstr (nie chodzi o osoby, lecz o dwie identyczne białe płyty w podłodze) jest równie pięknie przyozdobiona sufitem „plastrowym” i bogatymi dekoracjami ścian, także z  fontanną tryskającą dnie i noce na jej środku. Sale bardziej prywatne miały ludzkie „niedozwolone” malowidła, a także urządzenia, które w chrześcijańskiej Europie odkryto wieki później, jak toaletę, sale kąpielowe z wannami i wodą  zimną i gorącą pod ciśnieniem służącą jako prysznic.  Sale te miały otwory na zewnątrz, które służyły jako wywietrzniki. Podobnie jak wcześniej Rzymianie, Maurowie byli ludźmi dbającymi o higienę osobistą, nie tak jak  mieszkańcy reszty Europy przez długie wieki. Podam dla przykładu pewien fakt: francuski kronikarz  nadworny zapisał skrzętnie, że Król-Słońce Ludwik XIV pewnego roku pobił rekord, bo w czasie polowania spadł z konia wprost do rzeki – była to aż piąta (!) nieprzewidziana rytuałem kąpiel króla w danym roku.

To co tu opisałem stanowi tylko pobieżny szkic piękna tej wspaniałej budowli i  cudownego miejsca.  Poza ciekawą architekturą i niesamowicie bogatym wystrojem pałaców, pamiętam do dzisiaj subtelny i  kojący szum wody w fontannach. Jest ich tam dużo, bo służyły, i do dzisiaj służą , nie tylko jako element dekoracyjny, ale naturalne centralne ochładzanie. Pamiętam niezapomniany zapach kwitnących krzewów pomieszany z mocnym aromatem dzikich pomarańczy. Z tych pomarańczy co roku moja żona robi dżem, który smakiem i zapachem bije wszystkie jakie kiedykolwiek jadłem. Pomarańcze te zwane sewilskimi mając gorzki smak i nie są jadalne, ale w dżemie to poezja w ustach. To moja jakaś prywatna magiczna łączność z Alhambrą.




Pura vida

Florian Śmieja

Kostaryka zwiodła pierwszych Hiszpanów przekonanych, że dotarli do bogatej ziemi więc przezwali ją dostatnim wybrzeżem. Miało się wnet okazać, że złota było niewiele, a Indianie uszli w niedostępne góry i dżunglę. Marzący o intratnych plantacjach i taniej sile roboczej kolonizatorzy byli zmuszeni zabrać się do uprawy sami. Ich wysiłki po wiekach przemieniły lasy i doliny w urodzajne pola i sady rodzące tropikalne owoce, warzywa i tytoń. Przekonali się po czasie, że udaje się też znakomicie kawa i trzcina cukrowa, że opłaca się również uprawa kwiatów.

Na początku dziewiętnastego wieku Kostaryka przestała być posiadłością hiszpańską. Stosunkowo szybko otrząsnęła się z postkolonialnego chaosu, konfliktów polityczno-społecznych, wstrząsów ekonomicznych. Zmodernizowała się, wykształciła i doczekała względnego dobrobytu. W roku 1948 komunistyczna rewolta usiłowała nie dopuścić do objęcia urzędu przez demokratycznie wybranego kandydata na prezydenta,

Została ona zgnieciona przy pomocy armii. Wnet potem jednak bezpieczeństwo kraju zdecydowano się powierzyć policji, a armię zlikwidowano zupełnie. Odtąd nastały czasy i sytuacja, której zazdroszczą sąsiedzi. Z kolei rząd wcielił w życie reformy społeczne i uporał się z ekonomiczną potęgą United Fruit Company. Konflikty trapiące kraje sąsiednie nie pozostały jednak bez wpływu i spowodowały poważny napływ uchodźców do republiki nieomal modelowej na trudnym przesmyku łączącym Meksyk z Kolumbią.

Różnorodność krajobrazu, sześćdziesiąt wulkanów wznoszących się nieomal do czterech tysięcy metrów, dwa oceany i piękne dżungle ściągają dziś  rzesze turystów z wszystkich krajów, żądnych użycia latynoskiego „samego życia”,  pura vida, wśród przebogatej tropikalnej flory w komforcie i osobistym bezpieczeństwie. Piętnaście procent powierzchni kraju, relikty odwiecznych dżungli i lasów deszczowych, to dziś urocze parki narodowe. Wabią one ludzi z najdalszych zakątków ziemi chcących doświadczyć spotkania z fantazyjną, bujną roślinnością i egzotyczną fauną.

Niektóre tereny, jako malaryczne, wymagają pewnej ostrożności i prewencji. Moskitiery nad łóżkiem i chinina zabezpieczają wybierających się na te ziemie, których atrakcyjność jest silniejsza od lęków o zdrowie,  zazwyczaj wyolbrzymianych. Należy jednak zważać, by jechać w takie zakątki w stosownej porze, t.j. na przełomie pory suchej i deszczowej. Wtedy można się spodziewać, że długi okres posuchy wytępił, a przynajmniej zredukował ilość owadów, a także gadów. Można wtedy suchą nogą przebyć dżungle, a i temperatury są znośne.

Takie warunki znaleźliśmy w marcu, kiedy wylądowaliśmy w San José przy dobrej pogodzie i łagodnej temperaturze. Sprzyjała ona naszej intencji, by po kraju jeździć lokalnymi autobusami. Chciałbym dodać, że okazały się one znakomite, punktualne i niedrogie.

Pragnąc spędzić tydzień w pasie przygranicznym z Panamą, bo nęciły wyspy panamskie, przy których zatrzymał się Krzysztof Kolumb w 1502 roku, by naprawić swą karawelę, zaczęliśmy dwa tygodnie przed wyprawą brać chininę. Miejscowość Puertoviejo nad morzem Karaibskim okazała się punktem bardzo dogodnym do wycieczek na te wyspy, a także do pobliskich dżungli Cauhita i Manzanillo. Tej ostatniej szczególnie nie zapomnimy.

Z  idealnej plaży ścieżki prowadziły do gęstej dżungli, która porastała nadbrzeżne pagórki. Kiedy szliśmy ścieżką nad głową na żer przechodziły stada małp, koło nóg szeleściły uchodzące czerwononogie kraby. Chyłkiem przemykały się aguti, gryzonie kilka razy większe od szczura, na pniach nieruchomiały stoickie iguany.

I nagle, zupełnie niespodziewanie, zobaczyliśmy dziwnego gramolącego się na niewielki krzew nad ścieżką ssaka. Dziwo to o mordce jakby uśmiechniętej i wścibskich oczkach, poruszało długimi łapami zakończonymi trzema zagiętymi pazurami, niby prototyp Edwarda Scissorhandsa.

Był to leniwiec, zwierzę nie tylko arcy rzadkie, ale osobliwe. Encyklopedia spowinowaca je z pancernikiem i mrówkojadem i nazywa  bradypus,  mówi że to zwierzę nocne i samotnikujące, że żywi się liśćmi i rosą. A ja sądzę inaczej: to najwyraźniej byt z innego świata, przedpotopowy rozbitek, świadek odmiennego porządku, kontestator ruchu i nadmiernej mobilności, czysty symbol rozsądnego bytowania. Wyglądał mi na dostojne stworzenie, które nie zdążyło (nie spieszyło się niepotrzebnie), do arki. Uratowało się cudem na niebotycznej sekwoi, aby wespół z iguaną świadczyć o minionych czasach, kiedy rządziły inne prawa i obowiązywały odmienne hierarchie.

Po spotkaniu z leniwcem (bardzo niepolitycznie nazwanym w różnych językach) trzeba zrewidować swoje życie i koniecznie spowolnić jego tryb. Co robię kończąc w mig niniejszą relację. Bo czeka nęcąca pura vida.




Hiszpania (1967 r.). Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Od powrotu z Kuby do wiosny 1967 roku, czyli prawie trzy lata, trwała moja ożywiona wymiana listów z José Maríą Chaconem y Calvo. W kwietniu 1967 roku przyszła wiadomość z hiszpańskiego MSZ: mam przyznane skromne stypendium w celu odbycia wakacyjnego kursu w Hiszpanii. Zdecydowałem, że będzie to Wyższy Kurs Filologii Hiszpańskiej w Maladze, organizowany już po raz drugi przez Wyższą Radę Badań Naukowych Hiszpanii.

Pozostało jeszcze zdobycie paszportu (co wówczas bynajmniej nie było proste), opłacenie podróży w dewizach i zabezpieczenie się finansowe na pierwsze dni, zanim otrzymam stypendium. Żadnych kontaktów z frankistowską Hiszpanią jeszcze nie było (hiszpańskie przedstawicielstwo handlowe pojawiło się w Warszawie chyba dopiero trzy lata później, w 1970 roku). Starałem się więc oficjalnie o wyjazd do Francji, na zaproszenie Jeannine, Francuzki poznanej rok wcześniej w pociągu na trasie Sofia – Bukareszt. Podróż w biurze „Wagons – Lits – Cook” opłacił mi mieszkający w Rzymie pisarz kubański Calvert Casey, zaś pieniądze na pierwsze tygodnie pobytu na Zachodzie miał wysłać na adres Jeannine poznany w Towarzystwie Przyjaciół Kultury Iberyjskiej Urugwajczyk, który właśnie wybierał się do Kopenhagi. Pertraktacje odbywały się w siedzibie tego Towarzystwa na ulicy Wierzbowej, w obecności moich dwóch znajomych, Halszki i Teresy, które z przerażeniem patrzyły to na siebie, to na mnie: fakt, że miałem wręczyć owemu Urugwajczykowi pewną sumę złotych polskich, a on za to miał przesłać Jeannine równowartość we frankach, uchodził wtedy za „przestępstwo dewizowe”!

Do samego końca nie było wiadomo, czy uzyskam paszport. Na szczęście, udało się i pod koniec czerwca 1967 roku, w bardzo upalne popołudnie wsiadłem na Dworcu Gdańskim do pociągu odjeżdżającego do Wiednia. W przedziale poznałem rówieśnika z Zielonej Góry, udającego się na stałe do Izraela via Wenecja i Bari. Był to okres moczarowskiej nagonki na osoby pochodzenia żydowskiego, które w efekcie masowo opuszczały PRL. Mój towarzysz podróży okazał się całkiem sympatyczny i w Wiedniu umówiliśmy się, że będziemy wieczorem kontynuować razem podróż do Wenecji.

W Wiedniu bez większego trudu odnalazłem sklepik żydowski, gdzie „upłynniłem” butelkę „Wyborowej” za parę szylingów. Suma ta przydała mi się na opłacenie kuszetki do Wenecji. Wiedeń, w zestawieniu choćby z oglądaną rok wcześniej Pragą, wypadł skromnie. Obejrzałem wspaniałe wnętrze katedry św. Szczepana: cudowne witraże, rzeźby, obrazy i kilka starych uliczek w najbliższym sąsiedztwie katedry, po czym spotkałem się ze znajomym młodej wówczas kompozytorki, pani Joanny Bruzdowicz. Był to osiadły w Wiedniu sympatyczny Chilijczyk, z którym spędziłem całą resztę dnia w jakiejś kawiarni w pobliżu katedry św. Szczepana. O dalszym oglądaniu Wiednia nie było mowy: cały czas padał ulewny deszcz.

Podróż do Wenecji trwała całą noc i cały następny dzień. Przyjechaliśmy już po zapadnięciu zmroku. Umyłem się trochę w hoteliku, w którym zamieszkał mój towarzysz podróży udający się do Izraela i razem ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Na Canale Grande wsiedliśmy do vaporetta i podziwialiśmy Wenecję z jego pokładu. To było coś fantastycznego: cudownie oświetlone renesansowe i barokowe pałace i kościoły, mijane po drodze mosty i gondole tworzyły nieprawdopodobnie piękną i zupełnie baśniową dekorację. Szczypałem się bez przerwy po rękach, by uwierzyć, że to, co przesuwa się przed moimi oczami to jednak rzeczywistość, a nie jakiś czarowny sen. Żadne inne miasto (może z wyjątkiem Rio de Janeiro) nie oszołomiło mnie tak dalece swoim niesamowitym pięknem!

Około północy wsiadłem do pociągu jadącego w kierunku Marsylii. Czekał mnie kolejny długi odcinek podróży. Przed granicą włosko – francuską włoski strażnik graniczny długo delektował się moim paszportem wypisując zeń chyba całą jego zawartość i mierząc mnie zaiste mało przyjaznym spojrzeniem.

San Remo i Monte Carlo nie zrobiły na mnie większego wrażenia: małe, wąskie, kamieniste i mocno zatłoczone plaże nie wydały mi się zbyt atrakcyjne. Pod wieczór kolejnego dnia, po 72 godzinach od wyjazdu z Warszawy, witałem się na dworcu w Tulonie z Jeannine, u której spędziłem 10 dni w oczekiwaniu na wizę hiszpańską. Odebrałem ją w Konsulacie Hiszpanii w pobliskiej Marsylii.

Ojciec Jeannine był członkiem Francuskiej Partii Komunistycznej i admiratorem „realnego socjalizmu” w Europie wschodniej. Toteż Jeannine regularnie jeździła na wakacje do dwóch ciepłych „demoludów” – Bułgarii i Rumunii. Jako mieszkanka Lazurowego Wybrzeża nie wyobraża sobie prawdziwych wakacji w jakimś chłodnym klimacie. Nawiązała tam kontakty z miejscową elitą intelektualną nastawioną dość krytycznie do reżimów komunistycznych swoich krajów i stopniowo sama zaczęła krytycznie oceniać tamtejszą rzeczywistość, brak elementarnych swobód, życie w ciągłym strachu, kłopoty zaopatrzeniowe i tak dalej. Kiedyś w Bukareszcie na widok kobiet zamiatających ulicę zawołała: „Coś takiego! We Francji tego typu pracę wykonują wyłącznie mężczyźni!”

Zaraz po moim przyjeździe z grupą jej znajomych pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę do przełomu rzeki Verdon (Gorges du Verdon). Mijaliśmy zalane słońcem schludne prowansalskie miasteczka (między innymi Draguignan), pojedyncze cyprysy, gaje pomarańczowe… Powietrze przesycone było mocną wonią tymianku i rozmarynu, grały głośno cykady. Zanocowaliśmy całą paczką (około 10 osób) w schronisku, wszyscy w jednej dużej sali. Rano jedna z dziewcząt zawołała: „Słuchajcie! Ktoś tu chrapał!” „I to z polskim akcentem!” – rzucił jej partner. Tak, chodziło o mnie. Po śniadaniu przemierzyliśmy cały szlak wzdłuż wijącej się w dole szmaragdowo-seledynowej rzeczki. Piękna trasa wiodła dnem skalnego wąwozu. Przy wyjściu jeden z chłopców znalazł skorpiona i zabawiał się nim przy pomocy patyka. Otoczyliśmy go wiankiem przyglądając się z bliska temu zwierzątku. W tym czasie zajechały na parking dwa samochody. Wysypało się z nich bardzo eleganckie towarzystwo, w tym dwie wystrojone damulki w pantofelkach na wysokim obcasie. Obie zbliżyły się do nas i jedna z nich zapytała z przerażeniem: „Dużo takich skorpionów spotkaliście tam na dole?” – „Całe mnóstwo! Jest ich tam zatrzęsienie, proszę pani!”, odparł z powagą chłopiec od skorpiona. „To ja nie idę. Mowy nie ma!” – pisnęła dama oddalając się w popłochu.

Pojechałem też z Jeannine do Cannes, gdzie mieszkała jej ciotka, nauczycielka literatury francuskiej, zagorzała komunistka. Dostałem od niej w prezencie antologię literatury francuskiej z krótką dedykacją:  Ce n’est qu’ un au revoir! (Do następnego spotkania!). Niestety, ta pani już nie żyje i do kolejnego spotkania nigdy nie doszło. Samo Cannes widziałem w przelocie. Przejechaliśmy tylko nadmorskim bulwarem de La Croisette, obsadzonym palmami daktylowymi, przed fasadą imponującego Pałacu, gdzie odbywają się słynne  Festiwale Filmowe, ale odbyło się to zbyt szybko, by móc nacieszyć oczy urodą tego miasta.

Zaopatrzony w wizę hiszpańską ruszyłem w dalszą drogę. Odcinek TulonPort Bou (już po stronie hiszpańskiej) był najkrótszy: wyjechałem przed północą i nad ranem wraz z tłumem podróżnych wysiadłem na granicy. W budynku dworca odbywała się kontrola graniczna. Przyzwyczajony do tego typu kontroli w PRL i innych „demoludach” poczułem się mocno spłoszony: byłem przeświadczony, że będzie drobiazgowa, bardzo powolna i przykra, szczególnie dla mnie, przybysza z kraju komunistycznego. Moje obawy okazały się całkiem niesłuszne: kolejka posuwała się szybko i sprawnie, a mnie spotkała miła niespodzianka w postaci komplementu, że znakomicie mówię po hiszpańsku. Urzędnik życzył mi też przyjemnego pobytu w Hiszpanii. Tak oto bezboleśnie przekroczyłem granicę Hiszpanii i znalazłem się w pociągu do Barcelony. Niebawem wjechaliśmy na przedmieścia katalońskiej metropolii. „Nowoczesne budownictwo” nie zachwyciło mnie: maleńkie okienka, typowe dla całej Hiszpanii (by ograniczyć maksymalnie ilość światła słonecznego w mieszkaniach), wszędzie susząca się bielizna, mało zieleni…

W Barcelonie przesiadłem się do pociągu jadącego do Madrytu. Za oknem przesuwał się pustynny krajobraz zachodniej Katalonii i Aragonii, piekło słońce. Wreszcie późnym popołudniem pociąg wjechał na dworzec Atocha w Madrycie. Na peronie czekała na mnie tłumaczka literatury hiszpańskiej i hispanoamerykańskiej na polski, Kalina Wojciechowska i jej znajomy, pisarz hiszpański Héctor Vázquez Azpiri, u którego zresztą spędziłem pierwsze dni na ulicy Paseo de La Habana.

Madryt przytłoczył mnie swoim ogromem, intensywnym ruchem ulicznym, olbrzymią ilością samochodów, zatrutym spalinami powietrzem. Nie mogłem się przyzwyczaić do chodzenia po mieście: chodniki zatłoczone były do niemożliwości zaparkowanymi wszędzie samochodami. Doskwierały mi hałas i spiekota. Hałasu w takich dawkach jeszcze nigdzie nie spotkałem: atakował brutalnie o każdej porze dnia i nocy. W MSZ miałem szczęście. Kwestię stypendium załatwiłem sprawnie dzięki uprzejmości pana markiza (tytuły arystokratyczne są nadal używane w Hiszpanii!) Santiago de Mora Figueroa. Pan markiz dał mi adres swej matki, markizy de Tamarón, w Arcos de la Frontera w Andaluzji, polecając, bym ją tam koniecznie odwiedził i obejrzał malownicze miasteczko, w którym mieszka. Upodobali je sobie malarze i inni artyści. Poza tym, wiedząc, skąd przybywam, skontaktował mnie ze swoim znajomym, przedstawicielem Agencji Reutera w Madrycie.

Andrew Tarnowski (bo o nim mowa) urodził się i mieszkał na stałe w Anglii, a po polsku umiał tylko powiedzieć „dzień dobry”, „dziękuję” i… „dupa”. Rozmawialiśmy więc po hiszpańsku. Zawiózł mnie swoim samochodem do Toledo. Wjeżdżaliśmy na parking znajdujący się nad urwistym brzegiem Tagu, skąd cudowny widok na miasto usytuowane po przeciwnej stronie rzeki. Andrew rozpędził się i ledwie zdążył zahamować nad samą krawędzią wysokiej skarpy. Grupka gapiów widząc to, stanęła jak wryta, spodziewając się, że niechybnie stoczymy się do Tagu. Gdy wysiadaliśmy z samochodu, jedna babcia nie wytrzymała i rzuciła ku nam z lekka drwiącym głosem: „Trochę się zapędziliście, co?” Na co wściekły Andrew sucho: „Tak się pani wydaje?”

Toledo jest pełne zabytków i to bardzo cennych, ale przeszkadzały mi, jak w wielu innych zabytkowych miastach Hiszpanii, nieprzebrane tłumy turystów i mocno piekące słońce. Ciekawe, że o wiele lepiej znoszę upał tropikalny, niż to siarczyście palące słońce śródziemnomorskie. Andrew skontaktował mnie ze swoim znajomym Anglikiem, u którego zamieszkałem na ulicy Generała Oráa, w eleganckiej dzielnicy Salamanca.

Po kilku dniach spędzonych w Madrycie udałem się pociągiem do Malagi, jednego z największych miast Andaluzji, na samym południu kraju. Tam odbywał się II Wyższy Kurs Filologii Hiszpańskiej z udziałem wybitnych specjalistów zarówno z dziedziny językoznawstwa (Bernard Pottier z Francji, Kurt Baldinger i Eugenio Coşeriu z Niemiec, Antonio Quilis z Madrytu), jak i literatury hiszpańskiej (José Manuel Blecua z Barcelony i Emilio Orozco z Grenady, obaj świetni znawcy twórczości Queveda i Góngory). Wśród uczestników połowę stanowili Hiszpanie (nauczyciele języka i literatury hiszpańskiej w liceach, a drugą połowę hispaniści zagraniczni, w tym przedstawiciele Argentyny, Brazylii, Peru, Wenezueli, Panamy, Kuby. Z Europy wschodniej, oprócz mnie była jeszcze pięcioosobowa grupka Rumunów, wśród nich późniejsza znakomita badaczka fonetyki latynoamerykańskiej, Cristina Isbăşescu (1941 – 2013). Rumuni stanowili wyjątek w naszym obozie „demoludów”, gdyż jako kraj romański mieli od dawna oficjalną wymianę kulturalną z Hiszpanią i Portugalią, mimo reżimów faszystowskich panujących w obu tych krajach. Mieli też przedstawicielstwa dyplomatyczne, a w Maladze był nawet konsulat Rumunii. Ciekawie przedstawiała się struktura polityczna hiszpańskich uczestników kursu. Była wśród nich grupka mocno lewicujących wrogów reżimu Franco, najliczniejszy umiarkowany środek i dość znaczna grupa zdecydowanych zwolenników i obrońców reżimu. Ci pierwsi, zafascynowani komunizmem, zorganizowali spotkanie z Rumunami, którzy musieli wychwalać swój reżim, bo do Hiszpanii zostali wysłani oficjalnie, właśnie przez jego przedstawicieli. Ja miałem ten luksus, że odmówiłem  uczestnictwa w tym zebraniu, przez co zyskałem sobie opinię „reakcjonisty”. Muszę przyznać, że zupełnie się nie przejąłem, a wręcz poczułem się tym wyróżniony. To przecież komplement być tak nazwanym przez komunistów!

Wśród uczestników kursu była spora grupka poetów: kilkoro Hiszpanów i jedna Panamka – Elsie Alvarado de Ricord, z którą spotkałem się ponownie w Panamie w 1998 roku, po 31 latach! Postanowiono więc zorganizować wieczór poezji, podczas którego poeci czytali swoje własne wiersze. Na udrapowanym ciemnozielonym suknie pokrywającym ścianę za ich plecami wisiał duży krzyż, a pod nim portret Franco, w owym czasie obowiązkowa dekoracja. Na zakończenie parę osób wypowiedziało się pozytywnie o wieczorze, chwaląc tę interesującą inicjatywę, bo wiersze okazały się  w istocie bardzo ciekawe. Ku ogólnemu zaskoczeniu Peruwiańczyk o imieniu Carlos dodał, że w przyszłości należałoby zadbać o wyeliminowanie pewnych zgoła niestosownych szczegółów przy takich okazjach i tu wskazał na rzeczoną dekorację. Parę osób nieśmiało jęło bić brawo, reszta audytorium zamarła w głębokim milczeniu. Jeden z frankistów podobno głośno wyraził swe oburzenie; komuniści zagrozili mu, że go wykończą, jeśli odważy się donieść na policję, ale sekretarz kursu był jednak wzywany na komisariat policji… Po paru dniach sprawa jakoś ucichła.

Malaga jest ważnym portem leżącym stosunkowo blisko wybrzeża Afryki. Kilkakrotnie poczułem dosłownie gorące podmuchy wiatru znad Sahary. Ten wiatr niemal parzył. Na dość wysokim wzgórzu nad portem zachowały się mury arabskiej fortecy Alcazaba. W pełni lata wszystko było tam suche jak pieprz, ani odrobiny cienia, a wąska dróżka prowadząca na szczyt wcale nie zachęcała do wspinaczki. Na dole, u stóp wzgórza, w kierunku wschodnim biegnie szeroka aleja wysadzana wielkimi palmami daktylowymi, z kilkoma kępami smukłych, niemal miniaturowych palm nieznanego mi gatunku. Nosi ona niezwykle szumną nazwę „parku”. Jest to rzeczywiście największe skupisko zieleni w mieście, ale ta zieleń – jak prawie w całej Hiszpanii – egzystuje tylko dzięki bezustannemu podlewaniu i tryskającym gęsto fontannom. W starej części miasta jest kilka ładnych, ukwieconych uliczek: dominują pelargonie w doniczkach zawieszonych gęsto, jak wszędzie w Andaluzji, na ścianach pobielonych wapnem domów. Oczywiście, balkony i patia całe toną w kwiatach.

Musiałem bardzo oszczędzać, więc w sekretariacie kursu poprosiłem o wskazanie mi najtańszego z tanich pokoi. Tym sposobem zamieszkałem u niejakiej Doñii Angelity, w wewnętrznym pokoju, bez okna. Takie pokoje to hiszpański wynalazek (poza Hiszpanią widziałem coś takiego jeszcze na Dominikanie). Horrendum, istna rozpacz: zaduch niemożliwy! Ilekroć kładłem się spać, machałem długo piżamą, by rozruszać zastałe powietrze. Nie na wiele to się zdawało. Drugą niedogodnością był częsty brak wody, mimo że oszczędza się ją do przesady. Doña Angelita zawołała kiedyś z rozpaczą w głosie po mojej krótkiej wizycie w toalecie: „Jak można spuszczać wodę za każdym razem, gdy się wejdzie do toalety! Co to za zwyczaje!”. Po jakimś czasie, dzięki staraniom koleżanki z kursu, przeniosłem się do wieżowca niedaleko portu. Tam – na szczęście – zwyczaje były nieco mniej hiszpańskie. Aliści dostało mi się kiedyś od sprzątaczki za to, że zostawiłem uchylone drzwi od mojego pokoju. Bóg mi świadkiem, że zrobiłem to bynajmniej nie po, by jej dorastająca córka mogła oglądać mnie w negliżu, a tylko po to, by mieć odrobinę przewiewu! Hiszpanie, w swej nieprawdopodobnej „otwartości” na świat, pojąć nie mogą, że przybysz z północy nie jest w stanie pozamykać szczelnie okien i drzwi i egzystować w takiej duchocie w środku hiszpańskiego lata.

Plaże na Costa del Sol (Słonecznym Wybrzeżu) koło Malagi nie należą do atrakcyjnych krajobrazowo, ale pobyt na nich w sierpniowy skwar przynosi pewną ulgę. Niestety! Gdy inni znajomi z kursu wybierali się na plażę po wykładach, ja biegłem w strugach potu do Casa de Cultura (Domu Kultury), gdzie codziennie udzielałem korepetycji z francuskiego grupce uczniów przygotowujących się do egzaminu poprawkowego. Moje stypendium powoli kończyło się i wciąż miałem obsesyjną obawę, że zostanę bez grosza. Była to zaiste mało komfortowa sytuacja. Mimo to, nie opuściłem żadnej wycieczki organizowanej w czasie naszego kursu. Jakże mogłem nie pojechać do Sewilli, Kordowy czy Grenady, o których tyle już czytałem i słyszałem? Nie znoszę zbiorowego zwiedzania, ale nie było innych możliwości.

Najlepiej pamiętam Alhambrę, cudowny pałac królów mauretańskich w Grenadzie. Podczas gdy inni uczestnicy wycieczki uganiali się w zawrotnym tempie  po licznych zabytkach tego miasta, ja zostałem celowo cały dzień tylko w Alhambrze. Spokojnie, bez pośpiechu oglądałem kolejne dziedzińce, podziwiając wspaniałe „stalaktyty” w niszach sufitów i w łukach okiennych, wchłaniając w siebie pyszne widoki na arabską – jakże białą! – dzielnicę Albaicín, wsłuchując się w szmer wszechobecnych fontann i strumyczków wody.

Z mniej znanych miejsc, dokąd wówczas pojechałem, muszę wymienić starą Rondę, miasto toreadorów z bardzo wysoko przewieszonym nad przepaścią mostem, Mijas – malutkie, uczepione na zboczu, białe andaluzyjskie miasteczko i zielone jaskinie w Nerja. Cała Andaluzja to jakby przedłużenie muzułmańskiej Afryki: oślepiająca biel domów, życie skupione na ich wewnętrznych dziedzińcach, pustynny krajobraz i tylko wielkie agawy i opuncje prawie wszędzie. Nie bez kozery moja przyjaciółka z Francji, Marie-France Busquet, która spędziła kilka lat w Tunezji, komentowała często: „Zupełnie jak w Tunezji, wypisz wymaluj!”

Po powrocie do Madrytu odczułem pewną ulgę: było już chłodniej. Chociaż zostało mi bardzo niewiele pieniędzy, pomyślałem sobie: „Jakoś to będzie!” i wybrałem się najpierw do Salamanki (na zachód od Madrytu, blisko granicy portugalskiej), a potem do Santiago de Compostela, które leży na północnym zachodzie, daleko w sercu deszczowej, wilgotnej Galicji. Oba miasta zachwyciły mnie ogromnie. Salamanka jest cała z kamienia w kolorze złocistej ochry, promienna, z najstarszym hiszpańskim uniwersytetem z 1253 roku, o przepięknej fasadzie w stylu plateresco, tym uporządkowanym, niezwykle symetrycznym stylu na pograniczu gotyku i renesansu. Ta fasada uniwersytetu to istny haft w ciemno złocistym kamieniu! Choni Barroso, umiarkowana antyfrankistka z kursu w Maladze (do niedawna pracowała w hiszpańskim Ministerstwie Edukacji) była mi wspaniałym cicerone po swym rodzinnym mieście. W Santiago de Compostela dominuje kolor szaro zielony. Wszystkie stare budowle,w tym niezwykle piękna, olbrzymia katedra z grobem św. Jakuba Apostoła, są z ciemnoszarego kamienia porośniętego często mchem. Drobny deszcz, lekki chłód, zielone wzgórza, to wszystko sprawia, że w Galicji człowiek czuje się jak w zupełnie innym świecie. Co za ogromny kontrast w zestawieniu z Andaluzją, czy nawet Kastylią z ich pustynnym pejzażem i ubóstwem wszelkiej roślinności! Ta soczysta zieleń, mchy, bluszcze oplatające pnie drzew, cieniste platany, rześkie powietrze, piękne romańskie kościółki, celtycka przeszłość, przynależność językowo – kulturowa do sąsiedniej Portugalii, to zadecydowało, że zakochałem się w Galicji od pierwszego wejrzenia. O ileż lepiej się tu czułem jako samotny pielgrzym, bez tłumów turystów, niż w spalonej słońcem, okrzyczanej arabskiej Andaluzji! Dopiero tu znalazłem właściwy nastrój do podziwiania piękna, do kontemplacji i rozmyślań.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.

Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/




Księżycowy pejzaż Mono Lake

Mono Lake, fot. Jacek Gwizdka
Mono Lake, fot. Jacek Gwizdka

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Po długiej drodze przez szarobrunatne, wulkaniczne ciągnące się setki mil pasmo łańcuchów górskich Sierra Nevada, z wyschniętą roślinnością wdzierającą się  w kamienną przestrzeń otaczającą horyzont, zatraca się zachwyt nad potęgą natury, przerastającą człowieka swoim ogromem. Zmęczony skalistą monotonią krajobrazu wzrok, pragnie  choć na chwilę zatrzymać się w jakiejkolwiek życiodajnej oazie. Gdy więc nagle zza gór wyłania się srebrzysta, o kapryśnych kształtach, księżycowa sceneria Mono Lake, wydawać się to może nierealną fatamorganą.

Mark Twain, pisarz, dziennikarz, poszukiwacz złota i podróżnik, który dotarł do najbardziej dzikich zakątków Ameryki, nazwał to ukryte wśród pustynnej przestrzeni jezioro, Morzem Martwym Kalifornii. Rzeczywiście, zasolenie jeziora jest prawie tak duże, jak Morza Martwego z terenu Izraela i Jordanii. Jednak nie tylko zasolenie mogło nasunąć takie skojarzenie. Widok na Mono Lake przypomina  zarówno scenerię z filmów science fiction, miasto przyszłości wyniszczone cywilizacją, jak i historię planety Ziemia z wyłaniającymi się z wody, zastygłymi w bezruchu, kamiennymi tworami. Jezioro wraz z wyspą Paoha, powstałą w wyniku wulkanicznej erupcji  sprzed 335 lat, jest jednym z niewielu miejsc na świecie, tak aktywnych, by utworzyć wokół siebie ogromną przestrzeń tufowych labiryntów. Tufa powstałe na skutek reakcji chemicznej dużych ilości wapnia z dwutlenkiem węgla tworzą rozległe, różnorakie kompozycje, niespotykane formy o wielości kształtów, zmieniające swą kolorystykę w zależności od pory dnia i pory roku.

Przedzierając się przez biało-złoty skalny gąszcz, pokłóci kolczastą, pastelową bylicą rosnącą wzdłuż tufowych traktów i wypełniającą wapienny płaskowyż, gonimy unikatową chwilę, zachowaną potem  na fotografii. Wrażenie jest ogromne. Wydawać by się mogło, że to co widać, to starożytne opuszczone miasto, ruiny Babilonu, czy przysypanej wulkanicznym popiołem Pompei, kamienne, mitologiczne posągi, biblijne postacie z Sodomy i Gomory, złote maski ze skarbu Inków czy  indiański totem. Gdzieś w tych kamiennych tworach zamknięty jest czas, czas natury i czas legend.

Zanim na amerykański kontynent przybyli Europejczycy nad jeziorem Mono żyło indiańskie plemię zwane Kutsavi. Życie tej małej społeczności ściśle związane było z biologicznym cyklem jeziora, współgrało z życiem ogromnej ilości zamieszkującej nabrzeże dzikiego ptactwa, poddawało się prawom natury. Głównym źródłem pożywienia tej grupki Indian, były bogate w białko i tłuszcz poczwarki muchy kutsavi. Wielkością przypominały ziarnka ryżu, łatwo można było je przechowywać i służyły do przygotowywania najrozmaitszych potraw. Plemię zamieszkiwało te tereny jeszcze w XIX wieku. W 1863 roku zawitał w te strony pewien znany geolog. Indianie poczęstowali go swoją potrawą. – Smakowało dobrze – napisał później w swoim dzienniku – Gdyby tylko zapomnieć o pochodzeniu, byłaby z tego świetna zupa.

Sierpniowa kalifornijska noc, to mnóstwo gwiazd i wielki księżyc, tym większy, że w podwójnym odbiciu na płaszczyźnie nie skażonego jeszcze cywilizacją jeziora. Gwiazdozbiory, przerastające ludzką wyobraźnię, od zawsze prowokowały powstawanie legend. Indianie znad Mono Lake, też snuli swoje opowieści.

Trzej indiańscy myśliwi gonili niedźwiedzia. Niedźwiedź uciekając tak wzbił się w górę, że dosięgnął nieba. Myśliwi jednak nie zaprzestali pogoni. Strzelali do niego z indiańskich łuków. Ze zranionego niedźwiedzia kapała krew i stąd jesienią liście robią się czerwone. Kapał też tłuszcz, dlatego liście jesienią żółkną. Niedźwiedź zatrzymał się na niebie, a za nim ciągle widać  trzech myśliwych.

Dzisiaj nikt już takich legend  nie pamięta. Kultura indiańska stała się towarem, sprzedawanym na każdym rogu ulicy. Nie ma już plemion żyjących zgodnie z naturalnym cyklem przyrody. Mono Lake żyje jednak swoim życiem. Dzikie ptactwo budzi się co rano i zanosi swój śpiew pod wulkaniczne góry, skąpane w czerwieni wschodzącego słońca, a wieże tufowe, zastygłe, nieruchome, niezmienne, zamykają w sobie tajemnice naszej planety.




W pogoni za złotem

Joanna Sokołowska-Gwizdka

Joanna Sokołowska-Gwizdka i Jacek Gwizdka przed historycznym sklepem w Bodie - miasteczku marzycieli.
Joanna Sokołowska-Gwizdka i Jacek Gwizdka przed historycznym sklepem w Bodie – miasteczku marzycieli.


Miasteczko Bodie – skansen ludzkich namiętności

Słońce jest już ponad górami pokrytymi skąpą roślinnością. Piaszczysta, kręta droga, wiodąca na południe od kowbojskiego miasteczka Bridgeport, odkrywa coraz to nowy, skalisty krajobraz. Ciepłe powietrze wciska się w górskie przełęcze. Ilu ludzi w pogoni za błyszczącym kruszcem utopiło tu swoje marzenia? Jaką cenę trzeba było zapłacić za stukot metalowych krążków?  Tętent końskich kopyt sprzed stu lat miesza się z odgłosem silnika samochodu. Z płyty leci muzyka Carlosa Santany. W oddali widać zlewające się z tłem krajobrazu drewniane dachy rozsypanych pomiędzy górami Sierra Nevada, opuszczonych domów. Dojeżdżamy na miejsce. Okoliczni ludzie mówią, że Bodie jest miasteczkiem – widmem, miasteczkiem duchów. Jedynym zachowanym w tej okolicy skansenem ludzkich namiętności.

Małe, drewniane domki z werandami, pochylone nad ulicą, z prześwitem lat odbijających się w szybach okien, w ostrym słońcu, na tle błękitnego nieba i wyschniętej roślinności,  to nie plan filmowy, czy obraz z westernu z Johnem Waynem.  To jedno z 546 górniczych, złotodajnych  miasteczek,  jedyne, które dotrwało w całości do dziś.  Opuszczone od ponad 130 lat, zastygłe w wieloletnim bezruchu.  Firanki w oknach, tapety na ścianach, połamany stół, przekrzywiona fotografia nad łóżkiem. Z sufitów gdzie nie gdzie wystają  kawałki białego płótna, wciśnięte pomiędzy deski. Wnętrza, wypełnione marzeniami o lepszym życiu, stworzone przez mieszkańców ciasnych, małych, zimą źle ocieplonych domków. Osadników, dla których Kalifornia miała stać się „ziemią obiecaną”, krainą wielkiej szansy. Młodzi zdobywcy, nie bojący się ryzyka, poszukiwacze przygód, ściągali z całego kontynentu by odmienić swój los. Znosili zimy i upały, ogromne różnice temperatur, ostre mrozy i brak wody. Przetrzymywali samotność i zabójczo ciężką pracę. Każdego dnia walczyli o przetrwanie, ginęli przy przeprawie przez niezwykle trudne do pokonania przełęcze  Sierra Nevada, żyli na pustkowiu. Poddający się prawom natury, oddaleni wielokilometrową przestrzenią od najbliższej osady, trwali, opanowani szaleńczą pogonią za pieniądzem.

Słońce połyskuje ciekawie na dachach. W oddali górują nad miastem, zlewające się z krajobrazem, szyby opuszczonej kopalni. To tu w bardzo trudnych warunkach wydobywano rudę złota. Pierwsi poszukiwacze cennego kruszcu mieli łatwiejszą pracę. Wystarczyły im sita i płuczki. Spływająca z gór woda wymywała piasek, a cięższe od piasku i żwiru złoto gromadziło się w zatoczkach i w zakolach rzek. Jednak te łatwo dostępne złoża szybko się wyczerpały. Kolejni przybysze finansowani przez bankierów zaczęli organizować się w grupy, rozpoczęli budowę kopalń, młynów do mielenia rudy, systemów wodociągowych.

Idziemy ulicą, zaglądamy ciekawie przez okna, siadamy na schodach sklepu. Na wystawie stare, zakurzone przedmioty, waga, metalowe pudełka po kawie i herbacie, manekin, butelka po spirytusie, pudełko z napisem „Asspirin”. Kolejne miejsca, kolejne ulice o dźwięcznych nazwach, Bonanza, King, Prospect, Union. Szkoła z tablicą i ławkami, straż pożarna, sąd, więzienie, bank, hotel i siedem  saloonów, w których można było wydać część ciężko zdobytych pieniędzy. W jednym z budynków zebrano sprzęty i rozmaite przybory z różnych domów. Damskie suknie, kapelusze z piórami, sznurowane buty, wieczorowe torebki, wachlarze, perfumy. Barwnie i kolorowo musiało wyglądać życie wieczorową porą, po ciężkiej pracy w kopalni.

W  gablocie album z fotografiami. Twarze, sprawy, codzienne zajęcia i ważne wydarzenia, marzenia i nadzieje.

 Zachowany w idealnym stanie kościół ewangelicki, wygląda tak jakby za chwilę miał przyjąć modlitwę o szczęście dla poszukiwaczy złotego kruszcu. Podchodzi do nas jakiś człowiek, w wielkim kowbojskim kapeluszu. – Tak wcześnie w Bodie? – uśmiecha się. A skąd jesteście? Bo ja z San Francisco? Nocowałem niedaleko w samochodzie, by być tu z samego rana. Wtedy jest niesamowite światło, trochę porannej mgły, odrobina tajemniczości. Przyjeżdżam tu co jakiś czas. Coś magicznego jest w tym miejscu. Gdy człowiekowi nie wiedzie się w interesach powinien cieszyć się, że zdobył doświadczenie, bo jest to zapowiedzią przyszłego sukcesu. Tak mówili  osadnicy.

Body, wóz którym osadnicy przybywali po swoje marzenia, fot. Jacek Gwizdka.
Body, wóz którym osadnicy przybywali po swoje marzenia, fot. Jacek Gwizdka.

Ta wypracowana przez lata doświadczeń i zmagań z wysiłkiem, kalifornijska dewiza jest ciągle żywa. Kalifornia nadal przyciąga marzycieli, ryzykantów, ludzi odważnych nie wahających się postawić wszystkiego na jedną kartę. To nie przypadek, że właśnie w Krzemowej Dolinie niedaleko San Fransico ciągle powstają setki nowych, małych i wielkich firm komputerowych. To tu w błyskawicznym tempie rozwija sie Internet, którego sieć oplotła już całą kulę ziemską.  Tak jak ponad sto lat temu  Kalifornia była głównym dostawcą złota dla mennic i banków w całych Stanach Zjednoczonych, tak teraz  dostarcza całemu światu komputerową myśl twórczą.

Czyżby więc sprawdził się jeden z amerykańskich mitów tworzony przez gotowych na wszystko poszukiwaczy złota, mit o Kalifornii – krainie bogatej, krainie szczęśliwej, krainie wielkiej życiowej szansy ?